Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wciągająca powieść szpiegowska z bezcennym obrazem w tle."
Vincent V. Severski
Oficer polskiego wywiadu, major Łodyna, zostaje wysłany do Bagdadu, by zweryfikować informacje na temat potencjalnej lokalizacji Portretu młodzieńca Rafaela Santi. Zaginione arcydzieło, wywiezione z Polski w trakcie II wojny światowej, miało zostać skradzione w 1990 roku przez irackich żołnierzy. Na miejscu bardzo szybko okazuje się, że informator nie żyje, a Łodyna trafia w sam środek wywiadowczej rozgrywki toczącej się na Bliskim Wschodzie.
Oprócz wątpliwych sprzymierzeńców i kruchych sojuszy Łodyna ma do dyspozycji jeszcze jedno – trop, o którym nie wiedzą pozostali. To stary list Mieczysława Kleinera, niedoszłego artysty, byłego przemytnika i współpracownika wywiadu II RP, który w trakcie wojny otrzymał tajną misję. Umykając śmierci i wrogim oddziałom, Kleiner z tajemniczym pakunkiem przedzierał się z Krakowa do samego Iraku…
Marcin Faliński – absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz „Życia Warszawy” a od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa. Od 1996 roku oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadowczych. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Uczestnik wielu operacji wywiadowczych za granicą. W 2017 roku, w stopniu podpułkownika, odszedł na emeryturę.
Marek Kozubal – z wykształcenia politolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, z zawodu dziennikarz. Pracował m.in. w „Głosie Nauczycielskim”, „Życiu Warszawy”, „Gazecie Wyborczej”. Od kilkunastu lat publicysta „Rzeczpospolitej”. Przez kilka lat zajmował się tematyką kryminalną m.in. przestępczością zorganizowaną. Pasjonuje się historią i wojskowością, a przede wszystkim poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 615
Irak, Kuwejt – lato 1990
Sajf Udin, miecz wiary – tajna operacja irackiego wywiadu weszła w fazę realizacji. Był drugi sierpnia 1990 roku. Konwój kilku samochodów minął z dużą szybkością zjazd z autostrady numer 1, łączącej Bagdad i Basrę. Powietrze falowało. Temperatura w cieniu przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza.
Na czele konwoju jechał czarny mercedes klasy G, z pachnącą skórzaną tapicerką. Za nim sunęły trzy radzieckie UAZ-y koloru piaskowego.
Wydzielony oddział irackiej służby specjalnej, Mukhabaratu, dowodzony przez kapitana Farisa Karima, liczył kilkunastu funkcjonariuszy doświadczonych w realizacji działań specjalnych za granicą.
Mieli już za sobą kilkunastogodzinną drogę z Bagdadu. Na siódmym kilometrze od zjazdu na Az-Zubajr skręcili gwałtownie w prawo w początkowo asfaltową, a potem szutrową, pustynną drogę. Tumany pustynnego piasku i drobne kamyczki poderwały się za nimi. Po przejechaniu kolejnych czterech kilometrów dotarli do niepozornego z zewnątrz, murowanego, jednopiętrowego budynku. Otaczało go kilka zabudowań stanowiących zwartą całość. Niczym nie wyróżniały się spośród pozostałych w tej okolicy. Wokół rosło trochę starych palm daktylowych i solidnych akacji, które nadawały otoczeniu charakter oazy.
Zielonoszara blaszana brama nagle się otworzyła. Samochody zwolniły i powoli wjechały do środka. Pozostała za nimi tylko smuga kurzu. Starszy mężczyzna ubrany w tradycyjny strój – szarą galabiję – na znak powitania machnął do nich ręką. O nic nie pytał. Szybko zamknął bramę, która z charakterystycznym metalicznym hukiem uderzyła w ościeżnicę.
Znajdowali się na dziedzińcu pustynnej posiadłości należącej do Mukhabaratu. To była jedna z tajnych placówek terenowych, nastawiona na płytki wywiad po kuwejckiej stronie granicy. Mężczyźni ubrani w zielono-brązowo-czarne mundury bez jakichkolwiek dystynkcji wyszli z samochodów. O tym, że są Irakijczykami, świadczyły jedynie grube zielone pasy, zwieńczone klamrą z orłem – symbolem państwa Saddama. Z pasów zwisały kabury z pistoletami Tariq – lokalnym klonem włoskiej beretty. Karabinki AK-47 w wygodnych do transportu wersjach ze składanymi kolbami leżały w samochodach, podobnie jak granatnik RPG-7 z zapasem pocisków i skrzynki z amunicją 7,62 mm. W bagażnikach zmieściły się jeszcze różnego rodzaju narzędzia i metalowe, zamykane na klucz kasety.
Wszyscy byli zmęczeni drogą, a zwłaszcza ostrym słońcem pustyni. W drzwiach budynku przywitał ich oficer irackiej bezpieki.
– Kapitan Faris Karim? Pokoje i kolacja są przygotowane. Samochody zatankujemy za chwilę – powiedział. – Przyszła dla was informacja z centrali. Operacja ma być realizowana zgodnie z planem. Wszystkie przedmioty są na terenie obiektu. Życzyli wam powodzenia. Łączność ma być utrzymywana na otwartych kanałach radiowych, z zachowaniem przyjętych kodów.
Powoli zapadał zmierzch. Żar spływający z nieba wreszcie nieco zelżał. Na dziedzińcu czuć było aromat świeżo parzonej kawy z kardamonem, zmieszany z zapachem jagnięciny przygotowywanej od rana na kuchennym rożnie. Kapitan wyszedł na otoczony murem dach budynku. Chciał popatrzeć na zachodzące nad pustynią słońce. Mury zabudowań stopniowo stygły i wydzielały charakterystyczną tylko dla tego miejsca i klimatu woń kamienia, zaprawy, wytartej ceramicznej posadzki, cegieł i starego drewna. Kapitan zaciągnął się głęboko dobrym, amerykańskim papierosem. Uwielbiał tę porę dnia, ciszę, te pomieszane zapachy, których tylko tutaj można było doświadczyć.
„Ale spokój. Spokój przed burzą. Jutro się zacznie. A kiedy i jak się skończy? Bóg raczy wiedzieć” – pomyślał z nostalgią i zmrużył oczy, patrząc na czerwone, chowające się za łagodną linią horyzontu słońce.
– Panie kapitanie! – Jeden z funkcjonariuszy, pełniący służbę dyżurną w pomieszczeniu radiostacji, podszedł do niego energicznym krokiem. – Kucharz powiedział, że kolacja gotowa. Zapraszamy. Jagnięcina jest świeżutka, a nasz kucharz to mistrz, bez którego ciężko byłoby wytrzymać na tym odludziu.
Kapitan wszedł do obszernej sali, w której powoli zbierali się jego ludzie. Był tam już porucznik i dwóch podoficerów. Na dywanach poustawiano metalowe, owalne tace z kawałkami jagnięciny, ryżem z przyprawami i grillowanymi warzywami oraz zimną wodę w dzbankach. Wokół porozkładano wielkie poduchy do siedzenia. Salę oświetlało kilka lamp ze stylowymi, metalowymi abażurami.
– Musicie nabrać sił przed dalszą wyprawą. Częstujcie się. Po kolacji zapraszam na kawę ze świeżo zmielonym kardamonem – zagaił gospodarz. – Będziemy sami. Od rana wszystkie nasze oddziały zwiadowcze są w terenie. Sami rozumiecie. Powrót do kraju naszej starej muhafazy w Kuwejcie już się zbliża.
Kapitan miał pozostać ze swoją grupą w tym miejscu do następnego dnia. Około czwartej nad ranem obudził ich huraganowy odgłos wystrzałów. Po chwili jednak wszyscy znowu spali, obojętni na to, co dzieje się w pobliżu. W końcu tak miało być. Rozpoczął się atak Iraku na Kuwejt.
Konwój Farisa Karima ruszył dalej dopiero dwanaście godzin po rozpoczęciu działań zbrojnych, gdy słońce stało wysoko nad pustynią. Mieli jechać do granicznej irackiej miejscowości Safwan, a następnie skierować się do stolicy Kuwejtu. Na ten moment czekali od siedemnastego lipca. To wtedy dowiedzieli się, że Irak zaatakuje Kuwejt. Ponad sto tysięcy irackich żołnierzy i dwa tysiące czołgów zaczęło wtedy powolne, ciche przegrupowanie. W tym okresie zadania otrzymały też irackie służby specjalne – wywiad oraz groźna, niezwykle brutalna bezpieka.
Kilkanaście kilometrów za granicą, na wysokości Ar-Raudatain, konwój minął kolumnę irackiej Gwardii Republikańskiej. Faris Karim odniósł wrażenie, że ma przed sobą grupę najemników z różnych krajów. Wszystko dlatego, że sprzęt, którym dysponowała ta jednostka, wyglądał tak, jakby pochodził z demobilu wielu armii. W kolumnie leniwie sunęły sowieckie czołgi T-72 i transportery BMP-1, enerdowskie ciężarówki IFA, polskie transportery gąsienicowe MT-LB i amerykańskie M-113. Tuż za nimi jechały wypełnione żołnierzami węgierskie autobusy Ikarus, pomalowane na kolor piaskowy. Co jakiś czas wszystkich wyprzedzały UAZ-y pełne irackich żołnierzy nastawionych na zgarnianie łupów: szwajcarskich zegarków, złotych wiecznych piór i sprzętu elektronicznego z kuwejckich sklepów.
– Z wozów! Już! – W samochodowych radiostacjach rozległ się skrzeczący krzyk kapitana Karima. – Kryć się, na pobocze! Jak najdalej od jezdni!
Nad kolumnę Gwardii Republikańskiej, którą minęli kilkadziesiąt sekund wcześniej, nadleciał amerykański, szturmowy A-4 Skyhawk w barwach Kuwejckich Sił Powietrznych. Wprawdzie dzień wcześniej został przebazowany na lotnisko w Arabii Saudyjskiej, ale dzisiaj pilot wbrew rozkazowi, na własną rękę polował na kolumny agresorów. Żołnierze w czołgach i na transporterach oraz funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu mogli usłyszeć jedynie świst rakiet i ich głuche wybuchy. Jednak wielu jadących za nimi dosięgły pociski z dwudziestomilimetrowych pokładowych działek Kuwejtczyka. Samolot bezlitośnie rozbijał pojazdy i masakrował rozbiegających się Irakijczyków. Wkrótce odezwały się również irackie samobieżne zestawy obrony przeciwlotniczej ZSU 23-4 i gradem pocisków z poczwórnych działek poszatkowały samolot porucznika Sadżida Al-Zaabiego. Kuwejcka maszyna runęła kilkaset metrów od drogi i eksplodowała. Pilot nie zdołał się katapultować.
– Popatrzcie, jaki piękny widok na horyzoncie – powiedział z satysfakcją kapitan Faris Karim, wstając z piasku i otrzepując mundur. Ręką pokazał płonące za wzgórzem szczątki kuwejckiego Skyhawka.
„Przynajmniej jeden odważny, bo emir pewnie już uciekł do Arabii Saudyjskiej” – pomyślał kapitan, który jako Kurd doceniał żołnierskie męstwo. W duszy poczuł nawet lekką sympatię do tego odważnego pilota. Nikomu o tym nie powiedział, spojrzał tylko z podziwem na najładniejszy fragment pustyni w rejonie Kuwejtu.
– Podnosić dupy i ruszamy dalej, póki ta hołota, którą mijaliśmy, nie rzuci się na Kuwejt jak głodne sępy.
Zadanie, jakie otrzymał kapitan Faris Karim, różniło się od tych, które wypełniał dotychczas. Wiedział, że akcję nadzoruje osobiście stojący na czele służby zięć Saddama Husajna, Husajn Kamal Al-Madżid. A to mogło wróżyć nagrody, awanse albo – w przypadku porażki – nawet śmierć w męczarniach. Wiedział, że jego służba zafunduje mieszkańcom Kuwejtu to samo, co stało się udziałem zbuntowanych Kurdów, a także arabskich szyitów. On i jego koledzy przywiozą do podbitego kraju okrucieństwo, tortury, elektrowstrząsy, gwałty na kobietach i egzekucje poprzedzone zanurzaniem ludzi w żrącym kwasie, amputacjami lub okaleczaniem różnych części ciała.
Zanim Faris Karim wstąpił do służby, przebywał z rodzicami za granicą, na placówkach dyplomatycznych w Europie. Jego ojciec był Kurdem, zawodowym irackim dyplomatą, a matka Arabką, pracującą w Ministerstwie Finansów. Rodzice byli sunnitami, choć o poglądach bardzo laickich. On sam po ukończeniu studiów z zakresu stosunków międzynarodowych w Paryżu wrócił do Iraku i podjął wbrew ich woli studia na najstarszym wydziale bagdadzkiego uniwersytetu – College of Art. Był to rezultat jego fascynacji sztuką zachodnią. Być może dlatego kapitan Faris Karim został wybrany do udziału w operacji Sajf Udin.
– Zatrzymać się! – padła przez radio komenda kapitana.
Kolumna zjechała na pobocze. Funkcjonariusze Mukhabaratu opuścili pojazdy.
– Popatrzcie. Z lewej strony mamy zatokę, dalej elektrownię i drogę do centrum stolicy. My jesteśmy tutaj, w rejonie Mutla Ridge – opisywał dowódca i pokazywał lokalizację grupy na mapie rozłożonej na masce mercedesa. – Obiekt, który jest celem naszej operacji, znajduje się tutaj, niedaleko, na przedmieściach, zaraz za Al-Dżahrą. W pobliżu prawdopodobnie nie będzie oddziałów kuwejckich, skupionych na obronie obiektów rządowych, ani naszych żołnierzy-szabrowników. Każdy zna swoje zadania. Ruszamy!
Słońce stało w zenicie. Cienie wszystkich budynków prawie pokrywały się z ich obrysem. Konwój ruszył ulicami wyludnionych przedmieść stolicy Kuwejtu, wśród pojedynczych odgłosów walk, dochodzących z okolicy bazy lotniczej Ali Al-Salem oraz z centrum miasta. Żołnierze Karima wjechali na szeroką aleję Jahra Road. Zobaczyli lazur Zatoki Perskiej i poczuli wyraźny zapach morza na bulwarze Jamal Abdul Nasser. Powoli skręcili w prawo, w gęsto zabudowany teren. Wokół panowała grobowa cisza. Bogaci mieszkańcy tych okolic mieli się czego bać. Jeszcze przed agresją krążyły pogłoski, że przebywający tu na stałe Palestyńczycy będą przewodnikami Irakijczyków w Kuwejcie – będą wskazywać sklepy, magazyny i domy zamożnych Kuwejtczyków. Jak się okazało, w tych plotkach było ziarno prawdy. Informacje wywiadowcze, jakie Faris Karim otrzymał jeszcze w Bagdadzie, były wyjątkowo precyzyjne. Dostał opisy dojazdu i zdjęcia obiektu, którym miał się zająć.
Sunące powoli cztery samochody zatrzymały się przed dużym, dwukondygnacyjnym budynkiem otoczonym murem. Kierowcy nie wyłączali silników.
Dom był duży i zadbany, chociaż z zewnątrz nie wyróżniał się wyjątkowym przepychem. Na dachu widać było zbiorniki na wodę i kilkanaście urządzeń klimatyzacyjnych, a w ogrodzie dobrze utrzymaną zieleń, niewysokie palmy i żywopłot. Solidna furtka i ciężka brama zamykająca podjazd dla kilku samochodów dopełniały obrazu całości. Budynek na obrzeżach Kuwait City należał do zamożnego rodu Al-Zaabich, poważanego w Kuwejcie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
– Wysiadka, koniec podróży. Jesteśmy na miejscu – zakomunikował przez radio kapitan. – Przypominam. Czwórka zabezpiecza front budynku od ulicy. Trójka tyły domu od strony ogrodu. Dwójka i Jedynka wchodzą ze mną do środka. Pamiętajcie. Bez zbędnych ofiar i nadmiernej strzelaniny – no, chyba że nie będą chcieli nas zaprosić na śniadanie.
Dwóch funkcjonariuszy z ostatniego UAZ-a wyłamało łomem furtkę, a następnie sprawnie otworzyło bramę nożycami do cięcia stali. Po chwili na podjazd wtoczyły się wszystkie cztery samochody, a bramę zamknięto od wewnątrz. Pojazdy zatrzymały się. Wybiegli z nich funkcjonariusze Mukhabaratu z odbezpieczoną bronią i zajęli pozycje zgodnie z przygotowanym planem.
– Otwierać! Natychmiast! – krzyknął jeden z intruzów, uderzając w duże, dębowe skrzydła drzwi.
Wrota powoli się uchyliły i stanął w nich człowiek ubrany w tradycyjny strój – białą kefiję na głowie i czarną galabiję opadającą do samych stóp. Wyglądał na Pakistańczyka. Wysoki, szczupły, siwiejący starszy mężczyzna.
– Słucham? – zapytał z wyraźną wyższością. – Pana nie ma w domu. Proszę natychmiast opuścić posiadłość szejka Al-Zaabiego.
W tym momencie otrzymał cios w głowę kolbą kałasznikowa i został wepchnięty do wnętrza. Kilku umundurowanych mężczyzn weszło do środka.
– Kto oprócz ciebie jest w domu? Kto jeszcze? Mów! – krzyknął Faris Karim do zalanego krwią służącego, przykładając mu do czoła swój pistolet.
– Bandyci, psy, wynocha stąd! – wyszeptał Pakistańczyk.
Karim wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Lekko pociągnął za spust. Głuchy odgłos i rozbryzgany mózg Qureshiego, który od dwudziestu lat służył rodzinie Al-Zaabich, wylał się wraz z ciemną krwią na niebieskoszary, błyszczący, jedwabny perski dywan.
Faris Karim niedbale zarzucił nogą kawałek dywanu na jeszcze gorące ciało.
– Zabrać go z przejścia. Zaczynamy. Pamiętajcie, szukamy sejfu lub jakichś skrytek. Jak znajdziecie, to meldować, nie otwierać. Mogą być jakieś zabezpieczenia, a my nie potrzebujemy żadnych niespodzianek. Mamy kilkanaście godzin. Do popołudnia trzeba to skończyć. Ruszymy przed zachodem słońca.
Obszerny parter budynku zbudowany był w typowo arabskim stylu. Na podłodze leżały duże, cienkie dywany – zarówno jedwabne perskie, jak i wełniane buchary. Faris Karim zauważył na ścianach ceglasto-czarne kurdyjskie kilimy, które można spotkać w starych domach wysoko w górach Qandil. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol, rozświetlony kilkunastoma żarówkami. Na środku hallu szumiała niewielka fontanna z białego alabastru. Biel ścian w pomieszczeniu podkreślały ciemne, drewniane wykończenia łuków i przepierzeń oraz ciężkie rzeźbione krzesła. W złotych ramach zamiast arabskich, kiczowatych obrazów wisiały kopie mniej znanych mistrzów dziewiętnastowiecznego europejskiego malarstwa. Naprzeciwko drzwi widać było schody, które na półpiętrze rozchodziły się w przeciwległych kierunkach do kilkunastu pokoi. Obok krótki korytarz prowadził do salonu połączonego drzwiami z kuchnią, a nieco dalej widniało okazałe wyjście przez podcienia do zadbanego, niewielkiego ogrodu na tyłach budynku. Architekt umieścił tam nieduży basen, a właściciel postawił w tym miejscu także agregat prądotwórczy.
Faris Karim wszedł do salonu. Znajdowało się w nim wiele dywanowych poduch do siedzenia. Podłogę pokrywały jedwabno-wełniane beludże. Pośrodku największej ściany salonu wisiało oprawione w solidne ramy, duże, czarno-białe zdjęcie Araba w brytyjskim mundurze. Karim podszedł bliżej. Na dole zdjęcia zobaczył odręczny napis w nieznanym mu, dziwnym europejskim języku. Zdołał odczytać jedynie: „Kosciuszko. Basra. 1943” i jakiś niezrozumiały podpis rozpoczynający się na literę „K”. Widać było, że fotografię zrobiono na terenie portu, w czasie rozładunku jakiegoś statku ze sprzętem wojskowym. Była oświetlona z góry wąską, mosiężną lampą, podobną do tych, jakie widywał w europejskich muzeach.
Dowódca misji usiadł na podłodze, odłożył jeszcze ciepłego po wystrzale tariqa i zmrużył na chwilę oczy. Przyglądał się otaczającym go obrazom. Przez moment wydawało mu się, że wszystkie pastelowe twarze patrzą na niego z nienawiścią.
– Kapitanie! – Krzyk podwładnego wybudził Farisa Karima z kilkunastominutowego letargu. – Coś chyba znaleźliśmy. To może być sejf! Na górze jest dziwny pokój. Nie ma łóżka, nie ma stołu, nie ma żadnych obrazów, nie ma okien. Nietypowa klimatyzacja czy coś podobnego. Na środku stoi tylko olbrzymi fotel. Znaleźliśmy tam ukryte za drewnianą osłoną drzwi, których nie możemy otworzyć. Niech kapitan to zobaczy!
Dowódca szybkim krokiem wszedł na piętro, do pokoju, w którym zgromadzili się już wszyscy Irakijczycy. Popatrzył na złocony, obity czerwonym pluszem, rzeźbiony fotel. „Musi być bardzo wygodny” – pomyślał. Na podłodze stały urządzenia, które jego podwładny uznał za dziwne klimatyzatory. Kapitan szybko się zorientował, że to sterowane elektronicznie nawilżacze powietrza.
– Co robimy? – zapytał jeden z funkcjonariuszy. – Wywalamy te drzwi na ostro czy próbujemy się jakoś do nich dobrać?
– Przynieść sprzęt z samochodów. Spróbujemy je otworzyć. Mamy czas. Nie musimy się spieszyć. Mówiłem wam tyle razy, lepiej po cichu. To operacja wywiadowcza, a nie jatka tępej bezpieki. Trzeba sprawdzić, czy nie ma tu niespodzianek. Reszta: przeszukać dokładnie pomieszczenie. A potem wyłączyć prąd w budynku.
Dwóch funkcjonariuszy irackiego wywiadu przyniosło narzędzia z samochodów. Ustawili i włączyli przenośne lampy. Uruchomili wiertarkę. W powietrzu rozszedł się ostry zapach palonego drewna i metalu. Gdy przewiercili zamki, drzwi puściły. Funkcjonariusze delikatnie je otworzyli. Za nimi ukazały się metalowe drzwi sejfu, z jednym zamkiem szyfrowym i dwoma zwykłymi.
– Ciąć! Zmieniajcie się. W tym pomieszczeniu pozostaje tylko jeden. Reszta na korytarz – wydał polecenia kapitan.
Po trwającej trzy godziny pracy, kilku zmianach tarcz, wierceniu i wyłamywaniu pancerne drzwi sejfu wreszcie się poddały.
– Włączyć prąd w budynku, a klimatyzatory na pełną moc. Niech powietrze się oczyści, zanim otworzymy sejf! – krzyknął Karim.
Niedługo potem skupiony dowódca podszedł do sejfu. Powoli odchylił drzwi. Na najwyższej półce dostrzegł sześć paczek amerykańskich studolarówek owiniętych bankowymi banderolami. W sumie sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Obok leżały dwa męskie zegarki Patek Philippe oraz trzy pięćsetgramowe sztabki złota z wybitym napisem: „C. Hafner”. Kapitan podniósł woreczek leżący na końcu półki. Poruszył nim i usłyszał charakterystyczny, metaliczny dźwięk monet. Wysypał je na rękę. Były to rosyjskie złote dziesięciorublówki z wizerunkiem cara Mikołaja II. Na środkowej półce stało duże metalowe pudełko. Otworzył je. Wewnątrz ukazało się dobrze mu znane jajko Fabergé ze złotą pozytywką. Na następnej półce znajdowały się uporządkowane pliki dokumentów w języku arabskim i angielskim. To one były celem jego rajdu z Bagdadu do Kuwejtu. Wśród nich znajdowały się dokumenty z nadrukiem kuwejckiego ministerstwa obrony i odbitym czerwonym stemplem „ściśle tajne”. Na podłodze sejfu stały pionowo trzy drewniane, wąskie skrzynie. Karim ostrożnie wyjął je z sejfu. W jednej z nich znalazł obraz w ozdobnej złotej ramie, namalowany na desce. Portret młodego mężczyzny.
– Przynieść z samochodów metalowe kasety. Pakować wszystko, a spis inwentarza wkładać razem z tymi rzeczami do poszczególnych kaset. Pamiętać, aby podpisywać się czytelnie na każdym dokumencie. I przypominam: jeżeli komuś z was coś się przyklei do ręki, to ten ktoś zaraz tej ręki nie będzie miał – ostrzegł podwładnych kapitan, wpatrując się w wymuskane palce mężczyzny z obrazu. – Jak tu trafiłeś, kolego? Kim jesteś? – powiedział do siebie.
Karim domyślił się, że ma przed sobą obraz jakiegoś mistrza malarstwa renesansowego. Zaczął przypominać sobie uniwersyteckie wykłady z historii sztuki. Po chwili już wiedział. Patrzył na niego młodzieniec Rafaela Santiego. Trochę inny niż na zdjęciu w podręczniku. Barwy były soczyste, a kontury sylwetki wyraźne.
Po godzinie wszystkie przedmioty były opisane i zapakowane do metalowych kasetek, które stały w salonie, gotowe do załadunku. Jedynie obraz leżał na dywanie. Było oczywiste, że trzeba go zabrać, ale dowódca wiedział, że takie przedmioty wymagają dbałości w czasie transportu. Dlatego przeszedł się po domu i zebrał kilka niewielkich jedwabnych dywanów modlitewnych. Były one bardzo cienkie, więc udało mu się zawinąć w nie obraz. Mocno zawiązał je sznurkiem. Dopiero wtedy włożył portret ponownie do drewnianego, wąskiego pudełka. Na widok zdziwionych min kolegów wyjaśnił, że jedwabne dywany utrzymają temperaturę i wilgotność wokół obrazu na w miarę jednakowym poziomie.
– W ten sposób zabezpieczymy go też przed ewentualnymi uszkodzeniami mechanicznymi – dodał. – Mamy kilka godzin do zachodu słońca, czyli do wyjazdu. Odpocznijcie, odświeżcie się i zjedzcie coś. Możecie skorzystać z zapasów gospodarza domu. Czeka nas długa podróż powrotna. Aha, zmieniać co pół godziny posterunki zewnętrzne. Strasznie dzisiaj gorąco. Kasety i drewniane pudło mają na razie zostać w salonie. Załadujemy je do samochodów w ostatniej chwili.
Przed zachodem słońca funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu powoli ruszyli w powrotną drogę. Wraz z nimi wyjechały zrabowane przedmioty i pieniądze. Pozostał jedynie martwy Qureshi, zakopany w kącie ogrodu. Zgodnie z rozkazem dowodzącego operacją miejsce to zostało zamaskowane, a wszelkie ślady świadczące o tragicznej śmierci Pakistańczyka – zatarte. Przed odjazdem Irakijczycy zadbali też o to, aby w domu zapanował porządek. Drzwi wejściowe, furtka i brama zostały zamknięte.
Na wylotowej Jahra Road konwój Mukhabaratu pojechał już z większą prędkością, prosto w kierunku granicy z Irakiem. Im bliżej zachodu słońca, tym pustynia stawała się ładniejsza. Szary piasek i skały przybierały czerwoną barwę. Wieczorne, czyste powietrze wyostrzyło panoramę miasta po drugiej stronie zatoki. Słońce zachodziło szybko i po chwili na okolicę zsunął się ciemny całun nocy.
Po trwającej zaledwie dwanaście godzin irackiej ofensywie, dla której pretekstem było oskarżenie Kuwejtu o kradzież ropy z pól naftowych Ar-Rumajla, kraj rządzony przez ród Al-Sabahów został zajęty. Lądowe siły zbrojne kraju, liczące siedemnaście tysięcy żołnierzy, zostały błyskawicznie rozbite.
Kuwejckie siły powietrzne walczyły jeszcze przez trzy dni, a jednostki pancerne, broniące pałacu emira, odpierały ataki do ostatniego pocisku. Właśnie w czasie tych walk zginął najmłodszy brat władcy Kuwejtu. Opór był jednak niezorganizowany i chaotyczny. Ostatnie walki ustały po tygodniu. Iracka armia zniszczyła między innymi marynarkę wojenną Kuwejtu oraz część wyrzutni rakietowych, stanowiących trzon obrony powietrznej.
Z kraju uciekło trzysta tysięcy mieszkańców. Saddam Husajn ogłosił wchłonięcie Kuwejtu i utworzenie na tym terenie kolejnej muhafazy Iraku – prowincji pod nazwą Al-Kazima.
Warszawa, Stare Kiejkuty – jesień 2011
Minister spraw zagranicznych Mieczysław Jaskólski podniósł słuchawkę do ucha.
– Boguś? Masz czas? Wpadnij do mnie na chwilę – rzucił do słuchawki nieco ochrypłym głosem.
Przez uchylone okno sączył się szum listopadowego przedpołudnia w alei Szucha w Warszawie. Jaskólski nie lubił tej pory roku. W takie dni najchętniej zaszyłby się w swoim dworku pod Lublinem albo w posiadłości żony. Miał dość ciągłych ataków przeciwników politycznych i eskalacji żądań mniejszości parlamentarnej w sprawie śledztwa smoleńskiego. Wiedział, że to na nim spoczywa obowiązek prowadzenia rozmów z Rosjanami, póki są one możliwe. Sęk w tym, że Rosjanie po pierwszych, obiecujących deklaracjach dotyczących wyjaśnienia katastrofy zaczęli usztywniać swoje stanowisko. Nie mieli ochoty słuchać oskarżeń dotyczących głowy ich państwa, kontrolerów lotu i wojskowych. Ani coraz bardziej niedorzecznych teorii spiskowych. Postarali się za to maksymalnie obarczyć winą polskich polityków, głównie tych, którzy zginęli. Ich wnioski były takie: prezydent wymusił na dowódcy sił powietrznych, aby doprowadził do lądowania w każdych warunkach. Jaskólski rozumiał motywy jednej i drugiej strony. I coraz bardziej był świadomy klinczu, w jakim znalazł się polski rząd. A także on sam.
Lekkiego kopa zapewniły mu tego dnia kawa i wiadomość z Centrum Operacyjnego MSZ. Informacja, która leżała na jego dębowym biurku, dawała nadzieję na odbicie się od coraz bardziej zagmatwanej sytuacji politycznej.
Jaskólski lubił takie sprawy. Tropienie miejsc, w których znajdowały się polskie pamiątki wojenne i dzieła sztuki, zawsze budziło emocje, a w przypadku powodzenia zapewniało dobry efekt medialny. Specjalistą od tego typu akcji był wiceminister Bogdan Wiatr, który doskonale znał rynek antykwaryczny i potrafił przydzielać zadania dyplomatom tak, aby zwracali uwagę na dzieła sztuki potencjalnie pochodzące z Polski. I skutecznie, choć nie zawsze legalnie, je odzyskiwali.
Jaskólski zdjął okulary i potarł garb nosa. Jeszcze raz wziął do ręki kartkę z wiadomością nadaną w Kuwejcie. Ta informacja nie była pewna, ale opierała się na relacji kuwejckiego przedsiębiorcy, współpracującego z polskimi dyplomatami.
„W czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej żołnierze iraccy zrabowali z miasta Kuwejt Portret młodzieńca Rafaela Santiego. Informację tę otrzymałem na przyjęciu w naszej ambasadzie od jednego z członków miejscowego, wpływowego rodu. Z jego relacji wynika, że obraz został skradziony przez irackich funkcjonariuszy służb specjalnych, którzy działali na własną rękę. Dowodził nimi oficer, Kurd – bliższych danych brak. Złodzieje prawdopodobnie nie wiedzieli, co wywożą. Informator utrzymuje, że obraz jest zapewne w ich rękach” – pisał do MSZ radca Robert Rotański.
Wiatr wysiadł ze służbowego bmw, które zaparkowało w zatoczce przed gmachem MSZ. Wszedł po schodkach i uchylił ciężkie drzwi. Wbiegł na szerokie schody, zostawił palto w swoim gabinecie, a chwilę później był już w sekretariacie szefa.
– Zapraszam, panie ministrze. Kawa, herbata? – Sekretarka spojrzała pytająco.
– Pani Kasiu, małą czarną – odpowiedział i nacisnął klamkę drzwi gabinetu Jaskólskiego.
– Cześć. Widziałeś materiał z Kuwejtu? Co uważasz? – przywitał go Jaskólski. – Myślisz, że źródło jest wiarygodne? Kłopot w tym, że nie wiemy dokładnie, kto udzielał tej informacji. Pan radca nie pamięta nazwiska, wie tylko, że informatora przedstawił mu któryś z biznesmenów związanych z naszą placówką na przyjęciu organizowanym przez wydział promocji, handlu i inwestycji.
– Rafael to najwyższa półka. Gdyby się udało, byłoby głośno na całym świecie. Wiesz, że w muzeum Czartoryskich wisi pusta rama tego obrazu? No ale informacji o potencjalnych miejscach jego ukrycia jest tak wiele, że nie jesteśmy w stanie wszystkich sprawdzić. Ostatnio nasi „macali” antykwariusza z Berna. Weszli do jego domu pod legendą pisania książki o nieznanych dziełach sztuki z prywatnych kolekcji. Nawet wisiał u niego portret młodzieńca, ale nie tego.
Wiceminister wstał, podszedł do okna i zamyślił się.
– Jestem za. Jeżeli się nie uda, i tak nikt się o tym nie dowie – zdecydowanie oświadczył Jaskólski i stuknął palcami w blat biedermeierowskiego stolika.
– Kto? – zapytał Wiatr. – W Iraku jest wojna domowa, a iracki Kurdystan to polityczna beczka prochu, w której dodatkowo mieszają gracze nie tylko z regionu. Rosja jest coraz bardziej aktywna, a to zawsze komplikuje nasze działania dyplomatyczne. Możemy sprawdzić naszych z wywiadu?
– Tak, może generał Czucha da nam kogoś rozgarniętego. Kogoś, kto zna Irak i region – podsumował Jaskólski.
– Krótko mówiąc, nie pistolet decyduje o sukcesie wywiadu. Stara maksyma mówi, że kiedy oficer wywiadu posługuje się takim środkiem, przestaje być oficerem wywiadu. Waszym celem jest zebranie wiarygodnych informacji, przydatnych i unikalnych, i najlepiej wyprzedzających. Z tego będziecie rozliczani. Pamiętajcie, na Bliskim Wschodzie trzeba przystosować się do ciężkich warunków, uwzględnić wszystkie aspekty sytuacji operacyjnej w terenie – nie tylko środowisko społeczno-polityczne, ale i kulturę, historię, sprawy etniczno-religijne i… geografię. Tak, tak. Geografię, również tę fizyczną. Aby wzbudzić zaufanie, trzeba nawiązywać kontakty, słowem, rozmawiać z ludźmi – powiedział Łodyna do studentów szkoły wywiadu w Starych Kiejkutach.
Major Łodyna, w służbie od 1991 roku, już godzinę opisywał działania wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, szczególnie w Iraku i Syrii. Ze względu na doświadczenie, profesjonalizm, ale również osobowość i cechy zewnętrzne przyciągał uwagę słuchaczy. Czterdziestopięcioletni oficer Agencji Wywiadu, a wcześniej Zarządu Wywiadu UOP, budził szacunek spokojnym tonem wypowiedzi. Jego osoba była owiana pewną legendą. Wtajemniczeni wiedzieli, że uczestniczył w misjach na całym świecie – od komunistycznej Korei i Rosji po Bliski Wschód.
Nagle drzwi do auli uchyliły się i do wykładowcy podszedł nieco przestraszony oficer dyżurny.
– Komendant prosi o rozmowę – powiedział tylko i wyszedł.
Łodyna przeprosił słuchaczy i opuścił salę. Przeszedł przez bramki kontrolne i skierował się do gabinetu komendanta.
Za biurkiem siedział pułkownik Lech Mostowski, doświadczony oficer wywiadu, pamiętający czasy Departamentu I MSW. Na widok Łodyny gospodarz wstał, podszedł do barku, wyjął butelkę szkockiej ze swojej bez mała legendarnej kolekcji i nalał do dwóch kryształowych szklanek. W gabinecie rozszedł się charakterystyczny, głęboki zapach dziesięcioletniej Talisker, produkowanej na położonej u wybrzeży Szkocji wyspie Skye.
– Szef chce cię widzieć. Nie wiesz, o co chodzi? – spytał komendant bez słowa wstępu.
– Nie wiem – odpowiedział Łodyna.
– Szykują się zmiany, coś wiesz?
– Nie. Czucha chyba nie jest zagrożony. Robi wszystko, żeby nie rzucać się w oczy. Premiera interesuje tylko PR. Wystarczy, aby nic nie wyłaziło i nikt nie krytykował, a jak już ktoś chwali, to gość jest w siódmym niebie. Czy ktoś panuje nad tym, co robi Agencja? Do kogo trafiają informacje? Na pewno nie do premiera. Czy on w ogóle chce takich informacji? A kim jest ten koordynator? Na czym on się zna? Co w życiu widział? Co rozumie? To jakieś pozorowane działania. Panowie doskonale się bawią. Nie widzą, co się dzieje na Wschodzie.
Łodyna pociągnął duży łyk ulubionej whisky.
– Jak tak dalej pójdzie, to nas zaora jakiś „nawiedzony badacz pisma” – powiedział komendant i pokiwał głową. – Poza tym wokół coraz więcej teorii spiskowych. A jak oceniasz słuchaczy?
– Są odbiciem społeczeństwa. Coraz mniej oczytani i ciekawi świata. Dla nich głównym źródłem wiedzy jest krótki tekst z portalu internetowego. Jak mamy ich uczyć, a potem wymagać od nich wyników? Są niedouczeni. Niektórzy chyba w przyszłości zostaną politykami, bo są nastawieni na robienie kariery za wszelką cenę – powiedział Łodyna i odstawił szklankę. – Ale dość tych żali. Pogoda jest i tak zbyt dołująca. Czołem!
Podał rękę pułkownikowi i wyszedł z gabinetu.
Chwilę później siedział już w swoim białym golfie. Koła samochodu stukały głucho po nawierzchni z klinkierowych cegieł, zniszczonych wieloletnim użytkowaniem. Łodyna podjechał do bramy wjazdowej. Czytniki, śluza bezpieczeństwa i kontrola przepustki zajęły mu chwilę. Kilka razy został zlustrowany przez oko kamery. Minął bramę, potem pojechał wzdłuż ogrodzenia zwieńczonego koncertiną, obok kilku wysokich wież. Droga wiła się między pagórkami, jeziorami i domkami letniskowymi przy drodze Mrągowo–Szczytno. Stare Kiejkuty zostały za nim.
Szef Agencji Wywiadu generał Marek Czucha nie był doświadczonym oficerem. Niektórzy zarzucali mu zbyt zachowawczą postawę przy planowaniu i realizacji działań wywiadowczych. Czucha wstąpił do służby po 1990 roku i mentalnie bliższy był środowisku politycznemu aniżeli wywiadowczemu. Wielu oficerów zastanawiało się, czy chroni polski wywiad przed politykami, czy też celowo trzyma go od nich z daleka. Byli i tacy, którzy wietrzyli w tej postawie spisek obcych służb specjalnych.
Gabinet Czuchy w budynku przy Miłobędzkiej 55 w Warszawie urządzony był dość skromnie. Prostokątne, ciemne biurko i podłużny stół, przy którym odbywały się spotkania kierownictwa. Na stole z jednej strony piętrzyły się stosy dokumentów w różnokolorowych papierowych teczkach. Na ścianie wisiały symbole służb specjalnych z różnych krajów. Za fotelem szefa stały dwie flagi: Polski i NATO.
Gdy Łodyna przekroczył drzwi gabinetu, generał zagadnął z lekkim uśmiechem:
– Witam pana majora. Co wiesz o Portrecie młodzieńca Rafaela?
– To jakiś quiz ze sztuki, szefie? W muzeum ostatnio byłem… w Bagdadzie. Było wtedy w ruinie, całkiem ogołocone.
Po chwili ciszy Czucha opisał Łodynie prośbę, z jaką zwróciło się do Agencji kierownictwo MSZ. Pokazał mu wiadomość z Kuwejtu.
– Ty najlepiej znasz to środowisko, masz doświadczenie i wyczucie. Byłeś tam. Wiesz, jak z nimi rozmawiać. Masz wolną rękę. Możesz podejmować działania niestandardowe. Sam orientujesz się jakie. Ale pamiętaj, nie chcę się znowu tłumaczyć z wpadek moich ludzi.
Łodyna wiedział, że generałowi chodziło o operację w Iranie, w czasie której oficerowie Agencji, aby odwrócić uwagę ścigających ich tajniaków, odpalili materiały pirotechniczne w centrum Teheranu. Miejscowi wpadli w panikę, ściągnęli posiłki, a Polacy wpadli w ich ręce. Siedzieli teraz w lochach irańskiej bezpieki. Dyskretne negocjacje co do ich wypuszczenia, za pośrednictwem strony syryjskiej, szły jak po grudzie. Tym bardziej że w polskim rządzie i MSZ podnosiło się coraz więcej głosów za tym, aby zawiesić działalność ambasady w Damaszku. Sytuacja w Syrii zaczynała się komplikować.
– Twoim celem w Iraku będzie weryfikacja informacji z Kuwejtu i ewentualne odzyskanie obrazu, oczywiście o ile da się to zrobić. Musisz zachować dyskrecję. Chodzi o to, aby obraz nie zniknął na zawsze – dodał generał. – Na miejscu twoim kontaktem będzie Berd. I nie kręć nosem. Sam wiesz, jakie mamy możliwości.
– Znowu Berd? Kurwa. Podobno siedzi teraz w jakiejś Rotanie czy Sheratonie w Dubaju, pewnie z jakąś kolejną orientalną dupą – żachnął się Łodyna.
– Kiedyś przez którąś z nich się przekręci albo coś złapie – uśmiechnął się Czucha.
Berd, podpułkownik AW, od kilku lat mieszkał w Iraku. Oficjalnie był wiceprezesem w firmie przykryciowej Middle East Polexport, która zajmowała się handlem. Jako biznesmen branży zbrojeniowej, znający doskonale język arabski, podróżował po regionie. W bagdadzkim hotelu i restauracji Dojo w zielonej strefie miał wynajęty na stałe pokój. Jego pozycja budziła emocje wśród funkcjonariuszy Agencji, krążyły bowiem podejrzenia, że poprzez działalność biznesową budował sobie prywatną pozycję finansową. Niektórzy zazdrościli mu po prostu pieniędzy i kobiet, które najczęściej poznawał na dyplomatycznych spotkaniach. Prawda zapewne leżała pośrodku.
– Co pan o tym myśli, profesorze? – zapytał Łodyna.
W gabinecie wiceministra Wiatra siedział profesor Marian Nawojko, ekspert do spraw odzyskiwania utraconych w czasie wojny dzieł sztuki. Profesor kierował niezbyt liczną, bo zaledwie dwuosobową komórką w MSZ.
– To nie jest takie proste. Sygnałów o tym, gdzie może znajdować się ten obraz, było mnóstwo. Wiele od początku fałszywych, jakby ktoś chciał zaciemnić sprawę. Wie pan, panie majorze, ten obraz rozpala wyobraźnię poszukiwaczy skarbów tak jak Bursztynowa Komnata. Były sygnały z Australii, sprawdzane przez wiele lat, z USA, z Austrii, ze Szwajcarii. Ponadto nikt nie wie, co kryją podziemia rosyjskich muzeów. Powojenne poszukiwania portretu rozpoczęły się już w 1945 roku. Znajdował się na pierwszym miejscu listy strat wojennych. Informacje o tym, że gdzieś jest, krążą w środowisku antykwariuszy od lat pięćdziesiątych. W połowie poprzedniego wieku podobno ktoś chciał go sprzedać Metropolitan Museum w Nowym Jorku, ale nic z tego nie wyszło.
– Od tamtego momentu nasze służby dyplomatyczne sprawdzały wiele doniesień na jego temat. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojawiły się na przykład informacje, że obraz znajduje się na terenie NRD, podobno w rękach Stasi. Inne tropy wiodły do Szwajcarii. Co jakiś czas pojawiały się informacje, że któryś z tamtejszych marszandów ma to dzieło i próbuje je sprzedać. Zaledwie kilka lat temu nasi dyplomaci weryfikowali taką informację – dodał Wiatr, po czym wstał i wyszedł na chwilę z gabinetu.
Profesor Nawojko sięgnął po filiżankę miętowej herbaty i wziął mały łyk.
– Pojawiał się też interesujący trop rosyjski, a w zasadzie radziecki. W trakcie dyskusji przy okazji wystawy w Muzeum Narodowym w Krakowie w 1996 roku przedstawiciel jednego z ukraińskich muzeów stwierdził, że obraz był widziany w mieszkaniu lub biurze sowieckiego generała Kuzniecowa. Generał Gierogij Gawriłowicz Kuzniecow dowodził 31 Korpusem Pancernym, który zdobywał Dolny Śląsk. Być może przebywał w miejscu, gdzie ukryty był nasz obraz? Kuzniecow zmarł w latach sześćdziesiątych we Lwowie.
Wiceminister Wiatr wrócił do gabinetu z plikiem dokumentów w ręku.
– Najpoważniejszy trop wiódł do Australii – kontynuował historyk sztuki. – W połowie lat osiemdziesiątych w Muzeum Narodowym w Warszawie pojawił się Amerykanin, który pokazał zdjęcie Portretu młodzieńca, prawdopodobnie przedwojenne, choć kolorowe. Chciał dokonać ekspertyzy obrazu ze zdjęcia. Twierdził, że obraz jest w Australii. Kontakt z tajemniczym Amerykaninem szybko się urwał, ale w tamtych latach trafiła do nas relacja włoskiego antykwariusza, który miał stwierdzić w rozmowie z profesorem Stanisławem Lorentzem, ówczesnym dyrektorem Muzeum Narodowego, że obraz jest w specjalnej skrytce na hasło w Melbourne. Z kolei w Archiwum Zamoyskich znajduje się list historyka sztuki Saszy Griszina z uniwersytetu w Canberze do profesora Cecila Goulda z londyńskiej National Gallery. Pozwolę sobie przytoczyć jego treść: „W maju 1977 roku otrzymałem fotografię obrazu trzymanego w skarbcu bankowym w Brisbane i zostałem poproszony o wyrażenie swojej opinii na temat jego autentyczności. Identyfikacja nie była trudna. Z pewnością naśladował on krakowski obraz Rafaela, ale ponieważ nie jestem badaczem twórczości Rafaela ani też nie mam dostępu do oryginału, nie pokusiłem się o wydanie opinii”. Zdjęcie obrazu niestety zaginęło. Nigdy nie udało się ustalić, w skarbcu którego banku miał być przechowywany ten obraz. A może prawdziwe są słowa Niklasa Franka, syna Hansa? Mówił tak: „Większość dzieł sztuki Polacy otrzymali z powrotem, oprócz portretu młodego mężczyzny pędzla Rafaela, który był u nas w Neuhaus nad Schliersee w Górnej Bawarii. Później gdzieś przepadł. Być może wisi w jakiejś chłopskiej chałupie, wymieniony przez matkę w 1945 roku na jaja, masło, wieprzowinę”. Niklas jednak nigdy nie widział tego obrazu.
W archiwum Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie panował zaduch. Przed Łodyną leżało kilka teczek z dokumentami dotyczącymi zaginionego obrazu Rafaela. Nic z nich nie wynikało. Kolejne informacje, ślady. Niektóre weryfikowane wiele lat temu, inne czekające na swoją kolej. Pomiędzy dwiema pożółkłymi kartami Łodyna zobaczył białą, sprasowaną kopertę. Delikatnie wziął ją w dwa palce. Był to list nadany w Tel Awiwie, datowany na dwudziestego pierwszego stycznia 1962 roku. Przysłany do Polski pocztą lotniczą. Łodyna otworzył kopertę i wyjął z niej list napisany na maszynie w języku polskim oraz zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny o ogorzałej twarzy, w okularach przeciwsłonecznych i krótkich spodniach.
Major nachylił się nad stołem i zaczął odczytywać list. Sprawiało mu to trudność, ponieważ niektóre litery odbiły się nad ciągiem znaków. Niejaki Moshe Kleiner opisał w nim drogę, jaką przebył z obrazem Rafaela w walizce z Krakowa na Bliski Wschód. Przyznał, że był żołnierzem Armii Krajowej, a potem Korpusu Polskiego. Po ucieczce do Palestyny zaciągnął się do Hagany, radykalnej organizacji walczącej o wolność Izraela. Brał udział w walkach z żołnierzami brytyjskimi, a po utworzeniu państwa Izrael wstąpił do wojska. W 1951 roku tworzył Instytut Koordynacji.
„To mamy i Mossad w tej sprawie?” – pomyślał Łodyna.
Usłyszałem niedawno, że Stefan Adam Zamoyski, były oficer Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, którego zresztą miałem okazję poznać, na polecenie rodziny Czartoryskich poszukuje tego obrazu na całym świecie. Postanowiłem poinformować o losach tego dzieła sztuki polskie władze, bo należy ono do narodu polskiego, a nie tylko do jednej rodziny.
Tak Moshe Kleiner zakończył list napisany pięćdziesiąt lat temu.
Do koperty dopięta była spinaczem notatka, z której wynikało, że z listem zapoznał się referent ministerstwa Ryszard Bocian. „Sprawie nie nadano biegu” – dopisał ktoś ręcznie.
„Czyżby ówczesne władze nie chciały współpracować z rodziną arystokratyczną?” – zastanowił się Łodyna.
– A więc to możliwe! To nie są bajki! – powiedział do siebie już na głos.
Poczuł dreszcz podniecenia. Oddał dokumenty archiwistce i poprosił ją o wykonanie ksero tajemniczego listu nadanego z Izraela. Po wyjściu na dziedziniec ministerstwa włączył telefon i wybrał numer do profesora Nawojki.
– Czy to możliwe, że w czasie wojny obraz został zamieniony?
– Teoretycznie tak – odpowiedział profesor. – W czasie wojny działy się różne cuda.
– Ale kiedy? – dopytywał Łodyna.
– Na początku października 1939 roku obraz wraz z innymi zabytkami z muzeum Czartoryskich został przejęty przez Gestapo i przewieziony do Jarosławia. Tam odnalazł je Specjalny Komisarz do spraw Zabezpieczenia Dzieł Sztuki na Wschodnich Terenach Okupowanych – doktor Kai Mühlmann. Na krótki czas złożono go wraz z innymi w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. Prawdopodobnie pod koniec 1939 roku trzy najcenniejsze obrazy przewieziono do Berlina. Prawdopodobnie przechowywano je w biurze Mühlmanna, a następnie w skrytce depozytowej Deutsche Banku. W 1940 roku Dama z gronostajem Leonarda da Vinci wróciła do Krakowa, ale Portret młodzieńca i kilka innych obrazów nadal spoczywały w berlińskim skarbcu – mówił powoli profesor. – W 1942 roku Hans Frank powołał na swojego doradcę do spraw sztuki szwajcarskiego architekta, doktora Wilhelma Ernsta von Palezieux. Miał zaaranżować wnętrza rezydencji Franka w Krakowie, Krzeszowicach i Krynicy-Zdroju, a także zadbać o sprowadzenie z Berlina obrazów, które zdobiłyby domy gubernatora. W połowie 1943 roku najpiękniejsze obrazy Czartoryskich znalazły się z powrotem w Krakowie. Prawdopodobnie Portret młodzieńca trafił na ścianę willi w Krzeszowicach. Prawdopodobnie – zaakcentował ostatnie słowo profesor. – Musi pan wiedzieć, majorze, że z tym obrazem działo się coś dziwnego. Raz ci sami świadkowie mówili, że go widzieli, innym razem twierdzili, że się mylili. Że mieli styczność z innym obrazem albo pomylili go z innym dziełem Rafaela – portretem kardynała. Dokumentacja na ten temat była wyjątkowo przetrzebiona. Do dzisiaj mamy więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. A pan coś wie, majorze? Irak?
– Zobaczymy, panie profesorze. To nie ja podejmuję decyzje. Jestem tylko od czarnej roboty. Ale myślę, że do usłyszenia – odpowiedział Łodyna i wyłączył telefon.
Łodyna został wysłany na roczną delegację do Ambasady RP w Bagdadzie, na stanowisko radcy do spraw kulturalnych. Czy o jego misji wiedział koordynator do spraw służb specjalnych? Albo premier? Te kwestie nie interesowały majora. Oficjalnie miał wdrażać wspólny projekt MSZ i MKiDN, dotyczący wsparcia przez Polskę odbudowy Muzeum Narodowego w Bagdadzie, które ucierpiało w wyniku wojennych grabieży. Polska miała zająć się odbudową działów z artefaktami kultury sumeryjskiej. Jego zadaniem było również prowadzenie rozmów ze stroną iracką na temat ochrony polskich miejsc pamięci w Iraku.
Łodyna miał wykorzystać podczas swojej misji wszelkie dostępne metody i swoje kontakty osobowe w Iraku. A jeśli zajdzie taka potrzeba, szukać również w krajach sąsiednich.
Ten wyjazd nie był dla majora pierwszym wyjazdem na Bliski Wschód. W Iraku spędził kilka lat przed drugą wojną w Zatoce Perskiej i upadkiem Saddama Husajna. Docierał tam zawsze drogą lądową przez kamienistą pustynię na pograniczu z Jordanią, a potem przez Ar-Rutbę i Al-Habbanijję do Bagdadu. Ze względu na obowiązujące wówczas międzynarodowe sankcje połączenia lotnicze były zawieszone, a flota samolotów Iraqi Airways na lotnisku w Ammanie pokrywała się pustynnym pyłem. Ich burtowe napisy dawno straciły swój soczysty, zielony kolor.
Polska – wrzesień 1931–sierpień 1939
Mieczysław Kleiner pochodził ze Lwowa, z rodziny inteligenckiej, polsko-żydowskiej. Jego ojciec był pracownikiem lwowskiej opery, a matka lekarką. Mieszkali w kamienicy przy ulicy Legionów. Mentorem młodego Mietka był dziadek Marian, leśniczy i zapalony myśliwy, zabierający go często na kilkudniowe górskie wyprawy.
Nieukończone studia plastyczne z zakresu malarstwa i rysunku sprawiły, że Kleiner miał kontakty w środowiskach artystycznych. Imał się różnych prac. Wbrew woli rodziców po przerwaniu studiów wyprowadził się do własnego mieszkania przy ulicy Piekarskiej. Gdy nie miał co robić, przesiadywał przy placu Halickim w ogródku kawiarnianym nieco eklektycznego hotelu George, w którym przeplatały się detale włoskiego renesansu, secesji i stylu art déco, a wewnętrzne witraże mogły się równać tylko z projektami Wyspiańskiego. To przed tym hotelem spotkał swoją pierwszą miłość – Helenkę z Baczewskich. Tam też spędził pierwszą upojną noc z inną koleżanką ze studiów – Zosią Lewicką. Tam też poznał Hankę, która postanowiła zostać panią do towarzystwa dla klientów o zasobnych portfelach.
Przelotny romans miał też z piękną studentką Iryną Jarosewycz z Towarzystwa Muzycznego im. Mykoły Łysenki, skupiającego głównie ukraińskich artystów. Była niezwykle ambitna i już wtedy wiedziała, że zrobi karierę artystyczną. Chciała być tak znana jak Eugeniusz Bodo, Hanka Ordonówna czy Mira Zimińska. Kleiner poznał ją na jednym z koncertów pieśni rusińskich. Porwała go nie tylko pewnością siebie i talentem, ale także nieprzeciętną, wschodniosłowiańską urodą. Kilka razy był w jej mieszkaniu na Kulparowie, jednak ona szukała kogoś innego, ważniejszego. Kogoś, kto utorowałby jej drogę w świecie muzycznym.
W 1932 roku Kleiner został wcielony do wojska. Dwa lata służył w pułku piechoty w Stanisławowie, a potem wszedł na kręte ścieżki samodzielnego życia. Trzymał z batiarami i został przemytnikiem. Nauczył się fałszować dokumenty. Sprawnie posługiwał się nożem i pistoletem, a także nieźle boksował. Wielokrotnie przekraczał granicę z Rumunią i bolszewicką Rosją. Zajmował się grubym szmuglem, przenosił złoto, diamenty oraz ikony ze świątyń rozbieranych i grabionych przez bolszewików.
Gang Hryczki, do którego przystał, miał kontakty z komunistami, którzy nie mieli odwagi uciec z ZSRR, ale wiedzieli, jak można sobie dorobić. Kleiner nie miał wątpliwości, że po drugiej stronie przemytniczego szlaku czekają niekiedy oficerowie sowieckiej bezpieki. Nie odczuwał z tego powodu wyrzutów sumienia. Dobrze zarabiał i zbierał bezcenne informacje. Widział na własne oczy, jak polsko-sowiecka granica jest umacniana z jednej i drugiej strony. Poznał też korytarze graniczne, miejsca słabiej chronione, które można było – choć z trudem – pokonać bez ryzyka wpadki. Strefa przygraniczna od strony sowieckiej Ukrainy liczyła prawie sto kilometrów, ale granica nie była szczelna. W niektórych miejscach zasieki były uszkodzone. Granicę można było przekroczyć także w pobliżu torów oraz licznych na Podolu rzek, bagien i stawów.
Kleiner dobrze przygotowywał się do każdej wyprawy. Przebierał się za podolskiego żebraka, zakładał perukę z poszarpanymi włosami, w plecaku miał zaś ubranie sowieckiego kołchoźnika z czerwoną opaską. Nosił też przy sobie dwa komplety dokumentów. Potrafił doskonale się maskować, a poruszał się ostrożnie jak polujący ryś. Dlatego gang Hryczki chętnie zlecał mu robotę.
W trakcie jednej z takich wypraw Kleiner zaplątał się w operację specjalną, w której uczestniczył pion wywiadowczy Oddziału II Sztabu Generalnego WP. Chodziło o przerzut osób oraz niewielkiej ilości broni dla grupy żydowskich bojowników. Wojsko sprawdzało nowy kanał przerzutowy i przez swoich informatorów w świecie przestępczym wynajęło Kleinera. Miał pomóc w transporcie trzech skrzynek z karabinami, a także w przeprowadzeniu przez granicę pięciu mężczyzn. Ich celem był czarnomorski port w rumuńskiej Konstancy. Stamtąd mieli popłynąć statkiem do Palestyny. Kleiner bez problemu ominął posterunki graniczne i bezpiecznie przewiózł ludzi oraz broń.
Potem jeszcze kilka razy pomagał Dwójce w podobny sposób. Przeprowadzał grupy Żydów przez granicę. Od jednego z oficerów polskiego wywiadu realizujących tę operację dowiedział się, że Polska po cichu wspiera osadnictwo Żydów w Palestynie. Organizuje przerzut pod pozorem zwykłego ruchu turystycznego.
– Robimy to po cichu, bo nie chcemy drażnić Imperium Brytyjskiego, które ma swoje interesy w Palestynie i nie zależy mu na żydowskiej emigracji w ten rejon. A my ze swojej strony umożliwiamy wyjazd z kraju najbardziej aktywnym, bojowo nastawionym Żydom, którzy mogliby podjąć działania terrorystyczne u nas. Wystarczy nam problemów z ukraińskimi, sowieckimi i niemieckimi bojówkami – tłumaczył kiedyś Kleinerowi na odprawie oficer Dwójki.
Z czasem zainteresowanie „wakacjami” nad Morzem Śródziemnym w Hajfie stało się na tyle popularne, że koleje państwowe uruchomiły regularne połączenie z rumuńskim portem w Konstancy nad Morzem Czarnym. Regularnie kursował też należący do gdyńskiego armatora liniowiec M/S Polonia. Po wejściu na pokład wielu żydowskich emigrantów niszczyło polskie paszporty, by w razie wpadki u Brytyjczyków uniknąć deportacji. Usługi przemytnicze Kleinera przestały być potrzebne.
W 1937 roku za namową żołnierza pionu wywiadu Korpusu Ochrony Pogranicza, któremu pomógł przejść granicę z Sowietami, Kleiner ponownie wstąpił do wojska. Został skierowany na kilkumiesięczny kurs dla przyszłych wywiadowców. KOP zajmował się w tym czasie głównie wywiadem płytkim, czyli penetracją strefy przygranicznej ZSRR.
Były przemytnik trafił do szkoły podoficerskiej w Osowcu, a następnie na kurs organizowany przez wojsko z udziałem oficerów z Ekspozytury 2 – Dwójki. Uczestniczyli w nim między innymi członkowie Związku Strzeleckiego z Kresów. W ciągu kilku tygodni poznał podstawy wywiadu dywersyjnego i specjalnego – chemicznego. Nauczył się skrytego wykonywania kopii dokumentów za pomocą aparatów fotograficznych oraz sposobów szyfrowania informacji. Doskonalił zdobyte w czasie służby wojskowej umiejętności strzeleckie i taktykę działania. Przykładał się także do szkolenia saperskiego, a w ramach sekcji sportowych uczestniczył w lekcjach szermierki, jeździectwa, pływania, jazdy na rowerze i na nartach.
Przełożeni w ośrodku szkoleniowym wiedzieli, jak skuteczny jest Kleiner. Ze względu na zdolności manualne i artystyczne, w tym fałszowania dokumentów, którego nauczył się od lwowskich ludzi ulicy, oraz otwierania skomplikowanych zamków, a także dzięki znajomości języków: rosyjskiego, ukraińskiego, niemieckiego i angielskiego zainteresowała się nim Dwójka. Przeniesienie go z KOP w jej szeregi było formalnością.
Akurat w tym czasie Dwójka szczególną opieką objęła grupę „białych” Rosjan, którzy stworzyli konspiracyjny Narodowo-Pracowniczy Związek Nowego Pokolenia pod wodzą profesora Uniwersytetu Belgradzkiego, Michaiła Aleksandrowicza Gieorgijewskiego. Dwójka miała im pomóc w przerzucie za wschodnią granicę w celu zbierania danych o nastrojach ludności.
Szkolenia dla Rosjan odbywały się w pełnej konspiracji w ośrodku wojskowym koło Warszawy. Słuchacze pochodzili z różnych europejskich krajów. Wszyscy przyjęli fałszywe nazwiska. Polscy oficerowie nie mieli do nich pełnego zaufania – wiedzieli, że sowiecki wywiad głęboko infiltruje rosyjską emigrację. Kursantom przekazywano wyselekcjonowane informacje, ale uczono ich posługiwania się bronią czy efektywnego poruszania się w dzień i w nocy na długich dystansach. Intensywne szkolenie na przełomie 1938 i 1939 roku trwało dwa miesiące.
Kleiner został skierowany na ten kurs w charakterze instruktora. Zastanawiał się później, czy młodzi „biali” rosyjscy patrioci przeszli granicę i czy przeżyli. Nie zdążył się tego dowiedzieć, ponieważ wydarzenia toczyły się zbyt szybko. Już wiosną 1939 roku prowadził kolejny kurs z najskuteczniejszych sposobów przekraczania granicy. Tym razem wyjątkowo tajemniczy. Szkolenie odbywało się w beskidzkich lasach, w okolicy Andrychowa, a udział w nim brała grupa dwudziestu pięciu młodych Żydów. To byli oficerowie organizacji Irgun, podziemnej armii założonej przez lidera syjonistycznej prawicy Władimira Zeewa Żabotyńskiego do walki o państwo żydowskie w Palestynie.
Żydowscy bojownicy zostali w tajemnicy przerzuceni do Polski z Palestyny. Przyjechali w małych grupach, samolotami LOT-u kursującymi między Hajfą a Warszawą. Aby nie zwracać uwagi służb specjalnych, a w szczególności MI6, część pokonała trasę do Polski na pokładzie statku, który łączył Palestynę z rumuńską Konstancą. Kursanci pod okiem wojskowych instruktorów przez cztery miesiące szkolili techniki walki partyzanckiej, konspiracji i sabotażu, a także organizacji działań terrorystycznych i zamachów z użyciem materiałów wybuchowych. Inżynierowie związani z Dwójką uczyli ich burzenia konstrukcji z cementu, żelaza, drewna lub cegieł.
Kleiner przyjechał do Andrychowa pociągiem. Otworzył drzwi wagonu i zeskoczył wprost na peron, po którym snuły się jeszcze dym i para. Przed wejściem na dworzec czekała na niego dorożka z szeregowcem na koźle.
– Serwus, kolego! – krzyknął do młodego żołnierza. – Pewnie na mnie czekasz?
Podszedł do dorożki i pokazał dokument podróży z informacją o skierowaniu na kurs. Wojskowy zeskoczył z pojazdu, zasalutował i wyprostowany jak struna powiedział:
– Proszę wsiadać. Podróż nie będzie długa, to niedaleko.
Mietek rzucił niedbale walizkę i usadowił się na skórzanym siedzeniu, przykrytym kraciastym pledem. Dorożka podskakiwała na nierównej drodze, a on patrzył na łagodne, zielone stoki Beskidu Małego. Zasnął. Obudził się dopiero na miejscu, gdy szeregowiec krzyknął donośnie:
– Już jesteśmy!
Żołnierz zeskoczył z kozła i złapał walizkę Kleinera, a następnie zameldował się u oficera dyżurnego, który sprawdził dokumenty przybysza. Poinformował też, że major już czeka. Kleiner wszedł na pierwsze piętro budynku. Zapukał i usłyszał głośne:
– Proszę!
Za biurkiem siedział niewysoki, szczupły brunet o ogorzałej twarzy. Gałązki świerku na granatowych patkach munduru wskazywały na oficera strzelców podhalańskich.
– Nazywam się major Romuald Czakucki – powiedział i przystąpił do wyjaśniania programu oraz sensu szkolenia. – Wydaje mi się, że nasi kursanci wzorują się trochę na aktywności wywrotowo-bojowej Ziuka i jego kolegów z PPS. Prywatnie sądzę, że tak jak Marszałek przed wojną i w czasie wojny oni budują kadry wojskowe przyszłego państwa. Czas pokaże, czy się mylę, czy nie. Pan wie, to szkolenie wieńczy nasze kursy organizowane dla młodzieży syjonistycznej w Zofiówce na Wołyniu i Poddębinie pod Łodzią. Niedawno wizytował nas tu niejaki Zarychta z MSZ. Zrobiliśmy dobre wrażenie.
Major uśmiechnął się i uderzył dłonią w blat stołu, aż zadźwięczała stojąca na nim drewniana lampka z dużym kloszem z przydymionego szkła.
– To świetnie – skwitował Kleiner.
– Kursanci są pewnie w drodze do schroniska PTT na Leskowcu. Po zakwaterowaniu proponuję panu przejść się tam dla lepszej aklimatyzacji. To tylko trzy godziny marszu. Pójdziemy razem przez Gancarz, będzie najszybciej. Proszę się odświeżyć, coś zjeść i ruszamy. Rozumiem, że został pan poinformowany, żeby wziąć ze sobą sprzęt potrzebny do prowadzenia działań w górach? Bo nie ma nic gorszego niż rzucający się w oczy wczasowicz na szlaku, w eleganckich pantoflach.
– Tak, mam wyposażenie.
– A więc za pół godziny na dole.
Kilkanaście minut później Kleiner miał już na sobie wysłużony plecak ze skórzanymi paskami, grube skarpety, mocno natłuszczone wysokie, sznurowane buty, przeciwdeszczową, nieco już wypłowiałą płócienną kurtkę, sweter, koszulę i krótkie spodnie zapinane na pasek pod kolanem. Nie zapomniał też o nożu.
– O, widzę, że z pana wytrawny uczestnik górskich przygód! – krzyknął jowialnie major Czakucki na widok gościa wychodzącego z budynku.
Ruszyli w drogę. Podczas marszu major opowiadał trochę o kursantach, ich stosunku do nauki, podejściu do instruktorów.
– Wie pan, kolego, oni mnie porównują czasem, jeśli chodzi o charakter i wygląd, do tego ich komendanta, Abrahama Sterna! To nawet pomaga. Mają przewodnika, ojcującego im tutaj w zastępstwie.
Przy schronisku, które pachniało jeszcze świeżością, bo funkcjonowało niespełna pięć lat, spotkali grupę kursantów. Po przedstawieniu Kleinera prowadzący grupę sierżant, w typowym góralskim swetrze i kraciastej koszuli pod spodem, zdał majorowi raport.
– Byliśmy też na piwie, panie majorze, u Karola Sikory w schronisku na Magurce. Pan wie, że spotkaliśmy paru Niemiaszków? To chyba dawne towarzystwo z tego ich Beskidenverein czy jakoś tak. Aha, podporucznik Śmigielski prosił przekazać, że wraca przez Międzybrodzie, bo coś ma do załatwienia przed wyjazdem do tej… no… Poddębiny. Wziął ze sobą tego młodego cwaniaczka, jak mu tam? No, Mietek Marszałek. Mówił, że pan major wie, o co chodzi.
Major nic nie odpowiedział, tylko przypomniał sierżantowi, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy, bo Abwehra ma w tych okolicach swoich ludzi.
– Tłumaczyłem wam, że działa tu Sabotage und Sonderaufgaben – rzucił.
– No i Sicherheitsdienst des Reichsführers SS też – wtrącił płynnym niemieckim Kleiner.
Kilka dni minęło na intensywnym szkoleniu. Mietek czuł się dobrze w beskidzkich klimatach. Przypominało mu to wakacje u kolegi dziadka w leśniczówce, w Burkucie nad Czarnym Czeremoszem.
Kursanci starali się zapamiętać jak najwięcej. Byli dociekliwi i zadawali wiele pytań. Polubił ich. Na zakończenie zaprosili go na ostro zakrapianą imprezę z udziałem generała Kazimierza Fabrycego i oficerów Dwójki. W czasie tej imprezy, popijając wódkę przy ognisku po szkoleniu, jeden z kursantów, Aaron Lewin, zapytał Kleinera:
– Jesteś może Żydem?
– Nie do końca, pół na pół. Wiesz, taka galicyjska mieszanka.
– Pamiętaj, że masz u nas zawsze miejsce. Jeżeli będziesz miał problem, pomożemy. Wystarczy, że poszukasz chłopaków z Andrychowa u nas w Hajfie czy Tel Awiwie.
Następny poranek Kleiner spędzał w wygodnym łóżku skromnej wojskowej izby. Idyllę za oknem – śpiew ptaków, szum smreków porastających okoliczne wzgórza, szept płynącego nieopodal strumienia – przerwało brutalne walenie w drzwi.
– Proszę pana! Jest pilny telefonogram z Warszawy!
Z niechęcią i strasznym kacem Mietek wstał i otworzył. Odebrał od dyżurnego kartkę z wiadomością: „W trybie natychmiastowym proszę się stawić w Centrali w Warszawie”.
Wyjechał tego samego dnia. Po powrocie do Warszawy został skierowany na specjalistyczny kurs informacyjno-wywiadowczy. Tym razem dla przyszłych oficerów.
Zajęcia na kursie były sprofilowane pod kątem pracy w Referacie „Wschód”. Wykłady prowadzili doświadczeni oficerowie Dwójki, a dotyczyły one między innymi zagadnień narodowościowych, ochrony, dywersji, ruchów wywrotowych oraz radiowywiadu. Kleiner poznał również strukturę Razwiedupru, czyli wywiadu wojskowego, i obu służb bezpieczeństwa wewnętrznego, WCzK i GPU. Dowiedział się więcej o przebiegu procesów politycznych w ZSRR, zapoznał się z sytuacją polityczno-gospodarczą sowieckiego imperium oraz międzynarodową działalnością komunistów.
Mietek czytał wycinki prasowe i wybrane depesze, wysyłane do centrali przez placówki wywiadowcze. Wiedział, jak kończą osoby podejrzane przez Sowietów o szpiegostwo. Mógł zapoznać się z relacjami ludzi, którzy opisywali system łagrów. Zapoznał się z funkcjonowaniem i organizacją sowieckich oddziałów dywersyjnych na pograniczu, i zrozumiał, że tak naprawdę działają jak na wojskowym froncie, chociaż Armia Czerwona jeszcze nie ruszyła na zachód i czekała na rozkaz polityczny z Moskwy. Doskonale poznał rozkład fortyfikacji granicznych. W szczególności posiadł wiedzę na temat dyslokacji jednostek Armii Czerwonej w Ukraińskim Okręgu Wojskowym, lokalizacji zakładów przemysłowych, sieci komunikacji. Usłyszał o Wielkim Głodzie, sztucznie wywołanym kryzysie aprowizacyjnym na Ukrainie, który pochłonął setki tysięcy ofiar. Dowiedział się też, że Sowieci objęli falą aresztowań Polaków, którzy pozostali poza granicami Rzeczypospolitej po zawartym w 1921 roku traktacie ryskim. Że tysiące Polaków wywieźli w bydlęcych wagonach na Syberię i do azjatyckich republik.
Z wielu informacji wynikało, że polskie komórki wywiadowcze zwracają szczególną uwagę na uciekinierów z sowieckiej Rosji, wspierają rosyjskich emigrantów mających bazy w Polsce i prowadzą nasłuch sowieckich stacji nadawczych. Obejmują także obserwacją na terenie Polski sowieckich korespondentów i montują podsłuchy w ich telefonach. Podobnie byli traktowani kontaktujący się z nimi polscy i białoruscy komuniści. Kleiner godzinami zapoznawał się też z danymi na temat sowieckich działań zaczepnych. Wynikało z nich, że grupy uzbrojonych agentów przechodzą na stronę polską, porywają ludzi i zdobywają dokumenty.
W czasie jednej z oficjalnych, ale i szkoleniowych wizyt Mietek poznał szefa Referatu „Wschód”, doświadczonego oficera Dwójki, kapitana Jerzego Niezbrzyckiego. Kapitan wywarł na nim szczególne wrażenie. Stał się dla niego wzorem do naśladowania, przewodnikiem w przyszłej służbie wywiadowczej. Z rozmów z nim Kleiner dowiedział się, że Jerzy Niezbrzycki, przez znajomych nazywany Antonim, jest gorącym orędownikiem ruchu prometejskiego.
– Niech pan posłucha – mówił Niezbrzycki – według mnie ruch prometejski to jedyne rozwiązanie, aby pozbyć się na Wschodzie bolszewickiego zagrożenia. Ten ruch ma na celu odrodzenie narodowe w republikach wchodzących w skład Związku Sowieckiego. To może rozbić Sowietów od środka. Dlatego, jak się już pan przekonał na ostatnich zajęciach ze mną, nasze działania polegają na wspieraniu rządów emigracyjnych i organizacji niepodległościowych.
Niezbrzycki zwrócił uwagę na Kleinera już wcześniej, podczas szkolenia organizowanego przez wywiad KOP. Poznał wtedy dokładnie dossier Mietka z okresu przemytniczego oraz zapoznał się z opiniami oficerów Dwójki dotyczącymi operacji przerzutu broni i ludzi do Hajfy. Kapitan zauważył, że Kleiner, tak jak i on sam, był pełen inicjatywy, aktywny, pomysłowy. Elastycznie podchodził do każdej sytuacji. Improwizował tam, gdzie było na to miejsce, ale jednocześnie rozumiał wagę przygotowania i potrzebę opracowania właściwego planu dla każdego działania. Nie bał się wchodzić w oko cyklonu. To właśnie zadecydowało, że Mietek został przeniesiony do Dwójki.
Kleiner starał się zapamiętać z tych spotkań z kapitanem jak najwięcej.
Wszyscy na kursie znali przeszłość kapitana. Jesienią 1931 roku stanął on na czele Referatu „Wschód”. Dzięki jego działalności w Związku Sowieckim funkcjonowało czternaście placówek obserwacyjno-informacyjnych oraz kilkanaście punktów łączności i informacyjnych. Jego referat zajmował się jednak głównie działalnością analityczną i organizacją kombinacji operacyjnych realizowanych za granicą. Niewielu ludzi miało odwagę zapuszczać się za wschodnią granicę, dlatego tak duże wrażenie na Kleinerze zrobiła praca Niezbrzyckiego z agenturą, do której werbował kolejarzy, pracowników żeglugi, inżynierów budowy mostów.
W czasie kursu Mietek przekonał się, że praca wywiadowcza Niezbrzyckiego z okresu jego pobytu na placówce w Kijowie była określana jako wybitna, a raporty oceniane niezwykle wysoko. Kleinerowi szczególnie zapadła w pamięć jedna z opowieści z czasu pobytu kapitana w Kijowie. Niezbrzycki opowiadał, jak samochodem na dyplomatycznych numerach rejestracyjnych objeżdżał okolice Kijowa, a nawet Żytomierza czy Berdyczowa. Oficjalnie jeździł poza stolicę ukraińskiej republiki w poszukiwaniu polskich cmentarzy wojennych. Pod tą legendą spenetrował dokładnie Wołyń i Podole. Podczas tych wypraw nawiązywał kontakty z Polonią, a także podziemnym Kościołem katolickim. Zakładał, że te środowiska powinny zostać wykorzystane do gromadzenia informacji wywiadowczych.
– Panowie, dzisiaj chciałbym wam opowiedzieć o moich wschodnich doświadczeniach w zakresie tak zwanej ochrony kontrwywiadowczej placówki – zaczął kapitan na porannych zajęciach. – W czasie mojej pracy pod przykryciem w naszym konsulacie w Kijowie zajmowałem się również taką działalnością. W 1929 roku zostałem wydalony z Ukrainy na wniosek zaniepokojonego moją wyjątkową aktywnością sowieckiego kontrwywiadu.
Kapitan uśmiechnął się szeroko do słuchających go żołnierzy.
– Sowiecka bezpieka zmontowała przeciwko mnie prowokację. Podczas przyjęcia w domu jednego z moich znajomych, który zapewne współpracował z sowieckimi służbami, doszło do rewizji. Znaleziono wtedy tajne dokumenty dotyczące uzbrojenia Armii Czerwonej. Następnie, w czasie śledztwa, ów znajomy zeznał, że miał je przekazać polskim dyplomatom. Wskazał na mnie. Zostałem oskarżony o szpiegostwo i wspieranie działalności miejscowych grup kontrrewolucyjnych. Żeby nie zaogniać i tak napiętych relacji polsko-sowieckich, z Kijowa zostałem wycofany pod koniec 1929 roku pod pozorem urlopu świątecznego.
Kleiner był dobrym obserwatorem i słuchaczem. Z rozmów prowadzonych z oficerami Dwójki zdołał wywnioskować, że wywiad wciąż jeszcze żyje sprawą podpułkownika Ludwika Lepierza, szefa sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu nr IV „Lwów”, który przez wiele lat przekazywał informacje Sowietom za amerykańskie dolary. Lepierz wpadł w 1936 roku, a w więzieniu popełnił samobójstwo.
W czasie szkolenia Mietkowi zaczął się rysować niepokojący obraz polskiego wywiadu na Wschodzie. Zorientował się, że działania są paraliżowane, a sowiecka infiltracja jest na porządku dziennym. Zdarzają się porwania i zabójstwa agentów, a także afery związane z przechodzeniem oficerów na sowiecką stronę. Korupcja, nepotyzm i konflikty polityczne demoralizowały kadrę oficerską.
W 1939 roku Kleiner był świadkiem kolejnego osłabienia komórki wschodniej wywiadu. Część personelu została przesunięta na zachód do rozpracowywania Niemców.
Polska – jesień 1939
Pod koniec sierpnia 1939 roku Kleiner został w trybie nagłym skierowany na ćwiczenia wojskowe. Stała się rzecz niebywała, świadcząca o bałaganie w sztabie. Zamiast do komórki informacyjnej dowództwa dywizji trafił do 49 Huculskiego Pułku Strzelców. Został dowódcą drużyny – tak zastał go wybuch wojny.
Dwunastego września na skraju lasu przy drodze z Dubiecka do Przemyśla jego oddział natknął się na Niemców odpoczywających po walce.
– Kryć się za osłoną pagórków i krzaków. Podejść do nich! – rozkazał prawie szeptem dowódca kompanii. – Najbliżej niech podczołgają się chłopaki z granatami – zwrócił się do Kleinera.
– Tak jest. Już się robi – odpowiedział Mietek.
Trysnęły w górę kawały gliny. Uniosły się czarne fontanny dymu, a z silników dwóch niemieckich Schwere Panzerspähwagen buchnęły jęzory ognia. Maszyny zostały obrzucone granatami.
– Bagnet na broń! Naprzód! – krzyknął z całych sił dowódca kompanii.
Niemcy wpadli w panikę, próbowali bronić się saperkami, które akurat mieli pod ręką.
Kleiner podbiegł szybko do najbliższego Niemca. Chłopak mógł mieć około dwudziestu lat. Ubrany w białą koszulę i wojskowe spodnie na szelkach, w dłoni trzymał nóż do konserw. Kleiner wbił mu bagnet w pierś, a potem nacisnął spust karabinka. Pocisk wyrwał kawałek ciała. Chlusnęła krew. Niemiec osunął się na wyschniętą, spaloną słońcem trawę. Upadł tak niefortunnie, że wytrącił napastnikowi broń. Mietek podniósł karabin i jeszcze dwa razy ciął niemieckich żołnierzy bagnetem. Nie myślał. Działał jak automat. Czuł tylko ucisk w głowie, jakby mocno obejmowała ją jakaś obręcz. Krew pulsowała, serce szybko biło. Na skroni pojawiły się krople potu.
Po krótkiej walce polscy żołnierze wybili Niemców co do nogi. Dopiero wtedy Kleiner zauważył, że został lekko ranny w rękę odłamkiem granatu. Opatrunek wykonał sobie sam, z kawałka koszuli. Tego dnia zabił pierwszego człowieka.
Oddział Mietka maszerował teraz w kierunku Lwowa, na odsiecz miastu. W Mużyłowicach, niemieckiej wsi, zdobył cały park maszynowy niemieckiego pułku SS „Germania”. Polacy rozbili tamtejszy sztab, a wieś, wraz ze zgromadzonym sprzętem, puścili z dymem. Gdy w jesiennym blasku słońca oglądali pożar, nagle rozpętała się burza. W tym samym czasie zaczęły wybuchać pociski dużego kalibru, zgromadzone w niemieckich ciężarówkach. Jakby tego było mało, nadleciały również dorniery Do-17E/M/Z – niemieckie samoloty bombowe, nazywane potocznie ołówkami – i zrzuciły bomby. Zrównały z ziemią płonącą miejscowość, zamieszkałą przez niemieckich kolonistów.
Po zwycięstwie w Mużyłowicach Kleiner został wezwany do sztabu dowódcy dywizji. Oficer przekazał mu rozkaz specjalny. Jako żołnierz Dwójki miał przekazać do sztabu Frontu Południowego generała Sosnkowskiego, przebywającego gdzieś na wschód od Berdychowa, tajne niemieckie dokumenty zdobyte w sztabie pułku SS „Germania”. Były przemytnik nie miał trudnego zadania, chociaż musiał zachować wyjątkową ostrożność, bo w Lasach Janowskich kryło się wielu żołnierzy niemieckich z rozbitych jednostek. Pojawiały się też grupy ukraińskich nacjonalistów, którzy atakowali żołnierzy w polskich mundurach. Po drodze wysłannik spotkał dwóch zagubionych żołnierzy, Franka Zubka i Romka Sławińskiego. Jeden z nich był ranny w rękę, drugi miał rozbitą głowę. Razem weszli do chałupy miejscowego chłopa i kupili coś do jedzenia.
Po krótkim odpoczynku Ukrainiec zaproponował, że przeprowadzi ich krótszą drogą przez bagna. Ruszyli wąskim, zarośniętym szlakiem, obok zwalonych drzew. W pewnej chwili przewodnik wyprzedził ich i zniknął za zakrętem. Gdy i oni wyszli zza zakrętu, nadal nie było go widać. Nagle Zubek, który szedł jako ostatni, otrzymał potężny cios w głowę siekierą. Tylko cicho jęknął i bezwładnie zwalił się na ziemię. Ukrainiec znów podniósł siekierę i próbował zadać cios Sławińskiemu. Zaskoczony mężczyzna uchylił się, cofnął, zahaczył o wystający spod trawy korzeń drzewa i upadł. Powietrze przeszył cichy świst lecącego z dużą prędkością noża. Ostrze przebiło szyję napastnika, który zacharczał, ukląkł i upadł na twarz. Kleiner wyjął nóż i wepchnął ciało do płytkiej bagiennej sadzawki. Dopiero wtedy zauważył w szuwarach dwóch innych zabitych polskich żołnierzy.
Kleiner i Sławiński wykopali dla Franka Zubka płytki grób w lesie. Na brzozowym paliku zawiesili wojskowy hełm.
– Pewnie naszych chłopaków też zabił ten ukraiński bandyta. Bydlak! – powiedział Mietek do Sławińskiego i splunął na unoszące się jeszcze na wodzie ciało napastnika.
Kilka godzin później Kleiner wraz ze Sławińskim dotarli do dowództwa. Pojazdy sztabowe zmierzały właśnie na zachód. Kleinera przyjął generał Marian Kukiel, przydzielony do tej jednostki bez jasno określonych zadań. Kukiel odebrał pakiet dokumentów zdobytych na niemieckim oddziale SS.
– Przebijaliście się od wschodu przez San? Szliście przez Sieniawę? – dopytywał.
– Nie, panie generale. Bardziej na południe – odparł Kleiner.
Generał lekko wziął go pod ramię i poprowadził do innego pomieszczenia, w którym nie było nikogo. Dla pewności zlustrował całą izbę i wyjrzał przez okno. Upewnił się też, że nikt nie stoi za drzwiami, a następnie zamknął je zdecydowanym ruchem. Kleinera zdziwiło takie zachowanie generała, ale nie oponował. Widocznie dowódca miał w tym swój cel.
– Pamiętaj. W Sieniawie, w oficynie pałacu Czartoryskich, w skrzyniach, ukryte są skarby, arcydzieła polskiej kultury. Jeśli będziesz mógł się tam dostać, chroń je. Ja niestety nie mogłem się tym zająć – powiedział generał.
Był zmęczony i najpewniej świadomy tego, że niebawem będzie musiał ewakuować się do Rumunii. Dał kurierowi paczkę papierosów i niewielką buteleczkę wódki. Kazał wyfasować suchy prowiant, nowy mundur, buty i broń. Mietek mógł się także umyć w jednej z chat zajętych chwilowo przez sztabowców, odpocząć w niej kilka godzin i się przespać.
Następnego dnia jeszcze przed świtem opuścił sztab i szybkim marszem udał się w kierunku ostatniego znanego mu miejsca stacjonowania macierzystego oddziału. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie i kiedy ten marsz się skończy. Czy zobaczy jeszcze swój hotel George we Lwowie? Czy zaciągnie tam na noc jakąś dziewczynę, śliczną jak Iryna? Czy na majówkę popłynie łódką z kolegami z centrali Dwójki na plażę na Saskiej Kępie w Warszawie? Czy zobaczy jeszcze rodziców? Wszystkie te pytania biegły przez jego głowę niczym przyspieszony film.
Noc z dwudziestego na dwudziestego pierwszego września była chłodna. Kompania Kleinera po forsownym marszu przypuściła atak na „gniazdo” wroga, gdy do ziemi przygwoździł ją morderczy ogień z karabinów maszynowych i moździerzy. Nagle ziemia usunęła się Kleinerowi spod nóg. Na nacierających spadł grad pocisków artyleryjskich. Pole walki pod Hołoskiem na przedpolach Lwowa zamieniło się w pole śmierci.
Gdy zrobiło się jasno, Mietek poczuł potworne uderzenie w żebra, które obudziło go z omdlenia. Dookoła panowała cisza. Nagle ktoś złapał go za kołnierz i zadał cios w bok wojskowym butem. Następne uderzenia spadły na jego plecy i nerki. Bity zerwał się na nogi i zobaczył leżące w szeregu ciała niemal wszystkich swoich kolegów. Ocalałych żołnierzy Niemcy zaprowadzili do niewielkiego dworku.
– Jak ty wyglądasz? Co ci się stało? – zapytał jeden z polskich żołnierzy i podał Kleinerowi małe, okrągłe lusterko.
W szkle odbiło się coś, co przypominało mieszankę gliny i krwi. Mietek podszedł do wiaderka z wodą. Obmył twarz i włosy. Wtedy okazało się, że na głowie ma dwie rany cięte, a małżowina lewego ucha jest naderwana. Koledzy zrobili mu opatrunek z kawałka koszuli.
Kolejnego dnia rano wszystkich pognano w kierunku Jarosławia. W kolumnie szli ułani, piechurzy i pancerniacy z rozbitych oddziałów. Niektórzy nie mieli na sobie części mundurów czy butów, za to inni wyglądali tak, jakby nigdy nie uczestniczyli w walce.
Kleiner czuł potężny ból głowy i głód. Nie jadł od czterech dni. W Łańcucie udało mu się znaleźć puszkę po konserwie. Dzięki temu w punkcie wydawania posiłków dostał chochlę ciepłej zupy na kościach. Wypił ją niemal jednym haustem, jak kieliszek wódki. Krótko potem Niemcy załadowali ich do wagonów i wywieźli do Krakowa-Płaszowa. Prowizoryczny obóz urządzono tam obok koszar, w stajniach w dzielnicy Dąbie. Jeńcy, dla których zabrakło miejsca pod dachem, kładli się spać na brukowanym dziedzińcu wysypanym słomą. Kilku z nich zmarło już pierwszej nocy. Niemcy nie nadążali z dostarczaniem wody i posiłków.
Były przemytnik dochodził do siebie. Starał się zachowywać tak jak w czasie licznych wielodniowych wędrówek przez granicę. Obserwował otoczenie. Odzyskiwał czujność. Gromadził jedzenie. Co jakiś czas wymieniał chleb na warzywa, cebulę lub czosnek. Wiedział, że aby nie chorować i nie popaść w otępienie, musi dostarczać organizmowi witamin. Wtedy zdecydował, że ucieknie.
W porze zmierzchu przecisnął się pod zasiekami i przeskoczył niewielki drewniany płot. W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczył niemiecki patrol. Zauważyli go, więc zaczął uciekać. Obok kamienicy z czerwonej cegły wpadł na kobietę, która niosła drewniane wiadro z bielizną. Zapytał, gdzie może się schronić. Kobieta wskazała przykryte deską szambo. Resztką sił zdjął deski, wszedł do środka i zawisł nad grubą warstwą odchodów. Jego nogi do kolan zanurzyły się w ciemnej, błotnistej, śmierdzącej mazi. Kobieta z powrotem położyła deski.
– Halt! Gdzie dezerter, stara?! – usłyszał po chwili nad głową krzyk łamaną polszczyzną.
– Panie, poszedł sobie, o tam – odparła kobieta.
Mietek tracił siły. Już wyobrażał sobie, że palce się odrywają, a on ląduje w kilkumetrowym dole z gównem. Nagle deska się odchyliła, a kobieta energicznym ruchem złapała go pod ramię. Miała siłę dorosłego mężczyzny. Był uratowany.
Początkowo starał się omijać skupiska ludzi. Dzień spędzał w zaroślach i zagajnikach, a poruszał się nocami. Dotarł tak do Tarnowa. Tam wszedł do bramy jakiejś kamienicy, upadł i stracił przytomność. Ocknął się, gdy ktoś ciągnął go za rękaw. Dwóch nastolatków zaprowadziło go do mieszkania na piętrze. Kazali mu się rozebrać.
– Jesteś u swoich. Nie martw się – powiedział jeden z nich. – Spalimy twoje łachy w piecu, bo strasznie śmierdzą. Wchodźże szybciej do wanny, człowieku.
Pierwszy raz od miesiąca Kleiner wszedł do parującej, gorącej wody. Wszystkie rany nagle się otworzyły, a każde, nawet najmniejsze zadrapanie potwornie zapiekło. Gdy wyszedł z wanny, chłopcy przetarli jego rany spirytusem, nałożyli na nie leczniczą maść i opatrunki. Dostał długą koszulę i położył się w białej pościeli. Zasnął. Obudził się, gdy przyszedł lekarz. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż obok lekarza zobaczył Mietka Marszałka, którego poznał na kursie Dwójki w Andrychowie.
Po kilku dniach chory doszedł do siebie. Jego nowi znajomi właśnie zawiązywali komórkę konspiracyjną. Załatwili mu lewe dokumenty.
W połowie października Kleiner pojechał do Krakowa. Tam został zamelinowany w mieszkaniu w centrum miasta. Miał być w dyspozycji tworzącej się Służby Zwycięstwu Polsce i współpracować z pułkownikiem Rogiem.