Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mnisi poświęcają całą uwagę drugiej osobie. Nie są zwyczajnie uważni. Oni chłoną to, co mówisz i kim jesteś. Nie dlatego, że masz coś ważnego do powiedzenia, ale dlatego, że całe życie podporządkowują przyjmowaniu błogosławieństw. Jednym z nich jest drugi człowiek: gość, napotkany przechodzień, czy – jak we wspomnianym przypadku potrzebujący pomocy brat. Z biegiem lat wychylenie w stronę drugich staje się naturalne, ponieważ bliźni są jednym ze sposobów przeżycia miłości, która jest istotą błogosławieństwa.
fragment wprowadzenia Tomasza Grabowskiego OP
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 146
Mądrość mnichów z góry Athos
ALAIN DUREL
Mądrość mnichów z góry Athos
Przełożyła Maria Dedio
WYDAWNICTWO W DRODZE, POZNAŃ 2021
Tytuł oryginału
Prier avec les Moines du Mont Athos
© 2018, Groupe Elidia Éditions Artège 10, rue Mercoeur – 75011 Paris 9, espace Méditerranée - 66000 Perpignan, www.editionsartege.fr
© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2021
Redaktor prowadząca – Ewa Kubiak
Redakcja – Agnieszka Czapczyk
Korekta – Paulina Jeske-Choińska, Agnieszka Czapczyk
Skład i łamanie – Krzysztof Lorczyk OP
Redakcja techniczna – Józefa Kurpisz
Projekt okładki – Krzysztof Lorczyk OP
Fotografia (s. 2) – Emmanuel Tzanès(1636–1690), Oblicze Jezusa Chrystusa, ze zbiorów Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku
ISBN978-83-7906-447-2(wersja drukowana)
ISBN978-83-7906-448-9(wersja elektroniczna)
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie I
ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań
tel. 618523962
sprzedaz@wdrodze.pl
www.wdrodze.pl
PAMIĘCI ARCHIMANDRYTY PLACIDE’A DESEILLE’A
(1926–2018)
Wrowadzenie
Wspomnienia z góry Athos
Tomasz Grabowski OP
Na Świętej Górze Athos spędziłem łącznie nieco ponad miesiąc. Mam nadzieję, żeprzywołane tutaj wspomnienia pozwolą choć trochę poczuć atmosferę tego szczególnego miejsca i poznać kilka charakterystycznych cech życia mnichów. Chciałbym apoftegmaty zawarte w tej książce osadzić w kontekście, który umożliwi lepsze ich zrozumienie, przyjęcie i wprowadzenie w życie.W spotkaniach z ojcami athoskimi uświadamiałem sobie, jak bardzo rzymskokatolicką mam duszę, a zarazem jak niewiele trzeba, aby prawosławna duchowość stała się ożywcza dla mojej wiary i postrzegania świata. Wracam do wydarzeń sprzed kilkunastu lat, dlatego niektóre szczegóły zdążyły się zatrzeć w pamięci, a inne wybiły się zbyt wyraziście. Niemniej ufam, żeponiższa opowieść zachęci Was do poznania Mądrości mnichów z góry Athos.
* * *
Katolikowi nie jest łatwo dostać się do republiki mnichów – potrzebuje zaproszenia, by otrzymać wizę na kilkudniowy pobyt, a liczba przebywających tam jednocześnie katolików i wyznawców innych religii (sic!) nie może być większa niż dziesięć. Przekroczenie granicy jest trudniejsze chyba tylko dla kobiet. Na terenie republiki obowiązuje bowiem zakaz (gr. ἄβατον, awaton), który zazwyczaj dotyczy murów klasztornych, tutaj natomiast obejmuje cały półwysep: kobietom nie wolno złamać „klauzury” góry bez względu na wspólnotę, w której przyjęły chrzest. Po ścieżkach wydeptanych pośród bujnej roślinności może się więc swobodnie przechadzać jedynie Matka Boża. Często to robi i co jakiś czas objawia się jednemu spośród blisko dwóch tysięcy przebywających tam mnichów. Zamieszkują oni bądź jeden z dwudziestu wielkich klasztorów, bądź skity, czyli mniej lub bardziej liczne osady, pozostali żyjąw pojedynkę, po dwóch lub trzech w pustelniach1. Większość półwyspu jest jedynie luźno zamieszkana, ale żadne, nawet najbardziej niedostępne miejsce nie sprawia wrażenia pustego. Przedziwna obecność rozpościera się na dziedzińcach klasztorów i w dawno opuszczonych jaskiniach, ruinach pustelni, pośród oliwnych gajów, winnic, na skalistej plaży. Zbłąkany pielgrzym czy turysta w każdym momencie, jeśli tylko na chwilę skupi uwagę, może odczuć wypełniającą to miejsce obecność. Czy jest to subtelna obecność Matki Bożej, aniołów, czy też zmarłych mnichów, a może wprost obecność Boga? Każdy mieszkaniec i pielgrzym na tak postawione pytanie odpowiada po swojemu. Góra przemawia do każdego indywidualnie. Gdy próbują wyjaśnić jej słowa, okazuje się, żew tłumaczeniu więcej jest poruszeń ich serc niż pierwotnej treści. Ich opowieści różnią się od siebie, nawet wówczas, gdy relacjonują wiadomości zasłyszane od tego samego mnicha, w tym samym czasie i miejscu. Doświadczają góry przez filtr własnego serca. W zależności od tego, co z sobą wnoszą na jej skaliste wybrzeże, tak też widzą napotkane postacie, monastery, a nawet przyrodę. Świat postrzegany jest tu przez pryzmat własnego wnętrza, które ożywa w trakcie spotkań z mnichami, podczas liturgii i nocy przepełnionych grą cykad. Dlatego też konkretne szczegóły zdarzeń ulegają zniekształceniu lub wyostrzeniu. Przypatrując się mnichom czy to znad talerza, na którym nigdy nie leżało mięso, czy przez gałęzie figowca, na którym pyszniły się dojrzewające owoce, przekonywałem się, żenie ich życie stanowi prawdziwą tajemnicę Świętej Góry, ale to, co ona sama odciska we wnętrzu pielgrzyma. Najbardziej intymna opowieść dotyczy subtelnej zmiany serca, która dokonuje się w czasie pobytu w Ogrodzie Najświętszej Dziewicy – tak górę Athos nazywają Grecy.
Dzieje się tak, jakby każdy pielgrzym duchowo zdobywał szczyt dwutysięcznika na wschodnim „palcu” Chalkidiki. Dwukrotnie wchodziłem na szczyt – nie tyle duchowo, co dosłownie. Za drugim razem miałem gorączkę, dlatego zrezygnowałem z ostatniego etapu podejścia. Rozłożyłem się na skąpej trawie pod kościołem Panagia (gr. Παναγία), czyli „Całej Świętej”(katolickim odpowiednikiem byłoby pewnie „Niepokalanej”)i wygrzewając się w słońcu, jedynie wspominałem pierwszą wyprawę. Wtedy pokonałem ten ostatni, łagodnie wznoszący się odcinek szlaku, który trawersem piął się na szczyt. Znajdu- je się tam mały kościółek Przemienienia Pańskiego. Tamtego wieczora wokół maleńkiej świątyni zgromadziło się około dwustu pielgrzymów. Była noc Przemienienia. Do środka weszło jedynie kilkunastu mnichów, a my wszyscy koczowaliśmy na zewnątrz, słuchając ich modlitwy. Nigdy w życiu tak nie zmarzłem, jak wówczas, gdy wyczekiwałem wschodu słońca na szczycie góry. Brak wyobraźni sprawił, żemiałem na sobie jedynie T-shirt, który nocą na wysokości 2033 metrów nad poziomem morza nie był żadną ochroną przed przejmującym wiatrem. Nie potrafiłem się ani modlić, ani myśleć nad tajemnicą kluczową dla duchowości Greków – światłem Przemienienia. Czekałem jedynie, aż zaświeci pierwszy promyk słońca, by móc wreszcie uciec przed zimnem. Zrobiłbym to wcześniej, ale latarki, podobnie jak kurtki, nie miałem. Pozostawało skryć się w załomie skał i wypatrywać, aż skończy się ta najdłuższa nocw moim życiu.
Wróćmy do duchowej drogi pielgrzymów. Chrześcijanie Wschodu odczytują zdarzenie z góry Tabor jako oczyszczenie uczniów, które dokonało się dzięki dotykowi boskiego światła promieniującego od Chrystusa. Na ikonach upamiętniających tamto zdarzenie widzimy apostołów, których świat został przewrócony do góry nogami. Pierwsze wrażenia, jakie wynosi się z pobytu na górze Athos, przypominają zmieszanie Piotra, Jakuba i Jana, którego doznali, widząc przemienionego Zbawiciela. Serca ludzi nieprzyzwyczajonych do Bożej obecności są nieco zagubione, czasem wręcz osłupiałe, gdy mogą przyjąć zaskakującą bliskość Świętego. Dlatego opowieści pielgrzymów tak różnią się między sobą. W ich słowach często więcej jest osoby narratora niż tego, co w rzeczywistości się stało. Mnisi natomiast, którzy od lat żyjąna górze, wiedzą, żeby usłyszeć i przyjąć obecność Boga, potrzeba, aby „umysł zszedł do serca”. Dlatego podczas modlitw i w chwilach spędzanych w odosobnieniu rzadko kiedy rozstają się z plecionymi sznurami modlitewnymi. Rozglądając się po katolikonie (gr. καθολικόν), głównym kościele monasteru, łatwo można dostrzec, żewielu ojców przesuwa pomiędzy palcami kolejne węzełki sznura modlitewnego – komboskionu (gr. κομποσκοίνι, komboskini). Nie poruszają wargami, nie błądzą wzrokiem; miarą czasu, w którym przebywają, jest oddech i towarzyszące mu wezwanie: „Panie Jezu Chryste, Synu Bogażywego, zmiłuj się nade mną grzesznym”. To najbardziej znana praktyka duchowa Wschodu. Jej też w znacznej mierze poświęcona jest niniejsza książka.
Pamiętam, gdy w nowicjacie zacząłem odkrywać modlitwę nieustanną i z wypiekami na twarzy pochłaniałem Opowieści pielgrzyma, pisma Grzegorza Palamasa i polskie tłumaczenie fragmentów Filokalii. Zbliżanie się do Wschodu przez modlitwę starców wiązało się nie tylko z przyjaźnią brata z Ukrainy, ale przede wszystkim z przekonaniem, żepotrzeba mi pewnej drogi duchowego wzrostu. O słodka naiwności! Gdy myślę o sobie z tamtego czasu, ogarnia mnie zakłopotanie i wstyd. Wówczas często skupiałem się na tym, co przede mną, wobec czego nie zauważałem tego, co we mnie. Nie wiedziałem, żew Modlitwie Jezusowej, którą odmawiają mnisi ze Świętej Góry, nie chodzi o wzrost duchowy. Nie chodzi też o zdobycie umiejętności hezychazmu – praktyki, której celem jest złączenie formuły modlitewnej z rytmem oddechu i biciem serca, tak aby modlitwa stała się tożsama z jedną z funkcji ciała. Nie chodzi o naśladowanie mistyków, choć tych nie brakuje na górze. Spotyka się ich w najmniej spodziewanych momentach – raz przy obieraniu cukinii, a kiedy indziej przy zajadaniu słodyczy w cieniu drzew lub prosząc o coś do picia mnicha zajętego uprawą roli. Bycie mistykiem nie jest jednak celem. Modlitwa Jezusowa stanowi proste uznanie grzeszności i wyznanie nadziei na miłosierdzie. Dlatego jej celem jest pokora. Stanięcie w miejscu, w którym się stoi. „Przyjęcie prawdy o sobie”, jak powiedziałby św. Bernard, lub „odkrycie godności człowieka nadanej mu przez Boga”, jak ujęła to Gertruda von Le Fort. Łącząc oboje: przyjęcie tego, kim się jest wobec Boga. Najpierw wydaje się, żechodzi o to, byśmy sami przyjęli siebie: trzeba dostrzec, kim się jest. Z biegiem czasu okazuje się jednak, żeo wiele ważniejsze w Modlitwie Jezusowej jest to, żeInny nas przyjmuje: Bóg przygarnia grzesznika. Właśnie Jemu należy się oddać takim, jakim się jest – bez upiększania i bez oszpecania. Doznanie usynowienia, prawdziwej Bożej adopcji grzesznika pozwala rozpoznać wielkość Bożego serca. Dlatego w końcu upraszcza się treść słów, aż do momentu, gdy w żyłach płynie pełne pokoju stwierdzenie: [Okaż się] Miłosierdzie – [oto ja] grzesznik. Towarzyszący mu oddech pozwala na wręcz fizyczne przeżywanie tajemnicy ożywiającego miłosierdzia i oddania grzechu. Wdech uzmysławia przyjęcie Bożego zmiłowania, wydech powierzenie się Jego miłosierdziu.
Przesuwane węzełki na modlitewnym sznurze nie odmierzają drogi na szczyty mistyki. Wręcz przeciwnie, są wyrazem uniżonego wyznania: Zmiłuj się nade mną. Uznaniem swego miejsca i przypomnieniem o własnej kondycji. Ojcowie noszą je wokół nadgarstka, w kieszeni, wieszają na haczykach przy stallach w chórze, by wciąż przypominały im o grzechu, a nie po to, by zachęcały do wzniosłego uduchowienia. Plotą je wytrwale i starannie, z uwagą, której wymaga rozpoznanie i przyznanie się do winy. Nie jest to jednak smutne, pełne przygnębienia i upokorzenia wyznanie, jakim mogłoby się stać pośród ludzi Zachodu. Akceptacja prawdziwie swojego miejsca napełnia pokojem, a nie przygnębieniem. Grecy przyznają: „jestem grzeszny”, lecz nie dodają w myśli: „a powinienem być święty”. Zamiast rozliczać się z osiągnięcia celu, stwierdzają fakt. Jego naturalną konsekwencją nie jest sąd, ale prośba: „zmiłuj się nade mną”. Uznanie grzeszności pociąga za sobą wołanie o świętość, które nie potrzebuje większego poczucia winy, smutku, braku nadziei. Jest przyjęciem stanu rzeczy i jego konsekwencji. Może się zdawać, żemiarą grzesznika jest zło, którego się dopuścił. Łatwo myśleć w ten sposób, gdy do modlitwy zabiera się człowiek o sercu nieprzyzwyczajonym do Bożej obecności. Mnisi wielką uwagę zwracają na oczyszczenie duszy, aby nic, co wnieśli w sobie i ze sobą na górę, nie zniekształcało obrazu Boga. Dlatego wiedzą, żemiarą wielkości grzesznika nie jest zło, którego się dopuścił, a jedynie miłość, w której Bóg go odkupił. W konsekwencji ich życie przenika pokuta, która jest wybawieniem, a nie umęczeniem. Mimo iż wciąż powtarzają „zmiłuj się nade mną, grzesznym”, tryskają radością i pokojem, ponieważ większą uwagę kierują ku miłości Boga niż do popełnionego grzechu. Nawet w prośbie kierowanej do Boga więcej mówią o Nim niż o sobie.
Gdy wybierałem się na Świętą Górę, wstąpiłem do kościoła metropolitalnego w Tesalonikach. Znajduje się w nim grób św. Grzegorza Palamasa. Jak wiele innych kościołów na świe- cie, tak i ten wypełnia szczególny pokój, który natychmiast ogarnia wchodzących z ruchliwej ulicy. Ginie pośpiech, ustaje gonitwa, oddech się uspokaja i to wystarcza. Tykanie wskazówek zegarka na powrót odmierza wyłącznie najbliższe tu i teraz. Wobec relikwii świętego hezychasty przeżywałem coś podobnego do wrażeń wywoływanych przez obecność starców z góry Athos – kojącą ciszę. Każdy z nich nauczył się godzić ze sobą i swoimi ograniczeniami, życie wypełnił pokornym przyznaniem się do bycia dłużnikiem. Na wełnianych paciorkach odliczał kolejne setki wezwań Modlitwy Jezusowej. Z każdym oddechem przyznawał, żeżyje dzięki darowanemu długowi, i prosił o więcej. Nie wybiegał w przód i nie cofał się do przeszłości. Trwał w pokornym wyzna- niu i prośbie o zmiłowanie. Zajął właściwe jemu miejsce w świecie,a komboskion przypominał mu, kim jest, a nie to, kim był lub kim ma się stać.
Na wielu rozmodlonych pielgrzymów natknąłem się podczas swoich spacerów po Świętej Górze. Wraz z nimi przez wytrwałe powtarzanie słów modlitwy starałem się uśmierzyć rozkrzyczane zmysły, by usłyszeć to, co mówi Bóg. Jednak nie zabrakło też spotkań z turystami, którzy stanowią całkowite przeciwieństwo mężczyzn odmawiających Modlitwę Jezusową. Są głośni, jak tylko przedstawiciele ludów śródziemnomorskich hałaśliwi być potrafią. Zdarza się, żepoza klasztornymi murami ochoczo popijają burbon lub zbyt chętnie raczą się powitalną anyżówką. Mnisi nie zrażają się tym i niezmiennie witają pielgrzymów szklaneczką uzo podawaną wraz z tureckimi słodyczami. Nie zaniedbują tego zwyczaju nawet wówczas, gdy widać wyraźnie, żedany jegomość wychyla tego dnia kolejną porcję słodkiej wódki. Tak, Grecy potrafią być irytujący, gdy dają upust swojemu temperamentowi, ignorując nabożne skupienie innych. Nieraz kilka dni urlopu w męskim gronie jedynie okraszają nawiedzaniem kościołów i ucałowaniem relikwii, resztę czasu spędzając na niekończących się dyskusjach prowadzonych szybko, podniesionym głosem. Zdają się w ogóle nie przywiązywać wagi do tego, żeznajdują się w miejscu, które całe jest jakby jednym wielkim sanktuarium. W większości przypadków mnisi cierpliwie ich znoszą, a młodsi nieraz dołączają do dyskutantów i wcale nie obniżają temperatury sporów. Na szczęście dla nielicznych katolików nieprzyzwyczajonych do pełnego ekspresji greckiego stylu liczba odwiedzających górę pielgrzymów jest ograniczana i każdego roku w klasztorach rozsianych na półwyspie może spędzić parę dni jedynie kilka tysięcy turystów, wiernych z różnych kościołów prawosławnych, duchownych i świeckich. Pozwala się im swobodnie poruszać po najświętszym miejscu greckiego prawosławia, korzystać z noclegów i posiłków w klasztorach, uczestniczyć w liturgii. Część pielgrzymów gości w przeznaczonych do tego celu wieloosobowych salach znajdujących się w największych klasztorach. Jedzą posiłki w wyznaczonej części refektarza, pozwala się im wejść do kościoła, uczestniczyć w liturgii i przyjąć błogosławieństwo. Dla nich mnisi pozostaną odlegli i w większości niedostępni, a czasem wręcz obcesowi. W ten sposób duchowni chronią swoje życie wewnętrzne przed ciągłymi rozproszeniami. Pielgrzymi będą podziwiać ich ascetyczne miny, cudowny śpiewi splendor celebrowanej liturgii. Ci jednak, którzy zostaną zaproszeni do kaliwii, poznają odmienną, bardzo życzliwą twarz mieszkańców Athosu. Tam, w domach znajdujących się poza murami klasztoru, położonych w malowniczych górskich ostępach lub prawie nad samym brzegiem Morza Trackiego, będą przez krótki czas dzielić codzienność mniszej wspólnoty. W im mniejszym skicie się znajdą, tym więcej życia braci uda się im podejrzeć. Nieraz przekonają się o tym, żemnisi żyjący poza klasztorami to ludzie życzliwii prostolinijni, którzy do formalności nie przywiązują zbyt wielkiej wagi, a do gościnności nadmierną.
Dzięki uprzejmości takich mnichów, wbrew ogólnym zasadom panującym na Świętej Górze, dwukrotnie mogłem przez kilka tygodni żyćw ich wspólnocie. Liczyła siedmiu mnichów, z których dwóch było księżmi. Mieszkali na południowym krańcu półwyspu, na skraju „pustyni athoskiej”. Mało kto ich odwiedzał, ponieważ osada nie stanowiła szczególnie atrakcyjnego przystanku na szlaku. By docenić to miejsce, trzeba było wiedzieć, kto kiedyś mieszkał w Mikra Agia Anna, lub też poznać obecnych gospodarzy.
Życie mnisze w skicie zostało odnowione stosunkowo niedawno, choć samo miejsce opiera się na tradycji sięgającej szesnastowiecznych założycieli, świętych Dionizego Retora i Mitrofanesa. Zostało ono naznaczone obecnością Agapiosa Landosa, autora siedemnastowiecznej Księgi najpiękniejszych,zwanej Zbawieniem grzeszników. W xx wieku nieopodal mieszkali wyłącznie pustelnicy i ich uczniowie, między innymi Józef Hezychasta, który zamieszkiwał w chaciepod wezwaniem Dotknięcia św. Tomasza i Narodzin Sprawiedliwego Poprzednika. Stała obecność mnichów w skicie została przywrócona dopiero przez świętego hymnografa Gerasimosa Mikragiannanitisa, który kilkadziesiąt lat temu, przyciągając do siebie uczniów, odnowił kilkuosobową wspólnotę podlegającą klasztorowi Wielkiej Ławry. Gdy mieszkałem pośród nich, Gerasimosa ze szczególnym wzruszeniem wspominał Spirydon, jego uczeń, a wówczas starszy, czyli przełożony skitu. Wspólnie modliliśmy się przy grobie hymnografa, każdorazowo całując krzyż wzniesiony nad mogiłą. Od czasu do czasu odwiedzaliśmy jego celę, gdzie Spirydon wzdychał głęboko i przecierał wyraźnie wilgotne oczy. Wspominając mistrza z nabożną czcią, wyjmował stojące na półce tomy hymnów, które Gerasimos pisał – jak wierzą jego bliscy bracia – pod natchnieniem, bez skreśleń, każdy utwór w całości podczas jednego posiedzenia. Wiele z jego pieśni rzeczywiście zostało uznanych za piękne i weszło do kanonu modlitw odmawianych prywatnie i śpiewanych podczas nabożeństw. Spirydon, prosty mnich, który wciąż coś nucił, a podczas liturgii śpiewał potężnym głosem, gdy tylko nadarzała się do tego okazja, z dumą i głośniej, niż by wypadało, wykonywał hymny swojego duchowego ojca. Dziś już obaj, mistrz i tęskniący za nim uczeń, zamieszkują wieczność.
Mnisi mieszkający u Świętej Anny Mniejszej nieraz mówili, żewybrali życiew skicie, ponieważ w klasztorze obowiązują zbyt rygorystyczne zasady, którym nie daliby rady podołać. Z początku było mi trudno w to uwierzyć. Rzeczywiście modlitw odmawiali nieco mniej i w skromniejszej formie, niż ma to miejsce w klasztorach, ale życiena „pustyni athoskiej” jest przecież niezmiernie wymagające. Wszystko, co niezbędne, trzeba zorganizować od podstaw. Część produktów można co prawda kupić, ponieważ do przystani położonej kilkaset metrów niżej przybijają niewielkie łodzie motorowe, w których pakunki upycha się gęsto pomiędzy pielgrzymów i robotników sezonowych, ale już sam transport zamówionych towarów wymaga albo umiejętności prowadzenia karawany mułów, albo silnych ramion i nóg. Uprawa warzyw jest możliwa jedynie wówczas, gdy najpierw zbuduje się ogród. Na skalistym zboczu góry trzeba stworzyć tarasy, nawieźć do nich ziemi, żeby móc w końcu zasadzić pomidory, cukinię, cebulę i cokolwiek innego, co chce się mieć na stole. Ogród należy podlewać codziennie i obficie, inaczej uprawy spali słońce. Chleb najlepiej piec samemu, inaczej będzie czerstwy, bo z Grecji nikt go nie przywozi, a najbliższa piekarnia znajduje się w Dafni, miejscowości oddalonej o jakieś dobre pół dnia marszu lub wyprawy na mule. Żeby zdobyć pieniądze, można liczyć na ofiary wiernych, ale lepiej samemu podjąć pracę bądź w domowej manufakturze kadzidła, bądź przy robotach stolarskich lub kamieniarskich. W zasadzie przy dowolnym zajęciu, z którego powstanie coś, co inne klasztory lub świątyniew Grecji uznają za potrzebne do sprawowania liturgii, odziania mnichów, jedzenia lub picia, albo też coś, co skusi pielgrzyma, by zakupił pamiątkę z uświęconych miejsc. Pracą można się zająć poza godzinami modlitw i odpoczynku traktowanego z taką samą powagą jak liturgia. Po kilku dniach spędzonych w kaliwii nie dziwi, żesjesta jest przestrzegana równie pieczołowicie jak poranna jutrznia. By dzień zacząć około godziny trzeciej w nocy, trzeba położyć się spać przed dziesiątą, a najgorszy skwar przespać, uzupełniając zbyt krótki sen nocny. Po sjeście, a przed wieczornymi modlitwami wypada wypić kawę – koniecznie z cukrem i bez pośpiechu. Życie mnicha bowiem ma upływać w pokoju, a w jego pozyskaniu nie może przeszkadzać gonitwa za pracą, mimo żenikt nie wyręczy domowników w codziennych obowiązkach. Tych jest sporo: ktoś musi gotować, ktoś sprzątać, ktoś podlać rośliny w ogrodzie i doniczkach na tarasie, ktoś nakryć i ktoś pozmywać po posiłku. Życie, którego osiem godzin upły- wa na pracy fizycznej, osiem na odpoczynku, a pozostałe osiem na modlitwie (o ile nie ma świąt,bo wówczas modlitwy są dłuższe), mnisi postrzegali jednak jako prostsze niż to, które poznaliw klasztorze.
Z upływem kolejnych tygodni docierało do mnie, dlaczego tak myślą. Fartuch kuchenny zawieszany na kołku przed wejściem do kościoła, biskup myjący naczynia jak każdy inny pielgrzym, potężne wołanie w środku nocy, gdy ktoś zaspał na wspólną Eucharystię (i tylko wtedy, bo przecież modlitwy można za niego odmówić, ale w przyjęciu komunii nikt go nie wyręczy)i mądre, łagodne oczy patrzące na innych znad nieudawanego uśmiechu. Życiew harmonii i prostocie, gdzie reguła jest jedynie ramą dla coraz uczciwszej miłości. Mam nadzieję, żenie zapomnę nigdy wyrazu twarzy starego mnicha, który z troską wciera maść w obolałą szyję nieco mniej podeszłego w latach przełożonego wspólnoty, tego dnia narzekającego na heksenszus. Pozbawiona idylli ikona agape. Jakąś godzinę wcześniej pokrzykiwali na siebie. Starzec w czymś nie zgadzał się z przełożonym i nie zamierzał dać się łatwo przekonać argumentacji młodszego wiekiem, a starszego godnością mnicha. Temperamenty obaj mieli gorące, więc cała scena przypominała kłótnię dwóch straganiarzy na deptaku w Tesalonikach. Nieco zabawny był to obrazek, bo Spirydon był rosłym mężczyzną, a Prodromos malutkim, wyschniętym staruszkiem, a mimo to stawiał wyraźny opór wzburzonym, nieco piskliwym głosem, kontrastującym z głębokim basem Spirydona. Teraz jednak jeden z czułością pomaga drugiemu, bez cienia niedawnego sporu. W tej wzruszającej scenie dostrzegam cechę wspólną mnichom z góry Athos. Nie warto jej szukać u młodszych, którzy dopiero zaczęli tam żyć. Ci przypominają nieco nieokrzesanych, jak na standardy Północy, przeciętnych Greków. U mnichów, którzy już kilkadziesiąt lat mieszkają na półwyspie, można z łatwością dostrzec to, czego żaden Grek nie ma z urodzenia. Mnisi poświęcają całą uwagę drugiej osobie. Nie są zwyczajnie uważni. Oni chłoną to, co mówisz i kim jesteś. Nie dlatego, żemasz coś ważnego do powiedzenia, ale dlatego, żecałe życie podporządkowują przyjmowaniu błogosławieństw. Jednym z nich jest drugi człowiek: gość, napotkany przechodzień czy – jak we wspomnianym przypadku – potrzebujący pomocy brat. Z biegiem lat wychylenie w stronę drugich staje się naturalne, ponieważ bliźni są jednym ze sposobów przeżycia miłości, która jest istotą błogosławieństwa.
W tym kontekście wciąż wraca do mnie spotkanie z ojcem Chryzostomem. Przez ponad trzydzieści pięć lat nie opuszczał Świętej Góry. Jednak dopiero od niedawna był kapłanem. Zanim tu przybył, skończył studia w Cambridge, a potem obronił doktorat w Bostonie. Wcześniej, dzięki wsparciu bogatej rodziny, wiódł dostatnie życie, które porzucił dla mieszkania w niewielkim domu św. Andrzeja. Hol jego kelii – którą zamieszkiwał z drugim bratem – a de facto obszerny salon, urządził według poznanych w Wielkiej Brytanii wzorców. Nazywany jest na Górze małym Buckingham Palace. Miejsce zapada w pamięć nie tylko ze względu na kolonialne meble, ale również z uwagi na blisko trzydzieści kotów chroniących się przed skwarem na obrzeżach skąpanego w słońcu podwórza.
Ojciec Chryzostom to niewysoki, starszy pan o jasnych oczach i promiennej twarzy. Człowiek całkowicie zasłuchany we wszystko, co mówiłem. Jego intensywne skupienie i życzliwa uwaga sprawiły, żez zawstydzeniem uświadomiłem sobie, jak banalne są moje słowa. On nie słuchał, on chłonął. Całym sobą przyjmował obecność gościa. Nie było w tym nic z natarczywości. Spokojne spojrzenie i wyczekiwanie wypisane na twarzy mnicha budziły we mnie zakłopotanie, jakbym nie dowierzał, żezasługuję na aż taką uwagę, przecież nie miałem do zaoferowania nic szczególnego. Zatkałem więc usta słodką turecką galaretką i tak chciałem ukryć zmieszanie. Po jakimś czasie podjąłem jednak wysiłek, by przyjąć jego zainteresowanie takim, jakie było. Spotkał mnie niezasłużony zaszczyt uwagi łagodnego mędrca, który nie narzucał swoich przemyśleń, ale był zainteresowany rzadkim w tych stronach młodym gościem z Polski. Gdy zaakceptowałem przepaść dzielącą mnicha i mnie, przenikliwe spojrzenie przyniosło mi najpierw spokój, a potem wręcz ulgę i ukojenie. Ogarnęło mnie poczucie domu, miejsca, które na mnie czekało od momentu, gdy wniesiono doń kolonialne meble, miejsca, do którego należałem, zanim tu dotarłem. Zawsze tu miałem przyjść. Czas spowolnił bieg, słowa docierały niespiesznie i jakby z innego wymiaru. Otrząsnąłem się dopiero po wyjściu na podwórze, gdzie rozleniwione koty utrudniały przejście. Zauważyłem chwilę później, żecałe spotkanie trwało niespełna pół godziny, z czego myśmy rozmawiali może z dziesięć minut. Podczas pożegnania, gdy z wdzięcznością zapewniałem gospodarza o błogosławieństwie, którego doświadczyłem pod jego dachem, on wypowiedział – zdawało mi się, że na wyrost, a przecież na wskroś szczere: All pleasure is mine. W człowieku tym nie było cienia podwójności. Gdy to mówił, tak właśnie czuł. Gdy chłonął, nic nie upadło na ziemię. Choć moje słowa pozostały banalne wobec jego doświadczenia i mądrości.
Chryzostom to jeden z tych ojców, którzy pod koniec życia będą jaśnieć, a młodsi mnisi będą przy nich siadać, by ogrzać się w bijącym od nich świetle. Zwróciłem na to nieraz uwagę: gdy starzec pojawia się w cerkwi, natychmiast grupa młodszych mnichów otacza go, chcąc „zasmakować” jego obecności. Starają się, by część bijącej od niego aury dotknęła ich ciał. Pamiętam jednego z takich starców. Nie wiem, jak miał na imię. Widziałem go w klasztorze w Watopedi. Zostałem tam zabrany przez mojego gospodarza, ponieważ zbliżało się wspomnienie (gr. μνημόσυνον, mnimosinon)świętej pamięci starca Józefa z Watopedi. Zmarły przed czterdziestoma dniami staruszek uznany został za świętego, ponieważ żył ascetycznie, zachowywał pokój serca i z wielką mądrością prowadził młodszych mnichów w świat modlitwy nieustannej. Zasłynął też tym, żegdy jego ciało złożono do trumny, na jaśniejącej twarzy pojawił się uśmiech. W sieci łatwo można znaleźć zdjęcia dokumentujące to zdarzenie minuta po minucie. Jego pogrzeb był wielkim świętemna górze Athos, a nabożeństwo w czterdziestnicę zbiegało się z pięćdziesiątą rocznicą śmierci Józefa Hezychasty, którego myśli zawarte są w tej książce. Józefa z Watopedi traktowano jako duchowego następcę Hezychasty, dlatego też ich groby znajdują się obok siebie zaraz przy ścianie katolikonu, a nie na cmentarzu przy murach klasztoru. Ich szczątki nie trafią też szybko do wspólnego ossuarium, jak to ma miejsce w przypadku innych mnichów. Panichida2 nie była długim nabożeństwem, ale zapadła mi w pamięć ze względu na owego starca, który przewodził śpiewom jednego z dwóch chórów. W drugim kantorem był Spirydon, o którym wspomniałem, żegłos miał wyjątkowo donośny. Tego dnia, by zadośćuczynić zaszczytowi, który go spotkał, dawał z siebie, ile tylko mógł. Watopedi to jeden z najważniejszych klasztorów Świętej Góry, drugi pod względem starszeństwa, został bowiem założony w 972 roku. Mnisi w nim mieszkający słyną z wzorcowej liturgii i ascetycznego życia. Mój gospodarz to człowiek piękny, pozbawiony jakiegokolwiek udawania, dlatego też, gdy został poproszony o przewodniczenie modlitwom nieco ponurawych mnichów, spontanicznie i z radością potężnym głosem wypełnił całą świątynię.Świetnie orientował się w arkanach złożonej liturgii bizantyjskiej i szczerze ją kochał. Nieraz byłem świadkiem, jak upominał przełożonych i biskupów, gdy mylili się w doborze tekstu, skali muzycznej lub melodii – i nikt z nich nie śmiał podważać jego autorytetu w tych sprawach. W małej wspólnocie, w której mieszkał na co dzień, nie mógł rozwinąć skrzydeł. W Watopedi był w swoim żywiolei cieszył się szczerze, żeoto może celebrować liturgię na miarę swojego talentu, wiedzy i doświadczenia. Śpiewy solowe wykonywał z przejęciem i wielkim zaangażowaniem. Był wyjątkowo dobrym śpiewakiem,a tego dnia wzniósł się na wyżyny swojej sztuki.
W przeciwnym chórze sytuacja była zgoła odmienna. Ilekroć przychodził moment na wykonanie śpiewu solowego, nieco zgarbiony, siwiuteńki staruszek wspierający się na drewnianej lasce drżącą dłonią wskazywał jakiegoś młodego mnicha, który podejmował śpiew. Szło im dobrze, ale słychać było, żepotrzeba jeszcze kilku dobrych lat, zanim dorównają Spirydonowi. Starzec zdawał się tym w ogóle nie przejmować. W zasadzie stwarzał wrażenie nieco nieobecnego, choć pewnie lepiej byłoby powiedzieć, żeprzebywał bliżej świętej pamięci Józefa niż doniośle i pięknie śpiewającego Spirydona. A przecież również był zaproszony, powierzono mu nie mniej zaszczytną rolę, wyróżniono i oczekiwano stanięcia na wysokości zadania. Zdawało się, żeżadnaz tych rzeczy go nie zajmuje. Rozmodlony, cichy, uparcie wskazywał kolejnych młodzieńców do wykonania solowych partii. Aż wreszcie, na kilka chwil przed zakończeniem nabożeństwa, zaśpiewał sam. Niewielką wybrał sobie rolę. Krótka fraza, której co prawda nie pamiętam dokładnie, ale mogła zawierać co najwyżej kilka lub kilkanaście słów. Może były nimi: „Δι᾿εὐχῶντῶνἁγίωνΠατέρωνἡμῶν,ΚύριεἸησοῦΧριστέ,ὁΘεός,ἐλέησονἡμᾶς.Ἀμήν”(„Dzięki modlitwom naszych świętych ojców, Panie Jezu Chryste, nasz Boże, zmiłuj się [nad nami] i zbaw nas. Amen”). Nie jest ważne, co dokładnie śpiewał, najistotniejsze jest, jak to zrobił. Najpierw zatrzymał nas wszystkich, którzy wraz z jednostajnym rytmem śpiewu zdążyliśmy już przywyknąć do żywego tempa modlitwy, a przez to skupienie zastąpić nabożnym otępieniem. Moja znajoma wokalistka zwykła mawiać, żesłuchanie greckich śpiewów liturgicznych niezmiennie przywodzi jej na myśl przebywanie w ulu. Towarzyszący śpiewomison, monotonny dźwięk kładziony w podstawie tetrachordu, w połączeniu z rytmicznym barytonowym lub basowym śpiewempo pewnym czasie zlewają się w monotonne brzęczenie. Starzec – mając to na względzie lub może z zupełnie innego powodu – każde słowo wypowiadał długo, z namysłem, jakby chciał wstrzymać czas. Zdawało się, żefaktycznie to zrobił, a śpiewana fraza rozciąga się pomiędzy dwoma światami – naszym i zmarłych, łącząc nieprzemijającą wieczność z pospieszną teraźniejszością. Dokonał tego cichym, delikatnym głosem, w którym mieszała się łagodnośći pewność, słodycz i kruchość. Wszystko to, z czego zdawał się być utkany. Cieniutka, jasna skóra, białe włosy, kruche kości i świecące oczka w promieniejącej łagodnością twarzy. Głos, którym nie tyle wykonywał solową rolę, co raczej wypowiadał to, kim jest. Po chwili dopiero, jakby wyrwany z osłupienia, spostrzegłem, żestarzec śpiewa oktawę wyżej niż wszyscy poprzedzający go kantorzy. Cały kościół zamarł. Ucichł szmer, wstrzymano oddech, a każdy, kto choć raz znalazł się na liturgii w greckiej cerkwi wie, żeo ciszę i bezruch tam trudno. Wytężona uwaga wiernych, z którą słuchali starca, zdawała się proporcjonalna do napięcia, z jakim śpiewał. Ani przez ułamek chwili nie pozwalał sobie na rozproszenie. Melodię prowadził pewnie, a nieskomplikowanej frazie nadał niebywałej intensywności. Muzyka nie przewidywała melizmatów, w zasadzie była banalnie prosta, oparta na kilku dźwiękach. Starzec nic do niej nie dodając, wydobył z niej coś niebywałego, jakby w prostym recytatywie udało się komuś zamknąć całą gamę uczuć, ukrytych znaczeń i zaspokajanych pragnień. Napiął odległości między dźwiękami tak, by żadenz nich nie był pozbawiony znaczenia, przeciwnie, by nabrał swoistego sensu, koloru i charakteru3. W świątyni pojaśniało i do dziś nie jestem pewien, czy był to efekt śpiewu, czy może kilku dodatkowych promieni słońca zniżającego się nad horyzontem. Nie pamiętam, skąd wpadło dodatkowe światło, ale nie opuszcza mnie wrażenie, żewówczas do modlitwy za starca Józefa dołączył anioł. Kantor natomiast wraz z postawieniem kropki na końcu wezwania drżącą dłonią wskazał młodego mnicha, który w jego miejsce, lecz jeszcze bez jego umiejętności, kontynuował. Młodzian – pewnie nieco zmieszany – podjął śpiew,a dla wszystkich wokoło było czytelne, dlaczego mówi się, żetylko starcy mogą improwizować podczas liturgii. Żeby muzyka pozwalała dotknąć słuchaczom prawdziwego świata ducha, a nie stała się jedynie formą ekspresji kantora, potrzeba lat ascezy i „umiejętności świecenia”, jaką miał ów starzec. Po zakończonym nabożeństwie staruszka poprowadzono na zewnątrz, siadł przed kościołem, a po obu jego stronach na krótkiej ławeczce upychali się młodzi mnisi z wypiekami na twarzach. Trochę się gnietli nawzajem, bo każdy z nich chciał się ogrzać w świetle bijącym od starca. Dla muśnięcia tym blaskiem warto odwiedzić Świętą Górę, warto też poznawać mądrość starców takich, jak Józef Hezychasta i jego uczeń z Watopedi czy ten bezimienny dla mnie kantor o głosie iduszy anioła.
W poszukiwaniu wewnętrznego światła część mnichów dojrzewa do odłączenia się od wspólnoty i zamieszkania samotnie. Niektórzy z nich zagłębiają się w ciszę i modlitwę, inni upadają. Niekiedy wracają do klasztoru, ponieważ nie podołali samotności i związanym z nią pokusom, a czasem do takiej decyzji zmusza ich starość i niedołężność, uniemożliwiająca samotne życie. Wędrując po bocznych drogach góry, co rusz napotykałem opuszczone domy mnichów. Najczęściej na końcu zarośniętej już ścieżki, prowadzącej na skraj zbocza lub w leśną gęstwinę. Opuszczone pustelnie są dla mnie szczególnym symbolem Athosu. Każda z nich opowiada historię domu, który żyłi umierał wraz z mnichem. Kelia, czyli mówiąc językiem Kościoła zachodniego: cela, rodzi się wówczas, gdy mnich dojrzeje do decyzji zamieszkania w samotności. Rozwija się wraz ze wspólnotą uczniów (może lepiej powiedzieć: braci) mnicha. Umiera, jeśli odejdzie gospodarz, nie pozostawiwszy następców. Opustoszałe domy – na wpół rozebrane lub te, które same ugięły się pod ciężarem czasu, grożące zawaleniem, zapomniane, pełne gniazd nietoperzy i ptaków – oto świadectwo najintymniejszych historii Świętej Góry. Natknąłem się na wiele domów mnichów, którzy już dawno odeszli. W końcu Athos pamięta czasy, gdy mieszkało na nim nie dwa, a dwadzieścia tysięcy mnichów. Teraz niektóre chaty stoją zasmucone brakiem gospodarza, wyczekują bez szczególnej nadziei na ewentualny renesans. Jak bezpańskie, choć za młodu udomowione zwierzęta, łaszące się do przechodniów, byle je kto nakarmił i przygarnął na dłużej. Podobnie kamienne kaliwie, choć czas ich świetności już dawno przeminął, kuszą mnichów powabem samotności. Wieczorem, wygrzane słońcem dnia, podobne do starców skulonych na kamiennej ławiepod cerkwią, tkają niespiesznie opowieści o tym, jak to było dawniej, zagadują każdego, kto tylko zechce nadstawić ucha. Nie narzekają. Wspominają jedynie szczególnie barwnych mnichów, ale i tych szarych, zwyczajnych i cichych, hałaśliwych i gnuśnych, pobożnych i mądrych, tych, którzy wpadali w odwiedziny, i przyjaciół, którzy dbali o nie jak o własny dom.
W Mikra Agia Anna poznałem pewnego księdza – spokojnego, pełnego cierpliwości. Mężczyznę silnego fizycznie, a delikatnego w sposobie bycia. Gdy mieszkał w skicie, skusił go dom oddalony o jakieś kilkanaście minut drogi od osady, opuszczony tak dawno, żejuż nikt nie pamiętał poprzedniego właściciela. Przez szereg lat mnich ten pracował wokół ruin, by w końcu w dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wyprowadzić się ze skitu. Nieopodal, choć w samotność. Człowiek o szerokim sercu (wspominam go ze wzruszeniem). Przez całe lata odnawiał dom na szczycie wzgórza. Pomagali mu przy pracy sezonowi robotnicy z Grecji. Na koniec prac oddał wyremontowaną pustelnię robotnikom na mieszkanie, a sam zajął w niej malutkie, gospodarcze pomieszczenie. W ten sposób przekonał ich, by razem z nim podnieśli z gruzów kościółek, który mijał codziennie w drodze na plac budowy. Opuszczona cerkiew, zanim ktokolwiek rozpoczął w niej prace, była dla niego prawdziwym sanktuarium. Wchodził do środka, nie płosząc nietoperzy śpiącychw kopule, całował dwie brudne i– powiedzmy to sobie szczerze – brzydkie ikony. Codzienna rutyna, sposób zamieszkania, wzięcie w posiadanie przez zasiedzenie. Ikony nie miały żadnej wartości. Dwa oleodruki na zawilgotniałej dykcie. Patrząc, jak się przed nimi kłania, krzyżem znaczy siebie, aż wreszcie składa na nich pocałunek, pojąłem, żenie wyblakłe podobizny całuje, lecz Maryję i Chrystusa, prawdziwych gospodarzy tego i każdego innego miejsca na Świętej Górze. Gdy opuszczałem Athos, budowa samotni była na ukończeniu, a mnich i jego pomocnicy gromadzili w pobliżu cerkwi sprzęty i materiały budowlane. Teraz ów kościółek z pewnością jest miejscem, w którym mnich-kapłan sprawuje liturgię i odmawia modlitwy. Szukając wewnętrznego pokoju w samotności, pozostał zarazem na tyle blisko, żeby mieć braci na oku i sprawować dla nich Eucharystię, gdy o to poproszą. Przywołując z pamięci jego osobę, nie potrafię myśleć o tym wyborze inaczej, jak tylko o przejawie pokory. Szukał pokoju, uznał, żenie zazna go we wspólnocie z wybuchowymi Prodromem i Spirydonem, więc opuścił skit za zgodą przełożonych. Jednocześnie była to decyzja pozbawiona jakiejkolwiek demonstracji lub przesady. Ot, wystarczył mu dobry rzut kamieniem, żeby pozostać dyspozycyjnym i niezależnym zarazem. Pokora jest warunkiem koniecznym, by mnich mógł zacząć świecić. Ten oddał dom, a zamieszkał w składziku. Ponadto nie przeceniał swoich sił do życiaw odosobnieniu, więc osiadł wystarczająco blisko braci, by prośbą o pomoc mogli przełamać doskwierającą samotność. Tamten drżącą ręką wskazywał kantorów, choć sam przewyższał każdego z nich kunsztem i doświadczeniem.
Domyślam się, żepodobny mnich budował kościół, na który natknąłem się, idąc brzegiem morza w pobliżu klasztoru Watopedi. Był jeszcze nieskończony, choć już malowniczo wznosił się pośród zaschniętych traw. Trudno było określić, kto będzie się w nim modlił, ponieważ w pobliżu nie było żadnego domu. Na razie jedynie jaskółki ulepiły sobie gniazdo pod sklepieniem. Wydawało się, żebardzo dobrze się tam czuły (por. Ps 84,4). Tego samego życzyłem mnichom, którzy niebawem będą w nim szukać pokoju i błogosławieństwa – w oddaleniu od klasztoru, ale na tyle blisko, by móc wrócić, jeśli nie podołają życiuw samotni lub dosięgnie ich choroba albo starość, zbyt trudne, by unieść je w pojedynkę.
Kościoły, podobnie jak domy na Athosie, są budowane na miarę mnicha. Jeśli w kaliwii żyje ich czterech, tylu właśnie zmieści się w cerkwi, która choć przykryta kopułą, to jednak przylega do domu tak ściśle,żestanowi jeden z jego pokoi. Niczego w niej nie brakuje. Jest ikonostas i sanktuarium, freski na ścianach, stalle i pulpity na liturgiczne księgi. Miarą dla niej jest mnich i jego wspólnota, a wzorcem kanon architektury Wschodu. Dlatego cerkwie spoglądają na wschód, prawą swoją stroną czczą Chrystusa, a lewą Jego Matkę. Z kopuły spogląda Pantokrator, nawet wówczas, gdy kopuła jest niska i trochę zbyt płaska, by wywołać wyobrażenie sklepienia niebieskiego. Raz jeden tylko natknąłem się na kościół utrzymany w stylu macedońskim, nieco za duży jak na zwyczaje athoskie. Nie był to jednak znak zbytku, a wręcz przeciwnie, wymierania wspólnoty. Kościół mógł z łatwością pomieścić i kilkunastu mnichów, a teraz mieszkało przy nim jedynie dwóch. Zazwyczaj jednak kościółki w domach mnichów są bardzo przytulne, a zarazem przeniknięte wręcz majestatycznym pięknem. Taka cerkiew zmienia obraz świata. Zaciera granice pomiędzy tym, co święte,a tym, co ludzkie. Ręce pachnące cebulą trzymają kadzidło, plecy zmęczone dźwiganiem cegieł gną się w pokłonach przed Panem nieba. Zza odrzwi dobiega chrapanie mnicha, który zaspał na jutrznię. Zaraz będzie hałasować pod prysznicem, gdy my odśpiewamy Psalm 102. Dołączy za chwilę, ale czy naprawdę go tu nie ma? Gdzie przebiega granica? Sypialnia się jeszcze mieści w obrębie kościoła czy jest nim tylko ten jeden pokoik, w którym próbowano zmieścić cerkiew? Ale dlaczego nie ma w niej drzwi i jest zawsze otwarte wejście?
Inaczej wyglądają kościoły w monasterach i katolikony służące całemu skitowi. Są większe, zbudowane na planie krzyża, bogato zdobione i przestronne. Nigdy jednak nie przekraczają wielkością potrzeb danej wspólnoty. Postawiono je według liczby mnichów, która będzie się w nich gromadzić. Któregoś dnia znalazłem się w skicie, w którym rok wcześniej rozpoczęto budowę kościoła. Właśnie kończono kłaść ostatnie mozaiki. Podziwiając talent architekta, piękno marmurów, ołtarz i freski, zadawałem sobie pytanie, dlaczego mnisi potrafią postawić cerkiew, która niczym się nie różni od tych z iv czy v wieku. Dlaczego wytrwali przy kanonie? Katolikon budził we mnie – rzymskim pielgrzymie-turyście – zazdrość. Wiedziałem, że na całym Zachodzie w ubiegłym roku, a pewnie i dekadzie, nie powstał choćby jeden kościół tak na wskroś przesiąknięty powagą i pięknem.
Choć mnisi nie stronią od technologicznych nowinek, nie ulegają jednak pogoni za nowością. Szczególnie w sprawach dotyczących ducha. W tej dziedzinie są niezmiernie konserwatywni. Takie podejście ukazują nie tylko w architekturze, malarstwie, gestach i słowach liturgicznych, ale również w sposobie myślenia i mówienia o modlitwie. W niniejszej książce znajduje się wiele uwag, które można byłoby przypisać Janowi Klimakowi z vi lub Grzegorzowi Palamasowi z xiv wieku. Mało kto poznałby się na podmianie. Tradycja sprawia, żedawna mądrość jest przekazywana kolejnym pokoleniom. Nic nie traci ze swojej pierwotnej świeżości, ponieważ ożywia ją doświadczenie nowych starców, powoli dojrzewających w słońcu niczym winogrona u podnóża Świętej Góry. I tak dziś można spotkać tam malarzy fresków o sercu i oku Andrieja Rublowa, ikonopisów o talencie Domenikosa Theotokopulosa (El Greco), budowniczych i kamieniarzy o rozmachu Szymona Atoskiego, który na wysokich skałach wzniósł klasztor Simonopetra (gr. Σιμωνόπετρα), natchnionych śpiewakówi poetów, a także teologów i mędrców, którzy ścieżki ludzkiego ducha znają nie gorzej niż wielcy ojcowie pustyni. Oczywiście, nie należy się spodziewać, że na Świętej Górze są ich tuziny. Nie, geniusze pojawiają się tam jedynie nieco częściej niż w innych zakątkach świata. Zarazem trzymająca ich w ryzach tradycja nie pozwala nawet tym przeciętnie zdolnym roztrwonić talentu na ścieżkach „twórczych” poszukiwań. Jak często okazuje się na ich końcu, żeszukali Żywego wśród umarłych!? Właśnie tradycja (wydawałoby się – domena zmarłych) strzeże najbardziej żywotnegoi życiodajnego – Ducha Świętego. Zatemi pokój serca jest ściśle związany z zakorzenieniem w kanonie, który nie jest niczym innym, jak przekazywaną z pokolenia na pokolenie sprawdzoną metodą oddawania czci Bogu. Pozostawanie przy kanonie architektury, muzyki, ale i modlitwy daje gwarancję, żew ramach swojej pracy nie utraci się z oczu pewnej (w znaczeniu certa, a nie quaedam) drogi do poddania się Duchowi Świętemu. Zachód zmaga się, szukając zgody pomiędzy współczesnością a tradycją. Dopuszcza wiele nowości i łatwo zapomina o dawnych zwyczajach. Rzadko, gdy próbuje wrócić do poprzednich form, udaje mu się osiągnąć cel bez popadania w zadęcie i przesadę. Wschód przeciwnie, ma kłopot z uznaniem waloru eksperymentu, dlatego z obojętną wyższością spogląda na nowinki w sztuce sakralnej i jest nieufny wobec teologii spekulatywnej. Dzięki temu jednak czasem – a nagórze Athos w większości wypadków – jest w stanie uczynić z tradycji swój dom, miejsce prawdziwie zamieszkane, pełne życiai swobody, w którym się chroni zamiast prowadzić walkę, wspomina przeszłość, jak i marzy o przyszłości. Stąd też republika mnichów stanowi prawdziwie szczególny ekosystem, którego na próżno szukać w innych zakątkach świata.
Mnisi osiedli wokół Świętej Góry już przeszło tysiąc lat temu. Z mało żyznego, skalistego półwyspu stworzyli enklawę wśród hałaśliwego świata, który jednak raz po raz wdzierał się na wybrzeże, niszcząc klasztory i skity. Czasem przez przenikanie niepokojących prądów ideologicznych, kiedy indziej w postaci najazdu rabusiów pod sztandarami władców czy to łacińskich, czy tureckich. Dziś świat próbuje spenetrować półwysep z pomocą łączy internetowych i telefonii komórkowej, przez którą ojcowie nieraz tracą pokój serca. Jednak zakorzeniona w ich życiu realna duchowość na dłuższą metę opiera się kolejnym falom próbującym spustoszyć Athos. Chronią się w tradycyjnych formach liturgii, modlitwy, zwyczajów, które pomogły przetrwać ich świętym poprzednikom. Pomogą zatem i ich współczesnym następcom. Dzięki tradycji i osobistemu szukaniu pokoju ich życie to harmonijna jedność różnorodnych elementów. Cokolwiek nie pasuje do kanonu i pokoju serca, z biegiem czasu musi odpaść.
W konsekwencji różne dziedziny życia stanowią harmonię, nie konkurują ze sobą nawzajem. Prawdopodobnie dzieje się tak, ponieważ wszystko podporządkowane jest jednemu celowi – uświęceniu. Nie jest ważne, by być na czasie. Ważne jest, by czas wypełnić znaczącą treścią. Ten cel ustanawia hierarchię, która łączy różnorodne elementy w spójną całość. Hierarchia przenika wszystko, co można spotkać na Athosie, występuje pomiędzy klasztorami i wewnątrz nich, pomiędzy uczniami i mistrzem, świętamii postem, liturgią i codziennością, pracą i odpoczynkiem. Wszystko przenika porządek, na którego szczycie jaśnieje wspólny cel: uświęcenie przez poddanie się Bożej obecności. Dlatego też w domach jedno z pomieszczeń będzie kościołem, a w celi mnicha znajdzie się miejsce na niszę wypełnioną ikonami. Usta przy ziewaniu znaczy się krzyżem, a zapach kadzidła roznosi się po całej kaliwii, wodę pije się, błogosławiąc jej Stwórcę, a do kościoła idzie się choćby wprost z pola czy winnicy, byleby tylko uczcić Pana w wyznaczonym czasie. Nikogo nie gorszy przeciągłe ziewnięcie włączone w odmawianie psalmów ani pochrapywanie w trakcie lektury nabożnych tekstów. Nikt też nie stara się udawać, żedwanaście godzin wspólnie celebrowanej liturgii można przetrwać w skupieniu lub bez odpowiednio mocnej kawy pitej zaraz za progiem kościoła. Wszystkie elementy życia są przeniknięte jednym dążeniem, by włączyć je w przemożną obecność Bożą. Gdy zostają wyrwane z tutejszego ekosystemu, stają się sztucznym tworem, niby sekwoje zasadzone na Mazowszu. Brakuje im naturalnego klimatu, w którym woń świętych olejów miesza się z zapachem przypalonej oliwy. Muszę przyznać, że na początku pobytu wśród greckich mnichów moje katolickie oko raziła zbytnia bliskość kuchni i kaplicy. Co więcej, z przekąsem patrzyłem na najlepszego kucharza Świętej Góry, uprawiającego cudowną winnicę Mylopotamos (gr. Μυλοποτάμου)4, gdy z trudem starał się wykonać pokłon, a swobodę ruchów ograniczał mu noszony z dumą duży brzuch. Z biegiem czasu jednak coraz bardziej ujmowała mnie swoboda, z jaką gospodarze zachowywali się na liturgii. Zmieniali miejsce, ale wraz z wejściem do kościoła nie przybierali srogiej miny ani też nie ściągali brwi, jakby właśnie wymagano od nich skupienia większego niż przy obieraniu warzyw. Skoro byli sobą, przygotowując ziemniaki do smażenia na głębokim oleju, dlaczego teraz mieliby stać się kimś innym? Czy kuchnia nie jest tak samo dobrym miejscem do modlitwy jak kościół? A czy frytki należy lubić mniej niż psalmy? Owszem, hierarchia przenika wszystko, ale też wszystko kieruje do wspólnego celu, a przez to wynosi rzeczy proste do rangi wzniosłych, wzniosłym nic nie odbierając zich splendoru.
Podczas pierwszego nocnego czuwania (gr. αγρυπνία,agryp- nía) przeżyłem druzgoczącą krytykę postawy przyjmowanej przez porządnego zakonnika tradycji łacińskiej, jakim starałem się być, a pewnie we własnych oczach byłem. W kościele wydawałem się sobie nieco inny niż w czasie rekreacji. Zdawało mi się, żeskoro jedno wymaga skupienia i powagi, a drugie rozluźnienia i radości, trzeba do przeżycia liturgii usposobić się zupełnie inaczej niż do odpoczynku. Przeoczyłem fakt, żejedno i drugie jest świętowaniem. Uświadomiłem to sobie, gdy wybraliśmy się do skitu Świętej Anny Większej. Mój gospodarz jechał na mule, a ja szedłem pieszo. Jazda na mule nad kilkudziesięciometrowymi przepaściami nie sprawiała mi najmniejszej przyjemności. Wolałem czuć skałę pod stopami, zamiast uczyć się balansowania ciałem, by z poczciwego zwierzęcia nie osunąć się w urwisko. Słońce zachodziło, a wiedząc jedynie, żeto „nocne czuwanie”, spodziewałem się, żepodobnie jak ma to miejsce w Kościele rzymskim, zaczniemy o zachodzie słońca, a skończymy około północy. Spieszyłem się, by jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Spirydon nie dość, żesię nie spieszył, to sprawiał wrażenie, żesię ociąga. Nucąc coś pod nosem, podziwiał zachód słońca i godził się, żetempo marszu wyznaczał muł, a wbrew moim oczekiwaniom w ogóle go nie ponaglał. Obawiałem się, żeominie mnie piękna grecka liturgia, a przecież przyjechałem na Athos głównie ze względu na udział w niej.
Miałem się wówczas przekonać, że na zboczach Świętej Góry nie dość, żewszystko ma swoje miejsce, swój cel i szczególną zdolność wyrażania obecności Bożej, to jeszcze zatopione jest w czasie inaczej odmierzanym niż ten, który znamy z codzienności. Na Athosie czas płynie jakby wolniej. Oczywiście zmieniają się pory dnia i roku, przybywa siwych włosów w brodach i na głowach mnichów, kolejni starcy przenoszeni są na cmentarze, a wraz z upływem dni ich kości trafiają do wspólnych ossuariów. Niemniej, czas nie jest miarą rzeczy, lecz jedynie pomocnikiem historii, która dzięki jego rachubie może uporządkować wspomnienia. Sam jest na usługach, a nie rządzi zmianą. Przynajmniej takie można odnieść wrażenie, gdy mnich na mule niespiesznie pokonuje kolejne kilometry drogi do zaprzyjaźnionej wspólnoty, gdy szczodrze traci czas na rozmowy zamiast wejść do kościoła na dawno rozpoczętą liturgię, gdy spogląda na słońce, żeby ocenić, czy już pora złożyć pokłony Trójcy Świętej, czy może jednak dopić mrożoną latte z rozpuszczalnej Nescafé. Dla współczesnego człowieka Zachodu takie życie zdaje się być marnotrawstwem, jest wręcz „pochopnie powolne”, nieefektywne i przez to jawi się jako niemożliwe. Samo spowolnienie nic tu jednak nie znaczy, kluczem jest odwrócenie porządku wartości. Pierwsze jest bycie w obecności Bogai płynący z niej pokój serca. Drugie – wszystko inne, a to, co przeszkadza w uzyskaniu pokoju, jest porzucane. Dlatego mnich, który już prawdziwie zakorzenił się w nieurodzajnej ziemi Świętej Góry, ma czas i ma go pod dostatkiem.
W końcu po zbyt powolnym spacerze dotarliśmy na miejsce. Po uliczkach skitu, wyznaczonych przez budynki o różnej wielkości i przeznaczeniu, docierał do nas odległy śpiew mnichów. Już zaczęli! Spirydon niewzruszony tym faktem nie dość, żenie popędził muła, to jeszcze co chwila przystawał i oddawał się pogawędce z napotkanymi znajomymi. W końcu przywiązał gdzieś zwierzę i ruszył w kierunku… jadalni. Wprawiło mnie to w zakłopotanie. Tam liturgia, a tu ryba. Co prawda na mnichach robi większe wrażenie, ponieważ jedzą ją jedynie przy okazji świąt, ale przecież to tylko ryba, a tam piękny śpiew. Podłamany poszedłem za nim. Zamiast szybko zjeść, tak jak ja to zrobiłem, on wciąż zagadywał lub był zagadywany przez kolejne osoby, z którymi chętnie wymieniał pozdrowienia, opowiastki i życzenia błogosławieństwa. W końcu – pewnie po upływie godziny – podniósł się niespiesznie i ruszył w kierunku kościoła. Byłem przekonany, żeskoro już jest około dziewiątej godziny, niewiele czasu zostało nam na modlitwę z mnichami. Mój przewodnik zdawał się być innego zdania, bo zamiast oddać się skupieniu i modlitwie, poprowadził mnie do kolejki, która ustawiła się do tronu biskupiego. Oczywiście wymienił uprzejmości z napotkanymi w niej znajomymi i cierpliwie czekał, aż przyjdzie jego kolej na ucałowanie dłoni biskupa. Ja w tym czasie łapczywie nadstawiałem uszu na śpiew bizantyjski najwyższej próby. Dwa chóry, każdy po około dziesięciu śpiewaków,w dialogu między sobą śpiewały psalmy. Przyszła wreszcie nasza kolej na przywitanie się z biskupem, który przewodził modlitwom, ale teraz całą uwagę skupiał na podchodzących do niego wiernych. Okazał się dawnym mnichem ze skitu Spirydona. Tego dnia przywitali się stosunkowo wstrzemięźliwie, lecz bardzo serdecznie. Dopiero nazajutrz zobaczyłem, jak żarliwałączy ich przyjaźń i– co zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie – jak biskup sprawnie potrafi nakładać braciom obiad na talerze, a potem zmywać po nich naczynia. Stary mnich przedstawił mnie swojemu bratu i coś o mnie opowiadał. Byłem wdzięczny kolejnym osobom w kolejce, żenapierają na plecy Spirydona. Mogliśmy się łatwo usprawiedliwić, żenie czas i miejsce na przedłużające się opowieści. „Na szczęście” – myślałem sobie. Może wreszcie dotrzemy w pobliże śpiewakówi będę mógł w skupieniu wsłuchiwać się w ich modlitwę. Okazało się jednak, żeto szybko nie nastąpi. Trzeba było mi jeszcze poczekać w dwóch innych kolejkach, a może nawet i w trzech. Nie pamiętam dokładnie. W pierwszej staliśmy, by oddać cześć św. Annie, całując relikwie jej lewej stopy. Dosłownie! Całowaliśmy kości stopy św. Anny. Kult relikwii na Zachodzie jest bardzo powściągliwy – miałem się o tym przekonać jeszcze kilka razy tej nocy. Następnie procesje do ikon czczonych w kościele. Pokłony, pocałunki, znaki krzyża i pogawędki ze znajomymi. Kościół był gęsto wypełniony ludźmi. Na co dzień służy jako świątynia tylko kilkudziesięciu mnichom mieszkającym na miejscu, a tego wieczora był wypełniony po brzegi pielgrzymami i mnichami z różnych zakątków Athosu. Po jakichś dwóch godzinach od przekroczenia granicy skitu wreszcie wskazano mi miejsce, gdzie mogłem modlić się z mnichami. Tego, żemiejsca nie zabraknie, byłem pewien. Mój przewodnik zawsze potrafił znaleźć i zająć miejsce na tyle wysokie, by nie okazać się pyszałkiem, i jednocześnie na tyle wygodne, by nie brano go za nieudacznika. Docierał bez trudu na upatrzoną pozycję, ponieważ ludzie chętnie mu ustępowali na drodze bądź z miłości i sympatii, bądź z lęku przed potężną sylwetką i nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Zająwszy wskazaną stallę, sądziłem, żepewnie najpiękniejsze śpiewyi tak mnie ominęły, wówczas gdy mój gospodarz pałaszował rybę i oddawał się pogaduszkom z niekończącym się korowodem znajomych. Gdy o dziewiątej rano, idąc w procesji do refektarza kończyliśmy nocną wigilię, wiedziałem, żepomyliłem się sromotnie. Tak, spodziewana krótka noc czuwania okazała się ponad dwunastogodzinnym maratonem, w którym przeplatały się nieustannie śpiewz okadzeniami, całowaniem relikwii, pokłonami, kołysaniem żyrandoli, procesjami… Ani jednego kazania, ani jednego słowa wypowiedzianego na głos bez melodii, ani chwili ciszy – zawsze śpiew: bądź chórów naprzemiennie, bądź razem, bądź kantorów, bądź jednego śpiewaka. Wciąż śpiew,śpiewi śpiew. Spirydon zajął miejsce pośród śpiewakówi podejmował kolejne partie solowe według kolejności, której klucz był dla mnie zupełnie niejasny. Ja starałem się modlić na modłę zachodnią – przez skupienie, powtarzanie słów i nasłuchiwanie odpowiedzi. Jednak próba ucieczki w wewnętrzną ciszę przed potężnym śpiewem Greków okazała się zupełnie daremna. Zawsze zdołali się przebić przez cienki mur mojej wytężonej uwagi. Po pewnym czasie straciłem w ogóle zdolność skupienia się. Dodatkowo było mi niewygodnie, bo zacząłem odczuwać zmęczenie – skutek stania przez kilka godzin. Po trzech godzinach opieranie się o stalle też już nie pomagało w niwelowaniu narastającego zdrętwienia mięśni. Zacząłem się rozglądać wokoło. Obok mnie stał pogrążony w Modlitwie Jezusowej mnich o kruczoczarnych włosach. Odznaczał się wyjątkowo ascetyczną sylwetką. Zamknięte oczy, poruszające się wargi, równomierny oddech, a w palcach komboskion. W kościele zrobiło się luźniej. Część pielgrzymów wyszła, zniknął też biskup. Światłoświec przełamywało mrok zalegający we wnętrzu wypełnionym dymem kadzidła i nieustającym śpiewem. Niezmordowani kantorzy w jednostajnym rytmie wykonywali kolejne hymny i psalmy. Nagle z półmroku wyłonił się mój przewodnik. Uśmiechnął się zawadiacko i zapytał: „Caffé, caffé?”. Z radości chciałem mu rzucić się na szyję, ale przecież nie wypada. Powstrzymałem więc entuzjazm, kamuflując go dodatkowo nabożnym wyrazem twarzy – przecież się modlę! – i ruszyłem dostojnym krokiem w obranym przez niego kierunku. Za drzwiami kościoła czekały kawa i słodycze. Powiew świeżego, chłodnego powietrza nieco mnie ocucił. Po kwadransie z powrotem zająłem miejsce obok modlącego się mnicha, za plecami nieprzerwanie śpiewającego chóru. Tej nocy wychodziłem na kawę jeszcze kilkukrotnie, mój zamodlony towarzysz nie ruszył się z miejsca aż do świtu. Raz jeden tylko przecknął się i otworzył oczy. W samym środku nocy, gdy ja byłem już lekko otępiały godzinami bizantyjskiej monodii. Wtedy dotarło do mnie, żecoś diametralnie się zmieniło. Otworzyłem oczy i wzrokiem wodziłem po kościele, by odnaleźć przyczynę tego wrażenia. Chóry prawie ucichły, jedynie towarzyszyły kantorowi, kładąc ściszonyison. Kantorem był około sześćdziesięcioletni, nieco szpakowaty, dobrze zbudowany mnich. Stał sam przy pulpicie południowego chóru. Śpiewałw sposób, którego nigdy wcześniej ani nigdy później nie słyszałem. Przed przyjazdem na Świętą Górę słuchałem wielu bizantyjskich kantorów, z różnych zakątków Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Najstarsze nagrania, do jakich udało mi się dotrzeć, sięgały początków xx wieku, najmłodsze były wydane kilka miesięcy przed moją podróżą. Od kilku lat próbowałem jak najlepiej poznać i zrozumieć idiom śpiewu bizantyjskiego. Ten mnich dokonał czegoś niebywałego, czego nie mogłem przypomnieć sobie z żadnych nagrań5. Zdobność śpiewu, którą osiągnął, przechodziła wszelkie wyobrażenia, jakie zdołałem sobie wyrobić o tym, czym jest śpiew bizantyjski. Oniemiałem, a zarazem przestałem słyszeć słowa, dlatego mam jedynie mgliste przypuszczenie, żeśpiewał coś na wzór Theotoke Parthene(gr. ΘεοτόκεΠαρθένε) Petrosa Bereketisa, krótki, ale bardzo przejmujący utwór. Stojący obok mnie mnich płakał. Łzy płynęły mu powypogodzonych policzkach. Ewidentnie rozkoszował się śpiewemi wypowiadaną w nim treścią. Ja podziwiałem jedynie dźwięk, który był prowadzony po mistrzowsku. Z każdą kolejną głoską narastała we mnie obawa i smutek. Spodziewałem się, żeliturgia zaraz się skończy, ponieważ byłem coraz bardziej pewien, żenie można już nic więcej zaśpiewać. Po takim arcydziele nie wypada już więcej śpiewać. Każdy kolejny utwór byłby niepotrzebny, bez wartości, jedynie psułby to, co właśnie zbudował siwiejący kantor. Rozsądny celebrans powinien zarządzić przerwę, by kunsztownie wykonany utwór mógł wybrzmieć echem w umysłach i sercach wiernych. Wypełniał mnie prawdziwy przestrach o to, co się stanie za moment, gdy kantor zakończy swój śpiew. Przerwał, ukłonił się lekko i odszedł od pulpitu. Przez chwilę walczyłem z sobą, by za nim nie pobiec i nie prosić o imię i nazwisko, nagrania, autograf… Jednak kościół wypełniało tak wielkie napięcie i skupienie, żenie odważyłem się ruszyć. Czekałem i choć pewnie cała przerwa pomiędzy kolejnymi utworami była krótka jak mrugnięcie okiem, zdawała się nieznośnie dłużyć. „Co się stanie? Czy mamy już się rozejść?” – zastanawiałem się. A chór odpowiedział moim myślom: „Te-ri-rem!”. Cóż za genialny wybór bezimiennego kompozytora wspólnej modlitwy – kratimy(gr. κράτημα)!Śpiew stworzony na takie właśnie okazje. Gdy brak słów, gdy trzeba wyciszyć narosłe pośród zgromadzenia emocje, gdy coś powinno zapaść w serca uczestników, a nie można odwołać się do milczenia. Cisza nie jest środkiem nadużywanym w liturgii wschodniej. Kratima zdaje się zajmować jej miejsce. Czym jest? Śpiewem sylab pozbawionych znaczenia, które mają zatrzymać (greckie słowo nawiązuje do uchwytu, trzymania) umysł w chwale Bożej. „Te-ri-rem” znaczy tyle samo po polsku, co po grecku. Co prawda w xvii wieku próbowano przypisać znaczenie liczbowe sylabom i odnosić je do Osób Boskich, ale nawiązanie do jubilacji (głosek śpie- wanychBoguna chwałę bez przywiązywania uwagi do ich znaczenia) wydaje się bardziej trafione. W tym przypadku z pewnością nie chodziło o dokładanie słów, lecz o zamknięcie kolejnego etapu modlitwy. Chór śpiewał długo, aż z odzyskanym spokojem serca mogliśmy powrócić do przerwanej medytacji. Mój milczący towarzysz, nie otwierając oczu, pozwolił, by łzy same wyschły mu na policzkach, a on wrócił do powtarzania wezwań Modlitwy Jezusowej. Ja oparłem się o stalle i starałem się uspokoić. Wiedziałem już, żenie chodzi o to, aby się skupić, ale by przyjmować to, co się dzieje wokoło. Przyjmować nie tylko umysłem, ponieważ modlitwa nie ogranicza się do myśli. Byłoby dobrze, gdyby do modlitwy należały obolałe plecy i nadstawione uszy, zdumienie i wzruszenie wywołane pięknym dźwiękiem, wirujące świecew żyrandolach rozbujanych przez mnicha, kadzidło i brzdękanie dzwoneczków przypiętych do kadzielnicy. Ideałem byłoby, gdyby pita z wdzięcznością kawa stała się elementem modlitwy. Bo czyż modlitwa nie jest przyjmowaniem błogosławieństwa i pokoju, a w konsekwencji promieniowaniem chwałą, która z wdzięcznego serca wypływa ku Bogu?
Liturgia bizantyjska wyraźnie naznaczona jest boską chwałą i dosłownością ludzkiej egzystencji. Jest wzniosła, a zarazem bardzo cielesna – wykorzystująca rozciągłość czasu, zmysłowość materii, symbolikę miejsc i przedmiotów. Wspominając postać krwi Pańskiej pitej na Athosie, pomyślałem, żedobrze oddaje różnicę pomiędzy rzymską a grecką celebracją. Na Zachodzie używamy najczęściej białego wytrawnego wina, na Wschodzie jest ono słodkie i czerwone. Niby drobny szczegół, ale czy nie streszcza tego, co nas różni? Rzym jest bardzo powściągliwy, mocno intelektualny (na sentymentalizm zawsze patrzyliśmy podejrzliwie), skupiony na właściwym doborze lakonicznych słów. Kocham za to mój rzymski dom! Grekom zazdroszczę natomiast rozmachu, nadmiarowego wręcz zatopienia się w celebracji. Dopiero w kontekście wspomnianego czuwania nocnego zacząłem rozumieć, o czym pisali ojcowie Kościoła, gdy mówili o liturgii ziemskiej jako przedsionku liturgii niebiańskiej. Grek zdaje się nie przychodzić na liturgię po to, aby się modlić. Przychodzi przyjmować błogosławieństwo wynikające z Bożej obecności przenikającej celebrację. Cokolwiek wykonuje, czy to znak krzyża, skłon, śpiew, czy pocałunek ikony, wszystko ma na celu skosztowanie błogosławieństwa. Jego widzialna postać na ziemski sposób wyraża niebiańską chwałę. Oto znajduje się w przestrzeni i czasie, które należy przyjmować wszystkimi możliwymi sposobami: przez ciało, intelekt, wolę i serce. Co prawda nie można wysilić umysłu tak, by Boga uchwycić, ale można umysł otworzyć, by spłynęła nań łaska.W greckim zwyczaju liturgicznym dzieje się to najpierw przez zmysły, potem przez uczucia i rozpaloną przez nie wolę, a na końcu umysł próbuje ponazywać to, w czym brał udział. Na Zachodzie wydaje się, żekierunek jest nieco odmienny: najpierw liturgia przemawia do umysłu, który wspierają uczucia poruszone treścią, wola podąża w śladza zachwycającym sensem, a zmysłom mówi się, żenie są aż tak potrzebne. Chętnie zatem głosimy i słuchamy konferencji o pięknej liturgii, która stanowi bramę do nieba, ale trudno dostrzec owo piękno i splendor. Nie sądzę, by na Wschodzie ktokolwiek widział potrzebę podobnych katechez, o ile tylko ma dostęp do uroczyście celebrowanych nabożeństw.
Różnic pomiędzy Wschodem i Zachodem jest wiele, a pobyt na górze Athos pozwala je sobie wyraziście uzmysłowić. Dziwiło mnie chociażby wykorzystanie słowa Bożego. Szybko wyszedł ze mnie brat kaznodzieja, który przyzwyczajony do codziennej porcji Biblii, naturalnie rozglądał się za słowem podczas nabożeństw sprawowanych przez greckich mnichów. Było obecne w śpiewanych wyjątkach zaczerpniętych głównie z Ewangelii i Listów, ale mniej więcej w takiej ilości, jak miało to miejsce u nas przed Soborem Watykańskim II. Dla mnie, urodzonego już w nowym porządku liturgicznym, o wiele za mało. Owszem, słowo wracało jakby odbijane echem w hymnach, antyfonach i responsoriach. Ale w swoim czystym brzmieniu pojawiało się rzadko, nie licząc psalmów, zbyt rzadko. Nie tęskniłem natomiast za kazaniami. Przez kilka tygodni nie słyszałem ani jednego i nie odczuwałem z tego powodu najmniejszego braku. Inaczej było z brakiem Eucharystii. Z początku wiadomość o tym, żejest celebrowana jedynie cztery razy w tygodniu, przyjąłem beznamiętnie. Nikomu nic nie mówiąc, żeby nie wywoływać zaniepokojenia lub zgorszenia u moich gospodarzy, pod osłoną nocy odprawiałem mszę ukradkiem w swoim pokoju. Z biegiem czasu zacząłem jednak doceniać teologię powstrzymywania się od Eucharystii, którą Grecy oparli na nauczaniu św. Jana Chryzostoma. Jest niepokojące, gdy najcenniejszy dar staje się darem powszednim. Tak się dzieje, ilekroć przyjmujący nie docenia wartości tego, co dostaje. Zdziwiłem się, czytając historyczne przepisy liturgiczne własnego zakonu, żew średniowieczu moi bracia, o ile nie byli kapłanami, przyjmowali komunię świętą nie więcej niż dwadzieścia trzy razy w ciągu roku. Niekiedy – ze względu na zbytnią opieszałość – brakuje mi nakazanej powściągliwości w przyjmowaniu komunii, choć staram się najlepiej jak umiem doceniać wielkość tego daru.
Nie sposób ukryć znaczących różnic pomiędzy nami – chrześcijanami Wschodu i Zachodu. Niekiedy są one realne i trudne do uzgodnienia, innym razem właściwe rozwiązanie wydaje się leżeć pośrodku. Nie da się jednak łatwo wypracować wspólnego porozumienia z mnichami z Athos. Wielu z nich jest uprzedzonych do katolików, ponieważ obraz na nasz temat mają bardzo zniekształcony. Łatwo wmówić im kłamstwo dotyczące rzymian lub też przypadek godny politowania przedstawić jako model obowiązujący w całym Kościele katolickim. Dlatego moi przewodnicy zawsze pozostawiali sobie swobodę decydowania, czy napotkanemu mnichowi powiedzieć, żejestem księdzem katolickim, czy lepiej wspomnieć jedynie, żepochodzę z Polski. Reakcje niektórych wtajemniczonych w sekret mojej profesji bawiły mnie szczerze. Dość często pytano mnie na przykład, dlaczego nie przejdę do cerkwi, skoro mam już brodę i potrafię śpiewać. Innym razem były powodem wzruszenia, gdy ktoś prosił o błogosławieństwo lub całował w rękę. Odniosłem wrażenie, żeim bliżej jesteśmy południowego krańca cyplu, tym bardziej rośnie nastawienie ekumeniczne. Na „pustyni athoskiej”, u moich gospodarzy, nie dość, żemogłem przystępować do Eucharystii, a na modlitwach pojawiać się w habicie, to jeszcze usłyszałem zdanie budzące wielką nadzieję. Pewnego popołudnia Spirydon powiedział mi z przekonaniem: „Gdy się zjednoczymy, Twój Kościół będzie pierwszy pośród równych”. Od tamtego dnia wspominam go zawsze, wypowiadając na mszy słowa: „Nie zważaj na grzechy nasze, lecz na wiarę swojego Kościoła, i zgodnie z Twoją wolą napełniaj go pokojem i doprowadź do pełnej jedności”.
Święta Góra Athos jest miejscem prawdziwie niezwykłym. Nie sposób opowiedzieć o niej wszystkiego, co zdaje się ważne. Góra zaczarowała moje zmysły, a w konsekwencji umysł i serce. Minęło już sporo lat i w pewnym stopniu wydaję się sobie odległy od tego, kim wtedy byłem. Jednak wspomnienia i obrazy mnie nie opuszczają, często wracają mimowolnie, nieprzywoływane. Odpływając z półwyspu, byłem zarazem smutny, jak i pogodzony ze stratą. Smutny, ponieważ zasmakowałem świata, który nie istnieje na Zachodzie, a stanowi spełnienie pragnień wielu pobożnych ludzi. Tęsknota za tym światem niemożliwym trwa we mnie do dziś. Szukałem go w różnych miejscach, również podczas drugiego pobytu na Athosie. Wówczas jednak większość czasu spędziłem chory w łóżku,a największym przeżyciem były bańki stawiane mi na plecach przez Pantelejmona. Kilka lat później zmarł kochany Spirydon, który podczas pierwszego pożegnania wsunął mi do kieszeni sto euro. Nie mógł uwierzyć, żemożliwe jest życiew zgodzie ze ślubem ubóstwa, którego nie zna wschodni monastycyzm. Bardzo się różniliśmy, a ja właśnie wracałem do swojego świata. Wracałem bez poczucia straty, najważniejsze niosłem w sobie. Wiedziałem już, żeprawdziwe życie duchowe toczy się poza granicami Półwyspu – w duszy, a liturgia w Kościele rzymskim, choć mniej uroczysta, dotyka boskich tajemnic z nie mniejszym rozmachem niż bizantyjska celebra. Dzięki spotkaniu braci ze Świętej Anny Mniejszej stałem się bardziej katolikiem ibardziej sobą.
* * *
Pośród zmieniającego się świata sięgacie po książkę napisaną daleko od Waszego domu. Może wśród niepewności lub zamętu szukacie Chrystusa i Jego prawdy nieporuszonej niczym Święta Góra. Gdy będziecie czytać, pomyślcie czasem o wartowniczej wieży napotkanej przeze mnie nad brzegiem morza. W przeszłości mnisi musieli wielokrotnie bronić się przed najeźdźcami. Z tego względu na wybrzeżach Athosu budowano małe czworokątne warownie. Dziś tylko nieliczne z nich służą jako domy dla mnichów, większość natomiast popadła w ruinę. Podobnie i ta, zachowała się jedynie w części. Szary kamień z roztrzaskanych ścian leżał w nieładzie dookoła. Z murów wyrastały krzewy. Można było jeszcze rozpoznać kształt dawnej warowni, ale jedynie ptaki potrafiły się w niej schować. W ścianie zwróconej ku morzu z czerwonej cegły ułożono znak krzyża, a w powstałych ćwiartkach umieszczono chrystogram: ICXCNIKA(Jezus Chrystus zwycięża). Gdy zobaczyłem krzyż i przeczytałem głoszone przez niego zwycięstwo, wzruszyłem się głęboko. Wtedy nie do końca wiedziałem dlaczego, byłem jednak pewien, żemuszę zapamiętać to uczucie i odnaleźć jego sens. Dziś rozumiem więcej. Mimo swej starości wieża niestrudzenie służy. Nie zraża się tym, żeprzeminęły lata jej świetności. Niby ruina, a przecież wyraźny znak najważniejszej prawdy.
Mądrość mnichów z góry Athos to kilkaset rad, które większości osób wydadzą się nieżyciowe, przestarzałe lub zbędne. Kto zachłysnął się wirującym biegiem życia, roztrwonił pokój serca, z trudem znajdzie tu pożywkę dla siebie. Przesunie wzrokiem po starożytnej budowli i nie zauważy tego, co ona głosi. Każdy jednak, kto ceni sprawy prawdziwie ważne, których nie zostaniemy pozbawieni, znajdzie w mądrości starców z Athosu mapę prowadzącą do skarbu. Przyglądając się budowli, dostrzeże ozdabiający ją zwycięski znak Zbawiciela. Prostota zawartych tu rad skrywa niezawodną mądrość. Ich autorzy przeżyli życie pozbawione wielkich przygód, nie uczestniczyli w bieżących wydarzeniach, którymi pochłonięty był świat. Całą swoją uwagę skupili na tym, by poznać Bogai pozwolić Mu zwyciężyć w sobie. Udało się im, udało się ich uczniom. Uda się i Wam.
1Wśród domostw na Athosie rozróżnia się skity (gr. σκήτες, skítes), kelie (gr. κελιά, keliá), kaliwie (gr. καλύβια, kalyvia), siedliska (gr. καθίσματα, gr. kathísmata)i pustelnie (gr. ησυχαστήρια, īsychastíria). Wspólnoty mieszkające w skitach i keliach prowadzą życie monastyczne. Pozostałe określenia są dość płynne. Oznaczają zamieszkałe przez jednego bądź dwóch mnichów odległe od ludzi proste domy lub chaty, a nawet jaskinie. W czasie, gdy zwiedzałem górę, mówiono mi, że nikt aktualnie nie otrzymał zgody na zamieszkanie w pustelni-jaskini.
2W Polsce trudno nawet mimowolnie nie używać rosyjskich określeń na prawosławne nabożeństwa, miejsca i zwyczaje, dlatego i w tym tekście zamiast „kościół” niekiedy wkrada się „cerkiew”, a zamiast mnimosinon „panichida”.
3Śpiew bizantyjski pozwala na taki zabieg, ponieważ posługuje się strojami nierównomiernie temperowanymi, a wyrazistość używanej skali jest jednym ze znaków rozpoznawczych kunsztu śpiewaka.
4Winnicę założył w roku 972 św. Atanazy z Athosu. Dziś, jak i dawniej, podlega klasztorowi Wielkiej Ławry. Wino z niej można kupić przez internet. Szczególnie wyśmienitym jest Epifanis Magnum, nie mniej warta uwagi jest nawet prosta Nama, czerwone słodkie wino przeznaczone do sprawowania Świętej Liturgii. Każdy trunek z Mylopotamos jest winem z duszą.
5Trzeba wiedzieć, że śpiew grecki pozwala na pewną swobodę interpretacyjną. Realizuje się ją przede wszystkim przez zdobienia (wypełnienia interwału pomiędzy dwoma dźwiękami własną „melodią”)i wyrazistość stosowanej skali (w strojach nierównomiernie temperowanych śpiewak może pod pewnymi warunkami poszerzyć lub zwęzić interwał), dodatkowo można grać czasem dźwięku, a w niektórych wypadkach „dokomponować” melizmaty na bieżąco.