67,43 zł
Oto nastał czas najwyższej próby, a brzemię odpowiedzialności każdy musi unieść sam.
Tym, kto stoi pomiędzy królową a buntem magów, który wybuchnie lada chwila, jest Falko. Falko- słabeusz w świecie wojowników, umierający na tajemniczą chorobę syn szaleńca i zdrajcy. Nie tak wyglądają bohaterowie.
A jednak królowa ma świadomość, że czas na wahania się kończy. Oto nadchodzi moment, gdy będzie musiała ulec i poświęcić osobiste szczęście dla dobra poddanych. Magowie bitewni robią, co mogą by wzmocnić armię w walce z siłami ciemności. Do walki dołączają jednak kolejne piekielne kreatury, jeszcze silniejsze i potężniejsze. Zło zatruwa serca przerażeniem, kolejni ludzie zasilają szeregi Opętanych. Upadek Furii wydaje się nieunikniony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1333
Mojemu bratu Anthony’emu, który skrzesał iskrę.
Tolkienowi, który rozniecił płomień.
Wszystkim utalentowanym osobom, które go podtrzymują.
I wszystkim, którzy kochają powieści fantasy.
Ta jest moja.
Mam nadzieję, że wam się spodoba.
Nie ma uczucia silniejszego
Rycerz zamrugał, by pozbyć się spod powiek krwi i łez klęski. Okręcił konia, uniósł przyłbicę i rozejrzał się po polu bitwy. Widział, jak w całej dolinie illicyjskie wojska szły w rozsypkę, próbując ratować się przed doszczętnym rozgromieniem.
Zostali pokonani.
Rycerz czuł na języku słony smak łez. Powinni byli poradzić sobie z armią Opętanych. Powinni byli zwyciężyć – i może by zwyciężyli, gdyby nie pojawił się demon. Ukrył się przed ich oczami, a kryjówkę opuścił dopiero w ostatniej chwili, gdy było już zbyt późno, by przywołać maga bitewnego.
Nie. To była ich bitwa. I przegrali ją.
Nie czuł wstydu, bo tylko nieliczni mogli oprzeć się mocy takiego przeciwnika. A jednak stawili mu czoła. Przez niemal godzinę żołnierze Illicji trzymali szyk. Lecz teraz zbliżał się koniec.
Spojrzał na wroga z wysokości wzgórz. Demon górował nad Opętanymi, wojownikami, którzy byli kiedyś ludźmi. Moc nie z tego świata. Piekielna siła. Rycerz wiedział, że nie zdoła go zabić. Mógł tylko żywić nadzieję, że umrze, zanim pochłonie go strach. Ostatnim wysiłkiem woli popędził wierzchowca naprzód, mając nadzieję, że odwaga nie opuści go, nim przyjdzie koniec. A jednak gdy jechał na spotkanie śmierci, nie myślał o sobie, ale o wszystkich, których zawiódł. Armia Opętanych przebiła się przez illicyjski szyk. Zaraz ruszy w góry, a tam trudno będzie za nią podążyć. Wymknie się spod miecza wojskom Clemoncé i weźmie na cel królestwo Valencji, słynące niegdyś z odwagi i wprawy swoich wojowników, lecz którego siła na przestrzeni ostatnich pokoleń stopniała. Popędzając konia do szarży, zaczął się zastanawiać, czy w ogóle coś jeszcze ostało się z niegdysiejszej chwały królestwa.
Miał nadzieję, że tak.
Przez wzgląd na dusze ich wszystkich.
Słońce dźwigało się zza horyzontu, opromieniając leżące daleko na północy Valencji górskie miasteczko Caer Dour. Chłodne, rześkie powietrze wypełniało otwartą przestrzeń, a ponad basowym pomrukiem bydła i beczeniem kóz niosło się rytmiczne dzwonienie kowalskiego młota. Woń nawozu dobiegająca od stajni mieszała się z aromatem świeżo upieczonego chleba i dymu, który bił w niebo z tysiąca palenisk.
Ten poranek niczym nie różnił się od innych. Nie nosił skazy strachu i nie sposób było doszukać się niczego, co mogłoby sugerować śmiertelne niebezpieczeństwo. W powietrzu dźwięczała raczej ekscytacja, oto bowiem nastał dzień prób, ważny i uroczysty, kiedy mieszkańcy Caer Dour mogli popisać się przed emisariuszem królowej sprawnością wojowników.
Choć było jeszcze wcześnie, mieszczanie już tłoczyli się na brukowanych ulicach, zmierzając ku zachodniemu skrajowi miasteczka, gdzie na skaliste wzgórze wspinał się szlak do Clemoncé. To właśnie tą drogą nadjedzie emisariusz z Furii.
Co dwa lata królewski wysłannik wyruszał ze stolicy Clemoncé, by zbadać bitewną sprawność wojowników Caer Dour. Ci, którzy wykażą się siłą i sprytem, wrócą z nim do Akademii Sztuki Wojennej w Furii. Ten wyczekiwany przez wszystkich dzień zawsze budził wielkie emocje, lecz nigdy tak wielkie jak dziś. Emisariusz przybywał bowiem do Caer Dour z uczniem, który ukończył trening. I nie był to pierwszy lepszy rycerz czy fechtmistrz, ale mag bitewny, pierwszy od ponad czterdziestu lat, który narodził się z łona Caer Dour. Jego powrót nie mógł przypaść na lepszą godzinę.
Zaledwie dwa tygodnie temu patrole graniczne doniosły, że ferocka armia przedarła się przez illicyjskie szyki i zapuściła na teren Valencji. Już zdążyła puścić z dymem parę wiosek, a teraz zaledwie kilka dni drogi dzieliło ją od Caer Dour. Na czele armii Opętanych kroczył demon, a na jego pokonanie bez maga bitewnego w swoich szeregach armia Caer Dour nie mogła liczyć. Lecz oto właśnie dzisiaj wracał w rodzinne strony czempion, w którym całe Caer Dour pokładało wiarę, mieszkańcy nie obawiali się więc Opętanych i ich diabelskiego wodza, choć może mimo wszystko powinni. Zamiast trząść się ze strachu lub pakować dobytek, wstali z samego rana, by przygotować się na mający rozegrać się dziś na ich oczach spektakl. Ludzie kłębili się na wzgórzu i wisieli w oknach, żywiąc nadzieję, że uda im się choćby tylko przelotnie zobaczyć królewskiego wysłannika.
Dwaj młodzieńcy posunęli się nawet o krok dalej – wspięli się na pokryty czerwoną dachówką dach willi na obrzeżach miasta. Jeden z nich, Malaki de Vane, był synem kowala – wysokim i muskularnym młodzieńcem o gęstych brązowych włosach i z charakterystycznym czerwonym znamieniem po lewej stronie twarzy. Drugi niemal dorównywał mu wzrostem, lecz był znacznie szczuplejszy, wręcz wątły w porównaniu z towarzyszem. Jego włosy były proste i ciemne, a cera chorobliwie blada. Rysy twarzy potrafiły ucieszyć oko, choć policzki miał zapadnięte, jakby nie dojadał. Nazywał się Falko Danté i o jego sile mówiło jedynie spojrzenie soczyście zielonych oczu.
– Uważaj, Falko, bo spadniesz!
– Kiedy nie widzę… – odparł Falko, przesuwając się na skraj dachu.
– Cierpliwości, wszystko zobaczymy. Tylko zejdź do mnie, tu jest bezpieczniej. – Malaki rozpaczał w duchu nad skłonnością do ryzykanctwa, którą przejawiał przyjaciel. – Ja cię nie będę łapał, jak zlecisz!
– Będziesz, będziesz. – Falko się uśmiechnął. Wiedział, że Malaki za nic nie pozwoli mu spaść.
Kowal postanowił zmienić taktykę.
– Połamiesz dachówki – rzucił. – A wtedy Symeon złoi ci skórę.
Symeon le Roy był właścicielem willi, na której dach się wdrapali. Falko służył mu, odkąd czternaście lat temu śmierć zabrała mu ojca.
– Solidne są, nic im nie będzie – rzucił Falko. – Nie jestem półtonowym wołem jak ty.
– Jak sobie chcesz, tylko nie przychodź do mnie z płaczem, jak już Symeon spierze cię na kwaśne jabłko.
– Symeon nigdy ręki na mnie nie podniósł – syknął Falko, przerzuciwszy nogę przez szczyt dwuspadowego dachu. Jego ramiona drżały już z wysiłku, a wątła pierś unosiła się w chrapliwym oddechu.
– Może powinien – zaripostował Malaki. – Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby sługa miał w życiu tak łatwo.
To ostatnie stwierdzenie było dalekie od prawdy, bo życie Falka Dantégo nigdy nie należało do łatwych. Był słabeuszem w świecie rządzonym przez wojowników, a co gorsza – był synem szaleńca.
– No i? – spytał Malaki niecierpliwie.
– No i co?
– Widzisz coś?
Rzężenie Falka zaczynało budzić niepokój. Rześkie poranne powietrze źle mu robiło na płuca. Mimo to się uśmiechnął.
– Wszyściutko, aż do rozszczepionej skały.
– Czekaj – powiedział Malaki. – Idę.
Pomimo swoich rozmiarów chłopak wspiął się na górę zadziwiająco sprawnie. Nie minęła chwila, a już siedział okrakiem na szczycie za plecami przyjaciela. Razem sięgali wzrokiem w kierunku wielkiego rozpłatanego kamienia, gdzie brukowana droga chowała się za wzgórzem.
– Myślisz, że wraz z nim przyjadą jacyś magowie? – spytał Malaki, mając na myśli emisariusza.
– Zawsze ma przy sobie przynajmniej jednego – odparł nonszalancko Falko. – Żeby sprawdził umiejętności uczniów.
– Wiem przecież! – zaperzył się Malaki. – Ale czy myślisz, że tym razem przyjedzie ich więcej? A może nawet odprawią rytuał przywołania?
– Nie wiem – skłamał Falko. Próbował brzmieć nonszalancko, ale tak naprawdę wiedział, że do miasteczka zmierza cały oddział magów. Skąd w nim ta pewność, że dziś odbędzie się przywołanie?
– Mam nadzieję, że odprawią – wydyszał Malaki. – Wyobraź to sobie… Nie dość, że mag bitewny, to jeszcze wraz ze smokiem. Prawie mi żal tych biednych Ferocjan.
– Niepotrzebny nam smok, żeby rozprawić się z Opętanymi – odrzekł Falko. – Darius sobie z nimi poradzi.
Każdy wiedział, jak jest. Dobrze wyszkolona armia miała spore szanse na pokonanie wojsk Opętanych o podobnej liczebności, lecz jeśli Opętanymi dowodził demon, żadne normalne wojsko nie mogło liczyć na zwycięstwo. Żołnierzy ogarniał wówczas paraliżujący strach. Tylko mag bitewny był zdolny przeważyć szalę na ich stronę.
Nie chodziło jedynie o to, że mag bitewny był biegły zarówno w sztuce wojennej, jak i w wiedzy tajemnej – sama obecność jego duszy i płomienia wiary rozpraszała mroki przerażenia i była fundamentem odwagi zwykłych śmiertelników, garnących się pod jego skrzydła. Już sam mag bitewny był uważany za potężnego sprzymierzeńca, a kiedy jeszcze dosiadał swojego smoka, stawał się niszczycielskim żywiołem, zdolnym oprzeć się każdemu przeciwnikowi.
– Ale powiedz, nie chciałbyś zobaczyć smoka? – naciskał Malaki. – Choć raz?
– Nie – skłamał ponownie Falko. Więzy przyjaźni łączyły go z Malakim od dzieciństwa, ale nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się, jak bardzo pragnie ujrzeć smoka na własne oczy. Bo nie chciał, by ktoś domyślił się, co zamierza zrobić.
Malaki przeszywał wzrokiem wąskie plecy przyjaciela, jego przygarbione ramiona i pochyloną głowę.
– Chodzi o twojego ojca, tak? – powiedział cicho.
Falko milczał, ale potwierdził skinieniem. Udawał brak zainteresowania, ale wstyd, jaki odzywał się w jego sercu na wspomnienie ojca, był najzupełniej prawdziwy.
Dwaj chłopcy siedzieli w ciszy. Słońce złociło dachy Caer Dour.
– Gdzie oni są, u licha? – zrzędził Malaki. – Słońce już dawno na niebie. Powinni już tu być.
Falko milczał. Czuł, jak powoli spływa z niego całe zdenerwowanie.
– Pojęcia nie mam, czemu jestem taki podekscytowany – podjął Malaki. – Przecież nie będę się starał o przyjęcie do akademii.
– Weźmiesz udział w eliminacjach – rzucił Falko przez ramię. – W dodatku jesteś faworytem. Może pozwolą ci się zaprezentować.
– Jasne – prychnął Malaki. – Zaraz po tym, jak stado świń wyfrunie mi z tyłka.
Falko nagrodził skromność przyjaciela wybuchem śmiechu. Wiedział, że w całym regionie nie ma kadeta, który mógłby pokonać Malakiego w walce na miecze.
– Wyobraź sobie, że bierzesz udział w próbach – dodał Malaki poważniej. – Że przedstawiają cię królowej Catherine na dworze Furii.
Falko dziękował losowi za to, że Malaki nie widział teraz jego twarzy. Usta wykrzywił mu uśmiech człowieka, który podjął decyzję, a w jego oczach pełgał zielony ognik. Niech diabli porwą magów i prawa szlacheckiej krwi; jeśli sprawy ułożą się po jego myśli, Malaki otrzyma szansę, by zaimponować królewskiemu emisariuszowi. Ale nie chciał mu jeszcze o tym mówić. Już miał skierować rozmowę na inne tory, gdy ich uwagę zwrócił dochodzący z domu pod nimi krzyk.
– Co to było, do diaska? – spytał Malaki.
Falko nie odpowiedział. Nasłuchiwał.
Z willi dał się słyszeć kolejny krzyk: wrzask przerażenia, który zaraz ustąpił niepokojącemu jękowi. Malaki wciąż siedział osłupiały na dachu, ale Falko już przerzucił nogę przez szczyt i zaczął złazić na dół.
– Kto tak krzyczy? – spytał Malaki, dołączywszy do niego w niższej partii dachu.
– To Symeon – odrzekł Falko. Wsparł nogę na rynnie i bokiem przeszedł w kierunku werandy po drugiej stronie budynku.
– A ty dokąd?
– Chcę zobaczyć, czy nic mu nie jest.
– Ale przegapimy przyjazd emisariusza.
– Chcę tylko sprawdzić.
Malaki wywrócił oczami, a potem ruszył za przyjacielem. Jęki zmieniły się w powarkiwanie, później rozległy się szepty. Dwaj młodzieńcy zeskoczyli na werandę i zajrzeli do środka przez uchylone okiennice.
– Co mu jest? – spytał Malaki.
Falko spojrzał w dół, na ciemny zarys opiekuna.
Symeon le Roy leżał w łóżku w skołtunionej pościeli. Drżał i trząsł się, samymi ustami wymawiał słowa, których nie rozumieli. Jęki i szlochy przerywały gwałtowne powarkiwania, jakby starzec z kimś się siłował.
– Coś mu się śni – orzekł Falko.
– Wszechmatko… – zaklął Malaki. – Ale co?
– Może piekło.
Malakiemu przebiegł po plecach dreszcz przerażenia, ale Falko ledwie zmrużył oczy na widok rzucającego się w pościeli Symeona, którego cierpienie zbudziło upiora jego własnych nocnych strachów.
„Nigdy byś się nie odważył. Nigdy nie znalazłbyś w sobie siły”.
Szyderczy głos odbijał się echem w jego umyśle. Świat wokoło pociemniał, jakby burzowa chmura przyćmiła słońce.
– Może go obudźmy? – spytał Malaki, wyrywając przyjaciela ze snu na jawie.
– Nie – odpowiedział Falko. – Poczekam, aż sam to zrobi. To zwykle mija.
Malaki łypnął na niego kątem oka. Dosłyszał w jego głosie tę znajomą nutę, dojrzałość, zdecydowany ton, który budził w nim niepokojącą myśl, że może wcale nie zna swojego przyjaciela tak dobrze, jak mu się wydaje.
– Czy często nawiedzają go koszmary?
– Nie. Ale niektóre noce są gorsze od innych.
– Można coś na to poradzić?
Falko pokręcił głową.
– To klątwa, która spada na magów bitewnych – odparł – ale zarazem ich siła. Gdy na polu bitwy stają twarzą w twarz z demonem, przestają się go bać.
– Jak to? – wydyszał Malaki.
– Bo ten strach nie jest już dla nich niczym nowym. Śnią o nim od dziecka.
Malaki chciał dowiedzieć się więcej, lecz wiedział, że nie warto zanadto ciągnąć Falka za język. Symeon był magiem bitewnym przez wiele lat. Walczył z Opętanymi w czasach, gdy wróg był jeszcze dalekim i mglistym zagrożeniem. Ale jego wieloletnia służba królestwom Furii dobiegła raptownie końca jakieś czternaście lat temu, gdy ojciec Falka zwariował i zabił połowę wszystkich magów w mieście.
Malaki zawiesił wzrok na przyjacielu, a potem wrócił spojrzeniem do widocznego przez okiennice Symeona, który brał się za bary ze wszystkimi diabłami piekieł.
Raptem rześkie ranne powietrze rozdarł dźwięk dzwonu. Obaj chłopcy aż podskoczyli.
– Już tu jest! – zawołał Malaki, przełażąc przez barierkę i szukając stopą rynny. Potężny młodzieniec błyskawicznie wspiął się na dach. – Widzę go! I Dariusa też!
Falko poderwał wzrok na przyjaciela i uśmiechnął się, ale gdy raz jeszcze zerknął do wnętrza domu, zobaczył, że Symeon już nie wije się przez sen, ale siedzi na skopanej pościeli ze wzrokiem utkwionym prosto w twarz Falka. Snop światła padł na jego oblicze, wydobył z mroku straszną, pokrzywioną maskę. Skóra jego twarzy była poznaczona bliznami i oparzelinami, jasne słońce wypełniło cieniem puste oczodoły.
Symeon le Roy był ślepy.
– Chłodne powietrze poranka przywiedzie cię do zguby, Falko Danté. – Chłopak uśmiechnął się na tę taktowną reprymendę pana. – Lepiej zmaż ten uśmieszek z twarzy, chłystku jeden.
Ale uśmiech tylko się poszerzył. Symeon może i stracił wzrok, ale wciąż widział więcej niż inni. Ostatnie pozostałości strachu i zaaferowania zniknęły, gdy były mag bitewny dźwignął się z łóżka i narzucił szlafrok na szerokie ramiona. Odgarnął z czoła długie siwe włosy i związał je jedwabnym sznurkiem. Był już starcem, co najmniej sześćdziesięcioletnim, ale choć wyraźnie utykał, a pewna sztywność nie chciała opuścić jego rąk i nóg, wciąż miał postawę wojownika. Podszedł do okna i otworzył okiennice.
– Ilu magów, panie de Vane? – zawołał głosem donośnym jak huk walącego się dębu.
Ani Falka, ani Malakiego nie zdumiało jego rozeznanie w sytuacji. Nie wszystkie moce maga bitewnego wiązały się z darem wzroku.
– Chwileczkę! – zawołał Malaki ze swojego stanowiska na dachu. – Nie widzę przez mgłę.
– Czterech – wyszeptał Falko tak cicho, że był pewien, iż jego głos utonął we wrzawie. Nie widział, jak twarz Symeona obraca się ku niemu i jak marszczy się w namyśle poorane bliznami czoło.
Na chwilę zaległa cisza, Malaki czekał, aż przerzedzi się mgła. A potem…
– Czterech – orzekł. – Czterech magów.
W głosie przyjaciela Falko dosłyszał rozczarowanie, ale Symeon tylko skinął głową.
– Hmmm – mruknął z głębi gardła, jakby to budził się ze snu niedźwiedź w gawrze. – Wliczając trzech z Caer Dour, siedmiu. A więc jednak doczekamy się przywołania.
Falko próbował nie zdradzić się z własną reakcją na słowa opiekuna. Pozornie wydawał się znudzony, wręcz zblazowany, ale w duchu drżał z podniecenia. Dzisiaj, gdy już skończą się próby, Darius Voltario podejmie próbę przywołania smoka, a on, Falko, ujrzy to na własne oczy.
Tylko czterech magów! – wykrzyknął Malaki, dołączywszy do Falka i Symeona na werandzie.
– Dzień dobry, Malaki – przywitał się Symeon.
– Dzień dobry, panie le Roy – odparł potulnie Malaki. Raptem uświadomił sobie z całą dosadnością, że włażenie skoro świt na dach domu szlachcica nie jest czymś, za co matki chwalą swoje dzieci, lecz wiedział przecież, że Symeon różni się od innych szlachciców w mieście. Był bardziej przystępnym, prawie normalnym człowiekiem. Zwykle Malaki wykazałby się większą powściągliwością, ale dzień był tak ekscytujący, że nie zdołał się powstrzymać. – Dlaczego tylko czterech? – zapytał z zapałem. – Myślałem, że przybędzie przynajmniej siedmiu, żeby razem z naszymi dobić do pełnej dziesiątki.
Symeon odwrócił się do Falka, zapraszając go do udzielenia odpowiedzi, lecz ten nie chciał na niego spojrzeć.
– Jeśli odpowiednio się przygotują, siedmiu w zupełności wystarczy, żeby obłaskawić smoka – wyjaśnił Symeon.
– Obłaskawić? – indagował Malaki. – Ale ja myślałem, że smoki są po naszej stronie. Dlaczego mielibyśmy je obłaskawiać?
Symeon raz jeszcze łypnął na Falka, ale ten ani myślał włączyć się do rozmowy.
– Większość smoków gotowa jest oddać życie za maga bitewnego i za wolne ludy Furii.
– Więc w czym problem?
– Problem polega na tym, że zawsze istnieje możliwość, że na wezwanie odpowie czarny smok.
– A co jest takiego nadzwyczajnego w czarnych smokach? – Malaki patrzył na niego jak urzeczony. Pierwszy raz słyszał, by ktoś tak swobodnie opowiadał o tych tajemniczych stworzeniach.
– Niezależnie od ich początkowego koloru wszystkie z czasem stają się czarne. I te właśnie są najstarszymi i najpotężniejszymi przedstawicielami swojego rodzaju.
– A więc to chyba dobrze, jeśli czarny smok stawi się na wezwanie magów, prawda?
– Byłoby tak – ciągnął Symeon – gdyby nie jeden szczegół.
– A jaki?
– Czarne smoki są obłąkane. Prędzej zwrócą się przeciw człowiekowi, niż staną w jego obronie. Wpadają w szał i niszczą wszystko na swojej drodze, dopóki ktoś ich nie zabije lub nie przepędzi za Nieskończone Morze.
Malaki rozdziawił usta i obrzucił spojrzeniem Falka, jakby chciał powiedzieć: „I ty o tym wszystkim wiedziałeś?”.
Falko udawał, że nie dostrzegł pytania w oczach przyjaciela. Oparł się o barierkę werandy i potoczył wzrokiem ponad dachami miasta. W odróżnieniu od Malakiego nie miał ochoty na wykład o naturze smoków.
– Jest tak od czasów Wielkiego Opętania – mówił dalej Symeon – gdy smoczy ród ugiął się pod naporem zła. Wygląda na to, że jakaś część tego zła przetrwała i odżywa w sercu czerniejącego smoka.
Malaki stał osłupiały.
– A jakie smoki pojawiały się na twoje wezwanie? – wypalił.
– Nie wszystkim magom bitewnym jest przeznaczone ruszyć do boju ze smokiem u boku – prychnął starzec.
Chłopak był wyraźnie zawiedziony. Zamilkł na krótką chwilę, jakby próbował poukładać sobie w głowie wszystko, czego się właśnie dowiedział. A potem znowu wziął na cel Falka.
– Czy właśnie to przydarzyło się twojemu ojcu? – zaczął. – Ludzie gadali, że jego smok był czarny jak smoła.
Gdy tylko słowa opuściły jego usta, młody kowal zorientował się, że przeholował. Falko odepchnął się od barierki i wszedł do pokoju Symeona. Ledwie przekroczył próg, za jego plecami rozległ się głos pryncypała:
– Falko!
Chłopak zatrzymał się, ale się nie odwrócił.
– Te komnaty należą do mnie, Falko Danté. – Symeon również nie zwrócił się ku rozmówcy. Malaki wodził wzrokiem od jednego do drugiego. – Możesz zejść na dół tą samą drogą, którą wlazłeś na górę. I zważaj baczniej, na co pozwalasz sobie w murach mojego domu.
Falko nie odpowiedział, ale wrócił zgarbiony na werandę i przerzucił nogę przez barierkę, by zejść na ziemię.
– Dziś mam chęć zakąsić wino chlebem i owocami – polecił Symeon tym samym władczym tonem.
Falko już osadzał stopę w rynnie, by ruszyć bokiem do okna, przez które wyszedł z Malakim na dach. Ale wtedy się zatrzymał.
– Tak, panie – powiedział cicho.
Symeon skinął wspaniałomyślnie głową, a Falko ruszył przed siebie.
– Ach, Falko – dodał po chwili starzec pobłażliwszym tonem. – Gdy już o to zadbasz, dopilnuj, żeby Fossetta przygotowała ci inhalację. Dyszysz jak spracowany muł. Nikomu się nie przysłużysz podczas prób, jeśli w międzyczasie wycharchasz własne płuca.
Na te słowa Malaki obrzucił Symeona przerażonym spojrzeniem, a potem zgromił przyjaciela oskarżycielskim wzrokiem. Wybełkotał pożegnanie, po czym ruszył w ślad za Falkiem. Dogonił go, gdy ten wszedł do budynku drugim oknem.
– Co on miał na myśli, mówiąc o twoim przysługiwaniu się w czasie prób? – rzucił wyzywająco Malaki. Przesadziwszy parapet okna, złapał przyjaciela za ramię, nim ten zdołał opuścić półpiętro.
Przesycone poczuciem winy spojrzenie Falka powiedziało mu wszystko.
– Zapłaciłem fortunę, aby się upewnić, że nie będziesz służył na próbach!
– Zwrócę ci – odparł Falko. Strącił z siebie rękę Malakiego i zszedł po schodach do pokoi służby.
– Nie rozumiem – powiedział Malaki, idąc za nim. – Bellius będzie w swoim żywiole. Na pewno będzie próbował upokorzyć cię dla przykładu.
– Wiem. – Falko pchnął drzwi do kuchni.
Bellius Snidesson miał koneksje w rodzinie królewskiej, zarówno w Caer Laison, jak i w Furii. Był nie tylko najpotężniejszym szlachcicem w regionie, ale też największym draniem, jakiego nosiła ziemia. Pomijając uprzykrzanie życia wszystkim naokoło, Bellius troszczył się tylko o trzy rzeczy: bogactwo, władzę i swojego syna Jarega, okrutnego i zepsutego młodzieńca, który na plecach ojca piął się w górę szlacheckiej hierarchii i znęcał nad Falkiem przy byle okazji. Chłopak nie pamiętał już, ile razy został przez niego pobity. Nawet przybycie ferockiej armii było w oczach młodego szlachcica okazją do umocnienia swej władzy i Malaki nie miał wątpliwości, że dzisiaj, akurat dzisiaj Bellius przywdzieje najohydniejszą ze wszystkich swoich masek. Zdumienie i irytacja popchnęły Malakiego do pójścia za przyjacielem.
Gdy weszli obaj do wielkiego, wyłożonego kamieniami pomieszczenia, otuliła ich chmura ciepłego powietrza pachnącego pieczonym mięsiwem, czosnkiem i ziołami. Woń sprawiła, że ślina napłynęła im do ust. W jednej ze ścian ziała otwarta jama kominka, na jego gzymsie i na kołkach wokoło wisiały gliniane garnki i rozmaite kuchenne utensylia. Obok stał piec z czarnego żelaza, a przy nim uwijała się krągła kobieta o skrytych pod białą chustą, związanych na potylicy siwych włosach.
– No i jak? – spytała Fossetta. – Widzieliście ich?
Gospodyni Symeona nie odrywała wzroku od dwóch patelni na palnikach.
– Dzień dobry, pani Pieroni – przywitał się Malaki. – Ma się rozumieć, że widzieliśmy.
Było jasne, że chłopcy myśleli teraz o czymś innym, lecz gdy Falko nie odpowiedział słowem na jej pytanie, Fossetta przeniosła na niego wzrok i odprowadziła go spojrzeniem do spiżarni.
– Dzień dobry, Malaki – odpowiedziała kowalowi, przypatrując się, jak służący piętrzy na cynowym talerzu owoce i chleb. – To ilu tych magów przyprowadził ze sobą emisariusz?
– Czterech – odparł Malaki. Olbrzymi młodzian zajął miejsce za dębowym stołem na środku pomieszczenia i wpatrzył się rozmarzonym wzrokiem w stojący na blacie talerz ze świeżym chlebem i kiełbasą.
Fossetta zdjęła patelnie z ognia. Podchodząc do stołu, wytarła ręce o fartuch i podsunęła Malakiemu talerz i nóż.
– A więc – podjęła, gdy chłopak opromienił ją uśmiechem wdzięczności – przywołanie się odbędzie.
Malaki prychnął, odrywając z bochenka solidny kawał chleba i krojąc kiełbasę.
– Czy tylko ja w tym mieście nic nie wiem o smokach?
Fossetta postawiła przed kowalem cynowy kubek i wypełniła go po brzegi wodą z dzbana.
– Nauczysz się tego i owego, jeśli będziesz kiedyś przez dwie dekady prowadził dom maga bitewnego.
Falko z powodzeniem oddalił się poza zasięg rozmowy, ale Fossetta kątem oka patrzyła, jak na tacy obok talerza z jedzeniem stawia karafkę z winem, po czym napełnia dzbanek wodą, która gotowała się w garnku nad ogniem.
– Dzień dobry, Falko – powiedziała.
– Dzień dobry, Fossetto.
Falko może i miał parszywy humor, ale nie mógł być otwarcie nieuprzejmy. Fossetta była najbardziej zbliżoną do matki osobą, jaką miał na świecie. Przyniósł dzban z gorącą wodą i postawił go na stole. Ciche rzężenie wydobywające się z jego ust nie umknęło czujnemu słuchowi gospodyni. Kobieta podeszła, przyłożyła mu jedną dłoń do czoła, a drugą do miejsca między łopatkami.
– Oddychaj – rozkazała.
Falko wywrócił oczami, ale zrobił głęboki wdech. Fossetta mruknęła pod nosem, widocznie niezadowolona z tego, co wyczuła.
– Siadaj mi tu.
– Ale pan…
– Panem się nie przejmuj.
Lekko pchnęła Falka na krzesło i wypełniła miskę gorącą wodą, a potem dodała do niej kilka łyżek jakiejś nieznanej Malakiemu substancji. Pokój zaraz wypełnił się ostrą wonią lawendy, eukaliptusa i rumianku. Gospodyni wzięła ręcznik suszący się na stojaku przy palenisku, dłonią pochyliła Falka nad misą i zarzuciła mu materiał na głowę.
– Pilnuj, żeby nie wylazł. – Pogroziła palcem Malakiemu. – Zaraz wracam.
Kowal skinął jej głową, z trudem żując chleb i kiełbasę wypełniające mu policzki. Kobieta wzięła wodę, wino i śniadanie, po czym opuściła kuchnię.
Zapadła cisza. Słychać było tylko przeżuwanie Malakiego i powolne rzężenie Falka.
– Wybacz mi, że byłem taki drażliwy – dobiegł spod ręcznika przytłumiony głos.
Malaki w odpowiedzi nałożył jedzenie na talerz i wsunął go przyjacielowi pod złożoną na blacie rękę. Prawie się roześmiał, widząc, jak ten maca za kawałkiem chleba, który zaraz zniknął pod kurtyną ręcznika.
– Wciąż nie łapię, dlaczego chcesz służyć na próbach – nawiązał do tematu kowal. – Przecież w pawilonie będzie się roić od szlachty.
– Mam swoje powody – wybełkotał Falko, zajadając się chlebem.
– Czasem ni w ząb nie rozumiem, co się dzieje u ciebie pod kopułą.
Falko wyjrzał spod ręcznika i łypnął na przyjaciela.
– Wiem. – Uśmiechnął się.
Malaki potrząsnął głową i odwzajemnił uśmiech, a potem gestem nakazał Falkowi wrócić pod ręcznik. Dwaj młodzieńcy siedzieli w ciszy, którą w końcu przerwał chudzielec.
– Czerwony. Smok, który odpowiedział na wezwanie ojca, był czerwony.
Malaki przełknął i zaczął słuchać.
– Mówią, że był ciemny, już gdy się pojawił. Karmazynowy, jak krew żylna.
Falko wyprostował się i zdjął ręcznik z głowy. Malaki wstrzymał oddech. Rozmawiali już w życiu o wszystkim, ale nigdy o tym.
– Z biegiem lat kolor ciemniał, a magowie go obserwowali. Symeon mówi, że mój ojciec znał prawdę. Wiedział, że jeśli jego bestia zrobi się czarna, nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko ją zabić. Powiedział mi, że smok też ma świadomość tego, co musi się wydarzyć, i że poddaje się śmierci bez walki.
– Więc co się właściwie stało? – spytał cicho Malaki.
– Tego nikt nie wie – odparł Falko. – Mówią, że w miarę jak łuski smoka robiły się coraz ciemniejsze, ojciec stawał się coraz bardziej skryty. Coraz więcej czasu spędzał na samotnych polowaniach na Opętanych w Utraconych Ziemiach. Bez pomocy, bez wsparcia wojska, tylko Aquila Danté i jego smok.
Malaki czekał, aż przyjaciel wznowi opowieść. Słyszał już wcześniej fragmenty tej historii, ale ponieważ nikt nie chciał o tym rozmawiać, nie potrafił poskładać ich w całość. Był to rozdział w historii Caer Dour, o którym mieszkańcy najchętniej by chyba zapomnieli.
– Złościł się też coraz bardziej i w końcu jego gniew doprowadził do konfrontacji.
– Konfrontacji? Z kim?
– Z magami – odparł Falko. – Mój ojciec stawał się coraz bardziej nierozsądny, wręcz niezrównoważony. – Wypowiedział te ostatnie słowa, jakby kogoś cytował. – A potem jego smok stał się czarny.
– A czarne smoki są szalone – uzupełnił Malaki, Falko zaś potwierdził skinieniem.
– Magowie zdołali obłaskawić smoka. Ale mój ojciec, zamiast pomóc im go zabić, opowiedział się po jego stronie.
Malaki wwiercał się w niego jasnozielonymi oczami.
– Zabił sześciu magów i czterech najlepszych rycerzy Caer Dour – ponowił Falko. – Ostatecznie to Symeon go powalił.
– Myślałem, że byli przyjaciółmi.
– Bo byli. – Falko nie patrzył już na Malakiego. Spoglądał w przeszłość, której nie mógł pamiętać, przeszłość, o której mu tylko opowiadano. – Smok, zanim został zabity, zdołał jeszcze ostatni raz splunąć ogniem.
– To dlatego twarz Symeona… – wyszeptał Malaki, a Falko kiwnął głową.
– Ocalali magowie uratowali mu życie, ale smok zdążył jeszcze przed śmiercią odebrać mu wzrok.
Malaki zapatrzył się w przestrzeń, wyobrażając sobie tę straszną scenę. A potem raz jeszcze osadził wzrok na Falku.
– Ty zaś zostałeś oddany w służbę jako wynagrodzenie za grzechy ojca.
– Coś w ten deseń – odpowiedział chudzielec, ścierając z twarzy kropelki naparu.
W tym momencie do kuchni wróciła Fossetta.
– Przecież kazałam ci siedzieć pod ręcznikiem – skrzyczała chłopaka.
Podeszła do kredensu po drugiej stronie pomieszczenia, wyjęła białe ceramiczne naczynie i podstawiła je Falkowi.
– Splunąć, a zdrowo! – nakazała.
Falko westchnął, ale Fossetta była nieugięta. Chłopak, ku obrzydzeniu przyjaciela, charknął i splunął do misy. Gospodyni przyjrzała się plwocinie i pokręciła głową.
– Pod ręcznik! – zaordynowała.
Falko wiedział, że spieranie się nie ma sensu. Posłał Malakiemu przelotny uśmiech, by potwierdzić, że wszystko między nimi w porządku, a potem nakrył głowę.
– A ty nie powinieneś czasem pomagać ojcu? – powiedziała Fossetta, metodycznie oklepując Falkowi plecy. – Wojsko się mobilizuje, pewnie ma pełne ręce roboty.
– Pozwolił mi zobaczyć emisariusza – uspokoił ją Malaki.
– No to chyba już widziałeś. Dam głowę, że ojcu przyda się dodatkowa para rąk.
– Ale chcemy zobaczyć go w mieście – wymówił Falko rozedrganym od uderzeń głosem.
– Kto wie, może uda się nawet z nim porozmawiać? – dorzucił Malaki.
– Jesteście już dość duzi, żeby wiedzieć, jak to zwykle wygląda – powiedziała Fossetta. – Zje śniadanie ze szlachtą i magami, a potem pójdzie prosto na próby. Do samego miasta zapuści się dopiero po południu. A jeśli odbędzie się przywołanie, to cóż, może w ogóle tego nie zrobi.
– Chyba masz rację – zrejterował Malaki. Zebrał z talerza pozostałości jedzenia i wstał od stołu. – A co się tyczy ciebie, kaszlak – podjął, pstrykając kawałkiem skórki chleba w skrytą pod ręcznikiem głowę Falka – znajdę cię w pawilonie!
Falko wzdrygnął się i ułożył palce dłoni w obelżywy gest. Malaki prychnął śmiechem, a Fossetta zdzieliła rekonwalescenta w potylicę.
– No już, sio mi stąd! – pogoniła Malakiego.
Kowal ruszył do drzwi, ale zaraz osadził go w miejscu głos Fossetty:
– Połamania nóg na próbach.
– Dziękuję, pani Pieroni – odpowiedział Malaki, raz jeszcze wyszczerzył się promiennie i już go nie było.
Fossetta zawiesiła wzrok na pustej framudze drzwi. Przestała okładać plecy Falka.
– To dobry chłopak – powiedziała, zdejmując pacjentowi ręcznik i pozwalając mu się wyprostować.
– To prawda. – Falko otarł twarz rogiem tkaniny.
– I sprawny wojownik.
Chłopak potwierdził skinieniem. Napięcie, które czuł w głowie, zelżało i oddychanie nie sprawiało mu już takiego bólu.
– Szkoda, że nie może wziąć udziału w próbach – westchnęła Fossetta.
– Każdy zna zasady. Tylko szlachcie przysługuje ten przywilej.
– Niejednemu paniczykowi złoiłby skórę. Gdyby pokonał jakiegoś szlachcica, zdobyłby prawo do walki.
– Ach, tyle że najpierw potrzebowałby dwóch wotów zaufania – przypomniał Falko. – Jednego od szlachciców, drugiego od wojowników. A w całym regionie nie ma wysoko urodzonego, który wbrew Belliusowi przyjąłby wyzwanie od nisko urodzonego.
– No cóż, w każdym razie powinien się taki znaleźć! – Fossetta rzuciła ręcznik na blat i przyłożyła ucho do pleców Falka. – Demon z całą armią puka do naszych drzwi, a my się zastanawiamy, komu wolno, a komu nie wolno walczyć. Beznadzieja.
– Póki życia, póty nadziei – powiedział cicho Falko.
Gospodyni wyprostowała się i palcami ujęła chłopaka za podbródek. Uniosła mu twarz i zajrzała głęboko w oczy.
– Już ja znam ten ton, Falko Danté. Mam nadzieję, że nie zamierzasz zrobić jakiejś głupoty.
„Kto, ja?” – mówił wyraz jego twarzy.
Fossetta podejrzliwie uniosła brew, a potem puściła głowę Falka.
– Co za okropne chłopaczydła. Jeden wart drugiego, jak pragnę zdrowia.
Gospodyni wróciła do paleniska, a Falko odsunął na bok misę z parującą wodą.
– Nie jestem taki pewien, czy jestem go wart – zadumał się. – Jego życie byłoby o wiele prostsze, gdybym nigdy nie stanął mu na drodze.
Falko wcale nie użalał się nad sobą. W jego głosie brzmiała pewność, z jaką stwierdza się fakt.
– Nie zawsze był barczystym dryblasem, jakim jest teraz – rzekła Fossetta, pochylona nad patelniami, które znów wróciły na piec. – Wciąż pamiętam tego zasmarkanego chłopczyka, zalewającego się łzami, ilekroć ktoś go przezwał. – Zanurzyła palec w jednej z patelni i uniosła go do ust, a potem wsypała czubatą łyżkę cukru.
Falko napełnił dwa kubki wodą i nakrył do stołu. On też pamiętał, jak inne dzieci znęcały się nad Malakim z powodu znamienia na jego twarzy.
Czasem wołali na niego „Rumiany”. Innym razem „Czerwony Diabeł”. Ale szczególnie rozstrajało go inne przezwisko – „Truskawka”. Bo podawali wtedy w wątpliwość jego męskość.
Fossetta wróciła do stołu i wypełniła miski owsianką.
– I pamiętam kogoś jeszcze: chuderlawego mikrusa, który się za nim wstawiał. – Potrząsnęła głową, uśmiechając się do wspomnień. – Nigdy nie pojmę, skąd ty brałeś te wszystkie przezwiska, którymi obrzucałeś jego ciemiężycieli.
Falko sam się uśmiechnął.
– Duszone morele – powiedziała, nakładając do każdej miski solidną porcję.
Usiadła obok chłopaka i złapała za łyżkę.
– Nie raz i nie dwa zebrałeś solidne lanie za Malakiego de Vane’a – powiedziała. – Pamiętam, i on też to pamięta.
Falko utkwił wzrok w śniadaniu. Bez względu na to, ile zrobił dla przyjaciela, gdy byli dziećmi, w następnych latach Malaki odwzajemnił mu się po tysiąckroć. Czasem Falko wątpił, czy w ogóle dożyłby do chwili obecnej, gdyby nie imponujące rozmiary przyjaciela. Tak jest, szale tej przyjaźni były mocno przechylone na korzyść Malakiego. Lecz oto nadszedł dzień prób, a Falko postanowił, że zrobi wszystko, by je wyrównać.
Pawilon znajdował się na południowym skraju pola turniejowego, gdzie z podwyższonej platformy rozciągał się najlepszy widok na mające się wkrótce rozpocząć walki. Białe płótno oślepiało odbitym światłem porannego słońca, a wysoko w górze powiewał na chłodnym jesiennym wietrze smoczy proporzec Caer Dour. Dzień prób miał być dniem świątecznym, lecz radość tłumił strach, każdy wiedział bowiem, że do miasteczka zbliża się ferocka armia.
Wyglądający z pawilonu Falko powiódł wzrokiem po tłumie zgromadzonym na obrzeżach pola. Rzucił mu się w oczy brak mężczyzn w przedziale wiekowym, który znamionował największą wartość bojową. Szranki mogli podziwiać tylko ci obywatele, których członkowie rodzin brali udział w próbach. Armia została już zmobilizowana i większość mieszkańców płci męskiej obozowała teraz w głębi doliny, gotowa ruszyć do boju z Opętanymi, nim ci zanadto zbliżą się do miasta. Droga, którą obrał wróg, wiodła tylko w jednym kierunku. Jeśli nie liczyć odbiegających od szlaku pasterskich ścieżek, nie było którędy zawrócić, Opętani ciągnęli więc prosto na Caer Dour.
Uchodźcy z wiosek i gospodarstw w głębi kotliny zaczęli już napływać do miasteczka w obawie przed zbliżającym się wielkimi krokami niebezpieczeństwem. Ich przybycie uświadomiło niektórym realność zagrożenia, lecz Valencjanie byli narodem wojowników. Licząc na wsparcie ościennych regionów, Caer Dour mogło w mgnieniu oka wystawić armię w sile dwóch tysięcy żołnierzy, nawet jeśli niewielu z nich miało jakieś doświadczenie w walce z Opętanymi, nie wspominając już o dowodzącym nimi demonie.
Nie, mieszkańcy Caer Dour nie zdradzali się ze swoimi obawami, lecz powrót Dariusa wzbudził w nich niemal namacalną ulgę. Ich mag bitewny zjawił się w samą porę, by uratować ich przed diabelskimi szponami, mogli więc oddać się uciechom prób, zanim ostatni z wojowników ruszy do bitwy.
Wróciwszy myślami do dręczących Symeona koszmarów, Falko sam odetchnął z ulgą. Uporczywość tych snów budziła w nim ostatnio coraz większe przerażenie, choć nie był pewien, czy to przez jego własną wybujałą wyobraźnię, czy może w związku z niepokojącą bliskością Opętanych. W każdym razie był pewien, że kamień spadnie mu z serca, gdy już Darius powali demona. Postanowił więc skupić się na teraźniejszości. Próby rozpoczną się lada moment.
Pole turniejowe rozścielało się na płaskowyżu, gdzie skalisty krajobraz ustępował miejsca równinie zasypanej bladym żwirem. Góry północnej Valencji rozrastały się z tego punktu we wszystkich kierunkach, lecz jeden szczyt wzbijał się ponad poszarpany krajobraz.
Czarna Góra – Mont Noir.
Górujący nad miasteczkiem masyw ciemnej skały był niczym milczący strażnik trzymający pieczę nad Caer Dour. To tam stały tajemne wieże magów i to właśnie tam magowie bitewni próbowali w przeszłości przywoływać smoki. A dziś w nocy, gdy wszyscy będą jeść i pić, ponownie przeżywając wydarzenia turnieju, Falko wespnie się na jej szczyt, by ujrzeć przywołanie na własne oczy. Szansa na to, by przyjrzeć się smokowi z bliska, może się już nigdy nie nadarzyć, postanowił więc wykorzystać ją za wszelką cenę. Wspinaczka na Mont Noir nie należała jednak do łatwych, zwłaszcza jeśli wspinał się ktoś taki jak Falko.
Musi wyruszyć wcześnie.
I musi to zrobić niepostrzeżenie.
– Pssst!
Wyrwany z zamyślenia chłopak prawie upuścił tacę z serowym pieczywem. Cofnął się od stołów i przeszedł na prawą stronę pawilonu, zakrytą płóciennymi płachtami.
– Podajesz ten chleb czy muchy karmisz?
Ramię Malakiego prześlizgnęło się przez szczelinę między nimi i zręcznie porwało z tacy opasłą kromkę.
– Nie zwymiotujesz z nerwów? – spytał Falko.
– Bzdura, jestem spokojny jak tafla jeziora – odparł Malaki z pełnymi ustami.
Chudzielec uniósł brew z powątpiewaniem. Kowal zawsze zajadał zdenerwowanie.
– No dobra, może trochę się denerwuję – przyznał. – Ten cholerny Jareg. Rozsiewa wokoło uśmiechy, bryluje dobrymi manierami.
Falko rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.
– No właśnie – pochwycił myśl przyjaciela Malaki. – Każdy, kto go zna, zacząłby się denerwować. Skurczybyk coś knuje.
– Może, ale ty poradzisz sobie z Jaregiem.
– Wiem, wiem. Ale co jak co, dobry jest. Zawsze trzeba liczyć się z możliwością, że będzie miał szczęście i akurat trafi, gdzie trzeba. Po prostu nie chcę wyjść na głupka.
– Nie wyjdziesz, spokojna głowa.
Malaki błysnął uśmiechem i wskazał głową tłum szykownie ubranych gości, szczelnie wypełniający pawilon.
– A tobie jak idzie?
– Dobrze – skłamał Falko.
Bellius był tak wredny, jak się spodziewali. Wykorzystał nawet obecność Falka, by zmieszać z błotem Symeona. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet innym służącym jest nie w smak jego obecność. Falko wykonywał polecenia wolniej i z trudem dźwigał zapełnione jedzeniem tace, ale nie skarżył się na swój los. Jeśli tą drogą znajdzie się w dogodnym miejscu o dogodnym czasie – zniesie wszystko.
– Podałeś mu już coś? Odzywał się do ciebie?
Falko pokręcił głową, podążając wzrokiem za spojrzeniem Malakiego. Pośród tłumu dostrzegli postać emisariusza.
Nazywał się sir William Chevalier i bardziej niż na dworskiego ambasadora wyglądał na zaprawionego w bojach weterana. Był wysokim mężczyzną, szerokim w barach i o ogorzałej skórze pokreślonej bliznami. Jego długie włosy przeplecione były pasmami siwizny, żuchwę pokrywał cień zarostu, a choć jego twarzy nie dało się nazwać przystojną, to swobodne usposobienie i ciepły uśmiech nadawały topornym rysom swoisty urok i czar. Uśmiechał się teraz, tocząc rozmowę z grupą szlachciców.
– Przyszedł wcześniej do kuźni – powiedział Malaki.
– Nie! – zdumiał się Falko.
– A właśnie że tak. Dał zlecenie ojcu. Zostawił pewien przedmiot do odlania.
– Co to za przedmiot?
– Myślę, że klamra pasa. Coś podobnego do wisiorka, który nosi na szyi. Tata mówi, że to nie moja sprawa, ale natychmiast zabrał się do pracy.
Falko przypomniał sobie, że rzeczywiście dostrzegł wiszący na szyi emisariusza srebrny wisiorek na skórzanym rzemieniu. Miał kształt małej końskiej głowy. Od czasu do czasu dłoń emisariusza unosiła się, a jego palce dotykały jej, jakby czerpał z niej otuchę. Mężczyzna wciąż się uśmiechał, ale nawet Malaki potrafił dostrzec skazę w tym uśmiechu, jakby coś nie było do końca w porządku.
– Nie wydaje się przesadnie uradowany.
– Bo nie jest – powiedział Falko.
– Mówisz?
– Uważa, że szlachcice są zbyt pewni siebie.
– Co? Czyli wątpi w to, że Darius może pokonać Opętanych?
– Nie o to chodzi. Wygląda na to, że Illicja rozesłała wici po kilku miasteczkach w okolicy. Ostrzegła je, że ferocka armia przełamała ich linie obrony.
– Naprawdę? Zrobili to? – Malaki przysunął się bliżej.
Falko potwierdził skinieniem.
– Najwyraźniej poradzono wysoko urodzonym, żeby zwrócili się do Caer Laison z prośbą o przysłanie maga bitewnego.
Malaki prychnął.
– Bellius prędzej zeżre własną nogę, niż poprosi Caer Laison o pomoc.
– Dokładnie – potwierdził Falko, a wzrok obu chłopców skupił się na wyelegantowanej postaci Belliusa Snidessona: wysokiego i przystojnego mężczyzny o lśniących czarnych włosach i nieskazitelnie przystrzyżonej brodzie. Ubrany był bogato, lecz gustownie, nawet siwizna widoczna na jego skroniach miała srebrzysty poblask. Stał teraz między Dariusem po swojej lewej i emisariuszem po prawej stronie, niczym wyprężony na postumencie pomnik ku chwale arogancji. – No cóż, przynajmniej na emisariuszu nie zrobił wrażenia – pociągnął Falko. – Uważa, że szlachcice wykazali się lekkomyślnością, licząc na to, że Darius przybędzie na czas.
– No ale przecież przybył – odparł Malaki, a Falko obrzucił go takim spojrzeniem, jakby przyjaciel wbił mu nóż w plecy, stając po stronie szlachty.
– Ale załóżmy, że by nie przybył. A gdyby coś go zatrzymało? Wówczas wysoko urodzeni podaliby Opętanym miasto na srebrnej tacy.
Malaki rozważał jego słowa, lecz cóż to miało teraz za znaczenie? Darius dotarł do Caer Dour, prawda?
– A więc to dlatego chciałeś służyć na próbach – wygłosił oskarżycielskim tonem. – Żeby podsłuchać wszystkie najnowsze plotki.
Uniesiona brew Falka nie zdradzała absolutnie nic.
– Darius wygląda zupełnie inaczej – powiedział Malaki, spoglądając na młodego, ale wywierającego niezwykłe wrażenie człowieka, który znalazł się teraz w centrum uwagi.
– W pewnym sensie – odparł Falko rozkojarzonym głosem. Prawda, wydawał się dojrzalszy, bardziej pewny siebie, ale jego esencja, duch, ukryty w nim ogień, z którego obecności Falko zdawał sobie sprawę w sposób tak oczywisty, jak gdyby widział jego gorejący płomień, nie zmieniły się ani na jotę.
– W pewnym sensie? – zakpił Malaki. – Spójrz tylko na niego!
Trudno było nie zgodzić się z kowalem. Darius ledwie skończył dwadzieścia lat, ale miał postawę człowieka o wiele starszego. Właściwie spośród wszystkich zgromadzonych w pawilonie szlachetnych rycerzy tylko dwóch roztaczało podobnie silną aurę. Jednym był emisariusz królowej, a drugim Symeon le Roy.
Symeona posadzono tak daleko od miejsc honorowych, jak tylko pozwalał protokół, lecz Darius, gdy wszedł, zaraz odnalazł go wzrokiem i podszedł do niego. Kiedy dwaj magowie bitewni uścisnęli sobie dłonie, coś niewypowiedzianego przepłynęło między nimi, coś, czego nikt inny w namiocie nie mógłby pojąć. Lecz ten ich moment nie trwał wiecznie, ponieważ zaraz wdarł się między nich Bellius, zaznaczając swoją obecność zmyślnym komentarzem o tym, że „idzie nowe, a stare odchodzi”. Szlachcic od razu wciągnął Dariusa do kręgów, którym chciał zaimponować.
Nowy mag bitewny Caer Dour był mężczyzną średniego wzrostu i budowy, ciemnowłosym, o twarzy jakby wykutej z marmuru, ozdobionej wydatnym, orlim nosem. Miał na sobie opończę z zielono-złotego materiału i tylko miecz oraz naramiennik zdradzały, że gotował się do bitwy. Jeśli on sam wyczuwał w powietrzu jakieś napięcie, nie dawał tego po sobie poznać. Jego błękitne oczy uśmiechały się do podekscytowanych szlachciców, on sam zaś znosił ich natarczywą uwagę z niewymuszonym spokojem.
Raptem pawilon rozbrzmiał dzikim, radosnym okrzykiem, a niezręczna atmosfera natychmiast gdzieś uleciała, gdy spojrzenia tłumu zwróciły się w kierunku pola turniejowego.
– Idą – powiedział Malaki.
Falko podszedł, by lepiej widzieć wychodzące na ubitą ziemię oddziały kadetów, każdy w towarzystwie żołnierzy nadzorujących przebieg rywalizacji.
Pierwszym oddziałem była kawaleria, sunąca naprzód w obstawie pięciu okutych w pełne zbroje rycerzy Zakonu Smoka. Jutro ci żołnierze wyjadą na spotkanie wroga, lecz dzisiaj wiedli na środek pola dziesięciu najbardziej obiecujących młodzieńców. Kadeci ustawili konie w równiutkim szyku, już na wstępie popisując się umiejętnościami, podczas gdy rycerze opuścili lance, by zasalutować reprezentantowi królowej.
– Masz faworyta? – spytał przyjaciela Falko.
– Phi! – prychnął Malaki. – Żaden z nich nie miałby dość ikry, żeby odważyć się na épreuve du force.
Falko spojrzał na przyjaciela z uśmiechem. Épreuve du force, czyli próba sił, to wyczerpujący sprawdzian umiejętności, który pozwalał nisko urodzonym mężczyznom starać się o rycerskie ostrogi. Ci młodzieńcy byli szlachcicami, nie musieli więc przechodzić podobnej próby. Otrzymają tytuł rycerski, gdy tylko skończą dwadzieścia jeden lat.
– Będą szkolić się na oficerów, nie szeregowych rycerzy – dodał Falko. – A teraz powiedz, panie marudo, na kogo stawiasz?
Malaki popatrzył na młodych, przepełnionych nadzieją kadetów i wydął usta. Falko wiedział, że dryblas wiele by dał, by stać teraz wśród nich. Pieszo czy na końskim grzbiecie, w niczym nie ustępował żadnemu z tych uprzywilejowanych szlachciątek.
– Owen jest najbardziej wszechstronny – powiedział w końcu – ale Jareg jest najlepszym jeźdźcem.
– A Gwilhem?
– Silny jak górski niedźwiedź – pokiwał głową kowal. – I podobnie bystry – dorzucił z krzywym uśmieszkiem.
Następnie na pole wyszli fechtmistrzowie. Z tego stylu walki słynęła Valencja: jeden na jeden z mieczem i tarczą.
Fechtmistrzowie nosili na głowach barbuty z charakterystycznymi szczelinami na oczy w kształcie litery T. Ich torsy chroniły kolczugi, prawe rękawy i nogawki wzmocniono dodatkowo metalowymi płytami. Dwaj przyjaciele obserwowali ich bacznie, wiedząc, że większość z nich stanie naprzeciwko Malakiego w bitwie. Ta konkurencja była otwarta dla wszystkich, którzy ośmielili się wziąć w niej udział. Była też ostatnim i najpopularniejszym wydarzeniem dnia.
Następnie przyszła kolej na włóczników i pikinierów, którzy zostaną ocenieni pod kątem siły, stopnia opanowania technik walki bronią oraz umiejętności płynnego przechodzenia z jednej formacji do drugiej, lecz każdy wiedział, że emisariusz szuka ludzi odważnych i nieustępliwych, którzy zdołają utrzymać szyk pod naporem wroga, gdy inni na ich miejscu poszliby w rozsypkę. I choć próby nie były prawdziwą bitwą, sir William Chevalier słynął jako nieomylny sędzia charakteru.
Wreszcie na pole walki weszli łucznicy, a okrzyki z jakiegoś powodu jeszcze się wzmogły. Ze swojego miejsca Falko dostrzegł już przyczynę tego poruszenia. Z uśmiechem skinął głową na przedostatniego kadeta w linii.
– Mówiłem, że dopnie swego – powiedział.
Malaki rozpaczliwie wodził wzrokiem po tłumie kandydatów, dłonią osłaniając oczy od słońca. Większość z dwudziestu łuczników stanowili barczyści młodzieńcy, którzy wyglądali raczej jak synowie rolników niż wypacykowani szlachcice. To właśnie ich siła pozwalała im napinać potężne łuki, te zaś gwarantowały większą dokładność i zasięg. Ale kadetem, którego wskazał Falko, nie był żaden z muskularnych byczków, tylko drobniejsza postać na końcu szeregu – kobieta.
Nazywała się Bryna Godwin i była jedyną córką sir Gerallta Godwina. Jej czarną tunikę i bryczesy skrojono z wysokiej jakości skóry i obszyto czerwonymi i złotymi nićmi, tworzącymi skomplikowany, przeplatany wzór. Długie rude włosy związała rzemieniem, a rumieniec na jej policzkach kontrastował z nerwową bladością cery. Postronny obserwator powiedziałby pewnie, że zupełnie tu nie pasuje, ale Bryna Godwin była łuczniczką i to właśnie wśród łuczników czuła się jak u siebie.
– Odbiło jej – orzekł Malaki.
– Prawda – przystał Falko. – Ale musisz przyznać, że ma dziewczyna ikrę.
Bryna nie była pierwszą dziewczyną, która wzięła udział w turnieju, ale wedle powszechnej opinii pole bitwy nie było dobrym miejscem dla kobiety, zwłaszcza wysoko urodzonej. Sądząc po zaciętej linii żuchwy Bryny, doskonale zdawała sobie z tych opinii sprawę.
Falko sięgnął wzrokiem na drugi koniec pawilonu, szukając jej ojca.
Sir Gerallt Godwin robił wrażenie człowieka wykutego z marmuru, lecz uważny obserwator dostrzegłby na jego twarzy bruzdy będące zapisem tragicznej historii życia. Był to rycerz cieszący się dobrą sławą, który stracił dwóch synów i żonę w epidemii pewnej choroby, jaka przetoczyła się przez miasteczko kilka lat temu. Był też jednym z niewielu szlachciców, którzy mieli odwagę postawić się Belliusowi Snidessonowi.
Odnalazłszy pochmurnego mężczyznę w przeciwnym kącie pawilonu, Falko dostrzegł, że jego dłonią potrząsał, najwyraźniej czegoś mu gratulując, Julius Merryweather, szlachcic o policzkach rumianych jak dojrzałe jabłka, ubrany w przesadnie kolorowe szaty. Merryweather wydawał się szczerze uradowany tym, że Bryna przystąpiła do prób, ale wyraz twarzy sir Gerallta mówił aż nadto dosadnie, że nie pochwala decyzji córki.
Zwieńczywszy rozmowę ostatnim klepnięciem w ramię, Merryweather zostawił Gerallta i wrócił do swojego syna Tobiasa, który siedział na wózku przy jednym ze stołów. Falko uwiesił się wzrokiem na zażywnym mężczyźnie, pałającym nieposkromionym entuzjazmem, który schylił się właśnie, by otrzeć ślinę z obwisłych ust syna. Nie słyszał słów Juliusa, ale jego sparaliżowany syn poruszył się wesoło na wózku i pomachał małymi drewnianymi rycerzykami, które miał przywiązane do nadgarstków.
Szlachta nie pochwalała bezczelności Bryny Godwin, która ośmieliła się postąpić wbrew obyczajowi, ale decyzja Merryweathera, by wychować niepełnosprawnego syna, spotkała się z nieskrywaną wrogością. Nie żeby Merryweather się tym przejmował. Wszelkie docinki czy zaczepki zbywał żartami i dowcipkowaniem, choć nie sposób było ocenić, czy reagował szczerze, czy też była to tylko dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, nieprzepuszczalna fasada.
Merryweather powiódł wzrokiem po tłumie przed pawilonem, a potem popchnął wózek w kierunku Falka, który stał w mniej zatłoczonej części.
– Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli zostawię tu syna, mój drogi Danté? – spytał, jakby rozmawiał z kimś dorównującym mu stanem, a nie ze zwykłym służącym. – Stamtąd lasu nie widać, bo drzewa zasłaniają – dodał ze śmiechem, jakby to był żart.
– Ależ skąd – odparł Falko, odsuwając ławę, by zrobić miejsce dla nieporęcznego pojazdu. Skłamałby, mówiąc, że czuje się komfortowo w towarzystwie Tobiasa, ale nie żywił też odrazy i nie potępiał nieszczęśnika jak inni.
– Ooo, chyba się nie oprę! – wykrzyknął Merryweather, nakładając sobie smakołyków z tacy Falka, a potem spoczął na ławie obok syna.
Falko i Malaki wymienili rozbawione spojrzenia, a potem na powrót skupili wzrok na polu turniejowym.
Oflankowani przez eskortę kadeci formowali właśnie szereg przed pawilonem. Kapitanowie poszczególnych oddziałów zbliżyli się do namiotu i wyciągnęli zwoje, które natychmiast podano emisariuszowi. Badawczy wzrok sir Williama przesuwał się po szyku, w miarę jak odczytywał kolejne nazwiska. Gdy skończył, zasalutował kandydatom, przykładając prawą pięść do piersi, a następnie wyciągając ją w ich kierunku. Kadeci odwzajemnili salut, a emisariusz zajął miejsce obok Belliusa Snidessona i Dariusa Voltaria.
Próby mogły się wreszcie rozpocząć.
Malaki i Falko patrzyli, jak kadeci zeszli z pola. Wzrok Falka skakał od jednego do drugiego, ale spojrzenie Malakiego skupione było na rudowłosej dziewczynie w czarnym uniformie łucznika.
– Jak myślisz, czemu to zrobiła? – spytał.
– Strzelam, że chce trenować w Furii – padła odpowiedź Falka.
– A nie po to, żeby rozzłościć ojca? – podsunął Malaki, a Falko wydął usta.
– Niewykluczone – przyznał. – Wiesz, jaka ona jest. Zawsze lubiła stawać okoniem.
– Ale przecież nie ma szans z mężczyznami – powiedział Malaki.
– Na krótki dystans radzi sobie co najmniej tak samo dobrze jak każdy z nich – spierał się Falko. – A nawet lepiej.
– Wiem. Ale o jej wyniku zadecyduje strzelanie na czas w odległości bitewnej – upierał się Malaki. – Jej łuk jest zbyt lekki. Nie niesie dostatecznie daleko.
Falko nie miał innego wyjścia, jak tylko się zgodzić. Spojrzał na łuk, który miała przy sobie Bryna. Był dość krótki w porównaniu z bronią pozostałych kadetów, a obydwa skrzydła gryfu zaraz przy rękojeści były wyraźnie wybrzuszone w kierunku łucznika. Dzięki temu łuk niósł dalej i szybciej, wydobywając ile tylko się da ze słabszego naciągu Bryny, ale Malaki miał rację – ta broń nie mogła się równać z cięższymi łukami pozostałych łuczników. Bryna była w stanie posłać strzałę na taką samą odległość, ale po ostrzejszym zakolu, a więc ze znaczną stratą dla celności. Może uda jej się zaimponować widzom płynnością strzałów z krótkiego i średniego dystansu, ale gdy dojdzie do strzelania pod presją czasu i w odległości bitewnej, Bryna Godwin zostanie daleko w tyle za pozostałymi kandydatami.
– Tak czy inaczej – dodał Malaki smutno – ma ikrę dziewczyna.
Falko roześmiał się, usłyszawszy, że przyjaciel powtórzył jego słowa. Był to beznadziejny przypadek źle ulokowanych uczuć. Malaki był zakochany w Brynie od chwili, gdy jako mała dziewczynka weszła do kuźni jego ojca.
– Słyszałam, że robisz najlepsze groty w mieście – powiedziała wtedy tonem zupełnie niepasującym do jej młodego wieku.
Ojciec Malakiego skromnie skłonił głowę.
– Wezmę dwa tuziny – podjęła. – Przyjdę po nie jutro rano.
Ojciec Malakiego wytarł ręce w fartuch, walcząc z cisnącym się na usta uśmiechem.
– Dostaniesz dwa tuziny, panienko – odparł. – Ale gotowe będą dopiero pod koniec tygodnia.
Wyraz jej twarzy powiedział mu, że dziesięcioletnia Bryna była zaskoczona sprzeciwem mężczyzny, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Wyprostowała się i skinęła sztywno głową.
– A więc dobrze – rzekł ojciec Malakiego, splunął w dłoń i wyciągnął ją do klientki.
Bryna wlepiła wzrok w wielką łapę kowala i nie chcąc zdradzić się z obrzydzeniem, napluła w swoją i przypieczętowała umowę uściskiem dłoni. A potem zarzuciła kasztanowymi lokami i znikła.
Ojciec Malakiego zwrócił się do syna. Uniósł brwi w rozbawieniu, a potem wybuchnął śmiechem, widząc malującą się na jego twarzy fascynację.
– Nie jest zbyt ładna – podjudzał przyjaciela Falko.
Kowal zapłonął rumieńcem i dał mu sójkę w bok.
– A poza tym to szlachcianka – ciągnął chudzielec, odskakując poza zasięg muskularnych ramion. – Nie wspominając już, że nie wie w ogóle o twoim istnieniu.
– Danté!
Ostry krzyk zapowiedział pojawienie się wysokiego i chudego sługi, ostrzyżonego na miseczkę i obdarzonego przez naturę małymi ustami o wąskich, gadzich wargach. Był to Ambrose, osobisty służący Belliusa Snidessona. Chłopak pełnił dziś funkcję głównego służącego, a Falka, któremu dotąd udawało się go unikać, właśnie opuściło szczęście.
– Czy ty się w ogóle nadajesz do jakiejś roboty, Danté? – wysyczał Ambrose złowróżbnym szeptem. Prysnął jadowitym wzrokiem w kierunku Malakiego, ale miał pełną świadomość, że dzisiaj w pawilonie to właśnie on jest panem i władcą. Nie da się wystraszyć temu wyrośniętemu osiłkowi. – Ogarnij ten bajzel, ale już!
W tym momencie złapał chłopaka za rękaw tuniki i szarpnął go w kierunku podłogi. Może odważyłby się na więcej, ale Malaki zasunął poły namiotu, dając mu do zrozumienia, że może nawet służyć pod samą królową, ale i tak nie powstrzyma to kowala przed złojeniem mu skóry. Ambrose pojął, co się święci, i odsunął się od Falka.
– Jak tu skończysz, sprawdź na tyłach, ile mamy wina, mięs na zimno i sera – rzucił. – Jeśli już musisz się tu pałętać, przynajmniej przydaj się do czegoś.
Z tymi słowy Ambrose wtopił się w tłum i za chwilę zobaczyli, jak uśmiechnięty od ucha do ucha przypochlebia się komuś obrzydliwie służalczym tonem.
– Fuj – prychnął zdegustowany Malaki. – Chyba zwymiotuję.
Falko roześmiał się, zbierając na tacę rozrzucone jedzenie. Gdy jednak dźwignął się na nogi, poczuł na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia. Obróciwszy się, zobaczył odchylonego na krześle Symeona. Trudno było doszukać się śladu zadowolenia na jego twarzy, wykrzywionej w grymasie dezaprobaty.
– Muszę lecieć – powiedział Falko, zdjęty nagłym poczuciem winy na myśl o tym, że mógł zawieść swojego pana.
Malaki pokiwał głową.
– Widzimy się po ostatniej walce – rzekł.
Falko przez krótką chwilę tylko na niego patrzył.
– Powodzenia – powiedział w końcu. – A jeśli nadarzy się okazja, nie wahaj się walczyć z całego serca.
Malaki skrzywił się na tę nieoczekiwaną radę. A potem jego usta rozciągnął uśmiech.
– Zawsze walczę całym sercem. Dlatego jestem tak niesamowicie dobry.
Falko pstryknął w niego kawałkiem chlebowej skórki, a potem poły namiotu zamknęły się za kowalem.
Przez następne kilka godzin Falko był tak zajęty, że prawie nie widział prób. Wczesnym popołudniem jednak większość gości skończyła już jeść, opuściła namiot i zajęła miejsca na trybunach, by podziwiać emocjonujący pokaz sprawności bojowej. To był dobry dzień dla Caer Dour – już czterech włóczników zostało zaproszonych do Akademii Sztuki Wojennej. Wraz z nimi rozpocząć naukę miało trzech fechtmistrzów oraz nie jeden, lecz dwóch kadetów kawalerii, którzy dopiero co ukończyli szczególnie porywającą potyczkę.
Falko stał po drugiej stronie pawilonu, usiłując nie rozlać napitku w kubkach na swojej tacy. Bolały go plecy, czuł ucisk w piersi i padał z nóg, ale Ambrose krążył nad nim jak sęp i nie pozwalał choćby na moment odpoczynku. Falko zacisnął zęby, widząc, jak służący po raz piąty nalewa swojemu panu wina. Bellius był irytujący już wcześniej, ale dopiero teraz wzbił się na wyżyny nieznośności. Jego syn był jednym z dwóch kawalerzystów, których wybrano, by udali się do Furii wraz z emisariuszem.
Ta część prób zakończyła się walką pomiędzy Jaregiem i Owenem. Pojedynek ciągnął się w nieskończoność, a ciosy przeciwników chybiały celu lub rozbijały się o gardę. Nagle koń Jarega poślizgnął się i gdy wydawało się już, że walka dobiegła końca, kawalerzysta, zamiast upaść, dźwignął się w siodle i kiedy jego koń odzyskał równowagę, sparował potężne uderzenie Owena. Potyczka trwała więc dalej, ale po krótkiej chwili emisariusz wstał ze swojego miejsca i zakończył ją uniesieniem ręki. Przywołał do siebie zmordowanych kadetów i zadał im pytanie, które pragnęli usłyszeć:
– Królowa Furii potrzebuje w swoich szeregach takich wojowników jak wy. Czy odrzucicie bogactwo i przywileje, żeby powrócić ze mną do stolicy?
Twarze obu młodzieńców jaśniały dumą i szczęściem.
– Tak – odpowiedzieli jednym głosem.
Po tłumie wciąż niósł się pomruk ekscytacji, gdy pole oczyszczono na potrzeby kolejnej konkurencji. Falko raptem poczuł, że ktoś za nim stoi.
– Jareg dobrze walczył.
Chłopak nie musiał się odwracać, rozpoznał głos swojego pana. Symeon mówił tak, jak gdyby bacznie przyglądał się walce. Przy całej swojej antypatii dla syna Belliusa Falko musiał przyznać, że Jareg ciężko zapracował na swój sukces.
– To prawda.
– A co z tobą? – spytał Symeon. – Wciąż chcesz zrobić to, co zamierzasz?
Serce Falka zamarło. Chciał zrealizować tego dnia dwa uknute w głowie plany. Symeon wiedział o pierwszym. O drugim nie wiedział nikt.
– Tak – odrzekł szeptem.
– A więc przyda ci się odpoczynek – powiedział jego pan. – Wyglądasz, jakbyś miał się zaraz przewrócić.
Symeon przywołał innego służącego, ale Falko ociągał się z przekazaniem mu tacy.
– Ambrose wypatroszy mnie żywcem.
– To nie Ambrose jest twoim panem – odrzekł Symeon. – A teraz usiądź na chwilę.
Falko poddał się Symeonowi, który obiema dłońmi osadził go na krześle. Następnie stary mag bitewny położył dłoń między jego łopatkami, a Falko poczuł znajome drżenie, jakby moc czarodzieja wypełniła jego ciało ciepłem.
– Dziękuję – powiedział, gdy ustąpił ucisk w piersi.
– Pamiętaj tylko, żeby wybrać dobry moment – poradził mu Symeon. – Gdy ostatnia konkurencja dobiegnie końca, będziesz miał tylko chwilę, żeby przystąpić do akcji. Musisz rzucić wyzwanie, zanim nastąpi oficjalne zakończenie prób.
Falko kiwnął głową ze zrozumieniem, a Symeon wrócił na swoje miejsce. Zaczerpnąwszy kilka głębokich haustów powietrza, Falko rozejrzał się po polu turniejowym. Ustawiono już tarcze dla łuczników i sproszkowaną kredą wyrysowano linie. Patrzył, jak dowódcy każą zawodnikom zająć pozycje. Ludzie, którzy w czasie przerwy posilali się przy stołach, przenosili się już z powrotem na trybuny. Falko uświadomił sobie, że bezwiednie zatrzymał wzrok na Tobiasie, kalekim synu Merryweathera.
Byli w podobnym wieku. Niepełnosprawność Tobiasa wprawiała ludzi w konsternację, ale Falko zawsze lubił chłopaka. Choć tkwił uwięziony w tym ciele, które odbierało mu godność, zawsze wydawał się wesoły i radosny. Nawet teraz, gdy łucznicy zajęli pozycje, dawał upust emocjom: kołysał się w przód i w tył z wymalowanym na ustach uśmiechem, machał lalkami, jakby toczyły bój, przyczepione do jego nadgarstków, dopóki jedna z nich nie odczepiła się i nie wylądowała pod stołem.
Falko poderwał wzrok, by zobaczyć, czy zauważył to ojciec chłopaka, ale Merryweather toczył właśnie ożywioną dyskusję z grupą szlachciców. Falko podniósł się więc z miejsca i zanurkował pod stół, by wydobyć drewnianego rycerzyka. Gdy wstał, Tobias utkwił w nim spojrzenie. Strużka śliny ciekła mu po brodzie. Uśmiechał się i chichotał, gdy Falko usiłował zawiązać mu zabawkę na nadgarstku.
– Dzieuje, Mamidełko – wymamrotał Tobias, a Falko nie mógł się nie uśmiechnąć.
„Mamidełko” to przezwisko, które nadał Falkowi młody Merryweather, gdy pierwszy raz spotkali się jako dzieci. Wszyscy próbowali go poprawiać, ale Tobias był nieugięty. No i cóż to takiego – pozwolić małemu nieszczęśnikowi nazywać się innym imieniem?
– Och, Falko, to bardzo miłe z twojej strony. – Głęboki głos Merryweathera był pełen ciepła. Przejął zabawkę i kilkoma wprawnymi ruchami zawiązał ją synowi na drgającym nadgarstku.
– Mamidełko – powiedział chłopak, podnosząc rycerzyka.
– Tak – odpowiedział ojciec, raz jeszcze ocierając synowi twarz. – Ty i to twoje „Mamidełko”. – Szlachcic posłał spojrzenie Falkowi. – Ciągle o tobie mówi. Nawet nieźle udaje twoje rzężenie.
Falko roześmiał się, ale bez przesadnej wesołości.
– Oczywiście nie robi tego złośliwie – buchnął śmiechem Merryweather. – Po prostu cię lubi, i tyle.
Falko uśmiechnął się i wrócił na miejsce.
– A teraz – powiedział szlachcic, siadając przy synu – zobaczmy, co też ma do zaoferowania Furii nasza panienka Godwin.
Było jasne, że Merryweather popiera decyzję Bryny, by przystąpić do próby, ale Falko rozumiał też zawstydzenie, które musiał czuć jej ojciec. Podziwiał odwagę dziewczyny, ale nie chciał, by wygłupiła się na oczach tłumu. Zwrócił wzrok w kierunku pola turniejowego, w momencie gdy łucznicy stanęli już na swoich miejscach i sprawdzali sprzęt, by ukryć zdenerwowanie.
Faworytem tej konkurencji był Allyster Mollé, młody szlachcic mierzący przynajmniej sześć stóp wzrostu. W szranki z nim stanęło kilku innych łuczników, z których najlepszym mógł być Brachus de Goyne, czarnowłosy młodzian o niemile dla oka zaciętej, porośniętej brodą żuchwie. Zawodnicy po obu stronach skinęli Brynie głowami, ale uprzejmy gest psuły protekcjonalne uśmieszki.
Wreszcie ustalono odległość na pięćdziesiąt jardów i dowódcy zeszli z pola. Łucznicy mieli wystrzelić po sześćdziesiąt strzał, nim ich wyniki zostaną ze sobą porównane. Strzelano seriami po sześć strzał, każdy wybrał więc wiązkę najbardziej podobnych do siebie pocisków. Następnie konkurenci podeszli do wysypanej kredą cienkiej linii.
Twarz Bryny świeciła od potu, ale gdy nakładała pierwszą strzałę na cięciwę, jej mina wyrażała spokój i skupienie. Na końcu kredowej linii stał marszałek z uniesioną czarną flagą, czekający, aż zawodnicy przygotują się do strzału.
– Łucznicy! Strzelajcie wedle uznania! Zaczynać!
Czarna flaga zafurkotała w dół, a zawodnicy skupili uwagę na małych złotych kółkach w środku tarcz.
Tak jak wszyscy w Caer Dour, Falko zdawał sobie sprawę, jak wielkiej dyscypliny, umiejętności, koncentracji i konsekwencji wymaga łucznictwo. Bryna Godwin brylowała we wszystkich tych dziedzinach. Gdy jej strzały zaczęły wrzynać się w tarczę, stało się jasne dla wszystkich, że jej uczestnictwo w tej próbie to nie kaprys niedorosłej dziewczynki. Wypuszczała z łuku strzałę za strzałą i choć nie każda z nich trafiała w złote pole, żaden z dwudziestu łuczników w szyku nie wraził swoich tak blisko celu, jak zrobiła to Bryna.
Falko obserwował ją, gdy nakładała kolejną strzałę i uniosła łuk. Miała rozluźnione plecy i ramiona, prawy łokieć trzymała wysoko, odciągając cięciwę tak mocno, aż jeden palec dotknął kącika jej ust. Zastygła tak na sekundę, a potem, w momencie gdy wypuszczała strzałę, zamknęła powieki – jakby w tym ostatnim, kluczowym momencie chciała odciąć się od wszystkiego, co mogłoby ją rozproszyć.
Szepty w pawilonie zdradziły Falkowi, że nie on jeden to zauważył. Szybko też przerodziły się w wiwaty, gdy ta część konkurencji dobiegła końca i Bryna otrzymała złotą szarfę za zdobycie największej liczby punktów. Falko odchylił się, ciekawy reakcji sir Gerallta na sukces córki. Dojrzawszy go w tłumie, stwierdził, że choć wyraz zażenowania nie opuścił jego twarzy, oczy lśniły czymś, co mogło być tylko dumą.