28,00 zł
Podarowała mu swoją niewinność…
Lady Aline Marsden dorastała w przekonaniu, że musi poślubić mężczyznę z tej samej warstwy społecznej, lecz od chwili, gdy poznała Johna McKennę, ryzykuje wszystko, by z nim być.
Oddał jej swoje serce.
Choć łączy ich zakazane uczucie, miłość McKenny do pięknej Aline jest zbyt silna, by mógł się jej oprzeć.
Gdy tajemnica wychodzi na jaw, McKenna zostaje zmuszony do wyjazdu na zawsze, nie wiedząc, że Aline zrezygnowała z niego tylko dlatego, by go ocalić.
Teraz McKenna powrócił. Odniósł w życiu sukces i pragnie zemścić się na kobiecie, która złamała mu serce. Okazuje się jednak, że płomienna miłość, która ich połączyła, nie wygasła… A gdy na jaw wychodzi najgłębiej skrywany sekret Aline, wspólnie odkrywają, że nawet przeznaczenie musi ulec sile ich miłości.
Lisa Kleypas (ur. 1964) – bestsellerowa amerykańska pisarka, laureatka nagrody RITA, autorka licznych współczesnych i historycznych romansów, które mają swoje wierne czytelniczki na całym świecie. Autorka mieszka w stanie Waszyngton wraz z mężem i dwójką dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 347
Tytuł oryginału
AGAIN THE MAGIC
Copyright © 2004 by Lisa Kleypas
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© Lee Avison/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Joanna Maciuk
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-668-3
Warszawa 2018
Wydawca
ROZDZIAŁ 1
HAMPSHIRE, ROK 1832
Chłopak stajenny nie powinien nawet rozmawiać z córką hrabiego, a co dopiero wspinać się do okna jej sypialni. Bóg jeden wie, co by go spotkało, gdyby został przyłapany. Zapewne by go wybatożyli, a potem przegnali.
McKenna wspiął się po filarze, zacisnął długie palce na żelaznej balustradzie balkonu na pierwszym piętrze, zawisł na niej przez chwilę, po czym podciągnął nogi, stękając z wysiłku, i zahaczył jedną stopę o brzeg balkonu. Zyskawszy podparcie, wyprostował się szybko i przeskoczył przez poręcz.
Przykucnął przed drzwiami, osłonił dłońmi oczy i zajrzał do pokoju, w którym płonęła jedna lampa. Obok toaletki stała dziewczyna, rozczesywała szczotką długie ciemne włosy. Na ten widok poczuł przypływ przyjemności.
Lady Aline Marsden… starsza córka hrabiego Westcliffa. Była ciepła, pełna energii i piękna pod każdym względem. Całe swoje dotychczasowe krótkie życie spędziła w rodzinnej posiadłości w Hampshire, włócząc się po niej, niepilnowana przez rodziców, którzy dawali jej zdecydowanie za dużo swobody. Bo lord i lady Westcliffowie byli zbyt zajęci życiem towarzyskim, by zwracać szczególną uwagę na troje dzieci. Nie stanowili jednak w tym względzie wyjątku wśród rodzin zamieszkujących majątki takie jak Stony Cross Park. Już same rozmiary ich posiadłości sprawiały, że dzieci jadły, spały i bawiły się z dala od rodziców. Co więcej, rodzicielskie obowiązki nie tworzyły żadnej więzi pomiędzy hrabią a hrabiną. Nie czuli oni szczególnej troski o potomstwo, które zostało poczęte w związku zawartym z pragmatyzmu i bez miłości.
Od dnia, w którym McKenna trafił do majątku w wieku lat ośmiu, przez kolejną dekadę był najbliższym przyjacielem Aline – razem łazili po drzewach, pływali w rzece i biegali boso. W końcu jednak ich relacja zaczęła się zmieniać, ponieważ oboje przestali być dziećmi. Żaden zdrowy, młody mężczyzna nie mógł nie stracić głowy dla Aline, która w wieku lat siedemnastu była najładniejszą dziewczyną, jaką nosiła ziemia.
Gdy McKenna teraz na nią patrzył, szykowała się do snu. Miała na sobie koszulę nocną z białej bawełny, ozdobioną misternymi zakładkami i koronką. Kiedy spacerowała po pokoju, płomień lampy podkreślał zarysy jej kształtnych piersi i bioder widocznych pod cienkim materiałem i mienił się na lśniących sobolową czernią pasmach jej włosów. Uroda Aline była z gatunku tych, które powodowały zatrzymanie serca i trudności z oddychaniem. Same jej rumieńce nadałyby nawet nieatrakcyjnej kobiecie pozory piękna. Ale jej rysy były doskonałe, a do tego cała jaśniała od wymykających się spod kontroli emocji. Jakby tego było mało, natura obdarowała ją jeszcze jednym ozdobnikiem, a mianowicie czarnym pieprzykiem w kąciku ust, który prowokował do flirtu. McKenna dniami i nocami fantazjował o całowaniu tego kuszącego punktu, po którym nastąpiłoby rozkoszowanie się krzywizną jej wydatnych warg. Całowałby ją i całował, aż osłabłaby i zaczęła drżeć w jego ramionach.
Nieraz zastanawiał się, jak to możliwe, że mężczyzna o tak pospolitej aparycji jak hrabia i kobieta o dość przeciętnej urodzie, jaką była hrabina, zdołali stworzyć córkę taką jak Aline, która przedziwnym zrządzeniem losu odziedziczyła idealną kombinację ich cech. Ich syn Marcus miał mniej szczęścia – bardziej przypominał hrabiego swoją szeroką, kanciastą twarzą i masywną budową. Drobna Livia – plotki głosiły, że owoc pozamałżeńskich stosunków hrabiny – była ładna, ale niczym się nie wyróżniała, brakowało jej też promiennej, mrocznej magii siostry.
Obserwując Aline, McKenna znów pomyślał, że nadchodzi chwila, kiedy będą musieli zerwać wszelkie relacje. Ich familiarność wkrótce mogła stać się niebezpieczna, jeśli już taka nie była. Otrząsając się z rozmyślań, zapukał lekko w szybę. Aline odwróciła głowę, lecz jego widok wcale jej nie zaskoczył. McKenna wyprostował się, przyglądając się jej z napięciem.
Skrzyżowała ramiona na piersi i zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. „Idź sobie”, wyszeptała do okna. Z rozbawieniem i konsternacją zaczął się zastanawiać, co takiego znów przeskrobał, do diabła. Miał wrażenie, że nie angażował się w ostatnich dniach w żadne psoty ani szkody, nie pamiętał też, by się pokłócili. A w nagrodę kazała mu czekać tego popołudnia dwie godziny nad rzeką.
Pokręcił uparcie głową i pozostał na swoim miejscu. Położył dłoń na klamce i szarpnął nią w subtelnym ostrzeżeniu. Oboje wiedzieli, że gdyby ktoś zauważył go na jej balkonie, to on poniósłby wszelkie konsekwencje, a nie ona. Z tego właśnie powodu – by go nie zdemaskować – z wyraźną niechęcią podeszła do drzwi i je otworzyła.
Nie zdołał powstrzymać uśmiechu na myśl, że jego intryga zakończyła się sukcesem, choć Aline nadal marszczyła gniewnie czoło.
– Zapomniałaś, że umówiliśmy się po południu? – zapytał bez wstępów, obejmując framugę dłonią. Wcisnął ramię w wąski przesmyk i uśmiechnął się do jej ciemnobrązowych oczu. Nawet gdy się garbił, musiała wyciągać szyję, aby spojrzeć mu w oczy.
– Nie, nie zapomniałam. – Jej głos, zazwyczaj wesoły i słodki, brzmiał opryskliwie.
– No to gdzie byłaś?
– A jakie to ma znaczenie?
Przechylił głowę, zastanawiając się, dlaczego dziewczyny lubią bawić się w zgadywanki z chłopcami, którzy wpadli w tarapaty. Żadna rozsądna odpowiedź nie przyszła mu do głowy, więc ostatecznie podjął rękawicę.
– Poprosiłem cię o spotkanie nad rzeką, ponieważ chciałem cię zobaczyć.
– Założyłam, że zmieniłeś nasze plany… bo przecież wolisz towarzystwo innych niż moje. – Na widok konsternacji malującej się na jego twarzy wykrzywiła niecierpliwie wargi. – Widziałam cię w wiosce dziś rano, gdy byłam z siostrą u modystki.
Odpowiedział ostrożnym skinieniem głowy, przypominając sobie, że faktycznie główny stajenny posłał go rano do szewca z butami do naprawy. Dlaczego, do ciężkiej cholery, Aline poczuła się tym taka urażona?
– Och, nie udawaj durnia! – zawołała. – Widziałam cię z jedną z dziewcząt z wioski, McKenna. Całowałeś ją. Na środku ulicy, żeby cały świat to zobaczył!
Od razu rozjaśniło mu się w głowie. Ależ tak! Towarzyszyła mu Mary, córka rzeźnika. Flirtował z nią tego ranka, tak jak z większością dziewcząt, które znał. Mary zażartowała z niego, a on wybuchnął śmiechem i skradł jej pocałunek. Ten epizod nie miał żadnego znaczenia ani dla niego, ani dla Mary, dlatego też od razu wyrzucił go z pamięci. A to znaczyło, że powodem złości Aline była… zazdrość. Próbował stłumić radość płynącą z tego odkrycia, ale zebrała się ona w słodki ciężar w jego piersi. Do diabła. Pokręcił głową z żalem, zastanawiając się, jak przypomnieć jej to, co już wiedziała – że córka hrabiego nie powinna zwracać uwagi na to, co robi stajenny.
– Aline – zaprotestował, unosząc dłonie, by jej dotknąć, i natychmiast chowając je za plecami. – To, co robię z innymi dziewczętami, nie ma nic wspólnego z nami. My się przyjaźnimy. Nigdy byśmy… Nie jesteś taka… Cholera, przecież nie muszę ci tłumaczyć oczywistego!
Spojrzała na niego tak, jak jeszcze nigdy nie patrzyła – jej brązowe oczy wypełniły się taką intensywnością, że włosy na karku stanęły mu dęba.
– A gdybym była wiejską dziewczyną? – zapytała. – Ze mną też byś to zrobił?
Pierwszy raz w życiu dosłownie oniemiał. Zazwyczaj wiedział, co ludzie pragną od niego usłyszeć, i wykorzystywał to – z wdziękiem umiał wyłudzić ciepłą bułeczkę od żony piekarza czy też wykaraskać się z tarapatów przed głównym stajennym. Ale pytanie Aline… Każda odpowiedź niosła z sobą ogromne ryzyko.
W milczeniu szukał jakiejś półprawdy, którą mógłby ją ułagodzić.
– Nie myślę o tobie w ten sposób – mruknął w końcu, zmuszając się do patrzenia jej w oczy bez mrugnięcia.
– Inni chłopcy myślą. – Na widok jego miny postanowiła kontynuować: – Gdy w zeszłym tygodniu odwiedzili nas Harewoodowie, ich syn William osaczył mnie przy kamiennym murze nad klifem i próbował pocałować.
– Arogancki smarkacz! – krzyknął McKenna w przypływie furii, przypominając sobie przysadzistego piegowatego chłopca, który nie krył się ze swoją fascynacją Aline. – Urwę mu głowę, jak go tu znów zobaczę. Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Nie tylko on próbował – odparła, z rozmysłem dolewając oliwy do ognia. – Nie tak dawno mój kuzyn Elliot ośmielił się bawić ze mną w butelkę…
Urwała z cichym okrzykiem, gdy McKenna chwycił ją za ramię.
– Niech szlag trafi twojego kuzyna Elliota – warknął. – Niech szlag trafi ich wszystkich.
Popełnił błąd, wyciągając do niej rękę. Dotyk jej ramion, takich miękkich i ciepłych pod jego palcami, sprawił, że wszystko w nim stężało. Pragnął więcej, pragnął pochylić się nad nią i wypełnić nozdrza jej zapachem… mydlanym aromatem świeżo umytej skóry, nutą wody różanej, intymnym powiewem jej oddechu. Instynkt nakazywał mu przyciągnąć ją bliżej i przycisnąć wargi do aksamitnej krzywizny jej szyi. Zamiast tego zmusił się, by ją uwolnić. Jego dłonie zawisły w powietrzu. Nie mógł się ruszyć, nie mógł oddychać ani jasno myśleć.
– Nikomu nie pozwoliłam się pocałować – zapewniła go Aline. – Pragnę ciebie… Tylko ciebie. – W jej głosie zabrzmiała nuta żalu. – Ale w tym tempie skończę dziewięćdziesiąt lat, zanim w ogóle spróbujesz.
Nie potrafił ukryć rozdzierającego pragnienia.
– Nie. To by wszystko zmieniło, a ja do tego nie dopuszczę.
Z wahaniem wyciągnęła rękę i musnęła jego policzek czubkami palców. Znał jej dłonie lepiej niż własne. Wiedział, skąd wzięła się każda drobna blizna i każde draśnięcie. W dzieciństwie miała pulchne i często brudne ręce. Teraz jej dłoń była szczupła i biała, a paznokcie schludnie przycięte. Pokusa, by przycisnąć wargi do wnętrza tej dłoni, była potworna. Zesztywniał, na pozór ignorując pieszczotę jej palców na brodzie.
– Zauważyłam, jak ostatnio na mnie patrzysz – szepnęła, oblewając się rumieńcem. – Znam twoje myśli, tak jak ty znasz moje. Biorąc pod uwagę, co do ciebie czuję, to, kim dla mnie jesteś… czy nie mogę pragnąć jednej chwili… – z trudem znalazła właściwe słowo – ...iluzji?
– Nie – odparł szorstko. – Bo wkrótce iluzja dobiegnie końca i oboje będziemy się czuć przez to jeszcze gorzej.
– Czyżby? – Przygryzła wargę i odwróciła wzrok, zaciskając dłonie w pięści, jakby chciała fizycznie odegnać tę nieprzyjemną prawdę, która im ciążyła.
– Wolałbym umrzeć, niż cię zranić – zadeklarował McKenna ponuro. – A jeśli pozwolę sobie na jeden pocałunek, zdarzy się następny i jeszcze jeden, aż w końcu nie zdołam się powstrzymać.
– Nie wiesz… – zaprotestowała.
– Owszem, wiem.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. McKenna przybrał obojętną minę. Znał Aline na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeśli zauważy jakąkolwiek słabość, bez wahania przejdzie do ataku.
W końcu skapitulowała z westchnieniem.
– Dobrze – szepnęła jakby do siebie. Wyprostowała się, a w jej głosie pojawiła się rezygnacja: – Spotkamy się nad rzeką jutro o zachodzie słońca, McKenna? Będziemy puszczać kaczki, rozmawiać i łowić ryby jak zawsze. Tego właśnie chcesz?
Upłynęło dużo czasu, zanim odzyskał głos:
– Tak – potwierdził z wahaniem. Tylko tyle mógł od niej wziąć… i, dobry Boże, było to lepsze niż nic.
Jej wargi wygięły się w tkliwym, ale kpiącym uśmiechu.
– W takim razie lepiej już idź, zanim ktoś cię tu zobaczy. Ale najpierw się pochyl, poprawię ci włosy. Sterczą na samym czubku.
Gdyby nie był tak rozkojarzony, odparłby, że nie ma sensu troszczyć się o jego wygląd. Wracał do swojego pokoju nad stajniami, a wątpił, żeby pięć tuzinów koni, które tam mieszkały, obchodziły jego włosy. Pochylił się jednak z automatu, zawsze bowiem ulegał każdej jej prośbie.
Zamiast wygładzić jego niesforne czarne loki, wspięła się na palce, położyła dłoń na jego karku i przycisnęła wargi do jego warg.
Pocałunek podziałał na niego jak uderzenie pioruna. Jęknął ochryple, a całe jego ciało stężało pod wpływem rozkoszy. O Boże, jej usta, takie pełne i delikatne, szukały jego ust z niezręczną determinacją. Dobrze wiedziała, że teraz za żadne skarby świata się od niej nie oderwie. Jego mięśnie zesztywniały, a on stał obezwładniony przez uczucia, które w nim wzbierały. Kochał ją, pragnął jej ze ślepą młodzieńczą gwałtownością.
Zdołał się kontrolować tylko przez minutę, zanim jęknął pokonany i wziął ją w ramiona.
Jego oddech się rwał, gdy całował ją bez końca, oszołomiony miękkością jej warg. Aline odpowiedziała na jego pieszczoty bez wahania, wyginając się ku niemu i wsuwając palce w jego krótkie kędziory. Przyjemność płynąca z obejmowania jej była zbyt wielka… Nie zdołał się powstrzymać i natarł na jej usta jeszcze mocniej, aż jej wargi rozchyliły się niewinnie. Natychmiast to wykorzystał i musnął językiem jej zęby, a potem wilgotne jedwabiste wnętrze. To ją zaskoczyło – wyczuł jej wahanie i jęknął błagalnie, aż się rozluźniła. Położył dłoń na jej karku i objął palcami głowę, po czym wsunął język głębiej. Krzyknęła cicho i zacisnęła dłonie na jego ramionach, reagując z nagą, nieświadomą zmysłowością, która go zdruzgotała. Pragnął całować i kochać każdą część jej ciała, obdarować ją rozkoszą, która okazałaby się nie do zniesienia. Wiedział, co to pożądanie – nie miał wielu doświadczeń, lecz nie był już prawiczkiem. Nigdy wcześniej jednak nie czuł takiej rozdzierającej mieszaniny emocji i fizycznego głodu… palącej pokusy, której nie mógł ulec.
Oderwał wargi od jej warg i ukrył twarz w lśniącym welonie jej włosów.
– Dlaczego to zrobiłaś? – jęknął.
W jej śmiechu pobrzmiewał ból.
– Jesteś dla mnie wszystkim. Kocham cię. Zawsze cię…
– Sza! – Potrząsnął nią lekko, by ją uciszyć. Odsunął ją od siebie na odległość ramienia i zmierzył gniewnym wzrokiem jej zaczerwienioną, promieniejącą twarz. – Nigdy więcej tego nie mów. Jeśli to zrobisz, wyjadę ze Stony Cross.
– Uciekniemy razem – kontynuowała beztrosko. – Pojedziemy gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie…
– Do ciężkiej cholery, czy ty wiesz, jak niedorzecznie to brzmi?
– Dlaczego niedorzecznie?
– Myślisz, że zrujnowałbym ci życie w ten sposób?
– Należę do ciebie – oświadczyła z uporem. – Zrobię wszystko, żeby z tobą być.
Wierzyła w to, co mówi – widział to w jej twarzy. Rozwścieczyło go to i jednocześnie złamało mu serce. Do diabła, przecież wiedziała, że nie da się pokonać różnic pomiędzy nimi. Musiała to zaakceptować. Nie mógł tu zostać i mierzyć się z ciągłą pokusą, wiedząc, że poddanie się jej będzie oznaczało upadek dla nich obojga.
Ujął jej twarz w dłonie, musnął palcami koniuszki jej ciemnych brwi i ciepły aksamit policzków. Ponieważ nie był w stanie zaprzeczyć miłości kryjącej się w tej pieszczocie, powiedział chłodno:
– Teraz wydaje ci się, że mnie pragniesz. Ale to się zmieni. Pewnego dnia zapomnisz o mnie, i to cholernie łatwo. Jestem bękartem. Służącym, i to nawet nie w domu, tylko…
– Jesteś drugą połową mnie.
Umilkł zszokowany i zamknął oczy. Nienawidził własnej reakcji na jej słowa, tego przypływu prymitywnej radości.
– Cholera jasna. Przez ciebie nie będę mógł tu zostać.
Odsunęła się od niego od razu. Krew odpłynęła jej z twarzy.
– Nie. Nie wyjeżdżaj. Przepraszam. Nic więcej nie powiem. Proszę, McKenna… Zostaniesz, prawda?
Nagle poczuł smak nieuniknionego bólu, którego pewnego dnia miał doświadczyć – śmiertelnej rany, którą zada mu zwyczajny akt zostawienia jej. Aline miała dziewiętnaście lat… Został mu jeszcze rok z nią, może nawet mniej. Potem otworzy się przed nią świat, a on stanie się dla niej niebezpiecznym ciężarem. Albo, co gorsza, powodem do wstydu. Będzie chciała zapomnieć o tej nocy. Wyrzucić z głowy to, co powiedziała stajennemu chłopcu na oblanym światłem księżyca balkonie swojej sypialni. Do tego dnia jednak…
– Zostanę tak długo, jak będę mógł – mruknął szorstko.
W ciemnych głębinach jej oczu błysnął niepokój.
– A jutro? – przypomniała mu. – Spotkamy się jutro?
– Nad rzeką o zachodzie słońca – potwierdził.
Nagle poczuł się zmęczony tym niekończącym się wewnętrznym zmaganiem pragnienia z niemożnością posiadania.
Musiała odczytać jego myśli.
– Przepraszam.
Jej zbolały szept spłynął na ziemię łagodnie jak opadające płatki kwiatów, gdy zeskakiwał z jej balkonu.
Gdy McKenna zniknął w mroku, Aline wróciła do środka i dotknęła swoich ust. Opuszki palców głębiej wtarły pocałunek w podrażnioną skórę. Jego usta okazały się nieoczekiwanie gorące, a ich smak – słodki i wspaniały, z nutą jabłek, które musiał ukraść z sadu. Wyobrażała sobie ten pocałunek tysiąc razy, lecz nic nie przygotowało jej na taką zmysłowość.
Chciała, by McKenna dostrzegł w niej kobietę, i w końcu odniosła sukces. Nie czuła jednak triumfu, tylko rozpacz raniącą niczym ostrze noża. McKenna zakładał, że nie rozumie złożoności ich sytuacji, podczas gdy ona rozumiała ją jeszcze lepiej niż on.
Od kołyski nieustannie wpajano jej, że ludzie nie wykraczają poza granice swojej warstwy społecznej. Młodzi mężczyźni pokroju McKenny stanowili dla niej zakazany owoc. Wszyscy od szczytu drabiny społecznej po samo dno rozumieli i akceptowali to – sugestia, że świat mógłby wyglądać inaczej, budziła powszechny dyskomfort. „Równie dobrze moglibyśmy należeć do różnych gatunków”, pomyślała z ponurym rozbawieniem.
Z jakiegoś powodu jednak traktowała McKennę inaczej niż wszyscy. Nie należał do arystokracji, to prawda, ale nie był też zwykłym chłopcem stajennym. Gdyby przyszedł na świat w rodzinie szlacheckiej, stanowiłby dumę brytyjskiego patrycjatu. Potworną niesprawiedliwością było to, że został tak pokrzywdzony przez los. Był mądry, przystojny, pracowity, mimo to nie miał szans przezwyciężenia ograniczeń, jakie nakładało na niego pochodzenie.
Przypomniała sobie dzień, w którym przybył do Stony Cross Park – mały chłopiec o nierówno przyciętych czarnych włosach i oczach ni to niebieskich, ni zielonych, w jakimś magicznym odcieniu pomiędzy. Służba plotkowała, że był bękartem dziewczyny z wioski, która uciekła do Londynu, napytała sobie takiej biedy i zmarła przy porodzie. Nieszczęsne dziecko odesłano do Stony Cross, gdzie opiekowali się nim dziadkowie, dopóki nie dopadła ich starcza niemoc. Gdy McKenna skończył osiem lat, oddano go na służbę do posiadłości. Do jego obowiązków należało czyszczenie butów służących, pomaganie pokojówkom w dźwiganiu wiader z gorącą wodą i mycie srebrnych monet przywożonych z miasta, aby hrabia i hrabina nie mieli styczności ze śladami brudu pozostawionymi na nich przez palce kupców.
Nazywał się John McKenna, lecz w domu pracowało już trzech służących o imieniu John. Postanowiono więc, że wszyscy będą się zwracać do chłopca po nazwisku, dopóki nie otrzyma nowego imienia… o którego nadaniu szybko zapomniano i od tamtej pory był po prostu McKenną. Z początku nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, poza gospodynią, panią Faircloth. Była to szerokolica kobieta o różowych policzkach i dobrym sercu, która stała się dla chłopca namiastką rodzica. Nawet Aline i jej młodsza siostra Livia częściej zgłaszały się z problemami do pani Faircloth niż do własnej matki. Niezależnie od natłoku zajęć gospodyni zawsze znajdowała chwilę dla dziecka – by opatrzyć zraniony palec, zachwycić się pustym ptasim gniazdem znalezionym podczas spaceru czy skleić połamaną zabawkę. To pani Faircloth czasami zwalniała McKennę z obowiązków, by mógł pobawić się z Aline. Takie popołudnia były dla chłopca wytchnieniem od pełnej obowiązków egzystencji małego służącego. „Musisz być miła dla McKenny – zganiła pani Faircloth Aline, gdy dziewczynka naskarżyła na niego, bo połamał malowany wózek jej lalki. – On nie ma rodziny, nie ma ładnych ubrań ani nie dostaje na kolację takich przysmaków jak ty. Zazwyczaj, gdy ty się bawisz, on pracuje na swoje utrzymanie. A jeśli popełni za dużo błędów lub zyska opinię niegrzecznego, zostanie odesłany i nigdy więcej go nie zobaczysz”. Aline wzięła sobie te słowa do serca i od tamtego dnia starała się chronić McKennę. Brała na siebie winę za jego psoty, dzieliła się z nim słodyczami, które starszy brat czasami przywoził jej z miasta, a nawet zmuszała go do odrabiania z nią lekcji, które zadawała jej guwernantka. W rewanżu McKenna nauczył ją pływać, puszczać kaczki na wodzie, jeździć konno i gwizdać na źdźble trawy naprężonym pomiędzy kciukami.
Wbrew temu, w co wszyscy, nawet pani Faircloth, wierzyli, Aline nigdy nie traktowała McKenny jak brata. Siostrzane uczucie, które żywiła do Marcusa, w żadnym razie nie przekładało się na jej relację z McKenną. John był jej drugą połową, jej kompasem, jej azylem.
Niemal naturalną koleją rzeczy, dorastając, zaczęła odczuwać do niego fizyczny pociąg. I nie różniła się pod tym względem od całej żeńskiej populacji Hampshire. McKenna wyrósł na postawnego mężczyznę o uderzającej urodzie. Miał wyraziste rysy twarzy, długi i prosty nos, szerokie wargi. Czarne włosy opadały mu na czoło gęstą falą, spod której spoglądały niezwykłe turkusowe oczy, ocienione fantazyjnie rzęsami. Jakby tego było mało, cechowały go swoboda i wyrafinowane poczucie humoru, dzięki którym stał się ulubieńcem w majątku i sąsiedniej wiosce.
Miłość do McKenny nakazywała Aline pragnąć niemożliwego – być z nim zawsze, stać się dla niego rodziną, której nigdy nie miał. Ale wiedziała, że będzie musiała zaakceptować życie, jakie wybrali dla niej rodzice. Choć małżeństwa zawierane z miłości nie spotykały się już z takim sprzeciwem członków arystokracji, Marsdenowie wciąż obstawali przy tradycji aranżowanych mariaży. Aline doskonale rozumiała, co ją czeka: gnuśny mąż arystokrata, który wykorzysta ją do płodzenia dzieci, a w zamian przymknie oko, jeśli weźmie sobie kochanka dla rozrywki pod jego nieobecność. Każdego roku będą spędzać sezon w Londynie, latem będą odwiedzać wiejską posiadłość, a jesienią – polować. Będzie widziała wokół ciągle te same twarze i słyszała te same plotki. Nie dozna nawet radości macierzyństwa, ponieważ jej dziećmi zajmie się służba, a gdy będą większe, zostaną odesłane do szkoły z internatem, jak Marcus. „Całe dekady pustki – rozmyślała ponuro. – A najgorsza będzie świadomość, że McKenna gdzieś tam żyje i powierza swoje myśli i marzenia innej”.
– Boże, i co ja mam robić? – szepnęła wzburzona, osuwając się na przykryte brokatem łóżko.
Objęła poduszkę i wcisnęła podbródek w jej puchową miękkość, podczas gdy w jej głowie trwała gonitwa zuchwałych pomysłów. Nie może go stracić. Na samą myśl o tym cała się zatrzęsła, poczuła dziką rozpacz i miała ochotę krzyczeć.
Odrzuciła poduszkę na bok, przewróciła się na plecy i wbiła niewidzący wzrok w ciemne fałdy baldachimu nad głową. Jak ma zatrzymać McKennę w swoim życiu? Próbowała wyobrazić sobie, że po ślubie bierze go sobie na kochanka. Jej matka przecież też miewała romanse… jak wiele dam. Ich zachowanie nie wzbudzało protestów, dopóki były dyskretne. Wiedziała jednak, że McKenna nigdy nie zgodzi się na taki układ. Nie uznawał półśrodków… Nigdy nie zgodziłby się dzielić nią z kimś innym. Mógł być tylko służącym, ale był tak samo dumny i zaborczy jak każdy inny mężczyzna.
Nie wiedziała, co robić. Czuła, że wybór jest tylko jeden: kraść każdą chwilę z nim, dopóki los ich nie rozdzieli.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI