Ostatni azyl. Służby wywiadowcze na tropie artefaktów i tajnych dokumentów - Faliński Marcin - ebook + audiobook

Ostatni azyl. Służby wywiadowcze na tropie artefaktów i tajnych dokumentów ebook

Faliński Marcin

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

La Digue – wyspa w archipelagu Seszeli, rok 2010.

Uzbrojona grupa dokonuje napadu na dom, w którym ukrywa się były oficer rosyjskiego wywiadu. Łupem włamywaczy padają bezcenne złote medaliony, ikony i fragment Bursztynowej Komnaty, skradzione przed laty z moskiewskiego muzeum i sejfów KGB. Wiadomość o napadzie dociera do centrali MI-6. Rozpoczyna się międzynarodowy pościg, ale śledztwo grzęźnie w martwym punkcie. W międzyczasie w Berlinie ginie antykwariusz, emerytowany oficer Stasi. Oficer MI-6 Caroline Godlewski nie ma wątpliwości, że jego śmierć ma związek z tajemniczym napadem na Seszelach. Gdy kolejne ślady prowadzą do Polski, agentka Godlewski prosi o wsparcie Marcina Łodynę. Były oficer Agencji Wywiadu angażuje się w poszukiwania, co wzbudza zainteresowanie służb rosyjskich... Kto zdobędzie zaginione artefakty i tajemnicze dokumenty? Czy Brytyjka i Polak zdołają odnaleźć skarby przeszłości? Kim jest zdrajca, kto przetrwa śmiertelną rozgrywkę, a kto zapłaci najwyższą cenę?

Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę w stopniu podpułkownika. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea) i powieści sensacyjnych W czerwonej sieci i Obcy horyzont.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 331

Oceny
4,4 (152 oceny)
86
45
13
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JeanetteG

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca podróż po Europie i Seszelach. Poszukiwania medalionu i odkrywania prawdziwych faktów o nim i innych skarbach i dziełach sztuki było niezwykle fascynująca podróżą. Marcin Faliński zabrał mnie w fascynującą podróż po powiązaniach w służbach wywiadowczych, zwyklym życiem agentów i oficerów wywiadu z ich troskami i szczęśliwymi chwilami i niesamowicie utkana sensacyjna przygoda. Aż zapragnęłam lecieć na Seszele ale proszę bez pościgów i strzelania! Podobał mi się pomysł i wykonanie autora a momentami czytałam powieść z zapartym tchem. W tym wszystkim miłość niemożliwa a jakże prawdziwa. Można kogoś tak bardzo kochać, by pozwolić mu odejść. Pięknie Pan to pokazał Panie Marcinie 🥰 Bardzo podobała mi się ta powieść. polecam
00
agazap511

Nie polecam

Koszmar i rozczarowanie. Spodziewałam się wciągającej, pełnej emocji i zwrotów akcji powieści szpiegowskiej, a przeczytałam coś, co trudno mi nawet nazwać literaturą. Nie obrażając nikogo, dialogi były równie górnolotne i naturalne jak porady w "Cosmopolitanie" albo "Pani domu". Akcja? Fakt, dużo się działo, ale wszystko było tak chaotyczne, że nie sposób nadążyć za aktualnymi wydarzeniami. Co więcej, wiele z nich zostało zostawionych bez wyjaśnienia. Choć muszę przyznać, że zaczęło się obiecująco. Potem autorowi skończyły się chyba pomysły, bo wypełnił parę rozdziałów nic nie wnoszącym do fabuły seksem. Ogólnie rzecz biorąc, mam takie wrażenie, że pomysł na główny wątek był za krótki żeby wyszła z tego książka, dlatego pojawiło się w niej mnóstwo zupełnie niepotrzebnych szczegółów, wszystko w naprawdę niesamowicie słabej jakości.
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie książki Falińskiego łączą się bohaterami . Jak zwykle elementy ll wojny światowej. Ciekawa akcja z Rosjanami w tle.
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Na razie p. Marcin mnie nie zawodzi i ta historia również mi się spodobała. No to czekamy na kolejną
00
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, dobra szpiegowska w naszych polskich realiach.
00

Popularność




Rozdział 1

Wyspa Pra­slin, Seszele – jesień 2010

Zako­twi­czony w zatoce Sainte Anne biało-brą­zowy peł­no­mor­ski jacht koły­sał się lekko na falach. Około godziny dru­giej, kiedy zgod­nie z pro­gno­zami pogody niebo zacią­gnęło się chmu­rami i przy­szedł deszcz, na dol­nym pokła­dzie zaczęli krzą­tać się ludzie. Nie zwra­cali uwagi na spa­da­jące z nieba duże kro­ple wody, które zamie­niły się po chwili w sią­pa­wicę. W tej czę­ści Oce­anu Indyj­skiego koń­czyła się powoli pora cie­pła, a zbli­żał się czas mon­su­nów. Sam opad nie był jesz­cze tak silny i rzę­si­sty jak w listo­pa­dzie, grud­niu czy stycz­niu, zwia­sto­wał jed­nak nie­ubła­galną zmianę pogody.

Po paru­na­stu minu­tach, kiedy wyłą­czono oświe­tle­nie wszyst­kich pokła­dów i pozo­stały jedy­nie świa­tła nawi­ga­cyjne: białe masz­towe i rufowe oraz czer­wone i zie­lone bur­towe, na nie­wiel­kiej plat­for­mie na rufie słu­żą­cej scho­dze­niu do wody sta­nęło dwóch męż­czyzn. Kilka następ­nych osób zaczęło ścią­gać ze środ­ko­wego pokładu gra­fi­towy pon­ton z dużym sil­ni­kiem zabur­to­wym. Ekipa była bar­dzo sprawna. Każdy znał swoje miej­sce i wie­dział, co ma zro­bić. Pra­co­wali w mil­cze­niu. Po kwa­dran­sie pon­ton koły­sał się na cumie za burtą jachtu. Po kolej­nych pięt­na­stu minu­tach pię­ciu męż­czyzn w czar­nych ubra­niach weszło wraz z baga­żem na jej pokład i ruszyło w kie­runku wyspy La Digue. Mieli do poko­na­nia kilka mil mor­skich.

* * *

Dud­niący war­kot sil­nika Mer­cury o mocy ponad stu koni mecha­nicz­nych wpra­wiał pasa­że­rów pon­tonu w swo­isty trans. Jedy­nie silne ude­rze­nia więk­szych fal o tnący je owalny dziób wyry­wały ich z tego mor­skiego letargu. Wzrok wszyst­kich utkwiony był w zbli­ża­ją­cej się powoli wyspie – celu ich noc­nej wyprawy. Deszcz wpraw­dzie prze­stał sią­pić, ale chmury wciąż zakry­wały niebo. Noc była wyjąt­kowo ciemna. Wła­śnie taka, na jaką cze­kali od trzech dni. Ster­nik prze­su­nął manetkę w dół i pon­ton zwol­nił, kiedy zna­leźli się na wyso­ko­ści cypla. Rufa lekko się unio­sła, dziób zaś opadł. Na moment zza chmur wyszedł księ­życ, który oświe­tlił lśniące od mor­skiej wody pękate burty. Ster­nik szu­kał w ciem­no­ści nie­wiel­kiego pomo­stu pro­wa­dzą­cego na dziką plażę. Dźwięk sil­nika był teraz led­wie sły­szalny. Wszy­scy pasa­że­ro­wie jakby na komendę zaczęli lustro­wać brzeg, każdy z nich jed­nak inną jego część. Pra­wie się zatrzy­mali. Mer­cury pra­co­wał na wol­nych obro­tach. Ster­nik wyjął z ple­caka solidną lor­netkę i zaczął powtór­nie metr po metrze spraw­dzać brzeg, poczy­na­jąc od cypla zakoń­czo­nego grupą owal­nych skał. Potem skie­ro­wał ją na zie­loną, paru­jącą ścianę tro­pi­kal­nego lasu. Jego oczy cier­pli­wie i zimno spo­glą­dały przez silne szkła. W końcu ski­nął na jed­nego z męż­czyzn. Ten bez słowa wyjął z ple­caka nok­to­wi­zor. Prze­szedł na dziób pon­tonu i zało­żył urzą­dze­nie na głowę. Przez kilka minut powta­rzał ruch, który przed chwilą wyko­ny­wał ster­nik. Po kil­ku­dzie­się­ciu sekun­dach kiw­nął głową na znak, że wszystko w porządku. Pon­ton powoli ruszył do przodu.

W miarę zbli­ża­nia się do brzegu coraz bar­dziej sły­szalny sta­wał się dźwięk ude­rza­ją­cych o brzeg krót­kich fal. Pły­nąc wzdłuż drew­nia­nego pomo­stu, pon­ton zaczął zwal­niać. Ster­nik włą­czył w pew­nej chwili ciąg wsteczny. Pon­ton gwał­tow­nie się zatrzy­mał. W tym momen­cie na pomost wysko­czył spraw­nie jeden z męż­czyzn trzy­ma­jący w dłoni koń­cówkę liny cumow­ni­czej, którą umo­co­wał do wysta­ją­cego pala. Potem chwy­cił drugą linę i przy­wią­zał ją do pomo­stu od strony dziobu. Moc­nym szarp­nię­ciem spraw­dził obie. Ubrani na czarno męż­czyźni zaczęli wycho­dzić na pomost jeden za dru­gim. W dło­niach trzy­mali gotowe do strzału AKS-74U, czyli skró­cone wer­sje kara­binka Kałasz­ni­kowa. W kabu­rach przy pasku mieli dodat­kowo pisto­lety. Grupa w szyb­kim tem­pie skie­ro­wała się w stronę plaży i nad­brzeż­nych zaro­śli. Po chwili z bia­łego pia­sku weszli na wydep­taną w rudo­czer­wo­nej ziemi ścieżkę, która wiła się mię­dzy olbrzy­mimi, owal­nymi gła­zami, a po kil­ku­dzie­się­ciu metrach zaczęła piąć się stromo w górę. Męż­czyźni w mil­cze­niu, nie zmie­nia­jąc tempa, poko­ny­wali ją for­sow­nym mar­szem.

Upiorne błoto na ścieżce, która co jakiś czas zamie­niała się w nie­wielki stru­myk, dawało im w kość. Wyso­kie buty oble­pione mieli pia­skiem, zie­mią i rośli­nami. Czarne uni­formy były zupeł­nie prze­mo­czone od ude­rza­ją­cych w nie mokrych gałęzi i liści. Do tego ata­ko­wały ich muszki i komary, które kle­iły się do lep­kich od potu i wil­goci odsło­nię­tych czę­ści szyi i twa­rzy. Po kilku minu­tach, tra­wer­su­jąc zbo­cze, wyszli jeden za dru­gim na polanę na szczy­cie. Dowo­dzący spoj­rzał w dół, w głąb wyspy. Jakieś trzy­sta metrów dalej, za sze­ro­kim pasem dżun­gli, znaj­do­wał się ich cel. Przy­ło­żył lor­netkę do oczu i powoli przy­glą­dał się budyn­kowi oraz jego oto­cze­niu. Dom był drew­niany z solidną pod­mu­rówką wyso­ko­ści pół­tora metra. Sze­ro­kie beto­nowe schody pro­wa­dziły na werandę z nie­wy­soką drew­nianą balu­stradą. Obok niej znaj­do­wały się trzy filary, które pod­trzy­my­wały przy­kryty dwu­spa­do­wym dasz­kiem wykusz z dwoma oknami przy­sło­nię­tymi okien­ni­cami. Doj­ście do głów­nych drzwi pro­wa­dziło przez werandę. Na pod­jeź­dzie par­ko­wał samo­chód. Budy­nek, wierny kano­nom lokal­nej archi­tek­tury, spra­wiał wra­że­nie nieco nad­gry­zio­nego zębem czasu. Bla­szany dach pokryty był tu i ówdzie rdzą. Otwarte okien­nice na par­te­rze oraz ozdobne reliefy nad­okienne poma­lo­wane były białą farbą, która odcho­dziła w paru miej­scach. Cała pose­sja tonęła w zie­leni sta­rych drzew i palm.

– Przed nami czy­sto – powie­dział szep­tem dowódca do męż­czy­zny, który do niego pod­szedł. – Wygląda na to, że w domu nie ma ochro­nia­rza. Przed pod­jaz­dem stoi biały suzuki Jimny. Innego samo­chodu nie widzę – uzu­peł­nił i dło­nią dał znak pozo­sta­łym, by kie­ro­wali się w rejon celu.

Weszli ponow­nie w tro­pi­kalny las. Nie­równe, błot­ni­ste pod­łoże znowu utrud­niało marsz. Wysta­jące, śli­skie korze­nie, któ­rych nagle na ich ścieżce jakby przy­było, spra­wiały, że każdy kolejny krok musieli sta­wiać z wielką ostroż­no­ścią. W pew­nym momen­cie niebo roz­bły­sło inten­syw­nym bla­skiem i nie­mal natych­miast roz­legł się potężny grzmot. Męż­czyźni na chwilę znie­ru­cho­mieli i odru­chowo się sku­lili. Nie­spo­dzie­wane wyła­do­wa­nie atmos­fe­ryczne wybiło ich z rytmu. Zaraz potem nastą­piło dru­gie, ale już gdzieś dalej, po chwili trze­cie. Burza wyraź­nie się odda­lała. Zapa­no­wała nie­mal zupełna ciem­ność. Trzeba jed­nak było ruszać. Bujna roślin­ność w końcu zaczęła się prze­rze­dzać. Byli w rejo­nie obser­wo­wa­nego wcze­śniej domu. Dowódca dał znaki dło­nią, by zajęli wyzna­czone pozy­cje na skraju lasu ota­cza­ją­cego bez­po­śred­nio budy­nek, a dwaj męż­czyźni, utrzy­ma­jąc odpo­wiedni dystans mię­dzy sobą, obe­szli całą pose­sję. Wró­cili po kilku minu­tach, mel­du­jąc, że nic podej­rza­nego nie zaob­ser­wo­wali.

Cała piątka, na roz­kaz dowódcy, zaczęła się bez­sze­lest­nie prze­su­wać w stronę beto­no­wych scho­dów. Nie­mal jed­no­cze­śnie roz­ło­żyli kolby kara­bin­ków i sta­bil­nie oparli je o ramię. Dwóch męż­czyzn weszło na werandę. Ostroż­nie stą­pali po roz­ło­żo­nej na deskach sło­mia­nej macie. Pod sto­pami jed­nego z nich roz­le­gło się skrzyp­nię­cie deski. Obaj zamarli w bez­ru­chu i zaczęli nasłu­chi­wać. Jed­nak oprócz odgło­sów dżun­gli i odle­głego pomruku odcho­dzą­cej burzy niczego nie usły­szeli. Pode­szli do głów­nych drzwi i przy­mo­co­wali do nich nie­wielki, pro­sto­kątny ładu­nek. Pozo­stali cze­kali w goto­wo­ści tuż przed scho­dami. Po chwili roz­legł się huk. Wej­ściowe drzwi zostały wyrwane z zawia­sów. Wśród uno­szą­cego się jesz­cze kurzu dwójka napast­ni­ków wbie­gła do środka. Za nimi ruszyli kolejni. Poko­nali w kilku susach nie­wielki kory­tarz. Wpa­dli do salonu. Na pod­ło­dze przed tele­wi­zo­rem zoba­czyli leżą­cego, mocno szpa­ko­wa­tego męż­czyznę w wieku około sie­dem­dzie­się­ciu lat. Zakry­wał dłońmi uszy i był zupeł­nie zdez­o­rien­to­wany. Miał na sobie tylko kolo­rowe szorty. Napast­nicy rzu­cili się na niego, obró­cili go na brzuch i przy­ci­snęli do pod­łogi, wykrę­ca­jąc mu ręce do tyłu. Jeden z nich zacią­gnął mu trytki na prze­gu­bach rąk i nóg.

– Czego ode mnie chce­cie?! – jęk­nął leżący z tru­dem po angiel­sku, ledwo łapiąc oddech.

– Spo­kojno. Wszyst­kiego się dowiesz! – krzyk­nął do niego dowódca grupy, który stał już wypro­sto­wany i ostroż­nie roz­glą­dał się po salo­nie.

Słowa w języku rosyj­skim wyraź­nie zasko­czyły męż­czy­znę. Zaczął się szar­pać i wierz­gać. W tym momen­cie z pierw­szego pię­tra dobiegł odgłos otwie­ra­nych drzwi. Wszy­scy zamarli, tylko leżący pró­bo­wał coś krzyk­nąć, ale jeden z napast­ni­ków szybko zatkał mu usta. Dwóch męż­czyzn, któ­rzy zabez­pie­czali tył, skie­ro­wało broń ku scho­dom i ruszyło do góry. Wbie­gli na pię­tro i po chwili roz­legł się stam­tąd wrzask kobiety, a zaraz potem roz­kaz wypo­wie­dziany ostro męskim gło­sem:

– Osto­no­wis, suka!

Po chwili męż­czyźni zja­wili się w salo­nie – jeden z nich niósł wyry­wa­jącą mu się, nagą, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią Kre­olkę, któ­rej zakry­wał dło­nią usta. Gdy tylko uwol­nił dziew­czynę, sta­wia­jąc ją na pod­ło­dze, ta zaczęła znów prze­raź­li­wie krzy­czeć i ruszyła pędem do głów­nych drzwi, nie zauwa­żyła jed­nak sto­ją­cego w wej­ściu męż­czy­zny i z impe­tem na niego wpa­dła. Ten natych­miast puścił AKS, chwy­cił ją za ramię i mocno ude­rzył otwartą dło­nią w twarz. Dziew­czyna upa­dła, ale nie prze­sta­wała krzy­czeć. Pod­nio­sła się na kolana.

– Uci­szyć ją! Job twoju mat’ – roz­ka­zał dowódca. – Tylko żeby nic się jej nie stało – dodał natych­miast.

Jeden z męż­czyzn ponow­nie wymie­rzył kobie­cie silny poli­czek, tak że ta pole­ciała w tył i ude­rzyła o ścianę. Pod­ku­liła nogi i drżąc, przy­warła do desek. Z jej wiel­kich, czar­nych oczu popły­nęły obfi­cie łzy.

– Na górze czy­sto, koman­dir. Tylko ta mała kurwa brała kąpiel – rzu­cił do dowódcy jeden z męż­czyzn spraw­dza­ją­cych pierw­sze pię­tro.

– Wła­śnie widzia­łem, jak czy­sto. Pra­wie się wam wywi­nęło takie cze­ko­la­dowe chu­chro. Duraki.

Dowódca pod­szedł do sku­lo­nej pod ścianą kobiety, wyry­wa­jąc po dro­dze ręcz­nik z dłoni jed­nemu z pod­ko­mend­nych i rzu­ca­jąc nim w stronę dziew­czyny. Ta nakryła nim bio­dra i piersi. Po chwili zła­pał ją dło­nią za mokre włosy i wyce­dził przez zęby.

– Ani się waż ruszyć, suko! Don’t move!

Dziew­czyna spoj­rzała na napast­nika zapła­ka­nymi oczami i kiw­nęła głową. Dowódca odwró­cił się i pod­szedł w stronę leżą­cego i pró­bu­ją­cego się oswo­bo­dzić męż­czy­zny. Zde­cy­do­wa­nym ruchem nogi prze­krę­cił go na plecy. Przy­kuc­nął i zaczął bacz­nie przy­glą­dać się mu z bli­ska.

– Posadź­cie to ścierwo na kana­pie – zwró­cił się do dwóch męż­czyzn sto­ją­cych tuż nad nim.

Ponow­nie rozej­rzał się uważ­nie po salo­nie. Jed­nemu z pod­ko­mend­nych dał znać, by wyszedł na zewnątrz zabez­pie­czać dom na wypa­dek powrotu ochro­nia­rza. Dru­giemu kazał pil­no­wać sku­lo­nej, pochli­pu­ją­cej i trzę­są­cej się ze stra­chu dziew­czyny.

– I co, Woro­now? Myśla­łeś, że cię nie znaj­dziemy? – zwró­cił się do skrę­po­wa­nego męż­czy­zny.

– Czego ode mnie chce­cie? Kim jeste­ście? Wie­cie, kim ja jestem?! – odpo­wie­dział z butą Woro­now zachry­płym gło­sem.

– Wiemy i dla­tego się tu zja­wi­li­śmy – rzu­cił dowódca.

Wyjął z kie­szeni papie­rosy, zapa­lił i zacią­gnął się głę­boko. Popa­trzył na biały sufit. Rozej­rzał się znowu po salo­nie. Spoj­rzał na tekowe, niskie szafki i pousta­wiane na nich szklane miski pełne wody z pły­wa­ją­cymi w nich ama­ran­to­wymi i poma­rań­czo­wymi kwia­tami. Wresz­cie jego wzrok spo­czął na powrót na Woro­no­wie:

– Można powie­dzieć, że urzą­dzi­łeś sobie tutaj taki mały pry­watny raj. Kwiaty, owoce, plaże i ta młoda, kre­ol­ska kra­sa­wica. – Ski­nął na szlo­cha­jącą dziew­czynę. – Jak na daw­nego ofi­cera radziec­kiego wywiadu to nie­zła eme­ry­turka. – Uśmiech­nął się pod nosem i zro­bił wyraźną pauzę. – Dobrze wiesz, czego od cie­bie chcemy, Woro­now. Dobrze wiesz. Towa­riszcz połkow­nik.

Chwy­cił skrę­po­wa­nego za włosy i szarp­nął kilka razy, po czym odgiął mu głowę mocno do tyłu i przy­pa­lił papie­ro­sem szyję. Woro­now syk­nął. Koman­dir przy­trzy­mał papie­rosa kilka sekund. Potem puścił tor­tu­ro­wa­nego.

– Widzisz, Woro­now. My nie mamy czasu na dłu­gie poga­wędki z tobą i tą kra­sa­wicą. Albo mówisz, albo nie. Mnie tam wszystko jedno. Cie­bie zarżniemy jak barana, a tą Kre­olką zajmą się chło­paki. Potem wyrzu­cimy ją na otwar­tym oce­anie. Będzie dobrą pożywką dla reki­nów.

– Czego ode mnie chce­cie?!

– Mówi­łem ci. Prze­cież dobrze wiesz czego. Gdzie jest to, co wywio­złeś z Moskwy? To, co należy do Matuszki Ros­siji? Gdzie są doku­menty i cała reszta?

Ledwo skoń­czył, a siar­czy­ste ude­rze­nie pię­ści wylą­do­wało na twa­rzy Woro­nowa. Z nosa i ust zaczęła mu się sączyć krew.

– Na zachętę przy­pa­lił­bym cię jesz­cze raz papie­ro­sem, ale szkoda mi ich na twój zdra­dziecki ryj. Daj­cie mi tu tę dziwkę! – rzu­cił dowódca do męż­czy­zny pil­nu­ją­cego dziew­czyny.

Ten zła­pał Kre­olkę za włosy i pocią­gnął po ciem­nej pod­ło­dze. Dziew­czyna zaczęła znowu krzy­czeć. Odru­chowo chciała okryć się ręcz­ni­kiem, ale go nie było – został pod ścianą. Męż­czy­zna zdzie­lił swoją ofiarę pię­ścią, każąc jej mil­czeć, po czym rzu­cił ją pod stopy Woro­nowa.

– Mówisz, połkow­nik, czy…? – Dowódca zawie­sił głos i wyjął nóż nurka zakoń­czony z jed­nej strony piłą. – Przy­trzy­maj ją – rzu­cił do pod­wład­nego, który przy­ci­snął dziew­czynę kola­nem i chwy­cił ją za ręce.

Męż­czy­zna dotknął zimną klingą noża gład­kiego brzu­cha Kre­olki. Potem skie­ro­wał go do wzgórka łono­wego. Dziew­czyna roz­darła się na powrót i znów została uci­szona, a Woro­now wyko­nał ruch, jakby chciał pod­nieść się z kanapy, ale pchnięty mocno przez pil­nu­ją­cego, znie­ru­cho­miał. Ciek­nąca mu z ust i nosa krew mie­szała się ze śliną i spły­wała na goły tors. Coraz cię­żej dyszał. Dowódca spoj­rzał na niego z lek­kim uśmie­chem i pod­su­nął mu nóż pod nos.

– Czu­jesz, soba­czy chuju!? Czy mam doło­żyć do tego zapach jej krwi i trzewi?! – Ponow­nie przy­ło­żył ostrze do brzu­cha prze­ra­żo­nej dziew­czyny.

– Zostaw­cie ją, skur­wiele! Ona nie ma z tym wszyst­kim nic wspól­nego! – wydu­sił z sie­bie Woro­now, łapiąc z tru­dem powie­trze.

– Kurwa, co ty pier­do­lisz! Sta­łeś się na tym zadu­piu obrońcą kobiet? Takich cze­ko­la­dek możesz mieć tu na pęczki. No, chyba że się zako­cha­łeś w tej jed­nej jedy­nej. Tak! Zako­cha­łeś się! – zaśmiał się, po czym nachy­lił się bli­sko nad twa­rzą swo­jej ofiary i języ­kiem obli­zał klingę.

Pod­niósł się, wypro­sto­wał i krzyk­nął:

– Mów, kurwa, gdzie to jest?

Kop­nął Woro­nowa w brzuch. Ten sku­lił się, a po chwili dostał tor­sji. Dowódca chwy­cił go za głowę. Wymio­ciny pole­ciały wprost na dziew­czynę, a po salo­nie roz­szedł się kwa­śny odór. Koman­dir odsu­nął się z nie­sma­kiem.

– Zna­leź­li­ście coś?! – zwró­cił się do prze­szu­ku­ją­cych par­ter domu, ci jed­nak jakby nie sły­szeli.

Dowódca powtó­rzył pyta­nie i dodał:

– Pamię­taj­cie, szu­kamy sejfu lub jakiejś skrytki. Jak znaj­dzie­cie, to nie otwie­rać. Mógł to jakoś zabez­pie­czyć. A my, Woro­now, nie potrze­bu­jemy tu prze­cież żad­nych nie­spo­dzia­nek. Prawda? – powie­dział i znowu odcią­gnął do tyłu zabru­dzoną wymio­ci­nami i krwią głowę. – Mamy jesz­cze… – spoj­rzał na zega­rek – godzinę. – Wstał. – Aha! Zabie­ramy każdy kom­pu­ter, lap­top, tablet. Każdą pocz­tówkę czy list! – krzyk­nął.

Męż­czy­zna usiadł na kana­pie i zapa­lił kolej­nego papie­rosa. Zacią­gnął się mocno i utkwił wzrok w swo­jej ofie­rze.

* * *

– Koman­dir! – Minęło dobrych kil­ka­na­ście minut, nim z kuchni dobiegł wykrzy­czany mel­du­nek jed­nego z napast­ni­ków. – Na coś, zdaje się, natra­fi­li­śmy. To może być sejf!

– W wyso­kiej szafce koło lodówki za garn­kami jest chyba zaka­mu­flo­wany sejf – dodał drugi spo­koj­niej­szym gło­sem. – Wygląda na to, że nie ma tu żad­nych nie­spo­dzia­nek.

– Dziew­czynę też nie od razu odkry­li­ście. Niczego nie ruszać!

Dowódca skie­ro­wał się szyb­kim kro­kiem do kuchni. Po kilku minu­tach wró­cił i powie­dział:

– Pod­nieść i zanieść do kuchni to ścierwo.

Jeden z męż­czyzn z wyraź­nym obrzy­dze­niem chwy­cił Woro­nowa za zało­żone do tyłu ręce, a drugi z takim samym wyra­zem twa­rzy za włosy. Zacią­gnęli go do kuchni. Obszerna szafka została już opróż­niona z garn­ków i pozba­wiona półki. Napast­nicy oświe­tlili latarką kry­jące się z tyłu drzwi sejfu. Była to solidna kon­struk­cja nie­miec­kiej firmy Döttling z zam­kiem na szyfr.

Dowódca uważ­nie się jej przyj­rzał i po chwili odwró­cił się do Woro­nowa.

– Podaj szyfr! Albo nie! Otwórz go sam! Uwol­nij mu ręce! – roz­ka­zał pod­wład­nemu.

Woro­now spoj­rzał na niego obo­jęt­nym wzro­kiem. W tym momen­cie pod­trzy­mu­jący go męż­czy­zna wygiął mu ręce jesz­cze bar­dziej do tyłu. Ogromny gry­mas bólu poja­wił się na twa­rzy ofiary. A zaraz potem roz­legł się stłu­miony jęk. Trzy­ma­jący prze­ciął nożem pla­sti­kową opa­skę.

– Jak go otwo­rzę, to mnie zabi­je­cie – wysy­czał przez zęby Woro­now.

– Ty już jesteś trup. Nie zauwa­ży­łeś? Moja pro­po­zy­cja brzmi tak: kra­sa­wicę wypu­ścimy, a ty zgi­niesz bez­bo­le­śnie. Słowo ofi­cera rosyj­skiej razwiedki. Ina­czej będzie bolało…

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, od razu wycią­gnął scho­wane w kie­szeni kami­zelki tak­tycz­nej obcęgi, chwy­cił wska­zu­jący palec Woro­nowa i z całej siły ści­snął ręko­jeść. Szczęki zakoń­czone ostrzami wbiły się w ciało, try­snęła krew, a frag­ment palca upadł na pod­łogę. W kuchni roz­legł się stłu­miony jęk.

– No i co, będziesz gadał? A może popro­simy o pomoc twoją kra­sa­wicę?!

Krzyk­nął do pod­wład­nego pil­nu­ją­cego w salo­nie dziew­czyny, by ten ją przy­pro­wa­dził. Gdy weszła do kuchni, „opie­kun” prze­wró­cił ją na zie­mię, po czym wyszarp­nął ze skó­rza­nej pochwy myśliw­ski nóż i przy­kła­da­jąc jego ostrze pod jędrną pierś kobiety, lekko nim pocią­gnął. Na oliw­ko­wej skó­rze Kre­olki poja­wiła się strużka krwi. Dziew­czyna zare­ago­wała nie­mi­ło­sier­nym krzy­kiem, wierz­ga­jąc przy tym nogami i rękami, ale napast­nik mocno przy­ci­skał ją do pod­łogi. Wrzesz­czała jed­nak coraz gło­śniej, prze­ry­wa­jąc cza­sem krzyk jaki­miś bła­gal­nymi sło­wami to po angiel­sku, to po fran­cu­sku. W pew­nym momen­cie jej mokre ciało wyśli­zgnęło się oprawcy, któ­rego zaczęła cha­otycz­nie okła­dać pię­ściami. W odpo­wie­dzi ten bez­ce­re­mo­nial­nie wymie­rzył jej cios w twarz i Kre­olka stra­ciła przy­tom­ność. Z nosa popły­nęła jej krew.

– Obie­ca­łem. Ona prze­żyje, a ty zgi­niesz bez­bo­le­śnie – ode­zwał się dowódca. – Sły­sza­łeś? Naprawdę chcesz, żeby chło­paki się nią zajęli, a potem po kawałku wrzu­cili do tej pięk­nej tur­ku­so­wej wody oce­anu?! Otwie­raj, kurwa, ten pie­przony sejf albo obe­tnę ci wszyst­kie palce, a potem język i nos – krzyk­nął.

Woro­now mil­czał. A raczej dyszał tak, że nie mógł wydu­sić z sie­bie ani słowa.

Koman­dir zbli­żył obcęgi do jego twa­rzy. Wię­zień zaczął krę­cić głową i zasła­niać się rękami. Jed­nak drugi napast­nik chwy­cił jego głowę i unie­ru­cho­mił ją, rękę zaś wygiął mu do tyłu. Dowódca, który w pra­wej dłoni ści­skał obcęgi, lewą chwy­cił za brodę prze­ra­żo­nego Woro­nowa. Przy­tknął szczęki do końca nosa i zaci­snął. Try­snęła krew.

– Otwo­rzę go! Otwo­rzę! – jęk­nął nie­wy­raź­nie Woro­now.

Sły­sząc to, dowódca puścił uchwyt i scho­wał obcęgi.

Tor­tu­ro­wany odkaszl­nął kilka razy i wypluł z ust resztki wymio­cin pomie­sza­nych z krwią. Cią­gle mocno dysząc, uchwy­cił pal­cami roze­tkę i prze­krę­cał ją kilka razy w lewo, potem w prawo, potem znowu w lewo. Prze­krę­cił w dół klamkę i pocią­gnął grube pan­cerne drzwiczki do sie­bie. Dowódca ode­pchnął go od szafki. Potem oświe­tlił wnę­trze sejfu sno­pem zim­nego świa­tła z latarki. Wło­żył rękę do środka i zaczął wyj­mo­wać to, co sta­no­wiło jego zawar­tość. Dwa pasz­porty: jeden buł­gar­ski, a drugi połu­dnio­wo­afry­kań­ski – w obu były zdję­cia Woro­nowa, jed­nak doku­menty zawie­rały inne dane oso­bowe. Następ­nie wycią­gnął lekki, brą­zowy, spory przed­miot z inkru­sto­wa­nymi zdo­bie­niami. Zaczął mu się przy­glą­dać. Oświe­tlił go latarką.

– Ty jesteś z Kali­nin­gradu, prawda? – Odwró­cił się do pod­wład­nego. – To chyba bursz­tyn?

Ten wziął go do ręki i obej­rzał dokład­nie, po czym przy­tak­nął i oddał zna­le­zi­sko dowódcy.

W głębi sejfu spo­czy­wała też nie­wielka skrzynka z maho­nio­wego drewna. Koman­dir wycią­gnął ją i otwo­rzył. W środku leżały dwa nie­wiel­kie złote przed­mioty o owal­nym kształ­cie – jakby duże monety czy meda­liony, jed­nak o nie­wy­raź­nej fak­tu­rze. Na ich rewer­sie znaj­do­wał się słabo widoczny znak przy­po­mi­na­jący krzyż. Na niż­szej półce stały usta­wione jedna na dru­giej złote monety.

– To chyba nasze świnki. Jest tego z… bo ja wiem, trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści sztuk – powie­dział dowódca, odwra­ca­jąc się do pod­wład­nego. – Nie­źle tego, swo­łocz, nakradł. Co tu jesz­cze Woro­now scho­wa­łeś? – mruk­nął po chwili już do sie­bie pod nosem.

Dostrzegł dwa obrazy malo­wane na drew­nia­nych deskach, trzy ikony w srebr­nych koszul­kach, spięty skó­rza­nym paskiem zestaw sztuć­ców i kan­cia­stą srebrną cukier­nicę. „Te ikony pew­nie jakieś zabyt­kowe, zala­tują stę­chli­zną. O! Jakiś herb z koroną. Coś po łaci­nie” – skon­sta­to­wał i zaczął wycią­gać jedną rzecz po dru­giej.

– Co ona taka ciężka? – szep­nął do sie­bie, pod­no­sząc srebrną cukier­nicę.

„Fabryka Wol­ska pod War­szawą. 1906. P.F.” – prze­czy­tał bez­gło­śnie, po czym potrzą­snął nią i zaj­rzał do środka.

Wewnątrz znaj­do­wało się około dwu­dzie­stu zło­tych sygne­tów z róż­nymi her­bami rodo­wymi. Zamknął cukier­nicę i odsta­wił ją na pod­łogę. Niżej, na przed­ostat­niej półce, stały: sześć srebr­nych, zło­co­nych wewnątrz pucha­rów kidu­szo­wych przy­po­mi­na­ją­cych kształ­tem kubek bez ucha z inkru­sto­waną gwiazdą Dawida i meta­lowa kaseta. Spoj­rzał na zega­rek. Poki­wał głową. „Bladź, nie ma już czasu na spraw­dza­nie. Bie­rzemy to” – pomy­ślał. Potem zaj­rzał na naj­niż­szą półkę. Dostrzegł tam ban­de­ro­lo­wane paczki zie­lo­nych, ame­ry­kań­skich stu­do­la­ró­wek i czer­wo­nych pięć­dzie­się­cio­fun­tó­wek z wize­run­kiem Elż­biety II. Zosta­wił je. Nie zamknął sejfu.

– Scho­wać to. Tylko deli­kat­nie. Owi­nąć jaki­miś szma­tami czy ręcz­ni­kami, co tam znaj­dzie­cie. I do wor­ków. Te meta­lowe przed­mioty, a zwłasz­cza kasetę, też zabez­pie­czyć w ten sam spo­sób. Cho­lera wie, co tam w niej jest. Aha, wcze­śniej wło­żyć w pla­sti­kowe torby, podwój­nie. Dokład­nie zakleić power tapem. Widzi­cie, jaka tu jest pie­przona wil­goć.

– Koman­dir. Może by tak tę forsę wziąć i podzie­lić?

Ten spoj­rzał na pod­wład­nego sro­gim wzro­kiem i rzu­cił:

– Żeby mi tu, kurwa, ani dolar nie znik­nął z tego sejfu! Sły­sza­łeś?! Scho­wać to do pla­sti­ko­wej torby i przy­nieść do salonu!

– Tak toczno, towa­riszcz koman­dir!

Dowódca pod­szedł do Woro­nowa, który pół­przy­tomny wciąż leżał na pod­ło­dze.

– To nie jest wszystko! Kurwa! Gdzie jest reszta? Gdzie są doku­menty?

Woro­now nie zare­ago­wał. Jego ciało drgało co chwilę na pod­ło­dze w nie­sko­or­dy­no­wa­nych skur­czach. Dowódca zła­pał go za głowę i odwró­cił do sie­bie.

– Pytam po raz ostatni. Gdzie jest reszta? – Nadep­nął na rękę i z kikuta po placu zaczęła jesz­cze moc­niej lać się krew.

– Nie ma już nic wię­cej… Przy­się­gam – odpo­wie­dział Woro­now nie­wy­raź­nym gło­sem pomie­sza­nym z jękiem.

– Przy­się­gasz?! Przy­się­ga­łeś swo­jej ojczyź­nie i co? Zaje­ba­łeś to wszystko z muze­al­nych maga­zy­nów w Moskwie – powie­dział z wyrzu­tem dowódca, po czym spoj­rzał na pozo­sta­łych i gestem głowy naka­zał prze­nieść ofiarę z powro­tem do salonu.

– To co robimy z tą kra­sa­wicą, koman­dir? – zapy­tał ten, który pil­no­wał mło­dej Kre­olki.

– Niech wypier­dala. Wypu­ścić ją. Już! Natych­miast!

Jeden z napast­ni­ków pomógł dziew­czy­nie się pod­nieść, podał jej też zakrwa­wiony ręcz­nik, któ­rym jakoś się okryła. Drugi rzu­cił jej kolo­rową hawaj­ską koszulę Woro­nowa i wska­zał lufą kara­binka główne wyj­ście. Dowódca wziął ze sto­lika pla­sti­kową torbę z pacz­kami bank­no­tów.

– Take it! – powie­dział do Kre­olki.

Zaczer­wie­nione oczy zmal­tre­to­wa­nego Woro­nowa odpro­wa­dziły ją do drzwi. Dziew­czyna, ści­ska­jąc w dłoni pla­sti­kową torbę z pie­niędzmi, wybie­gła z domu i skie­ro­wała się w stronę ogrodu. Jesz­cze kilka razy prze­wró­ciła się w rudo­czer­wo­nym bło­cie, zanim znik­nęła w zie­lo­nej cze­lu­ści lasu.

Dowódca pod­szedł do Woro­nowa. Sta­nął nad nim. Wycią­gnął zza pasa swój pisto­let. Prze­ła­do­wał go.

– Jak widzisz, towa­riszcz połkow­nik, ja słowa dotrzy­ma­łem – powie­dział szep­tem i ski­nął do leżą­cego głową.

Były puł­kow­nik Pierw­szego Zarządu Głów­nego KGB zamknął oczy. Dowódca wymie­rzył, po czym dwa razy strze­lił mu pro­sto w głowę. Krew z kawał­kami mózgu roz­bry­znęła się po pod­ło­dze. Chwilę póź­niej napast­nicy, dźwi­ga­jąc każdy na ple­cach duży, czarny worek zawie­szony na sze­ro­kim pasie, opu­ścili dom Woro­nowa.

Po nie­ła­twym powrot­nym mar­szu w stru­gach tro­pi­kal­nego desz­czu zna­leźli się w końcu przy pon­to­nie. Wrzu­cili worki do środka i weszli na pokład. Dowódca sta­nął za kołem ste­ro­wym, wyjął z kie­szeni klu­czyk i wło­żył go do otworu przy tablicy roz­dziel­czej. Uru­cho­mił sil­nik i poło­żył dłoń na manetce gazu. W tym cza­sie dwóch innych męż­czyzn odcu­mo­wało. Pon­ton ruszył powoli do przodu, zata­cza­jąc sze­roki łuk. Wszy­scy poza ster­ni­kiem trzy­mali swoje AKS-y skie­ro­wane ku brze­gowi. RIB wciąż na wol­nych obro­tach, mocno buja­jąc, odda­lał się od lądu. Kiedy wypły­nęli z zatoki, Mer­cury zawył, pon­ton sko­czył do przodu i po chwili wszedł w ślizg. Fale zaczęły mocno ude­rzać w sztywne dno, a wyżej unie­siony dziób hybrydy ciął ich gład­kie i spie­nione szczyty. Całe stru­mie­nie wody wystrze­li­wały wzdłuż burt, nie­które wpa­dały do wewnątrz. Sto­jący sztywno ster­nik zamy­ka­jący co chwilę oczy wyda­wał się nie­po­ru­szony tym spek­ta­klem wody i szyb­ko­ści. Wpa­trzony był w cel: w zatokę Sainte Anne. Pil­nie szu­kał na tym obcym hory­zon­cie świa­teł pozy­cyj­nych ich jachtu.

Rozdział 2

Wyspa Wolin – sty­czeń 1945

Ubrani w nie­miec­kie kurtki polowe z zimo­wym kamu­fla­żem dwaj żoł­nie­rze wkła­dali do nie­wiel­kiego gór­no­płata skrzynki przy­no­szone z cię­ża­rówki. Leciał na nich śnieg zasy­sany i wyrzu­cany przez pra­cu­jące śmi­gło. Po zakoń­cze­niu zała­dunku grze­jący się dotych­czas ośmio­cy­lin­drowy sil­nik wszedł na wyż­sze obroty, a jego wycie zaczęło nara­stać, jakby nie mógł docze­kać się startu.

Z cię­ża­rówki wysko­czyło dwóch ofi­ce­rów. Męż­czyźni pod­bie­gli do samo­lotu, spraw­nie dostali się do jego wnę­trza i zatrza­snęli za sobą drzwiczki. Po chwili jed­nostka roz­po­znaw­czo-łącz­ni­kowa Fie­se­ler Fi 156 „Storch” gwał­tow­nie ruszyła. Po sie­dem­dzie­się­ciu metrach roz­biegu ryk jej zespołu napę­do­wego zasy­gna­li­zo­wał, że zaczęła się wzno­sić. Zaśnie­żone, pro­wi­zo­ryczne lądo­wi­sko znaj­du­jące się na skraju miej­sco­wo­ści Gross Weckow odda­lało się. Maszyna wąskim łukiem zawró­ciła w kie­runku połu­dnio­wym.

Sturmbannführer SD1 Rolf Krause spo­glą­dał przez okienko na maja­czące w dole zabu­do­wa­nia neo­kla­sy­cy­stycz­nego kom­pleksu pała­co­wego. Bły­snęła zamar­z­nięta tafla pię­cio­hek­ta­ro­wego stawu. Biały fie­se­ler poma­lo­wany w nie­re­gu­larne ciemne pasy wszedł na wyso­kość prze­lo­tową trzech tysięcy metrów. Po chwili pilot zako­mu­ni­ko­wał:

– Pole­cimy kawa­łek na wschód, a potem odbi­jemy znowu na połu­dnie, aby omi­nąć szer­szym łukiem Szcze­cin, który bywa czę­sto celem alianc­kich nalo­tów. – Po chwili mil­cze­nia dodał: – Pan wie, Sturmbannführer, co nie­dawno ich lot­nic­two zro­biło z fabryką ben­zyny syn­te­tycz­nej w Pölitz?

Krause uspo­ka­ja­jąco pokle­pał pilota dło­nią po ramie­niu i roz­parł się ciężko w fotelu.

Po chwili, wska­zu­jąc głową kilka pła­skich skrzy­nek sto­ją­cych na pod­ło­dze, zapy­tał pod­wład­nego:

– Hauptsturmführer! Dobrze zabez­pie­czy­li­ście ładu­nek?

– Tak jest. Wszystko owi­nięte juto­wymi wor­kami nasą­czo­nymi naftą. Skrzynki od wewnątrz pokry­łem wcze­śniej jakimś sma­rem, który dał mi pastor. Słu­żył chyba do kon­ser­wa­cji mecha­ni­zmu w dzwon­nicy albo… – prze­rwał, bo samo­lot wpadł w nie­wielką tur­bu­len­cję. – Tak jak pan Sturmbannführer roz­ka­zał, zbi­łem skrzynki gwoź­dziami – dorzu­cił i kon­ty­nu­ował strze­py­wa­nie śniegu ze swo­jej kurtki typu Ano­ra­kan­zug 43 w zimo­wym kamu­flażu.

– A doku­menty?

– Mam tutaj. – Wska­zał na sto­jącą obok niego solidną drew­nianą walizkę z meta­lo­wym oku­ciem.

– Ja nie pytam, gdzie pan to ma, ale jak pan zabez­pie­czył zawar­tość – żach­nął się Krause i spoj­rzał badaw­czym wzro­kiem na pod­ko­mend­nego.

– Mia­łem tylko to, panie Sturmbannführer, co zna­la­złem na ple­ba­nii w garażu. Na szczę­ście pastor to chyba jakiś mecha­nik z zami­ło­wa­nia.

– Czyli? – nie­cier­pli­wił się Krause.

– Papier był natłusz­czony, widać po czę­ściach samo­cho­do­wych. Opa­ko­wa­łem nim szczel­nie po kilka sko­ro­szy­tów, zwią­za­łem mocno sznur­kiem i zala­ko­wa­łem wzdłuż łączeń. Przy­sta­wi­łem naszą pie­częć szta­bową. Z jakie­goś płasz­cza gumo­wego, takiego, jakiego uży­wają mary­na­rze, wycią­łem duże kawałki, owi­ną­łem nimi pakunki i skle­iłem to na gorąco. Dodat­kowo spią­łem skó­rza­nymi paskami. Całość wło­ży­łem do walizki. Tak jak w przy­padku skrzy­nek, jej wnę­trze pokry­łem sma­rem. Rów­nież kra­wę­dzie przed zamknię­ciem.

– Świet­nie. Brawo. Jestem pod wra­że­niem pana inwen­cji. – Krause uśmiech­nął się, a po chwili krzyk­nął do pilota: – Kapi­ta­nie!

– Słu­cham.

– Na pewno dole­cimy na miej­sce bez mię­dzy­lą­do­wa­nia?

– To w linii pro­stej nie­całe pięć­set kilo­me­trów, powin­ni­śmy dać radę. Ale zoba­czymy, jakie będą warunki pogo­dowe. Naj­wy­żej wylą­du­jemy w Grünbergu. Znam to lot­ni­sko jesz­cze sprzed wojny. Byłem tam na let­nim obo­zie szy­bow­co­wym jako młody chło­pak. Poza tym… musimy uwa­żać. Może tu ope­ro­wać bol­sze­wic­kie lot­nic­two roz­po­znaw­cze.

– Tutaj? Za naszymi ufor­ty­fi­ko­wa­nymi liniami? – zdzi­wił się Krause.

– Nie dostał pan ostat­niego komu­ni­katu? Bol­sze­wicy zajęli już War­szawę i pod­cho­dzą pod Opole. A to już nie­da­leko od nas. Zresztą pro­szę spoj­rzeć na mapę. Zazna­czy­łem trasę lotu. Teraz kie­ru­jemy się na Star­gard.

Kapi­tan Luft­waffe podał Krau­semu mapę z zazna­czo­nym miej­scem startu z pro­wi­zo­rycz­nego lądo­wi­ska w Gross Weckow na wyspie Wolin.

– Pro­szę spoj­rzeć na następne strony. Tam pod­kre­śli­łem na czer­wono Pas­sen­dorf. Tak jak pan mówił, obok wsi, po prze­ciw­nej stro­nie niż kościół, jest dość roz­le­gła, w miarę pła­ska polana. Dokład­nie spraw­dzi­łem. – Kapi­tan prze­krzy­ki­wał jed­no­stajny war­kot sil­nika i świst powie­trza.

– Znaj­dzie­cie to miej­sce? Damy radę bez­piecz­nie tam wylą­do­wać?

– Fie­se­le­rowi wystar­czy dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści metrów na lądo­wa­nie. A na tych pło­zach po śniegu przy­zie­mimy jak na betonce – odpo­wie­dział pilot. – Mus­so­li­niego wywiózł w czter­dzie­stym trze­cim taki jak ten fie­se­ler, to i nas tam w góry dowie­zie – roze­śmiał się.

– Nie wie­dzia­łem, że ten mały, nie­po­zorny samo­lo­cik jest taki dzielny. – Krause pokrę­cił głową z uzna­niem.

– Jak pan Sturmbannführer powie­dział parę dni temu, że tam lecimy, to poszpe­ra­łem w biblio­tece pała­co­wej i zna­la­złem dokładną mapę tury­styczną, a nawet publi­ka­cję na temat tych… Heu­scheu­er­ge­birge, wpraw­dzie z tysiąc osiem­set pięć­dzie­sią­tego siód­mego, ale jed­nak. – Pilot wyjął z kie­szeni kurtki książkę i prze­czy­tał: – „Krótka histo­ria uprzy­stęp­nie­nia Szcze­lińca wspo­mniana przez prze­wod­nika po Szcze­lińcu soł­tysa Fran­ciszka Pabla”. Tam są, jak pan sam pew­nie wie, piękne tereny. Pro­szę! – Podał swoje zna­le­zi­ska star­szemu z ofi­ce­rów SD.

– Brawo, kapi­ta­nie! Mamy świetną lek­turę, panie Hauptsturmführer – roze­śmiał się Krause, zwra­ca­jąc się do sie­dzą­cego obok i wciąż popra­wia­ją­cego mun­dur towa­rzy­sza.

Po chwili prze­glą­da­nia mate­ria­łów od kapi­tana Krause nachy­lił się ku pod­wład­nemu i powie­dział:

– Oddział spe­cjalny czeka na nas w takim pen­sjo­na­cie… – Zaczął jeź­dzić pal­cem po mapie. – Jest: Hugo Teu­ber’s Gasthof. A wła­ści­ciel miej­sco­wego sklepu… o, tutaj – poka­zał napis „Nen­twigs Waren­han­dlung” – wskaże dokład­nie miej­sca. Jego sklep mie­ści się w dużym, drew­nia­nym domu z dwu­spa­do­wym dachem. Przy­lega do niego sto­doła. Łatwo będzie zna­leźć.

– To pewny czło­wiek?

– Pewny. Dla Sicher­he­its­dienst pra­cuje od trzy­dzie­stego siód­mego.

– Rozu­miem. A o jakie miej­sca cho­dzi?

– Jedno jest tutaj, nie­da­leko kościoła. Na nie­wiel­kim skło­nie. – Wska­zał na mapie kółko z krzy­ży­kiem. – A dru­gie obok kamien­nego mostu koło wodo­spadu. – Stuk­nął pal­cem w napis „Was­ser­falle”. – Jakaś godzina drogi pie­szo od kościoła. Po śniegu może nam to zająć wię­cej czasu. Idzie się koło tej polany, na któ­rej mamy lądo­wać, i obok dość nowego domu z wyso­kim, spa­dzi­stym dachem. Wszystko jasne?

– Tak jest.

– Jeź­dzi pan na nar­tach? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie Krause.

– Tak!

– Świet­nie. Przyda się to panu w tam­tych warun­kach. Przy­naj­mniej do wio­sny. Będzie miał pan oka­zję potre­no­wać zjazdy i podej­ścia. Na wyciągi nie liczył­bym, bo ich w oko­licy, jak pamię­tam, nie ma.

– Będziemy tam sie­dzieć do wio­sny?

– Jak się okaże, że trzeba, to i dłu­żej. Takie roz­kazy otrzy­ma­li­śmy z Ber­lina. Pas­sen­dorf to duża wieś, jakieś… tysiąc miesz­kań­ców. Może nawet znaj­dzie pan tam inte­re­su­jące dam­skie towa­rzy­stwo – roze­śmiał się Krause.

– A jak z łącz­no­ścią, panie Sturmbannführer?

– Mamy radio­sta­cję na miej­scu i drugą, dużą, zain­sta­lo­waną i zaka­mu­flo­waną w schro­ni­sku na szczy­cie Grosse Heu­scheuer. Tam w Szwaj­carce…

– W czym?

– Szwaj­carka, tak nazy­wają to schro­ni­sko. Mamy tam pię­cio­oso­bowy oddział, który pro­wa­dzi cią­gły nasłuch. Stam­tąd wysy­łamy także mel­dunki do cen­trali. Jesz­cze jakieś pyta­nia?

– Nie. Wszystko jasne – odpo­wie­dział Hauptsturmführer tonem służ­bi­sty.

– Pro­szę dokład­nie się przyj­rzeć mapie i poczy­tać ten prze­wod­nik od pana kapi­tana. – Ski­nął głową w kie­runku pilota. – Może się przy­dać taka wie­dza… tere­nowa. Aha… – Krause zawie­sił głos.

– Tak?

– Czy zabez­pie­czył pan ewa­ku­ację dla żony i dzieci pastora?

– Myśli pan, że będzie to konieczne? Że bol­sze­wicy prze­ła­mią nasz Pom­mern­stel­lung?!

– Panie Hauptsturmführer, pan pra­cuje w wywia­dzie, a nie w Mini­ster­stwie Pro­pa­gandy i Oświe­ce­nia Publicz­nego Rze­szy! Trzeba zakła­dać naj­gor­sze sytu­acje, wtedy nic nas nie zasko­czy. Zro­zu­miał pan?!

– Tak jest!

– Co „tak jest”?! Zada­łem panu pro­ste pyta­nie!

– W przy­padku real­nego zagro­że­nia szef komórki SD w Swinemünde ma ewa­ku­ować pastora i jego rodzinę. Jest za to oso­bi­ście odpo­wie­dzialny.

Krause poki­wał głową.

– To dobrze. Bar­dzo dobrze. Ja się teraz tro­chę zdrzemnę… Niech pan popa­trzy, jaki piękny wschód słońca nad Stet­ti­ner Haff. – Mru­żąc oczy, stuk­nął pal­cem w skó­rza­nej ręka­wiczce w szybę z pleksi. – Zapo­wiada się wspa­niały, zimowy dzień. – Uśmiech­nął się pod nosem.

Pod­ło­żył pod poli­czek wewnętrzną część kap­tura kurtki i zsu­nął niżej na czoło swoją berg­mutze – czapkę z dasz­kiem jed­no­stek gór­skich, z meta­lową sza­rotką z boku. Już zasnął, kiedy pilot lekko ścią­gnął na sie­bie wolant i prze­krę­cił go. Samo­lot uniósł się nieco i po zwro­cie przez prawe skrzy­dło obrał kurs na połu­dnie, zosta­wia­jąc daleko na hory­zon­cie iskrzącą się sre­brzy­ście taflę Zalewu Szcze­ciń­skiego.

Rozdział 3

Świ­no­uj­ście – wio­sna 1949

Przy nie­wiel­kim kutrze rybac­kim uwi­jało się kilka osób. Podob­nie jak na innych jed­nost­kach, przy­go­to­wy­wano się tu do wyj­ścia w morze o wscho­dzie słońca. Kutry, mimo że dobrze przy­cu­mo­wane przy nabrzeżu, koły­sały się w rytm fal przy­boju. W ciem­no­ściach roz­ja­śnia­nych tylko przez lampy naf­towe zapa­lone na pokła­dach i kilka latarni na nabrzeżu trwał zała­du­nek skrzyń, sieci, lin, lodu i pro­wiantu. W oknach nie­wiel­kich kamie­nic sto­ją­cych przy por­cie nie świe­ciło się ani jedno świa­tło. Wio­senna słota, noc i ciemna toń ucho­dzą­cej do morza Świny nada­wały temu miej­scu dość ponury wyraz.

– Panie szy­per, panie Sztyk?! – roz­legł się dono­śny krzyk jed­nego z ryba­ków.

– Co tam, do cho­lery? – odpo­wie­dział inny, nieco przy­tłu­miony głos nale­żący do postaw­nego męż­czy­zny, który wła­śnie uchy­lił drzwi kabiny.

– Panie szy­per! Nie ma jesz­cze mecha­nika! A za dwie godziny wycho­dzimy w morze. Nie­długo będzie świ­tać – zamel­do­wał przy­były, ocie­ra­jąc dło­nią czoło mokre od sią­pią­cego desz­czu ze śnie­giem.

– Hmm… Jak nie prze­sta­nie padać, to nas wypusz­czą dopiero za trzy godziny. Zresztą przy takim wie­trze nie zamie­rzam wypły­wać. Rano pogoda ma się polep­szyć. – Szy­per spoj­rzał na pędzące nisko ciemne chmury.

Ste­fana Sztyka z pod­war­szaw­skiego Waw­rzy­szewa przy­wiała do Świ­no­uj­ścia powo­jenna zawie­ru­cha. Część rodziny zgi­nęła w powsta­niu war­szaw­skim, część została zamor­do­wana w egze­ku­cjach. On, będąc żoł­nie­rzem AK, dostał się do nie­woli. Ste­fan jesz­cze jako mło­dzie­niec marzył o pły­wa­niu po morzu. Nie przy­pusz­czał, że wojenna tra­ge­dia dopro­wa­dzi do speł­nie­nia tych marzeń. Nie wró­cił już do War­szawy. Po uwol­nie­niu z obozu jeniec­kiego dotarł tutaj, do Świ­no­uj­ścia. Posta­no­wił zacząć wszystko od początku.

Sztyk był czło­wie­kiem obrot­nym, mają­cym wiele zna­jo­mo­ści, nie uni­kał też drob­nego han­dlu z mary­na­rzami w por­cie, a cza­sem na morzu. Jego pozy­cję spo­łeczną wzmoc­nił ślub z Zofią pocho­dzącą z war­szaw­skiego Moko­towa, rów­nież żoł­nie­rzem AK, która póź­niej po wstą­pie­niu do I Armii WP cie­szyła się powa­ża­niem w lokal­nej spo­łecz­no­ści, a nawet u władz. Na tyle dużym, że bez pro­blemu dostała na wła­sność pen­sjo­nat w Mię­dzyz­dro­jach. To od niej wła­śnie Sztyk prze­jął smy­kałkę do han­dlu.

Drzwi ste­rówki nagle się otwo­rzyły, do środka wbiegł młody chło­pak ubrany w gumo­wany płaszcz z kap­tu­rem, uwi­ja­jący się wcze­śniej wokół skrzy­nek w czę­ści dzio­bo­wej kutra.

– Chyba już jedzie! – krzyk­nął. – Panie szy­per! Tam! – Wska­zał ręką przez otwarte drzwi.

– Zamy­kaj, młody, bo mi tu wody i śniegu nawpada, a i cie­pło uciek­nie! – odpo­wie­dział Sztyk, po czym sam wyszedł na pokład i spoj­rzał w kie­runku nabrzeża.

– O, tam! – Chło­pak wska­zał na męż­czy­znę na rowe­rze z przy­mo­co­waną do bagaż­nika walizką.

Kil­ka­dzie­siąt metrów od kutra w stru­gach coraz obfi­ciej pada­ją­cego desz­czu Sztyk dostrzegł Eryka, ich mecha­nika. Męż­czy­zna, ubrany tak jak oni w płaszcz z kap­tu­rem, koły­sał się na rowe­rze, wal­cząc z pory­wami wia­tru. Był jed­nak coraz bli­żej i w końcu zatrzy­mał się przy mają­cym kształt wiel­kiego grzyba pole­rze ople­cio­nym linami cumow­ni­czymi ich jed­nostki. „Po jaką cho­lerę mu ta walizka. Jakieś fanty w niej przy­niósł? W ogóle on jakiś ali­gant dzi­siaj?! Prze­cież wopi­ści nie wypusz­czą go na morze” – myślał Sztyk.

– Panie szy­per, panie Sztyk. Prze­pra­szam. Bar­dzo prze­pra­szam – rzu­cił z daleka nieco łamaną pol­sz­czy­zną z wyraź­nym nie­miec­kim akcen­tem, prze­krzy­ku­jąc szum desz­czu i gwizd pory­wi­stego wia­tru. – Mia­łem sprawę… – urwał.

– Dobra już, dobra, panie Eryku. Nie będę prze­cież pana besz­tać – prze­rwał mu Sztyk. – Alles ist gut. Bierz się pan do roboty! Szkoda czasu. Do wyj­ścia z portu mamy jesz­cze… ze trzy godziny. – Odwró­cił się, chcąc wró­cić do ste­rówki. – Ten cho­lerny pół­nocno-zachodni wiatr. Jedyne, czego tutaj nie lubię, to wła­śnie to prze­szy­wa­jące gówno wie­jące od Danii – mruk­nął pod nosem, ocie­ra­jąc dło­nią mokrą twarz.

– Ale panie szy­per… – dobiegł go głos Eryka.

– O co cho­dzi, panie Eryku?

– Ma pan szy­per chwilę? Bar­dzo pro­szę. To ważne.

Sztyk popa­trzył na niego i zro­zu­miał, że mecha­nik ma mu rze­czy­wi­ście coś istot­nego do powie­dze­nia. „Ni­gdy nie widzia­łem u niego takiego wyrazu twa­rzy. Do tego ta jego walizka, co to ją tak ści­ska w dłoni. O co mu cho­dzi, do jasnej anielki?” – pomy­ślał.

– Dobra. Mamy tro­chę czasu – zwró­cił się do Eryka. – Musi się roz­wid­nić i prze­stać tak wiać. Napi­jemy się w ste­rówce gorą­cej her­baty po góral­sku. Na roz­grza­nie.

Eryk wszedł ostroż­nie na pokład i ruszył za Szty­kiem. Zamknęli za sobą drew­niane drzwiczki z nie­wiel­kim bula­jem. Zaczęli strze­py­wać z dłu­gich, gumo­wa­nych płasz­czy wodę. Potem zdjęli je i powie­sili na haczyku na drzwiach. Sztyk zapa­lił maszynkę ben­zy­nową. Posta­wił na niej czer­wony, ema­lio­wany dzba­nek. Po paru minu­tach z meta­lo­wego, mocno zuży­tego pudełka z napi­sem „English Bre­ak­fast” wsy­pał do bul­go­cą­cej już wody łyżkę liścia­stej her­baty.

– Pamiątka. Dosta­łem od Angli­ków, jak nasz obóz wyzwa­lali – powie­dział, stu­ka­jąc pal­cem w pudełko.

Po chwili roz­lał paru­jący napój do dwóch bia­łych por­ce­la­no­wych kub­ków z nadru­kiem „SS Reich” wypro­du­ko­wa­nych spe­cjal­nie dla tej nie­miec­kiej dywi­zji. Do każ­dego dodał tro­chę płynu z pęka­tej, brą­zo­wej butelki ze złotą naklejką fir­mu­jącą brandy.

– Tu jest cukier. – Wska­zał na szklany słoik. – To jaką masz pan ważną sprawę do mnie, panie Eryku? – Popa­trzył na mecha­nika prze­ni­kli­wym wzro­kiem.

– Panie Sztyk. Pan jesteś porządny czło­wiek. Ja to wiem. Ni­gdy z pana strony nic złego mnie nie spo­tkało. A o to Niem­cowi nie­ła­two w Pol­sce. Ja…

– Widzę, że bie­rzesz mnie pan pod włos – ode­zwał się Sztyk.

– Nie, to nie tak. To… Hmm… Ja już tutaj nie mogę żyć. Muszę ucie­kać.

– Oho­hooo, to poważna sprawa. – Sztyk upił łyk gorą­cej her­baty. – Panie Eryku, posłu­chaj pan. Jestem zado­wo­lony z pana pracy. Nawet nie wni­ka­łem, dla­czego mnie pan oszu­ka­łeś…

– Ja?! Pana szy­pra? Panie Sztyk, panie Ste­fa­nie, ja… – Utkwił wzrok w Sztyku.

– Dobra, dobra. Posłu­chaj pan. Nie wni­ka­łem, dla­czego mnie pan oszu­ka­łeś. Spraw­dzi­łem w tym waszym Gross Weckow, czyli po naszemu obec­nie Wiej­ko­wie. Tam nie było przed wojną ani w cza­sie wojny żad­nego pastora o nazwi­sku Rop­pel. – Spoj­rzał na mecha­nika.

– Panie Sztyk. Eryk to mam na imię naprawdę. Musia­łem zmie­nić nazwi­sko, żeby nikt się mnie nie cze­piał. Tylko panu powie­dzia­łem, że byłem pasto­rem w Gross Weckow, to zna­czy w Wiej­ko­wie. Tylko panu ufam. Dla­tego…

– Dla­tego nie powie­dzia­łeś mi pan od razu, w czym rzecz.

– Nie, to nie tak. Niech mnie pan szy­per zro­zu­mie. Ja wszystko wytłu­ma­czę.

Sztyk patrzył na mecha­nika badaw­czym wzro­kiem, sior­biąc co chwila her­batę z alko­ho­lem. Eryk spo­glą­dał na niego nie­pew­nie. Opla­tał dłońmi swój por­ce­la­nowy kubek, jakby chciał wycią­gnąć z niego całe cie­pło. Po chwili też się napił. Potem znowu i znowu, ale jakby bar­dziej ner­wowo.

– Chcesz pan, panie Eryku Rop­pel, czy jak się tam pan naprawdę nazy­wasz, dymać na Zachód? Tak? Prze­flan­co­wać się do lep­szego świata? Cwa­niak z pana. – Męż­czy­zna pokrę­cił głową.

– Mam tam dzieci. Pod koniec wojny, po tych nalo­tach alianc­kich na Świ­no­uj­ście w marcu i kwiet­niu, kiedy tyle ludzi zgi­nęło, urwał mi się kon­takt z oso­bami, które miały mnie stąd ewa­ku­ować na Zachód. Udało mi się jedy­nie dzieci wysłać kutrem. Dosta­łem póź­niej wia­do­mość, że dotarły do Ham­burga, do moich dale­kich krew­nych. Myśla­łem na początku, że da się tu żyć… Że będzie ina­czej. Prze­li­czy­łem się.

– A żona?

– A żona… – W oczach męż­czy­zny bły­snęły łzy. – Jak Armia Czer­wona weszła na Wolin, to dotarli do Wiej­kowa. Sły­sze­li­śmy, że z nią idą też jed­nostki pol­skie. Modlili się wszy­scy we wsi, żeby to oni weszli, nie Sowieci. Nie­stety. Miesz­ka­li­śmy wraz z róż­nymi ucie­ki­nie­rami u nas na ple­ba­nii – urwał i otarł poli­czek z łez. – Zna­la­złem ją zgwał­coną i zadźganą bagne­tami w kościele przed ołta­rzem. Leżała w kałuży krwi. Obok niej konały nie­do­bite strza­łem czy bagne­tem inne kobiety. Mię­dzy ław­kami tra­fi­łem na kilka następ­nych tru­pów, także zgwał­co­nych i zastrze­lo­nych chłop­ców z naszej wsi. Nic nie mogłem zro­bić. Jak wpa­dli na ple­ba­nię, to obili mnie kol­bami. Jak przez mgłę sły­sza­łem krzyki, wrza­ski i poje­dyn­cze strzały…

Mecha­nik prze­rwał opo­wieść.

Stali w mil­cze­niu, ści­ska­jąc w rękach kubki. Sztyk patrzył na pła­czą­cego męż­czy­znę. Ni­gdy nie przy­pusz­czał, że będzie mu żal jakie­goś Niemca. Że po tym, co zro­bili z jego War­szawą, może jakie­muś przed­sta­wi­cie­lowi tego narodu współ­czuć, że będzie po tej samej stro­nie, co on. Bo tak samo nie­na­wi­dził tego sowiec­kiego bydła, tej czer­wo­nej zarazy ze wschodu, tak jak ten biedny ewan­ge­licki pastor ocie­ra­jący teraz łzy. Poło­żył dłoń na ramie­niu męż­czy­zny, a potem dwa razy deli­kat­nie go pokle­pał. Odcze­kał chwilę, bo i jemu ści­snęło gar­dło, a w końcu zapy­tał:

– A nie pró­bo­wa­łeś pan jakoś przez Mię­dzy­na­ro­dowy Czer­wony Krzyż? Czy z tymi trans­por­tami do Lubeki. Taki sta­tek… Isar tam pły­wał. Pamię­tam.

– Ja zade­kla­ro­wa­łem pocho­dze­nie pol­skie po matce i że chcę tu zostać. Bałem się, że mnie gdzieś Sowieci wyślą, jak innych, do obozu, czy wezmą za dywer­santa albo szpiega.

– Aaaa. Toś się pan roz­my­ślił, jak mnie­mam. Już nie chcesz być pan Pola­kiem. Znowu Niem­cem. Czy może jakieś inte­resy pana tu trzy­mały? – Spoj­rzał badaw­czo na Eryka. – A co z tymi pró­bami?

– Pró­bo­wa­łem, panie szy­per, pró­bo­wa­łem. Z rok temu roz­ma­wia­łem z mary­na­rzami z Ruth i Svo­dii, które pły­wają do Göteborga.

– I co?

– I nic. Po tej afe­rze, gdy zawró­cili prom do Gdyni, że niby kapi­tan i załoga prze­my­cali ludzi, bali się. Panie Sztyk! Nawet sta­ra­łem się przez wice­kon­su­lat szwedzki w Szcze­ci­nie, w tym ich Domu Mary­na­rza Szwedz­kiego. I krótko po wizy­cie tam prze­słu­chi­wali mnie na Straż­nicy Por­to­wej.

– Nasi? Ze Straż­nicy Por­to­wej numer 72? Z 46 bata­lionu? Który to?

– Zastępca do spraw zwiadu i jakiś drugi w cywil­nym ubra­niu.

– Aaaa. Ten, jak mu tam, porucz­nik… – Tu Sztyk nie był szczery z roz­mówcą.

Zastępcę komen­danta do spraw zwiadu znał bar­dzo dobrze. Wopi­sta pocho­dził z war­szaw­skiego Czer­nia­kowa. Prze­pły­wa­jąc przez Wisłę, przedarł się z powsta­nia do I Armii Woj­ska Pol­skiego i dotarł z nią do samego Ber­lina. Nie ujaw­nił ni­gdy, że nale­żał do AK. Po zakoń­cze­niu dzia­łań wojen­nych wra­cał z repa­trian­tami do Pol­ski. W dro­dze poznał przy­szłą panią Szty­kową, sier­żant Zofię Kupiec, która też wła­śnie na Pomo­rzu Zachod­nim posta­no­wiła zna­leźć nowe życie, nowy dom, zacząć wszystko od początku, wyprzeć wojenne traumy. Od tego czasu przy­jaź­nili się.

– I co dalej?

– I teraz to już na pewno mnie nie pusz­czą. – Mecha­nik opu­ścił głowę i zaczął bez­wied­nie krę­cić kub­kiem.

– Czyli jesteś pan potrze­bow­ski. Hmm… Jak pan to sobie wyobra­żasz? Że zabiorę pana na morze? Że na Born­holm popłynę?

– Panie szy­per, ma mnie pan za naiw­nego? Prze­cież wiem, że na morzu pod­pły­wa­cie do duń­skich czy szwedz­kich jed­no­stek i pro­wa­dzi­cie z nimi han­del.

– Ale han­del to jedno, a prze­myt czło­wieka to dru­gie. Nie zapo­mi­naj pan, gdzie żyjemy! W jakim kraju! Tu nie wystar­czy jakieś małe ecie-pecie. Pan wiesz, o czym mówię? – powie­dział lekko pod­nie­sio­nym gło­sem Sztyk.

– Panie szy­per, ja wiem, rozu­miem…

– Aaa, co pan tam wiesz, co rozu­miesz – żach­nął się Sztyk, prze­ry­wa­jąc męż­czyź­nie.

– A wiem. Pan i pań­ska żona jeste­ście ludźmi inte­resu. Nic za darmo. Tak?

Mecha­nik wyjął z kie­szeni spodni jutowy wore­czek, roz­wią­zał go i wysy­pał z niego kil­ka­na­ście zło­tych monet z wize­run­kiem cara Miko­łaja II.

– Świnki – powie­dział Sztyk, patrząc na monety. – Sporo tego. A tam co pan masz? – Wska­zał głową w kie­runku walizki.

– Panie Ste­fa­nie, mogę poka­zać. To pamiątki rodzinne, doku­menty, małe obrazy, jakaś stara biżu­te­ria, jeden meda­lion… – zawie­sił głos. – To jak będzie? – zapy­tał po chwili.

– Pocze­kaj pan tu na mnie. Hamuj pan piętą! Nie tak szybko! – Sztyk spoj­rzał cięż­kim wzro­kiem na Niemca. – Muszę coś zała­twić, wdepnę do WOP-u. Nie może być żad­nej krewy. Rób pan swoje. Sprawdź sil­nik i prze­wody pali­wowe. Aha. Weź­miemy więk­szy zapas ropy – powie­dział i zarzu­cił na sie­bie gumo­wany płaszcz. – A wła­śnie, ni­gdy o to pana nie pyta­łem: skąd zna pan pol­ski?

– Uczy­łem się po woj­nie. A wcze­śniej… Na początku mojej służby dla Boga i ludzi jako młody pastor pra­co­wa­łem w Nie­der­schle­sien, to zna­czy na Dol­nym Ślą­sku, w takiej nie­wiel­kiej wio­sce w górach. Pozna­łem tam moją przy­szłą żonę. Jej dzia­dek pocho­dził z Pol­ski. Poza tym, a może wła­śnie dla­tego, że żona mówiła po pol­sku, zatrzy­my­wali się u nas tury­ści i kura­cju­sze pol­scy.

Sztyk jesz­cze raz pokle­pał Rop­pela w ramię. Widział, że opo­wieść o żonie spra­wia mu duży ból.

– Ale pamię­taj pan, panie Eryku, nie możesz się pan spie­trać, bo będzie bieda… Dobra, to idę. Zame­li­nuj się pan pod pokła­dem i nosa na zewnątrz nie wysta­wiaj.

– Panie szy­per, panie Ste­fa­nie. Chwi­leczkę. – Męż­czy­zna schy­lił się i wyjął z walizki nie­wielki, złoty meda­lion. – To bar­dzo stary i war­to­ściowy przed­miot. Przyda się, jak będzie pan… coś zała­twiać w WOP-ie. Nic wię­cej już nie mam. – Spoj­rzał na Sztyka, który wziął meda­lion z jego dłoni i wyszedł.

* * *

– Ste­fan, stary, czy ty wiesz, która jest godzina? – powie­dział zaspa­nym gło­sem młody porucz­nik, zakła­da­jąc na sie­bie zie­lony mun­dur. – Co może być tak waż­nego, że mnie w domu z łóżka wycią­gasz?

– A co mia­łem zro­bić, skoro nie było cię na służ­bie w Straż­nicy Por­to­wej – odpo­wie­dział Sztyk.

– Nie mam dzi­siaj służby. Chodźmy do kuchni, bo syna i córkę obu­dzimy. Tro­chę cho­rują ostat­nio. Dla­tego wzią­łem wolne, żeby żonę odcią­żyć. Dwie noce nie spała, tylko sie­działa przy ich łóż­kach.

Męż­czyźni prze­szli przez mały kory­tarz.

– Mów, w czym rzecz? – Ofi­cer pod­szedł do kuchen­nego stołu, wziął paczkę papie­ro­sów i zapa­lił jed­nego.

Sztyk opo­wie­dział mu histo­rię mecha­nika.

– Kurwa, ciężka sprawa. To ten, który mieszka nie­da­leko sta­rej przy­stani pro­mo­wej w War­szo­wie?

– Tak.

– Cho­lera. Bez­pieka się nim inte­re­suje. – Pokrę­cił głową. – Z komen­dan­tem to bym zała­twił, ale ten chuj zastępca do spraw poli­tyczno-wycho­waw­czych… Ide­owiec.

– Słu­chaj, ja wiem, że to trefna sprawa. Ale… połowa świ­nek twoja. Dołożę ci jesz­cze to. – Sztyk poło­żył na stole gruby meda­lion w jakieś wzory i znaki. – Mówił, że złote, stare i war­to­ściowe. Szty­muje ci?

– Ste­fan! A co ja z tym zro­bię?! Muzeum założę w straż­nicy?! – Zaczął krę­cić meda­lio­nem na bla­cie stołu.

W kuchni sta­rego domu przy ulicy Matejki, wcze­śniej, do czter­dzie­stego pią­tego roku, Gade­bu­sch­strasse, zapa­dło mil­cze­nie. Porucz­nik i Sztyk wpa­try­wali się w leżący na stole meda­lion. Za oknem mię­dzy kona­rami drzew świsz­czał wiatr, a od strony plaży docho­dził huk fal roz­bi­ja­ją­cych się o brzeg. Sto­jąca na stole lampa naf­towa migo­tała cie­płym świa­tłem, a po pomiesz­cze­niu roz­cho­dził się zapach palo­nego papie­rosa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sicher­he­its­dienst – Służba Bez­pie­czeń­stwa Reichsführera SS. [wróć]