Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
La Digue – wyspa w archipelagu Seszeli, rok 2010.
Uzbrojona grupa dokonuje napadu na dom, w którym ukrywa się były oficer rosyjskiego wywiadu. Łupem włamywaczy padają bezcenne złote medaliony, ikony i fragment Bursztynowej Komnaty, skradzione przed laty z moskiewskiego muzeum i sejfów KGB. Wiadomość o napadzie dociera do centrali MI-6. Rozpoczyna się międzynarodowy pościg, ale śledztwo grzęźnie w martwym punkcie. W międzyczasie w Berlinie ginie antykwariusz, emerytowany oficer Stasi. Oficer MI-6 Caroline Godlewski nie ma wątpliwości, że jego śmierć ma związek z tajemniczym napadem na Seszelach. Gdy kolejne ślady prowadzą do Polski, agentka Godlewski prosi o wsparcie Marcina Łodynę. Były oficer Agencji Wywiadu angażuje się w poszukiwania, co wzbudza zainteresowanie służb rosyjskich... Kto zdobędzie zaginione artefakty i tajemnicze dokumenty? Czy Brytyjka i Polak zdołają odnaleźć skarby przeszłości? Kim jest zdrajca, kto przetrwa śmiertelną rozgrywkę, a kto zapłaci najwyższą cenę?
Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę w stopniu podpułkownika. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea) i powieści sensacyjnych W czerwonej sieci i Obcy horyzont.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Wyspa Praslin, Seszele – jesień 2010
Zakotwiczony w zatoce Sainte Anne biało-brązowy pełnomorski jacht kołysał się lekko na falach. Około godziny drugiej, kiedy zgodnie z prognozami pogody niebo zaciągnęło się chmurami i przyszedł deszcz, na dolnym pokładzie zaczęli krzątać się ludzie. Nie zwracali uwagi na spadające z nieba duże krople wody, które zamieniły się po chwili w siąpawicę. W tej części Oceanu Indyjskiego kończyła się powoli pora ciepła, a zbliżał się czas monsunów. Sam opad nie był jeszcze tak silny i rzęsisty jak w listopadzie, grudniu czy styczniu, zwiastował jednak nieubłagalną zmianę pogody.
Po parunastu minutach, kiedy wyłączono oświetlenie wszystkich pokładów i pozostały jedynie światła nawigacyjne: białe masztowe i rufowe oraz czerwone i zielone burtowe, na niewielkiej platformie na rufie służącej schodzeniu do wody stanęło dwóch mężczyzn. Kilka następnych osób zaczęło ściągać ze środkowego pokładu grafitowy ponton z dużym silnikiem zaburtowym. Ekipa była bardzo sprawna. Każdy znał swoje miejsce i wiedział, co ma zrobić. Pracowali w milczeniu. Po kwadransie ponton kołysał się na cumie za burtą jachtu. Po kolejnych piętnastu minutach pięciu mężczyzn w czarnych ubraniach weszło wraz z bagażem na jej pokład i ruszyło w kierunku wyspy La Digue. Mieli do pokonania kilka mil morskich.
Dudniący warkot silnika Mercury o mocy ponad stu koni mechanicznych wprawiał pasażerów pontonu w swoisty trans. Jedynie silne uderzenia większych fal o tnący je owalny dziób wyrywały ich z tego morskiego letargu. Wzrok wszystkich utkwiony był w zbliżającej się powoli wyspie – celu ich nocnej wyprawy. Deszcz wprawdzie przestał siąpić, ale chmury wciąż zakrywały niebo. Noc była wyjątkowo ciemna. Właśnie taka, na jaką czekali od trzech dni. Sternik przesunął manetkę w dół i ponton zwolnił, kiedy znaleźli się na wysokości cypla. Rufa lekko się uniosła, dziób zaś opadł. Na moment zza chmur wyszedł księżyc, który oświetlił lśniące od morskiej wody pękate burty. Sternik szukał w ciemności niewielkiego pomostu prowadzącego na dziką plażę. Dźwięk silnika był teraz ledwie słyszalny. Wszyscy pasażerowie jakby na komendę zaczęli lustrować brzeg, każdy z nich jednak inną jego część. Prawie się zatrzymali. Mercury pracował na wolnych obrotach. Sternik wyjął z plecaka solidną lornetkę i zaczął powtórnie metr po metrze sprawdzać brzeg, poczynając od cypla zakończonego grupą owalnych skał. Potem skierował ją na zieloną, parującą ścianę tropikalnego lasu. Jego oczy cierpliwie i zimno spoglądały przez silne szkła. W końcu skinął na jednego z mężczyzn. Ten bez słowa wyjął z plecaka noktowizor. Przeszedł na dziób pontonu i założył urządzenie na głowę. Przez kilka minut powtarzał ruch, który przed chwilą wykonywał sternik. Po kilkudziesięciu sekundach kiwnął głową na znak, że wszystko w porządku. Ponton powoli ruszył do przodu.
W miarę zbliżania się do brzegu coraz bardziej słyszalny stawał się dźwięk uderzających o brzeg krótkich fal. Płynąc wzdłuż drewnianego pomostu, ponton zaczął zwalniać. Sternik włączył w pewnej chwili ciąg wsteczny. Ponton gwałtownie się zatrzymał. W tym momencie na pomost wyskoczył sprawnie jeden z mężczyzn trzymający w dłoni końcówkę liny cumowniczej, którą umocował do wystającego pala. Potem chwycił drugą linę i przywiązał ją do pomostu od strony dziobu. Mocnym szarpnięciem sprawdził obie. Ubrani na czarno mężczyźni zaczęli wychodzić na pomost jeden za drugim. W dłoniach trzymali gotowe do strzału AKS-74U, czyli skrócone wersje karabinka Kałasznikowa. W kaburach przy pasku mieli dodatkowo pistolety. Grupa w szybkim tempie skierowała się w stronę plaży i nadbrzeżnych zarośli. Po chwili z białego piasku weszli na wydeptaną w rudoczerwonej ziemi ścieżkę, która wiła się między olbrzymimi, owalnymi głazami, a po kilkudziesięciu metrach zaczęła piąć się stromo w górę. Mężczyźni w milczeniu, nie zmieniając tempa, pokonywali ją forsownym marszem.
Upiorne błoto na ścieżce, która co jakiś czas zamieniała się w niewielki strumyk, dawało im w kość. Wysokie buty oblepione mieli piaskiem, ziemią i roślinami. Czarne uniformy były zupełnie przemoczone od uderzających w nie mokrych gałęzi i liści. Do tego atakowały ich muszki i komary, które kleiły się do lepkich od potu i wilgoci odsłoniętych części szyi i twarzy. Po kilku minutach, trawersując zbocze, wyszli jeden za drugim na polanę na szczycie. Dowodzący spojrzał w dół, w głąb wyspy. Jakieś trzysta metrów dalej, za szerokim pasem dżungli, znajdował się ich cel. Przyłożył lornetkę do oczu i powoli przyglądał się budynkowi oraz jego otoczeniu. Dom był drewniany z solidną podmurówką wysokości półtora metra. Szerokie betonowe schody prowadziły na werandę z niewysoką drewnianą balustradą. Obok niej znajdowały się trzy filary, które podtrzymywały przykryty dwuspadowym daszkiem wykusz z dwoma oknami przysłoniętymi okiennicami. Dojście do głównych drzwi prowadziło przez werandę. Na podjeździe parkował samochód. Budynek, wierny kanonom lokalnej architektury, sprawiał wrażenie nieco nadgryzionego zębem czasu. Blaszany dach pokryty był tu i ówdzie rdzą. Otwarte okiennice na parterze oraz ozdobne reliefy nadokienne pomalowane były białą farbą, która odchodziła w paru miejscach. Cała posesja tonęła w zieleni starych drzew i palm.
– Przed nami czysto – powiedział szeptem dowódca do mężczyzny, który do niego podszedł. – Wygląda na to, że w domu nie ma ochroniarza. Przed podjazdem stoi biały suzuki Jimny. Innego samochodu nie widzę – uzupełnił i dłonią dał znak pozostałym, by kierowali się w rejon celu.
Weszli ponownie w tropikalny las. Nierówne, błotniste podłoże znowu utrudniało marsz. Wystające, śliskie korzenie, których nagle na ich ścieżce jakby przybyło, sprawiały, że każdy kolejny krok musieli stawiać z wielką ostrożnością. W pewnym momencie niebo rozbłysło intensywnym blaskiem i niemal natychmiast rozległ się potężny grzmot. Mężczyźni na chwilę znieruchomieli i odruchowo się skulili. Niespodziewane wyładowanie atmosferyczne wybiło ich z rytmu. Zaraz potem nastąpiło drugie, ale już gdzieś dalej, po chwili trzecie. Burza wyraźnie się oddalała. Zapanowała niemal zupełna ciemność. Trzeba jednak było ruszać. Bujna roślinność w końcu zaczęła się przerzedzać. Byli w rejonie obserwowanego wcześniej domu. Dowódca dał znaki dłonią, by zajęli wyznaczone pozycje na skraju lasu otaczającego bezpośrednio budynek, a dwaj mężczyźni, utrzymając odpowiedni dystans między sobą, obeszli całą posesję. Wrócili po kilku minutach, meldując, że nic podejrzanego nie zaobserwowali.
Cała piątka, na rozkaz dowódcy, zaczęła się bezszelestnie przesuwać w stronę betonowych schodów. Niemal jednocześnie rozłożyli kolby karabinków i stabilnie oparli je o ramię. Dwóch mężczyzn weszło na werandę. Ostrożnie stąpali po rozłożonej na deskach słomianej macie. Pod stopami jednego z nich rozległo się skrzypnięcie deski. Obaj zamarli w bezruchu i zaczęli nasłuchiwać. Jednak oprócz odgłosów dżungli i odległego pomruku odchodzącej burzy niczego nie usłyszeli. Podeszli do głównych drzwi i przymocowali do nich niewielki, prostokątny ładunek. Pozostali czekali w gotowości tuż przed schodami. Po chwili rozległ się huk. Wejściowe drzwi zostały wyrwane z zawiasów. Wśród unoszącego się jeszcze kurzu dwójka napastników wbiegła do środka. Za nimi ruszyli kolejni. Pokonali w kilku susach niewielki korytarz. Wpadli do salonu. Na podłodze przed telewizorem zobaczyli leżącego, mocno szpakowatego mężczyznę w wieku około siedemdziesięciu lat. Zakrywał dłońmi uszy i był zupełnie zdezorientowany. Miał na sobie tylko kolorowe szorty. Napastnicy rzucili się na niego, obrócili go na brzuch i przycisnęli do podłogi, wykręcając mu ręce do tyłu. Jeden z nich zaciągnął mu trytki na przegubach rąk i nóg.
– Czego ode mnie chcecie?! – jęknął leżący z trudem po angielsku, ledwo łapiąc oddech.
– Spokojno. Wszystkiego się dowiesz! – krzyknął do niego dowódca grupy, który stał już wyprostowany i ostrożnie rozglądał się po salonie.
Słowa w języku rosyjskim wyraźnie zaskoczyły mężczyznę. Zaczął się szarpać i wierzgać. W tym momencie z pierwszego piętra dobiegł odgłos otwieranych drzwi. Wszyscy zamarli, tylko leżący próbował coś krzyknąć, ale jeden z napastników szybko zatkał mu usta. Dwóch mężczyzn, którzy zabezpieczali tył, skierowało broń ku schodom i ruszyło do góry. Wbiegli na piętro i po chwili rozległ się stamtąd wrzask kobiety, a zaraz potem rozkaz wypowiedziany ostro męskim głosem:
– Ostonowis, suka!
Po chwili mężczyźni zjawili się w salonie – jeden z nich niósł wyrywającą mu się, nagą, dwudziestoparoletnią Kreolkę, której zakrywał dłonią usta. Gdy tylko uwolnił dziewczynę, stawiając ją na podłodze, ta zaczęła znów przeraźliwie krzyczeć i ruszyła pędem do głównych drzwi, nie zauważyła jednak stojącego w wejściu mężczyzny i z impetem na niego wpadła. Ten natychmiast puścił AKS, chwycił ją za ramię i mocno uderzył otwartą dłonią w twarz. Dziewczyna upadła, ale nie przestawała krzyczeć. Podniosła się na kolana.
– Uciszyć ją! Job twoju mat’ – rozkazał dowódca. – Tylko żeby nic się jej nie stało – dodał natychmiast.
Jeden z mężczyzn ponownie wymierzył kobiecie silny policzek, tak że ta poleciała w tył i uderzyła o ścianę. Podkuliła nogi i drżąc, przywarła do desek. Z jej wielkich, czarnych oczu popłynęły obficie łzy.
– Na górze czysto, komandir. Tylko ta mała kurwa brała kąpiel – rzucił do dowódcy jeden z mężczyzn sprawdzających pierwsze piętro.
– Właśnie widziałem, jak czysto. Prawie się wam wywinęło takie czekoladowe chuchro. Duraki.
Dowódca podszedł do skulonej pod ścianą kobiety, wyrywając po drodze ręcznik z dłoni jednemu z podkomendnych i rzucając nim w stronę dziewczyny. Ta nakryła nim biodra i piersi. Po chwili złapał ją dłonią za mokre włosy i wycedził przez zęby.
– Ani się waż ruszyć, suko! Don’t move!
Dziewczyna spojrzała na napastnika zapłakanymi oczami i kiwnęła głową. Dowódca odwrócił się i podszedł w stronę leżącego i próbującego się oswobodzić mężczyzny. Zdecydowanym ruchem nogi przekręcił go na plecy. Przykucnął i zaczął bacznie przyglądać się mu z bliska.
– Posadźcie to ścierwo na kanapie – zwrócił się do dwóch mężczyzn stojących tuż nad nim.
Ponownie rozejrzał się uważnie po salonie. Jednemu z podkomendnych dał znać, by wyszedł na zewnątrz zabezpieczać dom na wypadek powrotu ochroniarza. Drugiemu kazał pilnować skulonej, pochlipującej i trzęsącej się ze strachu dziewczyny.
– I co, Woronow? Myślałeś, że cię nie znajdziemy? – zwrócił się do skrępowanego mężczyzny.
– Czego ode mnie chcecie? Kim jesteście? Wiecie, kim ja jestem?! – odpowiedział z butą Woronow zachrypłym głosem.
– Wiemy i dlatego się tu zjawiliśmy – rzucił dowódca.
Wyjął z kieszeni papierosy, zapalił i zaciągnął się głęboko. Popatrzył na biały sufit. Rozejrzał się znowu po salonie. Spojrzał na tekowe, niskie szafki i poustawiane na nich szklane miski pełne wody z pływającymi w nich amarantowymi i pomarańczowymi kwiatami. Wreszcie jego wzrok spoczął na powrót na Woronowie:
– Można powiedzieć, że urządziłeś sobie tutaj taki mały prywatny raj. Kwiaty, owoce, plaże i ta młoda, kreolska krasawica. – Skinął na szlochającą dziewczynę. – Jak na dawnego oficera radzieckiego wywiadu to niezła emeryturka. – Uśmiechnął się pod nosem i zrobił wyraźną pauzę. – Dobrze wiesz, czego od ciebie chcemy, Woronow. Dobrze wiesz. Towariszcz połkownik.
Chwycił skrępowanego za włosy i szarpnął kilka razy, po czym odgiął mu głowę mocno do tyłu i przypalił papierosem szyję. Woronow syknął. Komandir przytrzymał papierosa kilka sekund. Potem puścił torturowanego.
– Widzisz, Woronow. My nie mamy czasu na długie pogawędki z tobą i tą krasawicą. Albo mówisz, albo nie. Mnie tam wszystko jedno. Ciebie zarżniemy jak barana, a tą Kreolką zajmą się chłopaki. Potem wyrzucimy ją na otwartym oceanie. Będzie dobrą pożywką dla rekinów.
– Czego ode mnie chcecie?!
– Mówiłem ci. Przecież dobrze wiesz czego. Gdzie jest to, co wywiozłeś z Moskwy? To, co należy do Matuszki Rossiji? Gdzie są dokumenty i cała reszta?
Ledwo skończył, a siarczyste uderzenie pięści wylądowało na twarzy Woronowa. Z nosa i ust zaczęła mu się sączyć krew.
– Na zachętę przypaliłbym cię jeszcze raz papierosem, ale szkoda mi ich na twój zdradziecki ryj. Dajcie mi tu tę dziwkę! – rzucił dowódca do mężczyzny pilnującego dziewczyny.
Ten złapał Kreolkę za włosy i pociągnął po ciemnej podłodze. Dziewczyna zaczęła znowu krzyczeć. Odruchowo chciała okryć się ręcznikiem, ale go nie było – został pod ścianą. Mężczyzna zdzielił swoją ofiarę pięścią, każąc jej milczeć, po czym rzucił ją pod stopy Woronowa.
– Mówisz, połkownik, czy…? – Dowódca zawiesił głos i wyjął nóż nurka zakończony z jednej strony piłą. – Przytrzymaj ją – rzucił do podwładnego, który przycisnął dziewczynę kolanem i chwycił ją za ręce.
Mężczyzna dotknął zimną klingą noża gładkiego brzucha Kreolki. Potem skierował go do wzgórka łonowego. Dziewczyna rozdarła się na powrót i znów została uciszona, a Woronow wykonał ruch, jakby chciał podnieść się z kanapy, ale pchnięty mocno przez pilnującego, znieruchomiał. Cieknąca mu z ust i nosa krew mieszała się ze śliną i spływała na goły tors. Coraz ciężej dyszał. Dowódca spojrzał na niego z lekkim uśmiechem i podsunął mu nóż pod nos.
– Czujesz, sobaczy chuju!? Czy mam dołożyć do tego zapach jej krwi i trzewi?! – Ponownie przyłożył ostrze do brzucha przerażonej dziewczyny.
– Zostawcie ją, skurwiele! Ona nie ma z tym wszystkim nic wspólnego! – wydusił z siebie Woronow, łapiąc z trudem powietrze.
– Kurwa, co ty pierdolisz! Stałeś się na tym zadupiu obrońcą kobiet? Takich czekoladek możesz mieć tu na pęczki. No, chyba że się zakochałeś w tej jednej jedynej. Tak! Zakochałeś się! – zaśmiał się, po czym nachylił się blisko nad twarzą swojej ofiary i językiem oblizał klingę.
Podniósł się, wyprostował i krzyknął:
– Mów, kurwa, gdzie to jest?
Kopnął Woronowa w brzuch. Ten skulił się, a po chwili dostał torsji. Dowódca chwycił go za głowę. Wymiociny poleciały wprost na dziewczynę, a po salonie rozszedł się kwaśny odór. Komandir odsunął się z niesmakiem.
– Znaleźliście coś?! – zwrócił się do przeszukujących parter domu, ci jednak jakby nie słyszeli.
Dowódca powtórzył pytanie i dodał:
– Pamiętajcie, szukamy sejfu lub jakiejś skrytki. Jak znajdziecie, to nie otwierać. Mógł to jakoś zabezpieczyć. A my, Woronow, nie potrzebujemy tu przecież żadnych niespodzianek. Prawda? – powiedział i znowu odciągnął do tyłu zabrudzoną wymiocinami i krwią głowę. – Mamy jeszcze… – spojrzał na zegarek – godzinę. – Wstał. – Aha! Zabieramy każdy komputer, laptop, tablet. Każdą pocztówkę czy list! – krzyknął.
Mężczyzna usiadł na kanapie i zapalił kolejnego papierosa. Zaciągnął się mocno i utkwił wzrok w swojej ofierze.
– Komandir! – Minęło dobrych kilkanaście minut, nim z kuchni dobiegł wykrzyczany meldunek jednego z napastników. – Na coś, zdaje się, natrafiliśmy. To może być sejf!
– W wysokiej szafce koło lodówki za garnkami jest chyba zakamuflowany sejf – dodał drugi spokojniejszym głosem. – Wygląda na to, że nie ma tu żadnych niespodzianek.
– Dziewczynę też nie od razu odkryliście. Niczego nie ruszać!
Dowódca skierował się szybkim krokiem do kuchni. Po kilku minutach wrócił i powiedział:
– Podnieść i zanieść do kuchni to ścierwo.
Jeden z mężczyzn z wyraźnym obrzydzeniem chwycił Woronowa za założone do tyłu ręce, a drugi z takim samym wyrazem twarzy za włosy. Zaciągnęli go do kuchni. Obszerna szafka została już opróżniona z garnków i pozbawiona półki. Napastnicy oświetlili latarką kryjące się z tyłu drzwi sejfu. Była to solidna konstrukcja niemieckiej firmy Döttling z zamkiem na szyfr.
Dowódca uważnie się jej przyjrzał i po chwili odwrócił się do Woronowa.
– Podaj szyfr! Albo nie! Otwórz go sam! Uwolnij mu ręce! – rozkazał podwładnemu.
Woronow spojrzał na niego obojętnym wzrokiem. W tym momencie podtrzymujący go mężczyzna wygiął mu ręce jeszcze bardziej do tyłu. Ogromny grymas bólu pojawił się na twarzy ofiary. A zaraz potem rozległ się stłumiony jęk. Trzymający przeciął nożem plastikową opaskę.
– Jak go otworzę, to mnie zabijecie – wysyczał przez zęby Woronow.
– Ty już jesteś trup. Nie zauważyłeś? Moja propozycja brzmi tak: krasawicę wypuścimy, a ty zginiesz bezboleśnie. Słowo oficera rosyjskiej razwiedki. Inaczej będzie bolało…
Nie czekając na odpowiedź, od razu wyciągnął schowane w kieszeni kamizelki taktycznej obcęgi, chwycił wskazujący palec Woronowa i z całej siły ścisnął rękojeść. Szczęki zakończone ostrzami wbiły się w ciało, trysnęła krew, a fragment palca upadł na podłogę. W kuchni rozległ się stłumiony jęk.
– No i co, będziesz gadał? A może poprosimy o pomoc twoją krasawicę?!
Krzyknął do podwładnego pilnującego w salonie dziewczyny, by ten ją przyprowadził. Gdy weszła do kuchni, „opiekun” przewrócił ją na ziemię, po czym wyszarpnął ze skórzanej pochwy myśliwski nóż i przykładając jego ostrze pod jędrną pierś kobiety, lekko nim pociągnął. Na oliwkowej skórze Kreolki pojawiła się strużka krwi. Dziewczyna zareagowała niemiłosiernym krzykiem, wierzgając przy tym nogami i rękami, ale napastnik mocno przyciskał ją do podłogi. Wrzeszczała jednak coraz głośniej, przerywając czasem krzyk jakimiś błagalnymi słowami to po angielsku, to po francusku. W pewnym momencie jej mokre ciało wyślizgnęło się oprawcy, którego zaczęła chaotycznie okładać pięściami. W odpowiedzi ten bezceremonialnie wymierzył jej cios w twarz i Kreolka straciła przytomność. Z nosa popłynęła jej krew.
– Obiecałem. Ona przeżyje, a ty zginiesz bezboleśnie – odezwał się dowódca. – Słyszałeś? Naprawdę chcesz, żeby chłopaki się nią zajęli, a potem po kawałku wrzucili do tej pięknej turkusowej wody oceanu?! Otwieraj, kurwa, ten pieprzony sejf albo obetnę ci wszystkie palce, a potem język i nos – krzyknął.
Woronow milczał. A raczej dyszał tak, że nie mógł wydusić z siebie ani słowa.
Komandir zbliżył obcęgi do jego twarzy. Więzień zaczął kręcić głową i zasłaniać się rękami. Jednak drugi napastnik chwycił jego głowę i unieruchomił ją, rękę zaś wygiął mu do tyłu. Dowódca, który w prawej dłoni ściskał obcęgi, lewą chwycił za brodę przerażonego Woronowa. Przytknął szczęki do końca nosa i zacisnął. Trysnęła krew.
– Otworzę go! Otworzę! – jęknął niewyraźnie Woronow.
Słysząc to, dowódca puścił uchwyt i schował obcęgi.
Torturowany odkaszlnął kilka razy i wypluł z ust resztki wymiocin pomieszanych z krwią. Ciągle mocno dysząc, uchwycił palcami rozetkę i przekręcał ją kilka razy w lewo, potem w prawo, potem znowu w lewo. Przekręcił w dół klamkę i pociągnął grube pancerne drzwiczki do siebie. Dowódca odepchnął go od szafki. Potem oświetlił wnętrze sejfu snopem zimnego światła z latarki. Włożył rękę do środka i zaczął wyjmować to, co stanowiło jego zawartość. Dwa paszporty: jeden bułgarski, a drugi południowoafrykański – w obu były zdjęcia Woronowa, jednak dokumenty zawierały inne dane osobowe. Następnie wyciągnął lekki, brązowy, spory przedmiot z inkrustowanymi zdobieniami. Zaczął mu się przyglądać. Oświetlił go latarką.
– Ty jesteś z Kaliningradu, prawda? – Odwrócił się do podwładnego. – To chyba bursztyn?
Ten wziął go do ręki i obejrzał dokładnie, po czym przytaknął i oddał znalezisko dowódcy.
W głębi sejfu spoczywała też niewielka skrzynka z mahoniowego drewna. Komandir wyciągnął ją i otworzył. W środku leżały dwa niewielkie złote przedmioty o owalnym kształcie – jakby duże monety czy medaliony, jednak o niewyraźnej fakturze. Na ich rewersie znajdował się słabo widoczny znak przypominający krzyż. Na niższej półce stały ustawione jedna na drugiej złote monety.
– To chyba nasze świnki. Jest tego z… bo ja wiem, trzydzieści, czterdzieści sztuk – powiedział dowódca, odwracając się do podwładnego. – Nieźle tego, swołocz, nakradł. Co tu jeszcze Woronow schowałeś? – mruknął po chwili już do siebie pod nosem.
Dostrzegł dwa obrazy malowane na drewnianych deskach, trzy ikony w srebrnych koszulkach, spięty skórzanym paskiem zestaw sztućców i kanciastą srebrną cukiernicę. „Te ikony pewnie jakieś zabytkowe, zalatują stęchlizną. O! Jakiś herb z koroną. Coś po łacinie” – skonstatował i zaczął wyciągać jedną rzecz po drugiej.
– Co ona taka ciężka? – szepnął do siebie, podnosząc srebrną cukiernicę.
„Fabryka Wolska pod Warszawą. 1906. P.F.” – przeczytał bezgłośnie, po czym potrząsnął nią i zajrzał do środka.
Wewnątrz znajdowało się około dwudziestu złotych sygnetów z różnymi herbami rodowymi. Zamknął cukiernicę i odstawił ją na podłogę. Niżej, na przedostatniej półce, stały: sześć srebrnych, złoconych wewnątrz pucharów kiduszowych przypominających kształtem kubek bez ucha z inkrustowaną gwiazdą Dawida i metalowa kaseta. Spojrzał na zegarek. Pokiwał głową. „Bladź, nie ma już czasu na sprawdzanie. Bierzemy to” – pomyślał. Potem zajrzał na najniższą półkę. Dostrzegł tam banderolowane paczki zielonych, amerykańskich studolarówek i czerwonych pięćdziesięciofuntówek z wizerunkiem Elżbiety II. Zostawił je. Nie zamknął sejfu.
– Schować to. Tylko delikatnie. Owinąć jakimiś szmatami czy ręcznikami, co tam znajdziecie. I do worków. Te metalowe przedmioty, a zwłaszcza kasetę, też zabezpieczyć w ten sam sposób. Cholera wie, co tam w niej jest. Aha, wcześniej włożyć w plastikowe torby, podwójnie. Dokładnie zakleić power tapem. Widzicie, jaka tu jest pieprzona wilgoć.
– Komandir. Może by tak tę forsę wziąć i podzielić?
Ten spojrzał na podwładnego srogim wzrokiem i rzucił:
– Żeby mi tu, kurwa, ani dolar nie zniknął z tego sejfu! Słyszałeś?! Schować to do plastikowej torby i przynieść do salonu!
– Tak toczno, towariszcz komandir!
Dowódca podszedł do Woronowa, który półprzytomny wciąż leżał na podłodze.
– To nie jest wszystko! Kurwa! Gdzie jest reszta? Gdzie są dokumenty?
Woronow nie zareagował. Jego ciało drgało co chwilę na podłodze w nieskoordynowanych skurczach. Dowódca złapał go za głowę i odwrócił do siebie.
– Pytam po raz ostatni. Gdzie jest reszta? – Nadepnął na rękę i z kikuta po placu zaczęła jeszcze mocniej lać się krew.
– Nie ma już nic więcej… Przysięgam – odpowiedział Woronow niewyraźnym głosem pomieszanym z jękiem.
– Przysięgasz?! Przysięgałeś swojej ojczyźnie i co? Zajebałeś to wszystko z muzealnych magazynów w Moskwie – powiedział z wyrzutem dowódca, po czym spojrzał na pozostałych i gestem głowy nakazał przenieść ofiarę z powrotem do salonu.
– To co robimy z tą krasawicą, komandir? – zapytał ten, który pilnował młodej Kreolki.
– Niech wypierdala. Wypuścić ją. Już! Natychmiast!
Jeden z napastników pomógł dziewczynie się podnieść, podał jej też zakrwawiony ręcznik, którym jakoś się okryła. Drugi rzucił jej kolorową hawajską koszulę Woronowa i wskazał lufą karabinka główne wyjście. Dowódca wziął ze stolika plastikową torbę z paczkami banknotów.
– Take it! – powiedział do Kreolki.
Zaczerwienione oczy zmaltretowanego Woronowa odprowadziły ją do drzwi. Dziewczyna, ściskając w dłoni plastikową torbę z pieniędzmi, wybiegła z domu i skierowała się w stronę ogrodu. Jeszcze kilka razy przewróciła się w rudoczerwonym błocie, zanim zniknęła w zielonej czeluści lasu.
Dowódca podszedł do Woronowa. Stanął nad nim. Wyciągnął zza pasa swój pistolet. Przeładował go.
– Jak widzisz, towariszcz połkownik, ja słowa dotrzymałem – powiedział szeptem i skinął do leżącego głową.
Były pułkownik Pierwszego Zarządu Głównego KGB zamknął oczy. Dowódca wymierzył, po czym dwa razy strzelił mu prosto w głowę. Krew z kawałkami mózgu rozbryznęła się po podłodze. Chwilę później napastnicy, dźwigając każdy na plecach duży, czarny worek zawieszony na szerokim pasie, opuścili dom Woronowa.
Po niełatwym powrotnym marszu w strugach tropikalnego deszczu znaleźli się w końcu przy pontonie. Wrzucili worki do środka i weszli na pokład. Dowódca stanął za kołem sterowym, wyjął z kieszeni kluczyk i włożył go do otworu przy tablicy rozdzielczej. Uruchomił silnik i położył dłoń na manetce gazu. W tym czasie dwóch innych mężczyzn odcumowało. Ponton ruszył powoli do przodu, zataczając szeroki łuk. Wszyscy poza sternikiem trzymali swoje AKS-y skierowane ku brzegowi. RIB wciąż na wolnych obrotach, mocno bujając, oddalał się od lądu. Kiedy wypłynęli z zatoki, Mercury zawył, ponton skoczył do przodu i po chwili wszedł w ślizg. Fale zaczęły mocno uderzać w sztywne dno, a wyżej uniesiony dziób hybrydy ciął ich gładkie i spienione szczyty. Całe strumienie wody wystrzeliwały wzdłuż burt, niektóre wpadały do wewnątrz. Stojący sztywno sternik zamykający co chwilę oczy wydawał się nieporuszony tym spektaklem wody i szybkości. Wpatrzony był w cel: w zatokę Sainte Anne. Pilnie szukał na tym obcym horyzoncie świateł pozycyjnych ich jachtu.
Wyspa Wolin – styczeń 1945
Ubrani w niemieckie kurtki polowe z zimowym kamuflażem dwaj żołnierze wkładali do niewielkiego górnopłata skrzynki przynoszone z ciężarówki. Leciał na nich śnieg zasysany i wyrzucany przez pracujące śmigło. Po zakończeniu załadunku grzejący się dotychczas ośmiocylindrowy silnik wszedł na wyższe obroty, a jego wycie zaczęło narastać, jakby nie mógł doczekać się startu.
Z ciężarówki wyskoczyło dwóch oficerów. Mężczyźni podbiegli do samolotu, sprawnie dostali się do jego wnętrza i zatrzasnęli za sobą drzwiczki. Po chwili jednostka rozpoznawczo-łącznikowa Fieseler Fi 156 „Storch” gwałtownie ruszyła. Po siedemdziesięciu metrach rozbiegu ryk jej zespołu napędowego zasygnalizował, że zaczęła się wznosić. Zaśnieżone, prowizoryczne lądowisko znajdujące się na skraju miejscowości Gross Weckow oddalało się. Maszyna wąskim łukiem zawróciła w kierunku południowym.
Sturmbannführer SD1 Rolf Krause spoglądał przez okienko na majaczące w dole zabudowania neoklasycystycznego kompleksu pałacowego. Błysnęła zamarznięta tafla pięciohektarowego stawu. Biały fieseler pomalowany w nieregularne ciemne pasy wszedł na wysokość przelotową trzech tysięcy metrów. Po chwili pilot zakomunikował:
– Polecimy kawałek na wschód, a potem odbijemy znowu na południe, aby ominąć szerszym łukiem Szczecin, który bywa często celem alianckich nalotów. – Po chwili milczenia dodał: – Pan wie, Sturmbannführer, co niedawno ich lotnictwo zrobiło z fabryką benzyny syntetycznej w Pölitz?
Krause uspokajająco poklepał pilota dłonią po ramieniu i rozparł się ciężko w fotelu.
Po chwili, wskazując głową kilka płaskich skrzynek stojących na podłodze, zapytał podwładnego:
– Hauptsturmführer! Dobrze zabezpieczyliście ładunek?
– Tak jest. Wszystko owinięte jutowymi workami nasączonymi naftą. Skrzynki od wewnątrz pokryłem wcześniej jakimś smarem, który dał mi pastor. Służył chyba do konserwacji mechanizmu w dzwonnicy albo… – przerwał, bo samolot wpadł w niewielką turbulencję. – Tak jak pan Sturmbannführer rozkazał, zbiłem skrzynki gwoździami – dorzucił i kontynuował strzepywanie śniegu ze swojej kurtki typu Anorakanzug 43 w zimowym kamuflażu.
– A dokumenty?
– Mam tutaj. – Wskazał na stojącą obok niego solidną drewnianą walizkę z metalowym okuciem.
– Ja nie pytam, gdzie pan to ma, ale jak pan zabezpieczył zawartość – żachnął się Krause i spojrzał badawczym wzrokiem na podkomendnego.
– Miałem tylko to, panie Sturmbannführer, co znalazłem na plebanii w garażu. Na szczęście pastor to chyba jakiś mechanik z zamiłowania.
– Czyli? – niecierpliwił się Krause.
– Papier był natłuszczony, widać po częściach samochodowych. Opakowałem nim szczelnie po kilka skoroszytów, związałem mocno sznurkiem i zalakowałem wzdłuż łączeń. Przystawiłem naszą pieczęć sztabową. Z jakiegoś płaszcza gumowego, takiego, jakiego używają marynarze, wyciąłem duże kawałki, owinąłem nimi pakunki i skleiłem to na gorąco. Dodatkowo spiąłem skórzanymi paskami. Całość włożyłem do walizki. Tak jak w przypadku skrzynek, jej wnętrze pokryłem smarem. Również krawędzie przed zamknięciem.
– Świetnie. Brawo. Jestem pod wrażeniem pana inwencji. – Krause uśmiechnął się, a po chwili krzyknął do pilota: – Kapitanie!
– Słucham.
– Na pewno dolecimy na miejsce bez międzylądowania?
– To w linii prostej niecałe pięćset kilometrów, powinniśmy dać radę. Ale zobaczymy, jakie będą warunki pogodowe. Najwyżej wylądujemy w Grünbergu. Znam to lotnisko jeszcze sprzed wojny. Byłem tam na letnim obozie szybowcowym jako młody chłopak. Poza tym… musimy uważać. Może tu operować bolszewickie lotnictwo rozpoznawcze.
– Tutaj? Za naszymi ufortyfikowanymi liniami? – zdziwił się Krause.
– Nie dostał pan ostatniego komunikatu? Bolszewicy zajęli już Warszawę i podchodzą pod Opole. A to już niedaleko od nas. Zresztą proszę spojrzeć na mapę. Zaznaczyłem trasę lotu. Teraz kierujemy się na Stargard.
Kapitan Luftwaffe podał Krausemu mapę z zaznaczonym miejscem startu z prowizorycznego lądowiska w Gross Weckow na wyspie Wolin.
– Proszę spojrzeć na następne strony. Tam podkreśliłem na czerwono Passendorf. Tak jak pan mówił, obok wsi, po przeciwnej stronie niż kościół, jest dość rozległa, w miarę płaska polana. Dokładnie sprawdziłem. – Kapitan przekrzykiwał jednostajny warkot silnika i świst powietrza.
– Znajdziecie to miejsce? Damy radę bezpiecznie tam wylądować?
– Fieselerowi wystarczy dwadzieścia, trzydzieści metrów na lądowanie. A na tych płozach po śniegu przyziemimy jak na betonce – odpowiedział pilot. – Mussoliniego wywiózł w czterdziestym trzecim taki jak ten fieseler, to i nas tam w góry dowiezie – roześmiał się.
– Nie wiedziałem, że ten mały, niepozorny samolocik jest taki dzielny. – Krause pokręcił głową z uznaniem.
– Jak pan Sturmbannführer powiedział parę dni temu, że tam lecimy, to poszperałem w bibliotece pałacowej i znalazłem dokładną mapę turystyczną, a nawet publikację na temat tych… Heuscheuergebirge, wprawdzie z tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego, ale jednak. – Pilot wyjął z kieszeni kurtki książkę i przeczytał: – „Krótka historia uprzystępnienia Szczelińca wspomniana przez przewodnika po Szczelińcu sołtysa Franciszka Pabla”. Tam są, jak pan sam pewnie wie, piękne tereny. Proszę! – Podał swoje znaleziska starszemu z oficerów SD.
– Brawo, kapitanie! Mamy świetną lekturę, panie Hauptsturmführer – roześmiał się Krause, zwracając się do siedzącego obok i wciąż poprawiającego mundur towarzysza.
Po chwili przeglądania materiałów od kapitana Krause nachylił się ku podwładnemu i powiedział:
– Oddział specjalny czeka na nas w takim pensjonacie… – Zaczął jeździć palcem po mapie. – Jest: Hugo Teuber’s Gasthof. A właściciel miejscowego sklepu… o, tutaj – pokazał napis „Nentwigs Warenhandlung” – wskaże dokładnie miejsca. Jego sklep mieści się w dużym, drewnianym domu z dwuspadowym dachem. Przylega do niego stodoła. Łatwo będzie znaleźć.
– To pewny człowiek?
– Pewny. Dla Sicherheitsdienst pracuje od trzydziestego siódmego.
– Rozumiem. A o jakie miejsca chodzi?
– Jedno jest tutaj, niedaleko kościoła. Na niewielkim skłonie. – Wskazał na mapie kółko z krzyżykiem. – A drugie obok kamiennego mostu koło wodospadu. – Stuknął palcem w napis „Wasserfalle”. – Jakaś godzina drogi pieszo od kościoła. Po śniegu może nam to zająć więcej czasu. Idzie się koło tej polany, na której mamy lądować, i obok dość nowego domu z wysokim, spadzistym dachem. Wszystko jasne?
– Tak jest.
– Jeździ pan na nartach? – zapytał niespodziewanie Krause.
– Tak!
– Świetnie. Przyda się to panu w tamtych warunkach. Przynajmniej do wiosny. Będzie miał pan okazję potrenować zjazdy i podejścia. Na wyciągi nie liczyłbym, bo ich w okolicy, jak pamiętam, nie ma.
– Będziemy tam siedzieć do wiosny?
– Jak się okaże, że trzeba, to i dłużej. Takie rozkazy otrzymaliśmy z Berlina. Passendorf to duża wieś, jakieś… tysiąc mieszkańców. Może nawet znajdzie pan tam interesujące damskie towarzystwo – roześmiał się Krause.
– A jak z łącznością, panie Sturmbannführer?
– Mamy radiostację na miejscu i drugą, dużą, zainstalowaną i zakamuflowaną w schronisku na szczycie Grosse Heuscheuer. Tam w Szwajcarce…
– W czym?
– Szwajcarka, tak nazywają to schronisko. Mamy tam pięcioosobowy oddział, który prowadzi ciągły nasłuch. Stamtąd wysyłamy także meldunki do centrali. Jeszcze jakieś pytania?
– Nie. Wszystko jasne – odpowiedział Hauptsturmführer tonem służbisty.
– Proszę dokładnie się przyjrzeć mapie i poczytać ten przewodnik od pana kapitana. – Skinął głową w kierunku pilota. – Może się przydać taka wiedza… terenowa. Aha… – Krause zawiesił głos.
– Tak?
– Czy zabezpieczył pan ewakuację dla żony i dzieci pastora?
– Myśli pan, że będzie to konieczne? Że bolszewicy przełamią nasz Pommernstellung?!
– Panie Hauptsturmführer, pan pracuje w wywiadzie, a nie w Ministerstwie Propagandy i Oświecenia Publicznego Rzeszy! Trzeba zakładać najgorsze sytuacje, wtedy nic nas nie zaskoczy. Zrozumiał pan?!
– Tak jest!
– Co „tak jest”?! Zadałem panu proste pytanie!
– W przypadku realnego zagrożenia szef komórki SD w Swinemünde ma ewakuować pastora i jego rodzinę. Jest za to osobiście odpowiedzialny.
Krause pokiwał głową.
– To dobrze. Bardzo dobrze. Ja się teraz trochę zdrzemnę… Niech pan popatrzy, jaki piękny wschód słońca nad Stettiner Haff. – Mrużąc oczy, stuknął palcem w skórzanej rękawiczce w szybę z pleksi. – Zapowiada się wspaniały, zimowy dzień. – Uśmiechnął się pod nosem.
Podłożył pod policzek wewnętrzną część kaptura kurtki i zsunął niżej na czoło swoją bergmutze – czapkę z daszkiem jednostek górskich, z metalową szarotką z boku. Już zasnął, kiedy pilot lekko ściągnął na siebie wolant i przekręcił go. Samolot uniósł się nieco i po zwrocie przez prawe skrzydło obrał kurs na południe, zostawiając daleko na horyzoncie iskrzącą się srebrzyście taflę Zalewu Szczecińskiego.
Świnoujście – wiosna 1949
Przy niewielkim kutrze rybackim uwijało się kilka osób. Podobnie jak na innych jednostkach, przygotowywano się tu do wyjścia w morze o wschodzie słońca. Kutry, mimo że dobrze przycumowane przy nabrzeżu, kołysały się w rytm fal przyboju. W ciemnościach rozjaśnianych tylko przez lampy naftowe zapalone na pokładach i kilka latarni na nabrzeżu trwał załadunek skrzyń, sieci, lin, lodu i prowiantu. W oknach niewielkich kamienic stojących przy porcie nie świeciło się ani jedno światło. Wiosenna słota, noc i ciemna toń uchodzącej do morza Świny nadawały temu miejscu dość ponury wyraz.
– Panie szyper, panie Sztyk?! – rozległ się donośny krzyk jednego z rybaków.
– Co tam, do cholery? – odpowiedział inny, nieco przytłumiony głos należący do postawnego mężczyzny, który właśnie uchylił drzwi kabiny.
– Panie szyper! Nie ma jeszcze mechanika! A za dwie godziny wychodzimy w morze. Niedługo będzie świtać – zameldował przybyły, ocierając dłonią czoło mokre od siąpiącego deszczu ze śniegiem.
– Hmm… Jak nie przestanie padać, to nas wypuszczą dopiero za trzy godziny. Zresztą przy takim wietrze nie zamierzam wypływać. Rano pogoda ma się polepszyć. – Szyper spojrzał na pędzące nisko ciemne chmury.
Stefana Sztyka z podwarszawskiego Wawrzyszewa przywiała do Świnoujścia powojenna zawierucha. Część rodziny zginęła w powstaniu warszawskim, część została zamordowana w egzekucjach. On, będąc żołnierzem AK, dostał się do niewoli. Stefan jeszcze jako młodzieniec marzył o pływaniu po morzu. Nie przypuszczał, że wojenna tragedia doprowadzi do spełnienia tych marzeń. Nie wrócił już do Warszawy. Po uwolnieniu z obozu jenieckiego dotarł tutaj, do Świnoujścia. Postanowił zacząć wszystko od początku.
Sztyk był człowiekiem obrotnym, mającym wiele znajomości, nie unikał też drobnego handlu z marynarzami w porcie, a czasem na morzu. Jego pozycję społeczną wzmocnił ślub z Zofią pochodzącą z warszawskiego Mokotowa, również żołnierzem AK, która później po wstąpieniu do I Armii WP cieszyła się poważaniem w lokalnej społeczności, a nawet u władz. Na tyle dużym, że bez problemu dostała na własność pensjonat w Międzyzdrojach. To od niej właśnie Sztyk przejął smykałkę do handlu.
Drzwi sterówki nagle się otworzyły, do środka wbiegł młody chłopak ubrany w gumowany płaszcz z kapturem, uwijający się wcześniej wokół skrzynek w części dziobowej kutra.
– Chyba już jedzie! – krzyknął. – Panie szyper! Tam! – Wskazał ręką przez otwarte drzwi.
– Zamykaj, młody, bo mi tu wody i śniegu nawpada, a i ciepło ucieknie! – odpowiedział Sztyk, po czym sam wyszedł na pokład i spojrzał w kierunku nabrzeża.
– O, tam! – Chłopak wskazał na mężczyznę na rowerze z przymocowaną do bagażnika walizką.
Kilkadziesiąt metrów od kutra w strugach coraz obficiej padającego deszczu Sztyk dostrzegł Eryka, ich mechanika. Mężczyzna, ubrany tak jak oni w płaszcz z kapturem, kołysał się na rowerze, walcząc z porywami wiatru. Był jednak coraz bliżej i w końcu zatrzymał się przy mającym kształt wielkiego grzyba polerze oplecionym linami cumowniczymi ich jednostki. „Po jaką cholerę mu ta walizka. Jakieś fanty w niej przyniósł? W ogóle on jakiś aligant dzisiaj?! Przecież wopiści nie wypuszczą go na morze” – myślał Sztyk.
– Panie szyper, panie Sztyk. Przepraszam. Bardzo przepraszam – rzucił z daleka nieco łamaną polszczyzną z wyraźnym niemieckim akcentem, przekrzykując szum deszczu i gwizd porywistego wiatru. – Miałem sprawę… – urwał.
– Dobra już, dobra, panie Eryku. Nie będę przecież pana besztać – przerwał mu Sztyk. – Alles ist gut. Bierz się pan do roboty! Szkoda czasu. Do wyjścia z portu mamy jeszcze… ze trzy godziny. – Odwrócił się, chcąc wrócić do sterówki. – Ten cholerny północno-zachodni wiatr. Jedyne, czego tutaj nie lubię, to właśnie to przeszywające gówno wiejące od Danii – mruknął pod nosem, ocierając dłonią mokrą twarz.
– Ale panie szyper… – dobiegł go głos Eryka.
– O co chodzi, panie Eryku?
– Ma pan szyper chwilę? Bardzo proszę. To ważne.
Sztyk popatrzył na niego i zrozumiał, że mechanik ma mu rzeczywiście coś istotnego do powiedzenia. „Nigdy nie widziałem u niego takiego wyrazu twarzy. Do tego ta jego walizka, co to ją tak ściska w dłoni. O co mu chodzi, do jasnej anielki?” – pomyślał.
– Dobra. Mamy trochę czasu – zwrócił się do Eryka. – Musi się rozwidnić i przestać tak wiać. Napijemy się w sterówce gorącej herbaty po góralsku. Na rozgrzanie.
Eryk wszedł ostrożnie na pokład i ruszył za Sztykiem. Zamknęli za sobą drewniane drzwiczki z niewielkim bulajem. Zaczęli strzepywać z długich, gumowanych płaszczy wodę. Potem zdjęli je i powiesili na haczyku na drzwiach. Sztyk zapalił maszynkę benzynową. Postawił na niej czerwony, emaliowany dzbanek. Po paru minutach z metalowego, mocno zużytego pudełka z napisem „English Breakfast” wsypał do bulgocącej już wody łyżkę liściastej herbaty.
– Pamiątka. Dostałem od Anglików, jak nasz obóz wyzwalali – powiedział, stukając palcem w pudełko.
Po chwili rozlał parujący napój do dwóch białych porcelanowych kubków z nadrukiem „SS Reich” wyprodukowanych specjalnie dla tej niemieckiej dywizji. Do każdego dodał trochę płynu z pękatej, brązowej butelki ze złotą naklejką firmującą brandy.
– Tu jest cukier. – Wskazał na szklany słoik. – To jaką masz pan ważną sprawę do mnie, panie Eryku? – Popatrzył na mechanika przenikliwym wzrokiem.
– Panie Sztyk. Pan jesteś porządny człowiek. Ja to wiem. Nigdy z pana strony nic złego mnie nie spotkało. A o to Niemcowi niełatwo w Polsce. Ja…
– Widzę, że bierzesz mnie pan pod włos – odezwał się Sztyk.
– Nie, to nie tak. To… Hmm… Ja już tutaj nie mogę żyć. Muszę uciekać.
– Ohohooo, to poważna sprawa. – Sztyk upił łyk gorącej herbaty. – Panie Eryku, posłuchaj pan. Jestem zadowolony z pana pracy. Nawet nie wnikałem, dlaczego mnie pan oszukałeś…
– Ja?! Pana szypra? Panie Sztyk, panie Stefanie, ja… – Utkwił wzrok w Sztyku.
– Dobra, dobra. Posłuchaj pan. Nie wnikałem, dlaczego mnie pan oszukałeś. Sprawdziłem w tym waszym Gross Weckow, czyli po naszemu obecnie Wiejkowie. Tam nie było przed wojną ani w czasie wojny żadnego pastora o nazwisku Roppel. – Spojrzał na mechanika.
– Panie Sztyk. Eryk to mam na imię naprawdę. Musiałem zmienić nazwisko, żeby nikt się mnie nie czepiał. Tylko panu powiedziałem, że byłem pastorem w Gross Weckow, to znaczy w Wiejkowie. Tylko panu ufam. Dlatego…
– Dlatego nie powiedziałeś mi pan od razu, w czym rzecz.
– Nie, to nie tak. Niech mnie pan szyper zrozumie. Ja wszystko wytłumaczę.
Sztyk patrzył na mechanika badawczym wzrokiem, siorbiąc co chwila herbatę z alkoholem. Eryk spoglądał na niego niepewnie. Oplatał dłońmi swój porcelanowy kubek, jakby chciał wyciągnąć z niego całe ciepło. Po chwili też się napił. Potem znowu i znowu, ale jakby bardziej nerwowo.
– Chcesz pan, panie Eryku Roppel, czy jak się tam pan naprawdę nazywasz, dymać na Zachód? Tak? Przeflancować się do lepszego świata? Cwaniak z pana. – Mężczyzna pokręcił głową.
– Mam tam dzieci. Pod koniec wojny, po tych nalotach alianckich na Świnoujście w marcu i kwietniu, kiedy tyle ludzi zginęło, urwał mi się kontakt z osobami, które miały mnie stąd ewakuować na Zachód. Udało mi się jedynie dzieci wysłać kutrem. Dostałem później wiadomość, że dotarły do Hamburga, do moich dalekich krewnych. Myślałem na początku, że da się tu żyć… Że będzie inaczej. Przeliczyłem się.
– A żona?
– A żona… – W oczach mężczyzny błysnęły łzy. – Jak Armia Czerwona weszła na Wolin, to dotarli do Wiejkowa. Słyszeliśmy, że z nią idą też jednostki polskie. Modlili się wszyscy we wsi, żeby to oni weszli, nie Sowieci. Niestety. Mieszkaliśmy wraz z różnymi uciekinierami u nas na plebanii – urwał i otarł policzek z łez. – Znalazłem ją zgwałconą i zadźganą bagnetami w kościele przed ołtarzem. Leżała w kałuży krwi. Obok niej konały niedobite strzałem czy bagnetem inne kobiety. Między ławkami trafiłem na kilka następnych trupów, także zgwałconych i zastrzelonych chłopców z naszej wsi. Nic nie mogłem zrobić. Jak wpadli na plebanię, to obili mnie kolbami. Jak przez mgłę słyszałem krzyki, wrzaski i pojedyncze strzały…
Mechanik przerwał opowieść.
Stali w milczeniu, ściskając w rękach kubki. Sztyk patrzył na płaczącego mężczyznę. Nigdy nie przypuszczał, że będzie mu żal jakiegoś Niemca. Że po tym, co zrobili z jego Warszawą, może jakiemuś przedstawicielowi tego narodu współczuć, że będzie po tej samej stronie, co on. Bo tak samo nienawidził tego sowieckiego bydła, tej czerwonej zarazy ze wschodu, tak jak ten biedny ewangelicki pastor ocierający teraz łzy. Położył dłoń na ramieniu mężczyzny, a potem dwa razy delikatnie go poklepał. Odczekał chwilę, bo i jemu ścisnęło gardło, a w końcu zapytał:
– A nie próbowałeś pan jakoś przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż? Czy z tymi transportami do Lubeki. Taki statek… Isar tam pływał. Pamiętam.
– Ja zadeklarowałem pochodzenie polskie po matce i że chcę tu zostać. Bałem się, że mnie gdzieś Sowieci wyślą, jak innych, do obozu, czy wezmą za dywersanta albo szpiega.
– Aaaa. Toś się pan rozmyślił, jak mniemam. Już nie chcesz być pan Polakiem. Znowu Niemcem. Czy może jakieś interesy pana tu trzymały? – Spojrzał badawczo na Eryka. – A co z tymi próbami?
– Próbowałem, panie szyper, próbowałem. Z rok temu rozmawiałem z marynarzami z Ruth i Svodii, które pływają do Göteborga.
– I co?
– I nic. Po tej aferze, gdy zawrócili prom do Gdyni, że niby kapitan i załoga przemycali ludzi, bali się. Panie Sztyk! Nawet starałem się przez wicekonsulat szwedzki w Szczecinie, w tym ich Domu Marynarza Szwedzkiego. I krótko po wizycie tam przesłuchiwali mnie na Strażnicy Portowej.
– Nasi? Ze Strażnicy Portowej numer 72? Z 46 batalionu? Który to?
– Zastępca do spraw zwiadu i jakiś drugi w cywilnym ubraniu.
– Aaaa. Ten, jak mu tam, porucznik… – Tu Sztyk nie był szczery z rozmówcą.
Zastępcę komendanta do spraw zwiadu znał bardzo dobrze. Wopista pochodził z warszawskiego Czerniakowa. Przepływając przez Wisłę, przedarł się z powstania do I Armii Wojska Polskiego i dotarł z nią do samego Berlina. Nie ujawnił nigdy, że należał do AK. Po zakończeniu działań wojennych wracał z repatriantami do Polski. W drodze poznał przyszłą panią Sztykową, sierżant Zofię Kupiec, która też właśnie na Pomorzu Zachodnim postanowiła znaleźć nowe życie, nowy dom, zacząć wszystko od początku, wyprzeć wojenne traumy. Od tego czasu przyjaźnili się.
– I co dalej?
– I teraz to już na pewno mnie nie puszczą. – Mechanik opuścił głowę i zaczął bezwiednie kręcić kubkiem.
– Czyli jesteś pan potrzebowski. Hmm… Jak pan to sobie wyobrażasz? Że zabiorę pana na morze? Że na Bornholm popłynę?
– Panie szyper, ma mnie pan za naiwnego? Przecież wiem, że na morzu podpływacie do duńskich czy szwedzkich jednostek i prowadzicie z nimi handel.
– Ale handel to jedno, a przemyt człowieka to drugie. Nie zapominaj pan, gdzie żyjemy! W jakim kraju! Tu nie wystarczy jakieś małe ecie-pecie. Pan wiesz, o czym mówię? – powiedział lekko podniesionym głosem Sztyk.
– Panie szyper, ja wiem, rozumiem…
– Aaa, co pan tam wiesz, co rozumiesz – żachnął się Sztyk, przerywając mężczyźnie.
– A wiem. Pan i pańska żona jesteście ludźmi interesu. Nic za darmo. Tak?
Mechanik wyjął z kieszeni spodni jutowy woreczek, rozwiązał go i wysypał z niego kilkanaście złotych monet z wizerunkiem cara Mikołaja II.
– Świnki – powiedział Sztyk, patrząc na monety. – Sporo tego. A tam co pan masz? – Wskazał głową w kierunku walizki.
– Panie Stefanie, mogę pokazać. To pamiątki rodzinne, dokumenty, małe obrazy, jakaś stara biżuteria, jeden medalion… – zawiesił głos. – To jak będzie? – zapytał po chwili.
– Poczekaj pan tu na mnie. Hamuj pan piętą! Nie tak szybko! – Sztyk spojrzał ciężkim wzrokiem na Niemca. – Muszę coś załatwić, wdepnę do WOP-u. Nie może być żadnej krewy. Rób pan swoje. Sprawdź silnik i przewody paliwowe. Aha. Weźmiemy większy zapas ropy – powiedział i zarzucił na siebie gumowany płaszcz. – A właśnie, nigdy o to pana nie pytałem: skąd zna pan polski?
– Uczyłem się po wojnie. A wcześniej… Na początku mojej służby dla Boga i ludzi jako młody pastor pracowałem w Niederschlesien, to znaczy na Dolnym Śląsku, w takiej niewielkiej wiosce w górach. Poznałem tam moją przyszłą żonę. Jej dziadek pochodził z Polski. Poza tym, a może właśnie dlatego, że żona mówiła po polsku, zatrzymywali się u nas turyści i kuracjusze polscy.
Sztyk jeszcze raz poklepał Roppela w ramię. Widział, że opowieść o żonie sprawia mu duży ból.
– Ale pamiętaj pan, panie Eryku, nie możesz się pan spietrać, bo będzie bieda… Dobra, to idę. Zamelinuj się pan pod pokładem i nosa na zewnątrz nie wystawiaj.
– Panie szyper, panie Stefanie. Chwileczkę. – Mężczyzna schylił się i wyjął z walizki niewielki, złoty medalion. – To bardzo stary i wartościowy przedmiot. Przyda się, jak będzie pan… coś załatwiać w WOP-ie. Nic więcej już nie mam. – Spojrzał na Sztyka, który wziął medalion z jego dłoni i wyszedł.
– Stefan, stary, czy ty wiesz, która jest godzina? – powiedział zaspanym głosem młody porucznik, zakładając na siebie zielony mundur. – Co może być tak ważnego, że mnie w domu z łóżka wyciągasz?
– A co miałem zrobić, skoro nie było cię na służbie w Strażnicy Portowej – odpowiedział Sztyk.
– Nie mam dzisiaj służby. Chodźmy do kuchni, bo syna i córkę obudzimy. Trochę chorują ostatnio. Dlatego wziąłem wolne, żeby żonę odciążyć. Dwie noce nie spała, tylko siedziała przy ich łóżkach.
Mężczyźni przeszli przez mały korytarz.
– Mów, w czym rzecz? – Oficer podszedł do kuchennego stołu, wziął paczkę papierosów i zapalił jednego.
Sztyk opowiedział mu historię mechanika.
– Kurwa, ciężka sprawa. To ten, który mieszka niedaleko starej przystani promowej w Warszowie?
– Tak.
– Cholera. Bezpieka się nim interesuje. – Pokręcił głową. – Z komendantem to bym załatwił, ale ten chuj zastępca do spraw polityczno-wychowawczych… Ideowiec.
– Słuchaj, ja wiem, że to trefna sprawa. Ale… połowa świnek twoja. Dołożę ci jeszcze to. – Sztyk położył na stole gruby medalion w jakieś wzory i znaki. – Mówił, że złote, stare i wartościowe. Sztymuje ci?
– Stefan! A co ja z tym zrobię?! Muzeum założę w strażnicy?! – Zaczął kręcić medalionem na blacie stołu.
W kuchni starego domu przy ulicy Matejki, wcześniej, do czterdziestego piątego roku, Gadebuschstrasse, zapadło milczenie. Porucznik i Sztyk wpatrywali się w leżący na stole medalion. Za oknem między konarami drzew świszczał wiatr, a od strony plaży dochodził huk fal rozbijających się o brzeg. Stojąca na stole lampa naftowa migotała ciepłym światłem, a po pomieszczeniu rozchodził się zapach palonego papierosa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Sicherheitsdienst – Służba Bezpieczeństwa Reichsführera SS. [wróć]