39,99 zł
Tropy związane z tajemniczym napadem w warszawskiej kamienicy prowadzą na Ukrainę, na Bałkany i na Bliski Wschód…
W Warszawie giną dokumenty i twarde dyski z komputerów tureckiej placówki handlowej. Mimo zabezpieczonych śladów, śledztwo utyka w martwym punkcie. Kilka miesięcy później w kijowskiej Ławrze Pieczarskiej, ukraiński wywiad ujawnia materiały demaskujące funkcjonariuszy służb rosyjskich i ich zainteresowanie różnymi obiektami na terenie Kijowa.
Emerytowany oficer Agencji Wywiadu Marcin Łodyna spędza urlop w Bieszczadach. Odpoczynek zakłóca mu informacja o tajemniczym zdarzeniu w górach i ataku Rosji na Ukrainę. Gdy dochodzi do kolejnego intrygującego zdarzenia, tym razem w Iraku, Łodyna zostaje wciągnięty w wir wydarzeń.
Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę w stopniu podpułkownika. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea) i powieści sensacyjnych W czerwonej sieci i Ostatni horyzont. Ostatnio ukazała się jego kolejna powieść Ostatni azyl.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 421
Warszawa – jesień 2021 roku
Dwudziestoparoletnia kobieta z rozpuszczonymi, gęstymi blond włosami i w ostrym makijażu szła wzdłuż Kruczej. W pewnym momencie zmieniła kierunek marszu i przecięła ulicę w poprzek. Zatrzymawszy się po drugiej stronie, postawiła spory kołnierz w swoim grafitowym trenczu. Sięgający do kolan płaszcz spięty był w talii paskiem z klamrą, która połyskiwała w świetle ulicznych latarni. Kobieta skręciła następnie w prawo, w ulicę Wspólną. W pewnym momencie, nie zatrzymując się, roztrzepała dłonią włosy, aby te częściowo zakrywały jej twarz.
Wysokie nad kolana buty i krótka obcisła sukienka migająca pod połami płaszcza odrzucanymi przez energicznie stawiane kroki podkreślały jej wyzywający wizerunek. Czarny kaszmirowy szal na ramionach opadał swobodnie, wijąc się pod rękawami. Całości dopełniał miarowy stukot obcasów uderzających o betonowe płyty chodnika. Uważny obserwator mógłby dojść do wniosku, że w jej twarzy była jakaś egzotyczna nuta. Że jej uroda nie jest polska ani nawet słowiańska. Ale o tej godzinie, w środku nocy, w tym rejonie miasta nie było osób, które mogłyby dojść do takiego przekonania. Zimna jesienna pogoda nie zachęcała nikogo do spacerów, zwłaszcza że deszcz nieprzerwanie siąpił w Warszawie cały dzień, tworząc gdzieniegdzie wielkie kałuże. Jakiś przypadkowy przechodzień mógłby co najwyżej skonkludować, że dziewczyna wraca z pobliskiego night clubu z występów lub zmierza do jednego ze śródmiejskich hoteli, do czekającego z niecierpliwością napalonego na nią ekskluzywnego klienta. W tej okolicy bowiem widok takiej kobiety nie był raczej czymś niezwykłym.
Doszedłszy do końca mijanego po przeciwnej stronie ulicy gmachu Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, u wylotu niewielkiej uliczki, dziewczyna nagle przystanęła. Wyjęła z zawieszonej na ramieniu dużej torby paczkę papierosów i nie zdejmując z dłoni czarnych rękawiczek, zapaliła jednego. Rozejrzała się dyskretnie, rozpięła płaszcz i ponownie poprawiła kołnierz. Odczekała chwilę potrzebną na zaciągnięcie się kilka razy papierosem, po czym ruszyła dalej. Teraz szła nieco wolniej, wypuszczając dym wydatnymi ustami pokrytymi grubą warstwą czerwonej szminki. Na wysokości niebieskiej koperty rezerwującej miejsce parkingowe dla osób niepełnosprawnych, rzuciła papierosa na chodnik i zdusiła go podeszwą buta.
Mężczyźni siedzący kilka metrów dalej w granatowym vauxhallu grandland na brytyjskich tablicach rejestracyjnych dostrzegli tę atrakcyjną kobietę już dużo wcześniej, kiedy ta skręciła z Kruczej. Jednak rząd zaparkowanych samochodów nie pozwalał im dokładniej się jej przyjrzeć. Dopiero kiedy zatrzymała się i zapaliła papierosa, mieli ją jak na dłoni. Przynajmniej ci siedzący na przednich fotelach. Nie spuszczali jej z oczu nawet na moment. Intensywnie śledzili wzrokiem każdy jej ruch, każdy gest. Mogłoby się wydawać, że byli w pewien sposób zahipnotyzowani jej całym anturażem tworzącym swoisty nocny spektakl. Brak ruchu samochodowego i przechodniów oraz światła miasta odbijające się w kałużach przydawały sytuacji jakiegoś szczególnego wyrazu, jakiejś tajemniczości połączonej z prowokacyjnym erotyzmem blondynki.
Kobieta coraz bardziej się do nich zbliżała. W końcu minęła ich i nagle przystanęła parę kroków przed bramą przedwojennej, odrestaurowanej kilkanaście lat temu kamienicy. Ujęła w dłoń pasek torby, zsunęła nieco z ramion płaszcz i szal. Podeszła bliżej. Zapukała kilka razy w szybkę drzwi wejściowych osadzonych w bramie. Potem znowu i znowu. Niczym zmęczona po ciężkim dniu pracy, całym ciałem przywarła do przeszklonej powierzchni. Palcem w czarnej rękawiczce powiodła po przyciskach domofonu, zatrzymując się na jednym z nich. Nie nacisnęła go jednak. Płaszcz z szalem jeszcze bardziej zsunął jej się z ramion. Spod głębokiego dekoltu obcisłej sukienki wystawał koronkowy czarny stanik, wyraźnie kontrastujący z bielą nieopalonej części piersi. Znowu zapukała palcami w szybę i przywarła mocniej biustem do zimnego szkła. Jednocześnie zaczęła nerwowo to podnosić do tyłu nogę, to ją opuszczać, stukając przy tym głośno o bruk obcasem zakończonym metalowym flekiem.
Zaspany ochroniarz włączył lampkę biurową stojącą przy monitorze systemu CCTV, wstał zza kontuaru i powoli podszedł do drzwi, przecierając zmrużone oczy.
– Czego pani chce? Proszę stąd odejść! – rzucił, jakby miał już ów tekst przygotowany na tego typu okazje.
– Proszę otworzyć. Please. Pan… counselor Erva Keskin prosił, żebym zostawiła my passport dla niego – mówiła po angielsku z dziwnym, nietypowym akcentem, wplatając w to słowa i całe określenia po polsku. – Counselor Keskin to mój wujek. Please. Będzie panu bardzo wdzięczny za okazaną mi pomoc. On specjalnie jutro przyjdzie do pracy. A teraz jest… out of Warsaw, bo przecież jest weekend. Proszę pana bardzo. Bardzo. Please.
Kobieta wyjęła z torby turecki paszport i przyłożyła okładkę do szyby.
– Proszę pani, pani wie, która jest godzina? Niech pani jutro przyjdzie, skoro pan radca też będzie jutro – negocjował ochroniarz, nie spuszczając jednocześnie oczu z ciała młodej kobiety.
– Wiem, przepraszam. I am sorry. Trochę zabalowałam w Warszawie. Moja matka jest Polką. Jestem u jej rodziny i my passport mi się kończy. Powiedzieli mi tak on airport. Zapomniałam. Jutro wcześnie rano jadę do Świeradów – wypowiedziała z trudem. – Do grandmother… do babci. Ona tam czeka na mnie. Ma taki beautiful… piękny drewniany dom. To bardzo daleko, far away za Wrocław. Przez tę fucking pandemia COVID nie widziałam jej już ze dwa lata. Proszę pana bardzo. Please.
Kobieta uśmiechała się, jednocześnie wkładając w paszport pięćdziesięciodolarowy banknot.
– Niech pan tylko weźmie my passport i po południu odda wujkowi, to znaczy counselor Keskin.
Ochroniarz pokręcił głową jakby z dezaprobatą. Takim samym powolnym tempem jak przyszedł, wrócił za kontuar. Po krótkich poszukiwaniach podszedł do drzwi z pękiem kluczy. Zaczął przekładać jeden po drugim. W końcu znalazł ten od drzwi w bramie. Po chwili włożył go do zamka i przekręcił. Niepewnym ruchem lekko uchylił drzwi, wyciągając rękę po dokument. W tym momencie padł głuchy strzał z rewolweru z tłumikiem, który dziewczyna trzymała w dłoni. Potem drugi. Oba pociski dosięgły czoła ochroniarza. Dziewczyna niemal jednocześnie z drugim strzałem popchnęła silnie opadające bezwładne ciało mężczyzny do wewnątrz bramy. Siedzący na przednich fotelach vauxhalla mężczyźni błyskawicznie wyskoczyli z samochodu. Za nimi ruszyła dwójka z tylnej kanapy.
W bramie jeden z pasażerów vauxhalla przejął od zabójczyni rewolwer. Dziewczyna ruszyła szybkim krokiem w kierunku Marszałkowskiej, a napastnicy weszli do budynku i zamknęli drzwi od środka. Jakby na rozkaz dwóch z nich złapało ochroniarza za ręce i nogi, zaciągnęło go za kontuar i posadziło na krześle, opierając zwłoki głową o blat biurka, co miało pozorować, że ten po prostu śpi. Wyłączyli lampkę oświetlającą blat i szklaną przesłonę na kontuarze. Zamknęli drzwi, a pęk kluczy przekazali mężczyźnie z bronią. Potem wyciągnęli z przewieszonych przez ramię toreb mokre szmaty i wzięli się do wycierania śladów krwi na podłodze.
– Le’net be…! Wêran be…! – powiedział pod nosem jeden z czyszczących podłogę.
Wcześniej podciągnął kominiarkę na czoło odkrywając pomazaną czarnym kamuflażem twarz. Zrobił gest, jakby wszystko podeszło mu do gardła i chciało mu się wymiotować. Dotknął się kilka razy dłonią ściśniętą w pięść pod przyciśniętą do klatki piersiowej brodą. Na ten widok drugi ze zmywających podłogę przyłożył palec do ust, dając towarzyszowi znać, aby nic nie mówił, po czym złapał go mocno dłonią za ramię i lekko nim potrząsnął. Coś powiedział spod kominiarki.
– Lêre here…! Li vir nemîne…! – rzucił z przekąsem w odpowiedzi mężczyzna i aby się uspokoić, zaczął powoli liczyć szeptem.
Kiedy doszedł do sześciu, zsunął z powrotem kominiarkę na twarz, kilka razy głęboko odetchnął i wrócił do pracy.
Dwaj pozostali napastnicy zaczęli majstrować przy systemie monitoringu. Po chwili wyłączyli kamery CCTV w całym budynku. Złożyli sprzęt do skrzynki i wskazali dwójce kończącej szorowanie podłogi szklane przepierzenie z drzwiami oddzielającymi korytarz bramy od wewnętrznego patio kamienicy.
Deszcz, po krótkiej przerwie, znowu się rozpadał. Teraz była to już prawie ulewa. Dziewczyna zmierzała w kierunku ronda Dmowskiego, po drodze próbując bezskutecznie i nerwowo przewiązać swój płaszcz paskiem. W końcu po wielu próbach jej się to udało. Wcześniej otuliła się czarnym szalem. Szła coraz mniej uważnie. Kilka razy się potknęła. Zmęczenie i napięcie dawały o sobie znać. Jednak wciąż pozostawała w jakimś amoku. Na ten moment, na te strzały w bramie, czekała w podekscytowaniu od kilku tygodni. Od chwili, gdy wczoraj opuściła Szwecję, wiedziała, że musi być wyjątkowo skoncentrowana na tym zadaniu. W perspektywie czasu doszła do wniosku, że to wyczekiwanie, ten czas spędzony na morzu bardziej ją wyczerpał niż zrealizowana przez nią tego dnia trasa sprawdzeniowa, którą rozpoczęła w Gdyni po zejściu z promu z Karlskrony. Przerwa na odpoczynek w hotelu przy warszawskim Lotnisku Chopina dała jej jedynie trochę oddechu. Potem napięcie wróciło, i to ze zdwojoną siłą. A doszedł do tego jeszcze stres. Zwłaszcza wtedy, kiedy dawała mężczyznom w samochodzie znaki, które wskazywały na gotowość do realizacji zadania i jednocześnie informowały, że nie wykryła obserwacji.
Teraz musiała jak najszybciej wrócić do hotelu. Samolot do Stambułu miała po południu, a stamtąd lot do Irbilu w irackim Kurdystanie. Pozostało jej tylko pozbycie się butów, sukienki, peruki i płaszcza. Musiała zmienić makijaż, a co najważniejsze, zniszczyć fałszywy turecki paszport. „Cholera, nie zajrzałam do tej walizki, którą mi przygotowali. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomnieli, że są tam odpowiednie ubrania, a zwłaszcza jakaś ciepła kurtka. Jak nie ma, to poproszę, żeby mi kupili na lotnisku albo gdzieś na mieście. Będzie w końcu jeszcze sporo czasu” – rozważała, łapiąc przygodną taksówkę koło klubu nocnego w rejonie Nowogrodzkiej, gdzie mimo późnej pory kręciło się wiele osób, w tym podobnie do niej ubranych kobiet. Do tego licznie podjeżdżające i odjeżdżające taksówki i samochody prywatne. „Szkoda będzie tylko tych delikatnych, pięknych czarnych rękawiczek z koziej skóry” – pomyślała.
Po niecałej półgodzinie wysiadała przy parkingu wielopoziomowym znajdującym się naprzeciwko terminala pasażerskiego warszawskiego lotniska. Kwadrans później była już w hotelu. Wyglądała zupełnie inaczej. Przebrała się i wszystkie rzeczy zostawiła w podstawionym wcześniej samochodzie. Wsiadła do windy, prawie zasypiając na stojąco. Po chwili weszła do swojego pokoju. Spojrzała na zegarek. Do spotkania miała jeszcze, jak oszacowała, ponad pięć godzin. Rozebrała się do bielizny i rzuciła ciężko na łóżko. Nie miała siły ani wziąć prysznica, ani zmyć makijażu. Wślizgnęła się w zimną pościel i zapadła w głęboki sen.
Wąski strumień zimnego, biało-błękitnego światła omiótł przedpokój dużego mieszkania zajmowanego przez sekretariat Radcy Biura Handlowego Ambasady Turcji w Warszawie. Potem dołączyły trzy wąskie światła z pozostałych latarek trzymanych przez intruzów. Mężczyzna w kominiarce stał nieruchomo w przedpokoju i obserwował ekran tabletu podłączonego długim kablem do urządzenia przypominającego laptop; znajdowało się ono w otwartej skrzynce transportowej. Na ekranie wyświetlacza instalacji alarmowej pokazywały się różne cyfry, migotały zielone, żółte i czerwone diody. Po chwili mężczyzna rozbrajający alarm kiwnął do pozostałych głową na znak, że jest bezpiecznie i można wchodzić dalej.
Stojący jako pierwszy przed wysokimi drzwiami mężczyzna, ściskający w dłoni rewolwer z dokręconym tłumikiem, nacisnął na mosiężną klamkę. Popchnął delikatnie drzwi. Te z lekkim skrzypnięciem otworzyły się dostojnie. Cała czwórka ruszyła powoli. Teraz do tamtego skrzypnięcia dołączył dźwięk dębowego parkietu ułożonego w jodełkę, lekko uginającego się pod stopami mężczyzn. Salon, do którego weszli, był urządzony jak typowe biuro. Darmo byłoby szukać secesyjnych foteli i kanap, biedermeierowskich biurek, stołów czy szafek art déco dawnych mieszkańców. Były tu tylko nowoczesne meble: dwa wielkie biurka należące zapewne do sekretarki oraz niższego rangą asystenta tureckiego dyplomaty, kanapa, dwa fotele, stolik kawowy, przeznaczone zapewne dla gości oczekujących na spotkanie z radcą. Na ścianach wisiały plakaty oprawione w antyramy przedstawiające Hagię Sophię w Stambule, turecką riwierę z rzędem nadmorskich hoteli z niebieskimi basenami u ich stóp, Kapadocję z charakterystycznymi, drążonymi w skałach budowlami, kolumnadę monumentalnego Mauzoleum Atatürka w Ankarze. Na regałach zalegały kolorowe foldery, broszury, materiały reklamowe i informacyjne. Światło jednej z latarek powędrowało na tabliczkę z napisem: ticari Danisman Ofisi. Intruz z pistoletem kiwnął głową do jednego ze swoich towarzyszy, rozkazując mu tym gestem, by wszedł do środka. Po czym to samo przekazał następnym. Jakby doskonale znał rozkład mieszkania, wskazał na oba biurka i stojące na nich komputery oraz na szafy z segregatorami. Mężczyźni rozeszli się po pomieszczeniu prawie bezszelestnie. Wszyscy przystąpili do regularnej demolki. Wyciągali segregatory, wyrywali z nich i chowali do przewieszonych przez ramię toreb poszczególne, wybrane dokumenty. Potem rzucali teczki niedbale na podłogę. Wyciągali szuflady i wysypywali z nich różne biurowe szpargały. Tymczasem rozbrajający wcześniej alarm mężczyzna przystąpił do wymontowania twardych dysków z obu komputerów. Wcześniej porozrywał niewielkim łomem ich obudowy. Gdy osiągnął cel, dołączył do pozostałych, przebywających w zdemolowanym już gabinecie radcy handlowego. Po chwili zrobił to samo z jego komputerem. Do łupów włamywaczy dołączyła kaseta na pieniądze, laptop, zegarek Rolexa, złote spinki do koszuli oraz kilka wiecznych piór w eleganckich futerałach przygotowanych na prezenty.
Napastnicy, którzy wcześniej zajmowali się segregatorami w sekretariacie, weszli do gabinetu. Spojrzeli na flagę turecką powieszoną na błyszczącym stojaku. Podeszli do niej. Najpierw na nią napluli, potem zerwali, poszarpali i rzucili na podłogę. Mężczyzna z rewolwerem popatrzył na nich, a następnie spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia w nocy. Zdecydowanym krokiem podszedł do każdego z ekipy i ruchem dłoni nakazał jednoznacznie opuszczenie pomieszczenia. Przed wyjściem jeden z włamywaczy rozbił uprzednio rozbrojony alarm. Czterech zamaskowanych osobników schodziło teraz ostrożnie po schodach i kierowało się na patio. Po kilkunastu sekundach cała czwórka stanęła przed bocznymi, solidnymi drewnianymi drzwiami prowadzącymi na wąską klatkę schodową oficyny.
Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej, również na Wspólnej, na wysokości salonu optycznego, stała zaparkowana niewielka biała blaszanka – toyota proace city. Pojazd wewnątrz miał zamontowane dwie zakamuflowane kamery wysokiej rozdzielczości, które obejmowały swoim zasięgiem całą okolicę: Wspólną z kierunku Kruczej i skrzyżowanie z Marszałkowską. Natomiast kilka pięter wyżej, w jednym z apartamentów siedział wysoki, szczupły, około pięćdziesięcioletni mężczyzna, z bujną, nieco przyprószoną już siwizną czupryną. Wpatrywał się w obraz z tych kamer wyświetlanych na dwóch laptopach. Powoli sączył ze szklanki jedyny tej nocy drink, jego ulubiony wenezuelski rum Santa Teresa z colą, limonką i grubymi kostkami lodu. Lubił ten słodki zapach ciemnego alkoholu pomieszany ze świeżym cytrusem. Każdorazowo, zanim upił łyk, zaciągał się jego wonią. A nade wszystko lubił ten dźwięk kostek lodu głośno obijających się o grube szkło. Kiedy bywał w nadmorskich tropikach czy na egzotycznym wyspach, w czasie zachodu słońca podnosił wysoko szklankę i patrzył przez nią na kryjące się w ciemnościach morza żółte i czerwone promienie odległej gwiazdy. Tutaj, w tym pokoju mógł popatrzeć przez nią jedynie na zimne ekrany laptopów.
Mężczyzna co chwila przeciągał się na wygodnym, miękkim fotelu. Od czasu do czasu spoglądał również na wyświetlacz w krótkofalówce i niezmiennie, nieco nerwowo poprawiał słuchawkę w uchu. Obok stały stacja ładowania baterii do sprzętu radiowego oraz niewielki skaner GSM i podpięty do niego kolejny laptop w solidnej, przeciwwstrząsowej obudowie.
Mimo szczelnych szyb co jakiś czas do pokoju hotelu Courtyard by Marriott wpadały dźwięki podrywających się do startu samolotów. Dziewczyna w półśnie słyszała ten mocno stłumiony ryk silników, powoli oddalający się, aż w końcu zanikający. Potem następny i następny. Podświadomie zaczynała je liczyć i czekać na kolejny. Nagle się poderwała. Spojrzała na łóżko, na którym leżała granatowa bluza z kapturem. Zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Na oparciu krzesła zwisały w nieporządku dżinsy, biały T-shirt, pikowana czarna krótka kurtka i zielona baseballówka. Na podłodze znajdowały się sportowe buty New Balance z charakterystyczną literą „N”. Ziewnęła. Wyprostowała się i przeciągnęła. Rzuciła okiem przez okno. Przed terminalem panował duży ruch. Podjeżdżały taksówki i samochody. Ludzie wychodzili z pojazdów, ciągnąc za sobą walizki na terkoczących kółeczkach. Inni pchali z parkingu obładowane wózki bagażowe. Zerknęła na szafkę nocną, gdzie leżał jej fałszywy turecki paszport. Dotknęła go palcami zakończonymi sztucznymi, długimi czerwonymi paznokciami. Dopiero w tym momencie dotarło do niej, gdzie jest. Znowu położyła się na łóżku. Odpłynęła w swoich myślach do tego, co lubiła najbardziej, co ją najbardziej relaksowało, dawało siły – do wielkiej wanny z gorącą wodą i różową pianą. Zaczęła sobie przypominać te jej długie kąpiele w półmrocznej łazience oświetlanej drżącym blaskiem padającym z grubych czarnych świec o zapachu opium i tych rudych i kremowych o zapachu cynamonu i wanilii. Zaczęła sobie wyobrażać, jak myje swoje gładkie, aksamitne ciało miękką, naturalną gąbką, a gdzieś z daleka dochodzą do niej dźwięki utworów Sade. W tym momencie usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Podniosła się. Nasłuchiwała. Po chwili znowu usłyszała takie samo pukanie. Popatrzyła na złoty zegarek na przegubie dłoni. Było kilka minut po dziewiątej. „To on. Jak zwykle punktualny” – przeszło jej przez głowę. Wstała i podeszła do drzwi. Spojrzała przez wizjer. Na korytarzu stał wysoki, szczupły, około pięćdziesięcioletni nieco szpakowaty mężczyzna. Dziewczyna sięgnęła z łazienki po gruby biały ręcznik i owinęła się nim. Uchyliła drzwi. Mężczyzna wślizgnął się do wewnątrz i skinął do niej głową. Zamknęła za nim i zaryglowała drzwi. Położył na stole trzy torby z laptopami oraz skrzynkę transportową ze skanerem GSM. Spojrzał na nią i bez słowa chwycił za ręcznik. Przyciągnął ją do siebie. Mocnym szarpnięciem zerwał go z niej i rzucił na podłogę. Popatrzył przenikliwym wzrokiem na jej smukłe nogi w czarnych pończochach podtrzymywanych cienkimi paseczkami przyczepionymi do koronkowego gorsetu. Jej przezroczyste, skromne stringi ledwie przykrywały łono. Patrzył na nią coraz bardziej pożądliwie. Ona odwzajemniała się tym samym. Wielkie ciemne oczy podkreślone były przez ciut rozmazany makijaż. Kruczoczarne, kręcone, roztrzepane po krótkim śnie długie włosy dodawały dziewczynie uroku. Stali tak przez chwilę, patrząc zachłannie na siebie. Jakby nie pamiętali, co stało się tej nocy przy Wspólnej, a może jakby na chwilę chcieli o tym zapomnieć. On o tygodniach przygotowań, żmudnych ustaleń, o godzinach rozmów, o wielokrotnym sprawdzaniu każdego ze szczegółów operacji. Ona o trudach morskiej podróży, nad wyraz długiej trasie sprawdzeniowej, wcześniejszych szkoleniach, próbach, różnych testach. Jednak nie mogła wymazać z pamięci jednego widoku. Był to powracający tej nocy kilkakrotnie obraz zaskoczonej i przerażonej twarzy starszego człowieka, do którego strzeliła, jego opadającego bezwładnie na kamienną podłogę ciała. I on, i ona potrzebowali teraz swoistej amnezji i ucieczki od rzeczywistości. Pragnęli uspokojenia.
Mężczyzna zrzucił kurtkę, ciskając ją na oparcie krzesła. Z kieszeni wyleciał przy tym z brzękiem kluczyk do toyoty i przyczepiony do niego breloczek. Dziewczyna gorączkowo rozpinała jego ciemną koszulę. Zaczęła całować jego nagi tors. Potem trzasnęła metalowa klamra paska, po czym rozległ się krótki, charakterystyczny dźwięk rozpinanego zamka błyskawicznego. Dziewczyna usiadła na brzegu łóżka i wymownie spojrzała do góry spod roztrzepanych włosów opadających na wylewające się z obcisłego gorsetu szczyty piersi. Mężczyzna zbliżył się do niej, przymknął oczy i położył delikatnie dłonie na jej głowie, która weszła po chwili w miarowy ruch. Dziewczyna co jakiś czas, nie przerywając, obserwowała kochanka, szukając potwierdzenia, że daje mu rozkosz. Po kilku chwilach mężczyzna chwycił za ramiączka jej gorsetu i opuścił go w dół. Spojrzał na jej nagie piersi i ciemne, sterczące z podniecenia sutki. Popchnął ją lekko, a gdy tylko jej ciało opadło na materac, położył się na niej. Jej nogi natychmiast oplotły mocno jego biodra. Kiedy znalazł się w niej, wszedł w miarowy ruch – najpierw spokojny, potem coraz szybszy.
Ukraina, Kijów – luty 2022 roku
Dowodzący akcją kapitan grupy specjalnej „A” Służby Bezpieczeństwa Ukrainy siedział od dwóch godzin w dużym szarym mercedesie sprinterze blaszance. Samochód oklejony był na tę operację biało-zielonymi napisami i znakami firmowymi Kijwkomunservis. Stał zaparkowany w bocznej uliczce dochodzącej do dużego placu przed Muzeum Historycznych Kosztowności Ukrainy. Obok mężczyzny siedziało kilku innych funkcjonariuszy wpatrzonych w monitory z obrazem z zakamuflowanych kamer umieszczonych w newralgicznych miejscach Ławry Pieczarskiej.
– Kapitanie! Oleksij!
– Tak, co znowu? I ciszej, mówiłem ci już dzisiaj!
– Co tam wypatrzyłeś u siebie na kamerze? Bo u mnie nuda. Nic się nie dzieje. Żadnego ruchu – powiedział podwładny.
– I bardzo dobrze, że nic się nie dzieje – odpowiedział kapitan i zawiesił na moment głos. – A ty o czym myślisz? Bo widzę, że cię coś dzisiaj nosi. Jakiś niespokojny jesteś czy mi się wydaje?
– Wiesz, pierwszy raz od powrotu z Bagdadu nie byliśmy wszyscy razem na grobie Danyla. Jak sobie przypomnę, to mam ochotę tych wszystkich kacapów z tej ławry wystrzelać…
– A jak ja sobie przypomnę, że wtedy na parkingu przed Ministerstwem Spraw Zagranicznych w Bagdadzie o mało nie doszło do strzelaniny z grupą ochronną rosyjskiej ambasady, to… Ech. Ledwo cię wtedy powstrzymałem. Zresztą pozostałych chłopaków też. – Kapitan znowu zawiesił głos. – Ja wiem, że wtedy w Donbasie Danylo zmarł ci na rękach, ale teraz to precyzyjna robota. Żadnej strzelaniny.
– To po co my w takim razie tu jesteśmy!? – drążył podwładny.
– Po to, że jednak czasem życie zmienia plany i trzeba będzie wejść, bo ja wiem… w poszukiwaniu terrorystów, złodziei dóbr kultury czy co tam jeszcze major Burdenko z wywiadu przygotował jako legendę na taką awaryjną sytuację. – Zrobił pauzę, tym razem dłuższą. – Poza tym co ci będę tłumaczył. Przecież widzicie wszyscy, co się szykuje na wschodzie?
Przez chwilę w mercedesie trwało milczenie. Wnętrze samochodu rozjaśniało tylko zimne, niebieskie światło z monitorów i migające różnokolorowe lampki na tunerach, nagrywarce i innych urządzeniach mobilnego systemu CCTV.
– Kapitanie… w zasadzie to dlaczego tę akcję realizuje wywiad? Nie dziwi cię to?
– A co ty dzisiaj taki dociekliwy? Jak nie wspominki, to teraz to. Im już mówiłem – wskazał głową pozostałych – ciebie akurat wtedy nie było, poszedłeś na rozpoznanie. To jakaś szersza operacja związana z zagranicą. Tyle wiem. Podobno wyjątkowo tajna i ważna. Może właśnie związana z tym, że kacapy się na nas gotują na granicy.
– W Donbasie?
– W jakim Donbasie?!
– Znajomy z GUR, z wywiadu wojskowego, mówił mi, że na te ćwiczenia przy naszej wschodniej i północnej granicy kacapy wyruszyli z koszar z zapasami amunicji. Kolumny cystern z paliwem jadą za jednostkami zmechanizowanymi i pancernymi. Kiedyś na poligon dowieźli trochę zapasów i starczyło, a teraz? Cały nasz oddział z Połtawy od paru dni w strefie nadgranicznej ma pełne ręce roboty. Co chwila ujawniają jakieś grupy dywersyjne, a nawet pojedynczych dywersantów. Rozumiesz? To oznacza jedno…
– Wojna.
– Tak, i to na pełną skalę. Czekaj! Patrzcie. Zdaje się, że wychodzą ci dwaj mnisi.
– Czerniec odin i czerniec dwa opuścili obiekt. Powtarzam: Czerniec odin i czerniec dwa opuścili obiekt – rzucił kapitan przez radio.
– Zrozumiw – popłynęło z głośnika. – Zakincziennaja dija. Diakuju – dodał po chwili głos.
– Dobra, chłopaki. Poważną robotę kończymy. Teraz legendowanie, czyli pomarańczowe kamizelki, narzędzie w dłoń i brać się do zdejmowania kamer. Żeby byli na Kudriawskiej z was zadowoleni, z tej roboty z miotłą w dłoni – zaśmiał się i zaraz dodał: – Tylko uważnie. Trochę Ruskich może jeszcze tu być w tych… świętych murach. Ja idę do majora pogadać. Przez radio podam wam, kiedy przyjechać po mnie. Adres znacie. Za apteką, naprzeciwko tej prywatnej kliniki mniej więcej.
– Tak jest! – powiedzieli wszyscy prawie jednocześnie półszeptem.
– Aha. Gdzieś po drodze zdejmijcie te oznakowania samochodu. Bo na razie miasta nie będziecie sprzątać, przynajmniej nie z takich śmieci – zadysponował dowódca.
Wyskoczywszy z mercedesa, kapitan skierował się przez plac w kierunku szerokiej ulicy. Do przejścia miał kilkaset metrów. Bazę nocnych działań specjalnych major Stanisław Burdenko zorganizował w jednym z apartamentów przy Ławrskiej. Po kilkunastu minutach kapitan siedział, popijając kawę z majorem. Obok, na laptopach przeglądali zdjęcia dwaj nieznani mu oficerowie wywiadu. Przy nich leżały na podłodze dwie skufie – prawosławne nakrycia głowy, oraz dwie czarne szaty zakonników.
– Coś ciekawego znaleźliście? – zapytał po kilkunastu minutach kapitan.
– Wstępnie wygląda, że aż za dużo. Zastanawiam się, ilu z nich, z tych mnichów i pracowników administracyjnych w całej ławrze było kadrowymi funkcjonariuszami SWR, GRU czy tego departamentu zagranicznego w FSB lub ich współpracownikami.
– Albo ilu wciąż ich tam jeszcze jest – dodał sarkastycznie znad filiżanki kapitan.
– Słuchajcie, po rzeczach widać, że cały czas jeszcze są. Jest ich mniej. Ale są. Nie wszyscy wyjechali w ostatnim tygodniu w tej grupie.
– A wiadomo, która to służba nadzorowała czy organizowała u kacapów? – dopytywał kapitan.
– Nie, nie wiadomo. Biorąc pod uwagę sytuację w kręgach władzy na Kremlu i poziom rozpracowania moskiewskiej Cerkwi, odpowiadać za to może FSB. Poza tym sporo śladów pozostawili. To dla nich charakterystyczne. Choć na mój nos, wobec tego, co się dzieje na granicy, myślę, że ci z wywiadu wojskowego, z GRU, też w tym są albo nawet przejęli częściowo od nich tę operację. Powinniśmy byli wcześniej przyjrzeć się temu miejscu pod kątem kontrwywiadowczym – odpowiedział major.
– W końcu trzeba ich stąd pogonić. Nasi z kontrwywiadu z SBU chyba mają wystarczająco dużo materiałów? A teraz wy coś dołożycie, prawda? – rzucił kapitan.
– Prawda. Trzeba tych moskiewskich mnichów za dupę wziąć i kopniaka mocnego dać. Tyle że obecnie zaostrzyłoby to sytuację, a Kreml propagandowo grzałby temat – stwierdził major i upił duży łyk kawy. – Wykorzystają wszystko, co im wpadnie w ręce. Nie możemy dać im pretekstu. Oni na to czekają.
– Wiesz, Stanisław, ja to myślę, że kacapy już w czasie pomarańczowej rewolucji mocno się tutaj zainstalowali. Pamiętasz tę akcję później, tego oszołoma z Białej Cerkwi, z tymi jego tituszkami, którzy zajęli…
– Majorze! – krzyknął znad laptopa mężczyzna przeglądający zdjęcia z tajnego przeszukania. – Sporo w tych rzeczach jest jakichś, bo ja wiem, śmieci turystycznych czy prywatnych związanych z Sewastopolem. Jakby tam wielu z nich często jeździło.
– I to po aneksji Krymu, jak wynika z tych materiałów! Trudno określić na pierwszy rzut oka – dodał drugi mężczyzna.
– Skąd ten wniosek?
– Mam na przykład rachunek z poprzedniego miesiąca z restauracji… Pomidoro, nawet są zdjęcia, o proszę. – Wskazał palcem na ekran. – Piękne, miękkie niebieskie i beżowe fotele, na pewno przyjemne w dotyku poduchy, ciepłe światło z sufitu… Kurwa, kacapy to sobie żyją na naszym Krymie.
– Ja wiem, majorze, gdzie to jest! – wtrącił drugi z przeglądających zdjęcia. – To w centrum handlowym Novus przy ulicy Wakulenczuka dwadzieścia. Pamiętam, bo to niedaleko obiektów, które wpisaliśmy… – spojrzał na kapitana, potem na majora, który kiwnął głową – które wpisaliśmy jako cele dla naszego napadu powietrznego, rakietowego lub lotniczego w Sewastopolu w przypadku, gdyby zaczęło się z kacapami na poważnie. Jakieś cztery kilometry od głównego celu w tym mieście.
– Panie majorze – znowu głośno rzucił patrzący w ekran laptopa – jest jeszcze coś ciekawego. Porównujemy mapy, zdjęcia, jakieś zapiski dotyczące Kijowa, które tam mieli. Wychodzi na to, że interesowali się głównie paroma wybranymi obiektami.
– Którymi?
– Sztab Generalny, Ministerstwo Obrony, nasza siedziba, dwa lotniska w Hostomelu i Boryspolu.
– To żadne odkrycie. Standardowe zainteresowanie wywiadowcze.
– Tak. Ale jest też coś dziwnego. Obok tych oczywistych celów.
– Co dziwnego? – głośno zapytał major i poderwał się.
– Takie adresy jak Instytutska dziewięć, Sołomianska dwadzieścia cztery, Puchiwska siedem i Wołodymirska dwa.
– Co to za adresy? Co się tam mieści?
– Już sprawdzamy. Chwila… Mam . Bank Centralny Ukrainy, Centralne Archiwum Państwowe, Wytwórnia Papierów Wartościowych Narodowego Banku Ukrainy, Narodowe Muzeum Historii Ukrainy.
Wszyscy spojrzeli po sobie, jakby szukali odpowiedzi, o co może chodzić. Dlaczego takie obiekty niezwiązane z bezpieczeństwem czy obronnością ich kraju znalazły się w kręgu zainteresowania rosyjskiego wywiadu.
– Jebak, jebak mienie – przeklął major.
– Aż tak źle, Stanisław? – rzucił kapitan
– Oleksij. To bardzo poważna sprawa. To życie lub śmierć wolnej Ukrainy. Rozumiesz? To nasza przyszłość po czasie wielkiej próby, do której się zbliżamy. – Zaczął trzeć dłońmi twarz. – Gdzie jest przeciek? Przecież to nie przypadek! – mówił pod nosem jakby do siebie.
– Nie znam szczegółów, ale rozumiem, że po tym, co zdarzyło się na Krymie w dwa tysiące czternastym, jeszcze Moskwa ma swoich szpygunów u nas w służbach i wojsku. Nawet mnie to nie dziwi. Ale, zdaje się, masz rację, że nadchodzi czas próby. Dla nas wszystkich.
– Ech, Oleksij, Oleksjij. Wse piszło po pyzdi. Żebyś wiedział, ile się nad tym narobiliśmy. A tu gówno.
– Stanisław, może nie wszystko stracone? Jak to mówił mój znajomy Marcin, oficer polskiego wywiadu…
– Ten Łodyna? – zapytał major.
– Tak, ten Łodyna. Liczy się w tej robocie przede wszystkim szczęście. Może ono wciąż jest przy nas. Pomyśl! – Zrobił pauzę. – Pane majore, to szczo. Może ne wse piszło po pyzdi? A ty go znasz? – dodał kapitan.
Stanisław nie odpowiedział, tylko rzucił:
– Oleksij, ty go poznałeś w Bagdadzie.
– Marcina?
– Tak. A potem to niespodziewane spotkanie we Lwowie w czasie akcji w hotelu George i przy tym antykwariacie przy Archiwalnej u tego, jak mu tam , Kuzniecowa!
– W Bagdadzie przedstawiono mi go na jednym z przyjęć u nas w ambasadzie. Wtedy byłem dowódcą naszej grupy ochronnej. Pamiętam, jak była okazja, zawsze dużo rozmawialiśmy o multikulturalnym, wielonarodowościowym, przedwojennym Lwowie. On lubi historię, ale taką bez emocji. Ja mu wcześniej mówiłem, że stamtąd pochodzę.
– A kiedy się z nim widziałeś ostatni raz?
– Jakiś czas temu. To znaczy wtedy, we Lwowie – skłamał. – A czemu pytasz?
Cztery lata wcześniej, w czasie pobytu Łodyny we Lwowie Oleksij pomógł nieoficjalnie Polakowi w przeszukaniu mieszkania i przesłuchaniu pewnego Ukraińca, krewnego antykwariusza Kuzniecowa. Ów mężczyzna posiadał w domu stary pamiętnik pułkownika NKWD operującego pod koniec wojny i w pierwszych dniach po jej zakończeniu na Dolnym Śląsku. Wtedy Oleksij otrzymał od Łodyny za tę pomoc łapówkę w postaci kilku tysięcy euro.
– A tak jakoś mi się on przypomniał – odpowiedział major. – Muszę z tym wszystkim – wskazał głową na laptopy – walić do szefa z samego rana, czyli… – spojrzał na zegarek – za dwie godziny. Do tego szybko zrobić analizę materiałów. Bo nie ma czasu. Wiesz, co się dzieje po tamtej stronie granicy na kierunku charkowskim i kijowskim.
Kapitan pokiwał głową ze smutkiem na twarzy.
Osiem lat temu na osobę Stanisława Burdenki, wtedy drugiego sekretarza ambasady Ukrainy w Kiszyniowie, trafiła ówczesna przełożona Łodyny Magda Sierpecka. Zwróciła na niego uwagę nie tylko dlatego, że Burdenko zachwycał się Polską, jej osiągnięciami ekonomicznymi, drogą, jaką Polska pokonała do struktur euroatlantyckich, ale przede wszystkim dlatego, że doskonale znał miejscowe uwarunkowania. Sierpecka zorientowała się, że szczególnie interesował się sprawami separatystycznej Republiki Naddniestrza. Szybko doszła do wniosku, że jest on oficerem SZRU – wywiadu ukraińskiego. Zrobił na niej dobre wrażenie do tego stopnia, że sporządziła w jego sprawie raport dla szefa Agencji Wywiadu.
W czasie operacji specjalnej w Rumunii i w Ukrainie centrala AW w Warszawie zdecydowała, aby kontakt do niego przekazać Amerykanom. W Kiszynowie podjął go znajomy Łodyny ze stacji CIA w Bagdadzie, Edd, występujący pod nazwiskiem Consantinescu.
Bieszczady – luty 2022 roku
Trzy dość leciwe, ale solidne samochody terenowe ruszyły z rykiem rozgrzewanych wcześniej silników jeden za drugim. Z pensjonatu Przystanek Krzywe zaczęły toczyć się niespiesznie w kierunku głównej szosy. Po kwadransie dotarły do Cisnej, a po chwili mijały tory kolejki leśnej i zakręt w Majdanie. Kierowały się do Lisznej. Offroadowe opony pojazdów wyrzucały do góry niewielkie grudki śniegu pomieszane z kawałkami lodu. Głośne pomrukiwanie ich silników odbijało się od ściany lasu porastającego stoki masywu Hyrlatej z jednej strony, a Małego Jasła i Jasła z drugiej. Dodatkowe reflektory zamontowane na dachach oświetlały wyraźnie drogę i pobocze na co najmniej sto metrów przed nimi. Po jakimś kwadransie pojazdy minęły dawny budynek strażnicy Straży Granicznej i WOP, by po kolejnych paru minutach jazdy krętą drogą dotrzeć na przełęcz nad Roztokami Górnymi. Samochody się zatrzymały. Z terenówek zaczęli wychodzić ich pasażerowie. Trzask zamykanych drzwi niósł się po górach. Każda z osób pierwsze, co robiła, to zarzucała plecak na ramiona, dopinała suwak w kurtce, wkładała czapkę i naciągała rękawiczki. Następnie wszyscy powoli zebrali się koło betonowej konstrukcji – pozostałości po przedwojennym przejściu granicznym, stacji benzynowej Shella oraz punkcie wymiany poczty międzynarodowej. Po chwili, po krótkiej rozmowie z przewodniczką, grupa ruszyła, zostawiając za sobą pomrukujące terenówki, których silniki pracowały na wolnych obrotach. Znalazłszy się wyżej, niektórzy jakby na pożegnanie odwracali się, patrząc na znikające w ciemnej otchłani lasu światła samochodowych reflektorów.
Ścieżka niebieskiego szlaku z przełęczy biegnąca wzdłuż granicy polsko-słowackiej prowadziła grupę kilkunastu osób powoli w górę, wprost na Okrąglik. Ciemna, nieruchoma czeluść lasu przyglądająca się z obu stron turystom wyglądała, jakby skrywała wiele tajemnic z burzliwych okresów tego regionu. Jedynie lekkie powiewy wiatru poruszały co jakiś czas mniejszymi gałęziami bezlistnych buków o przedziwnych kształtach i zielonymi czubkami świerków.
Warunki pogodowe jak na tę porę roku były bardzo dobre. Zmiany klimatyczne ostatniej dekady dotarły i tutaj. Jeszcze przed wyruszeniem przewodniczka Lucyna sprawdzała prognozę dla okolic Cisnej. Temperatura o drugiej w nocy oscylowała wokół zera. Istniała szansa, że w czasie wschodu słońca będzie niezła widoczność, że niebo będzie jedynie częściowo zachmurzone. Nie zapowiadano opadów śniegu. Prognozowano jednak, że u celu ich wędrówki, czyli na szczycie Jasła może być znacznie chłodniej, co przy niewielkim nawet wietrze spotęguje odczucie zimna. Lucyna kilka razy zwracała na to uwagę uczestnikom wycieczki. Tak samo jak na konieczność wyłączenia usługi mobilnego internetu w smartfonach oraz w przypadku rozmów telefonicznych sprawdzania, czy łączność nie pochodzi przypadkiem od operatora zagranicznego.
– Jeśli to będzie słowacki operator, to pół biedy. Nic się nie stanie. Ale jeśli załapiemy się na ukraińskiego, to może być dla państwa kosztowne połączenie – przypominała Lucyna. – Mijamy teraz pozostałości okopów konfederatów barskich. Na górze będą podobne umocnienia, ale z okresu pierwszej wojny światowej. Jednak prawdę powiedziawszy, teraz nic nie zauważycie. Wróćcie tutaj latem albo wcześniej, wiosną – rzuciła jakby od niechcenia, wskazując palcem na niewielkie zagłębienia terenu pokryte zmrożoną warstwą śniegu.
Na ledwie widocznym wypiętrzeniu zrobili krótki odpoczynek, wymieniając między sobą parę uwag. Po pięciu minutach kontynuowali marsz.
Śnieg nie skrzypiał turystom pod butami. Jego powierzchnia, lekko roztopiona w dzień, w nocy wyżej w górach zamarzała, co teraz było dla grupy największym utrudnieniem. Lucyna co chwilę spoglądała za siebie, czy nikt nie zostaje. Ale grupa wydawała się dość sprawna kondycyjnie. Nie było żadnego marudera.
W końcu dotarli na szczyt Okrąglika, zatrzymując się przy tablicy informacyjnej z polskimi i słowackimi oznaczeniami. Lucyna spojrzała na zegarek. Dochodziła godzina czwarta. Do świtu mieli jeszcze ponad dwie godziny, w tym do dojścia na Jasło około pół godziny. „W tych warunkach zajmie nam pewnie najwyżej ze czterdzieści minut” – pomyślała. Zaplanowała, że na szczycie Jasła zjedzą śniadanie, napiją się gorącej herbaty i kawy. Na odkrytym wierzchołku Okrąglika, z którego w końcu mogli coś dostrzec, złapali trochę oddechu i znowu ruszyli dalej.
– Pani Lucyno – odezwał się jeden z uczestników wycieczki organizowanej przez lokalne biuro podróży – co dzisiaj zaproponuje nam pani na kolację?
– Prawdę powiedziawszy, teraz myślę tylko o śniadaniu – odpowiedziała kobieta, która lekko sapiąc ze zmęczenia, oparła się o betonowy trójnóg z żółtą tabliczką i napisem „Jasło 1153 m n.p.m.”. – Tak jak obiecałam, coś regionalnego. Może hreczanki, zwane też hreczanykami z sosem borowikowym.
Pytający zrobił zdziwioną minę i podszedł bliżej Lucyny.
– A co to za wynalazek?
– A taki miejscowy. Dawni mieszkańcy tych gór – zrobiła gest ręką pokazując na okolice – jedli to może nie na co dzień, a od święta… To jest mięso mieszane z kaszą. Takie kotleciki – wyjaśniła Lucyna.
Grupa powoli zaczęła rozpakowywać plecaki. Jedni wyjmowali kanapki, kubki, termosy, inni przyświecali im czołówkami. Ktoś rozłożył srebrno-złotą folię NRC, żeby usiąść na niej, a inny wyjął wielką, mocno wysłużoną morską lornetkę, która stanowiła zapewne pokaźne obciążenie w jego plecaku.
W czasie śniadania Lucyna opowiadała turystom różne historie. A to o serze bunc mieszanym z czosnkiem niedźwiedzim, a to o spotkaniach z misiem, bynajmniej nie Puchatkiem, w jej przewodnickim życiu, a to o swoich wrodzonych zdolnościach węchowych, które pozwalają jej po zapachu rozpoznać ślady obecności zwierząt, a to wreszcie o legendach związanych z obserwowaniem przez turystów w dziewiętnastym wieku świateł Lwowa z nieodległej góry Łopiennik.
Powoli zaczynała się robić szarówka. Od wschodu widać było już łunę podnoszącego się słońca. Z każdą minutą widok wydawał się coraz bardziej fascynujący. Ciemne kontury okolicznych szczytów wyostrzały się i stawały coraz lepiej widoczne. Wydawało się, jakby były granatowe. Z wszechobecnej czerni i szarości wyłaniało się coraz więcej szczegółów. Gdzieniegdzie w oddali dało się dostrzec pojedyncze światła domów zagubionych u podnóża gór. Wszyscy stali jak urzeczeni, patrząc na ten teatr cieni i pojawiających się nieśmiało kolorów.
– Pani Lucyno, tam w dole to Krzywe i Przysłup? – Mężczyzna wskazał na majaczące w dolinie światełka, a przewodniczka kiwnęła głową. – A dokładnie to te nasze domki są… – przerwał, mocno szturchnięty przez kolegę w rękę.
– Czekaj, nie mów nic! – rzucił zdecydowanie i głośno mężczyzna ściskający w dłoni wielką lornetkę.
Wszyscy spojrzeli na niego badawczo, a najbaczniej chyba Lucyna.
– Słyszycie to buczenie w górze? Słyszycie?!
– Co niby mamy słyszeć…
– Oj, wsłuchaj się! Nic nie mów! – przerwał z irytacją mężczyzna z lornetką.
Zdziwienie nie schodziło z twarzy uczestników wycieczki. Wszyscy, chcąc nie chcąc, zaczęli nasłuchiwać.
– Słyszycie czy nie słyszycie?! To takie równomierne… Jakieś samoloty czy co? – dodał i przytknął zimne szkła lornetki do oczu. – Bo raczej nie samochody. Za daleko i za głośno – dodał mężczyzna, nie odrywając się od obserwacji.
Cała grupa jakby odruchowo spojrzała na siebie, wytężyła jeszcze bardziej słuch i zaczęła spoglądać w różnych kierunkach w niebo.
– Słyszę! – rzuciła Lucyna. – Słyszę! Jakby od południowego wschodu. Wyraźne, jednostajne buczenie. Na pewno samolot.
– Tak. Ale nie jeden! Kilka. W dodatku nisko lecące – powiedział ktoś z grupy.
Lucyna zaczęła intensywnie spoglądać w kierunku wyraźnie już widocznej Połoniny Wetlińskiej.
– Samoloty!? Ale jak? Tak nisko? Nad parkiem narodowym jest zakaz schodzenia do pewnej wysokości. Niech pan tam popatrzy! – Szarpnęła mężczyznę z lornetką za ramię i wskazała dłonią kierunek. – Coś widać? Niech pan sprawdzi! Panie! Słyszysz pan?! – ponaglała.
Mężczyzna intensywnie lustrował niebo przesłonięte nielicznymi chmurami. Nagle nad szczytem Smereka jeden za drugim pokazały się cztery turbośmigłowe samoloty transportowe. Leciały naprawdę nisko. Po chwili kilka osób jakby odruchowo schyliło głowy, choć od samolotów dzieliło ich dwieście–trzysta metrów, a może więcej. Wrażenie bliskości wzmagał przerażający dźwięk silników maszyn. Przez chwilę turyści spoglądali to na samoloty, to na przewodniczkę, to na towarzyszy wyprawy. Byli zdezorientowani – zniknęły gdzieś radość i podekscytowanie wycieczką, widokami, niezwykłym spektaklem przyrody.
Tymczasem szaro-białe, wyraźnie widoczne cielska samolotów przewalały się nad ośnieżonymi i oświetlanymi pierwszymi promieniami słońca Bieszczadami. Mijały sekundy. Wszyscy uczestnicy wycieczki z zadartymi głowami odprowadzali wzrokiem odchodzące maszyny.
– Miały znaki na statecznikach, niebieskie i… z żółtym czymś. W żółtej obwódce – relacjonował mężczyzna z lornetką. – To żółte to był tryzub. Tak, na pewno tryzub. Ukraińcy – dodał po chwili wahania.
Lucyna dobrze pamiętała ze swoich rodzinnych opowieści, co w tej okolicy oznacza i z czym się kojarzy słowo tryzub. Przeszedł ją dreszcz, jakaś niewytłumaczalna obawa, a nawet strach. W kilka chwil przeleciały jej przez głowę wszystkie znane jej historie związane z powojennymi losami tych gór. Nigdy dotąd tak się nie poczuła. Nigdy nie była tak blisko tych wspomnień jak w tej krótkiej chwili.
– Daj pan, zobaczę! – powiedziała, wyrywając bezceremonialnie lornetkę z dłoni mężczyzny.
Ciemnoszare sylwetki samolotów oddalały się z każdą sekundą. Kiedy przewodniczka skierowała okulary w ich stronę, były już za daleko, aby dostrzec to, o czym mówił mężczyzna.
– Trzy lecą w kierunku… zachodnim. Pewnie gdzieś w stronę Krosna, Tarnowa, może Krakowa nawet? Jeden, ten ostatni, skręcił na północ… – Zawiesiła głos. – Pewnie kieruje się do Rzeszowa – relacjonowała wciąż osłupiałym turystom. – O co tu chodzi, co się dzieje? – zaczęła się głośno zastanawiać.
Lornetka zaczęła krążyć w grupie, niemal wyrywana poprzednikom przez kolejne osoby chcące zobaczyć oddalające się szybko ukraińskie maszyny.
Po kilku minutach nad bieszczadzkimi szczytami ponownie zapanowała cisza. Wszystko wyglądało tak jak wcześniej. Tylko zdezorientowani turyści stojący przy trójnożnym słupie mieli teraz zupełnie inne wyrazy twarzy. Przez całe to zdarzenie nikt z grupy nie zauważył, że zrobiło się jasno. Czerwonopomarańczowe słońce stawało się coraz bardziej żółte i przebijało się promieniami przez chmury. Jedynie w głębokich dolinach panowała jeszcze poranna szarość. Lucyna obserwowała milczących i zerkających pytającym wzrokiem na siebie uczestników nocno-porannej wycieczki. Spojrzała na zegarek. Był kwadrans przed siódmą. „Może zadzwonię do Marcina? Może mi coś podpowie. Mieliśmy się jutro spotkać w »Siekierezadzie«. Mówił, że jest tu gdzieś w okolicy od kilku dni. Tylko że to cholernie wczesna godzina! Trudno, najwyżej mnie opieprzy” – pomyślała. Wyjęła z kieszeni kurtki smartfon i wybrała numer Łodyny. Była trochę zdenerwowana, nawet nie zwróciła uwagi na napis „SK Orange”, co znaczyło, że zalogowała się do słowackiej sieci telefonii komórkowej wraz z usługą mobilnego internetu.
Marcin Łodyna i jego żona Ewa spali w niewielkim pokoju na piętrze. Położyli się jakieś trzy godziny temu. Obok nich, w drugiej sypialni, spali z kolei ich synowie: dziewięcioletni Michał i czteroletni Kuba. Pokój chłopców rodzice szybko określili mianem terrarium i trollowni ze względu na bałagan zrobiony i permanentnie utrzymywany przez dzieci. Dzień wcześniej Ewa i Marcin siedzieli długo przy kominku w salonie białego domku, jak od wielu lat nazywał Marcin chatę wynajętą w Buku – dawnej wsi, obecnie jedynie osady leśnej dziesięć kilometrów od Cisnej. Od czasu, jak sprzedali dom letniskowy w Łodynie koło Ustrzyk Dolnych, spędzali tu co jakiś czas część ferii zimowych i wakacji. Niekiedy przyjeżdżali ze znajomymi jesienią na rykowisko.
Sygnał przychodzącego połączenia wyrwał Łodynę z głębokiego snu.
– Co jest, kurwa! O tej godzinie?! Kogoś pojebało? – rzucił pod nosem i wziął smartfon z szafki.
– Kochanie, kto, do cholery, dzwoni do ciebie o tej godzinie? Niedawno położyliśmy się spać! – wymamrotała Ewa z pretensją w głosie i nie otwierając oczu, energicznie naciągnęła na siebie zabraną przez Marcina kołdrę.
Łodyna nie mógł się całkiem obudzić. Przez chwilę nawet nie kojarzył, gdzie jest. Słyszał słowa Ewy i niekończący się sygnał przychodzącego połączenia. Czuł się tak samo, jak kiedy jako oficer wywiadu, będąc za granicą, w hotelach, pensjonatach, ambasadach podrywał się na łóżku czymś obudzony i nie wiedział, gdzie się znajduje. To samo miał, kiedy wracał zmęczony do domu. Kiedy był na jet lagu i z opadającym poziomem adrenaliny. Kiedy łapał przeziębienie za sprawą klimatyzacji w samolocie albo kiedy dopadł go nieżyt żołądka po jakichś orientalnych potrawach typu grillowany szczur, prażone karaluchy, jądra barana w sosie jogurtowym czy oczy wielkiej ryby na zimno serwowane niczym ostrygi. Bywało, że w pierwszych chwilach po obudzeniu nie poznawał nawet śpiącej koło niego Ewy. Taka sytuacja trwała zwykle kilka lub kilkanaście sekund, choć kiedyś zdarzyło się, że kilka minut, co doprowadziło do poważnej wymiany zdań z żoną.
Tym razem nie miał wątpliwości, że to Ewa, tym bardziej że to ona podniosła się pierwsza, otworzyła oczy, popatrzyła na zegarek i położyła się z powrotem, podciągając kołdrę pod brodę.
– Jeszcze nie ma siódmej! Ktoś zwariował… I proszę cię, zmień ten cholerny dzwonek, to AC/DC z ich hałaśliwym Shoot to Thrill. Tyle razy ci mówiłam. Podrywa na równe nogi.
Łodyna odrzucił połączenie, nie patrząc na wyświetlacz.
– A w ogóle to mnie trochę suszy po tym seszelskim rumie od Przemka. Jak on się nazywa? Aaaa! Takamaka? – mamrotała Ewa i zaczęła szukać na podłodze koło łóżka butelki z wodą.
– Właśnie, co do Przemka, zapomniałem ci powiedzieć, ma nową partnerkę, Magda, trzydzieści parę lat.
– Ale dlaczego mi o tym mówisz teraz?
– A tak mi się przypomniało, jak powiedziałaś o tym rumie.
– A kim ona jest? Także z branży jachtowej, żeglarskiej?
– Niezupełnie. To dziennikarka. Robi filmy dokumentalne, ostatnio również o tematyce morskiej. Chyba tak się poznali. Przemek mówił mi, że ma dobre kontakty w Rosji. Pracowała tam parę lat dla niemieckiej ZDF. Teraz bardziej zajmuje się Ukrainą.
– Niemka?
– Polka, ale mieszka czy mieszkała dłuższy czas w Berlinie.
Ewa pokiwała kilka razy głową. Napiła się wody, położyła i odwróciła się do Marcina plecami, otulając się przy tym szczelniej kołdrą. Po chwili znowu rozbrzmiał sygnał przychodzącego połączenia. Łodyna spojrzał na wyświetlacz, bo Shoot to Thrill nie odpuszczał.
– Lucyna? Co się stało, do cholery? Przecież jesteśmy umówieni na obiad, a nie na śniadanie – powiedział do siebie szeptem i nacisnął symbol z zieloną słuchawką.
– Lucyna! Czy ty wiesz, kobieto… – urwał.
Przewodniczka zrelacjonowała mu dokładnie całą sytuację z Jasła, pytając, o co tu chodzi. Co się dzieje? Co to może oznaczać? Marcin natychmiast otrzeźwiał. To, co usłyszał, postawiło go do pionu. Usiadł na łóżku.
– Czekaj. Moment. Zaraz do ciebie odzwonię. Słyszysz? Zaraz oddzwonię – powtórzył i przerwał połączenie, bo odezwało się w nim jakieś przeczucie, które coś mu zasygnalizowało.
Włączył nocną lampkę stojącą na szafce, przetarł oczy, otworzył szybko aplikację Twittera, potem Facebooka. Informacje spływające w mediach społecznościowych nie pozostawiały wątpliwości. Zaczął czytać czołówki portali informacyjnych, stron internetowych stacji telewizyjnych polskich i amerykańskich.
– Witryny słabo się ściągają i te cholerne problemy z otwarciem… – mruczał do siebie pod nosem.
Bezwiednie stuknął parę razy smartfonem w poduszkę, jakby to mogło w czymś pomóc i poprawić zasięg internetu.
– Sporo filmów, grafik… Dobra, jakoś idzie – mówił cały czas, czytając i oglądając relacje z frontu.
Po kilku minutach Łodyna wybrał numer Lucyny.
– Co się stało, Marcin? – zapytała zaspana Ewa, która już wcześniej odwróciła się i przypatrywała mężowi.
Znała aż za dobrze ten wyraz jego twarzy – coś musiało się stać.
– Czekaj, zaraz ci powiem. Teraz muszę coś przekazać Lucynie.
– Jakiej znowu Lucynie? – dopytywała się Ewa.
– Oj, mówiłem ci. Tej przewodniczce i bieszczadzkiej… animatorce. To z nią jesteśmy dzisiaj umówieni na obiad.
– Ach tak, rzeczywiście wspominałeś.
– Lucyna? To ja. Nie masz włączonego internetu? Nie wiesz, co się dzieje? No tak, faktycznie. Sam ci kiedyś mówiłem, że trzeba uważać bliżej granicy ukraińskiej. Posłuchaj – zrobił wyraźną pauzę – Rosja zaatakowała Ukrainę. Wszystko wskazuje na to, że to wojna… Tak. Wojna. Pełnoskalowa… Dobrze. Widzimy się w Siekierce o piętnastej. Pogadamy. Cześć – rozłączył się.
– Marcin, co ty opowiadasz?! Co się dzieje?! Jaka wojna?! – zapytała już całkiem obudzona Ewa.
– Patrz! – odpowiedział i zaczął wyświetlać poranne wiadomości o atakach rakietowych, bombowych i inwazji sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej na Ukrainę.
Ewa zaczęła płakać. Marcin mocno ją objął i przytulił. Po chwili zaczął opowiadać.
– Lucyna dzisiaj jest właśnie z wycieczką na Jaśle. Wiesz, chcieli zobaczyć wschód słońca. Widzieli cztery samoloty transportowe. Ukraińskie. Leciały dość nisko, prawdopodobnie w kierunku Krosna i Rzeszowa.
– Co ty opowiadasz?! Kurwa, Marcin, znowu samoloty?! Znowu coś z tym związane?! Nienawidzę samolotów, Bieszczadów, tej całej cholernej okolicy – mówiła przez łzy.
– Uspokój się, kochanie.
– Czy ty wiesz, że od prawie dziesięciu lat, ile razy tu przyjeżdżam, to mam przed oczami tę sytuację u ciebie w domu, w Łodynie. Jak musieliśmy uciekać. A potem w telewizji, kiedy widziałam ten rozbity na stokach góry… – Ewa zawiesiła głos i otarła dłonią mokre policzki.
– Kamienna Laworta – uzupełnił Marcin.
– Tak… Ten rozbity samolot i te nadpalone zdjęcia, które w nim znaleźli, z tej rosyjskiej imprezy w hotelu Khanzad w Kurdystanie. I ja, a w zasadzie moja sukienka na nich… – Umilkła i na chwilę zakryła twarz dłońmi. – Wyobrażam sobie, że znów ktoś do nas w nocy przyjdzie, że jakieś kacapskie killery skrzywdzą mnie, ciebie i naszych chłopców. Nie rozumiesz tego!? Naprawdę?! Marcin! A ty mi znowu opowiadasz, właśnie tu, w tych górach, o jakichś samolotach… – Zrobiła pauzę. – A teraz w dodatku jeszcze o wojnie. Muszę zadzwonić natychmiast do Kijowa, do mamy i siostry – wyrzuciła z siebie jednym tchem i sięgnęła po smartfon do torebki stojącej na szafce nocnej.
– Tak. Tak. Rozumiem, kochanie. Wszystko rozumiem, że te wspomnienia, to miejsce… – Marcin jeszcze mocniej ją przytulił i odsunął jej dłoń od torebki. – Poczekaj, posłuchaj mnie: oni tam teraz mają na głowie inne sprawy. Sprawdźmy, co się tam dzieje. Które miasta są atakowane. Proszę – powiedział i pocałował ją w usta.
Jesienią dwa tysiące dwunastego roku, po powrocie z Bliskiego Wschodu, Marcin spotkał się ze swoją przyszłą żoną Ewą Petrowską w domku letniskowym we wsi Łodyna w Górach Sanocko-Turczańskich nieopodal Ustrzyk Dolnych. Ewę, Ukrainkę polskiego pochodzenia, lekarkę z misji ONZ w Bagdadzie, poznał podczas pobytu w Iraku. Pierwszej nocy spędzonej w domku w Łodynie obudził ich i postawił na nogi rumor łamanych gałęzi, nieokreślony metaliczny hałas z przeciwległych stoków górskich oraz ludzkie krzyki. Jak się okazało, na Kamiennej Laworcie rozbił się niewielki samolot sportowo-turystyczny PZL Gawron. Marcin, obserwując wówczas to zdarzenie z tarasu swojego domku przez niewielki noktowizor, dostrzegł, że z samolotu wydostali się uzbrojeni osobnicy. Rodzaj ich broni i zachowanie nie wskazywały, że są to myśliwi. Nie namyślając się długo, natychmiast spakowali się i wyjechali, a w zasadzie uciekli bocznymi drogami do Warszawy. Później w telewizji, oglądając relację z miejsca wypadku, Marcin nie miał wątpliwości, że byli to ludzie, którzy przybyli go zlikwidować, a wcześniej, jak zapewne zakładali, znaleźć ukryte przez niego materiały, które były cenne dla rosyjskiego wywiadu.
Warszawa – marzec 2022 roku
Zawsze kiedy przyjeżdżał do centrali Agencji Wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej 55, ujmowała go ta niezmienność. Szlaban opuszczający się standardowo ze stuknięciem po wjeżdżającym samochodzie, przykładanie identyfikatora do czytnika, ponowna wędrówka szlabanu w górę, opadanie kolczatki, potem w wejściu do budynku rozsuwanie się szklanych drzwi i w końcu stukot kołowrotków. Oczywiście w miarę rozwoju systemów zabezpieczenia dochodziły różne nowe elementy, ale tamte pozostawały niezmienne. Nie był tu przez dłuższy czasu, bo od dymisji szefa AW Sznajdera nawet okazjonalne kontakty zupełnie ustały.
Koło stanowiska oficera dyżurnego czekała na niego Zosia, której nie widział… chyba od akcji w Wiedniu.
– Cześć, Zosiu. – Łodyna mocno przycisnął dziewczynę i pocałował w policzek.
– Witaj, kierowniku. Arrived venue! – Uśmiechnęła się.
– Tak, jestem na miejscu.
– Ile to już lat? Sześć?
– Sześć. Zmieniłaś się, Zosiu. Oczywiście na plus.
– A wiesz, że kiedy myślę czasem o tobie czy jak rozmawiamy przez telefon, to ja zawsze mam przed oczami ciebie w chwili, gdy odprowadzałam cię przed wylotem do Bagdadu? Pamiętam, to było dla mnie takie wyróżnienie, że mogłam ci życzyć na lotnisku udanej operacji – odpowiedziała.
Marcin popatrzył na nią z sympatią. Przed oczami przeleciały mu tamte chwile związane z trudnym dla niego osobiście czasem. Z rozstaniem z Elą, jego pierwszą żoną, i wyprowadzką. Z pomieszkiwaniem kątem u znajomych, nawet przez krótki czas u Zosi.
– Świetnie się, kierowniku, trzymasz. Wiosenna opalenizna, biała lniana koszula, niebieska casualowa marynarka. Pachnie morzem – zaśmiała się. – Widziałam na Fejsie, Seszele, jacht na oceanie, jakiś klub jachtowy w Gdyni, motorówki na morzu, wiosłowanie na SUP-ie. Tylko pozazdrościć takiej emerytury. Ach!
– Staram się trzymać formę, Zosiu. Michał jest na miejscu? – zapytał.
– Nie wiem. Człowiek w różowej albo błękitnej koszulce w serek, chyba gdzieś wyjechał, ale nie jestem pewna. Zdaje się, że przymierza się, by zostać… nauczycielem w lesie.
– Michał!? W Starych Kiejkutach?! No wiesz co… Nie widzę go w mundurze. I tym galowym, i polowym – skwitował ze zdziwieniem Łodyna.
– Nie tylko ty go nie widzisz. Te jego T-shirty wystające z tyłu ze spodni. Ech… – rzuciła dziewczyna szeptem.
– Czyli to też się nie zmieniło – powiedział półgłosem i uśmiechnął się do niej.
Łodyna wraz z Zosią oraz oddelegowanym do tego Michałem – dwójką młodych oficerów – realizowali kilka lat wcześniej wspólne przedsięwzięcie specjalne z amerykańską CIA w Wiedniu. Akcją kierowała jego przełożona Magda Sierpecka. W wyniku tych działań, poza ujawnieniem w jednym z antykwariatów dziupli rosyjskiego wywiadu, Łodyna ustalił, że agentem pracującym dla SWR jest wicepremier rządu RP. Krótko po tym Marcin przeszedł na emeryturę.
– Chodźmy. Pani pułkownik Sierpecka i Piotrek czekają na ciebie. Właściwie… właściwie to Piotrek jest, a szefowa zaraz powinna kończyć jakąś odprawę przedwyjazdową czy coś takiego i zejdzie do nas – powiedziała Zosia i weszli do windy.
– Zosiu, zaczekaj chwilę. – Przytrzymał ją delikatnie za dłoń. – Jak patrzysz na to, co się dzieje u nas w kraju, jak to przyjmujesz? Te wszystkie draństwa… Powiedz mi. Przecież to widzicie!
– Daj spokój, Marcin. Wakacje idą, trzeba żyć. Zawodowo mam się dobrze. Nie wchodzę w takie dywagacje.
– Naprawdę?
– Wolę o tym nie rozmawiać… Wiadomo.
– Aż taki konformizm? Nie chce mi się wierzyć… – Łodyna spojrzał na nią i pokręcił głową.
– Może wyparcie? – odpowiedziała.
Po chwili Łodyna i Zosia weszli do gabinetu, w którym czekał już jego były podwładny Piotrek Bałtożak. Jak zawsze przywitali się serdecznie. Piotra poznał w czasie pobytu na placówce w Bagdadzie w dwa tysiące dwunastym roku. Był on wówczas polskim konsulem, ale też po przeszkoleniu indywidualnym już od kilku lat pracował poza centralą AW, o czym zresztą na początku ich znajomości Łodyna nie wiedział.
– Siadaj, Marcin. Zosiu, dziękuję ci. Poproszę cię za chwilę. Bądź u siebie – powiedział Bałtożak. – Napijesz się czegoś? – zwrócił się do Łodyny.
– RTB, Piotruś, czyli return to base – odpowiedział Marcin i rozejrzał się po dobrze znanym mu gabinecie.
Nabrał głęboko powietrza i powoli je wypuścił.
– A do picia pewnie soczek. Takie teraz czasy.
– Bez przesady. Po prostu nie proponuję ci nic innego, bo podpisywałem ci przepustkę na wjazd samochodem – zaśmiał się Piotr i wyjął z lodówki kilka pękatych butelek soków owocowych. – Jak zdrowie na emeryturze?
– Dziękuję. Wyniki mam dużo lepsze niż przed przejściem na emeryturę. Pamiętasz, co zawsze twierdził nasz nieodżałowany pan doktor. Stres, stres i stres…
– I genetyka – wtrącił Bałtożak.
– Tak. Genetyka i przodkowie, na co i tak nie mamy wpływu.
– Posłuchaj Marcin, Magda zaraz będzie, to…
– To teraz powiedz mi, co u ciebie, co u żony? Skąd ten nagły powrót z placówki?! Wybieraliśmy się do was w wakacje. Zaskoczyłeś mnie tym odwołaniem – zapytał Łodyna, przerywając Piotrowi.
– W sumie to spadł mi z nieba ten powrót, to całe nagłe odwołanie. W ambasadzie po odwołaniu ambasadora zaczęła rządzić jakaś pani chargé d’affaires, z dupy po prostu. Bez doświadczenia, taki przykład obecnych kadr na Szucha. Pindzia z głębokiej prowincji, z małomiasteczkowym postrzeganiem świata.
– Ooo, widać, że zaszła ci za skórę.
– Mnie, Marcin, to ona mogła… wiesz, co zrobić? Naskoczyć. Ale moją żonę dociskała. Wyobraź sobie, że przyjechała niedawno delegacja z MSZ, znana ci zapewne pani dyrektor – Bałtożak wskazał ręką w górę – i jakiś naczelnik. Taka kontrola okresowa. I żona opiekowała się nimi. Wiesz, odbiór z lotniska, wypad turystyczny po godzinach, restauracja nad morzem. A ta pindzia zakazała jej brać samochód służbowy i rozliczać wszelkie wydatki związane z ich pobytem. Pieprzyła, że to nie wakacje. No i w ogóle zakazała jej się nimi opiekować.
– To sobie strzeliła durna baba w kolano.
– Dokładnie. Jak można być takim półgłówkiem. Wyobraź sobie, co może się dziać kiedyś, kiedy będzie jakaś ewakuacja czy jakaś kolejna wojna wybuchnie, o co w tym regionie nietrudno. Ona miałaby to koordynować?! Będzie wielka porażka!
– Takie kadry są ostatnio nie tylko w MSZ, ale jak słyszę, i w innych ministerstwach czy instytucjach.
– Rozmawiałem zaraz po powrocie do kraju z tą panią dyrektor i wnioski pokontrolne… – Bałtożak przerwał, bo do gabinetu weszła Sierpecka.
– Cześć, Marcin. Słyszałam, że wziąłeś się do produkcji filmowej i scenariuszy. Długo się nie widzieliśmy.
Podeszła do Łodyny, ucałowali się w policzki, a gdy potem Marcin zmierzył ją wzrokiem, zaczęła się śmiać.
– Tylko, proszę, nie mów mi, że brązowy żakiet w drobną kratkę postarza.
Marcin kiwnął głową.
– Znajomi rzeczywiście wciągają mnie w te filmowe tematy. Jakieś scenariusze do poprawy, pomoc w produkcji, konsultacja i takie tam różności. W każdym razie do czerwonego dywanu bardzo daleko – zaśmiał się i wymownie zawiesił głos. – Tak… Długo się nie widzieliśmy, Magda, ale chyba się nie dziwisz. Miałem poważne wątpliwości, kiedy Piotr zatelefonował i zaprosił mnie na spotkanie z wami.
– Jakiej natury? – zapytała Sierpecka
– Nie domyślasz się? A dlaczego odszedłem na emeryturę? Mam ci przypomnieć? – Spojrzał na koleżankę, potem na Piotra.
– Piotr zna sprawę… pana wicepremiera – odpowiedziała.
– Który cały czas trwa przy żłobie. Ten ruski szpion. I to teraz, kiedy wojna w Ukrainie na całego się rozwinęła i nie wiadomo, jak i kiedy się zakończy. Ruskie zacierają ręce i wznoszą toasty za takie sukcesy agenturalne w Polsce.
– Został odsunięty, jest tylko w strukturach partyjnych. – Sierpecka na moment zamilkła. – Podobno tłumaczył się swojemu prezesowi, że to spisek służb, byłych esbeków i ich wychowanków, że to jego zainteresowania zawodowe, że chodziło o dobra narodowe zrabowane w czasie wojny przez Niemców, i takie tam. Przecież wiesz, że jakby się wydało to, co na niego mieliśmy, to oznaczałoby totalną porażkę całej ekipy rządzącej i naszą także. O partnerach zza oceanu nie wspominając.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki