Obietnica zdrady - Marcin Faliński - ebook + książka

Obietnica zdrady ebook

Faliński Marcin

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tropy związane z tajemniczym napadem w warszawskiej kamienicy prowadzą na Ukrainę, na Bałkany i na Bliski Wschód…

W Warszawie giną dokumenty i twarde dyski z komputerów tureckiej placówki handlowej. Mimo zabezpieczonych śladów, śledztwo utyka w martwym punkcie. Kilka miesięcy później w kijowskiej Ławrze Pieczarskiej, ukraiński wywiad ujawnia materiały demaskujące funkcjonariuszy służb rosyjskich i ich zainteresowanie różnymi obiektami na terenie Kijowa.

Emerytowany oficer Agencji Wywiadu Marcin Łodyna spędza urlop w Bieszczadach. Odpoczynek zakłóca mu informacja o tajemniczym zdarzeniu w górach i ataku Rosji na Ukrainę. Gdy dochodzi do kolejnego intrygującego zdarzenia, tym razem w Iraku, Łodyna zostaje wciągnięty w wir wydarzeń.

Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę w stopniu podpułkownika. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea) i powieści sensacyjnych W czerwonej sieci i Ostatni horyzont. Ostatnio ukazała się jego kolejna powieść Ostatni azyl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 421

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

War­szawa – jesień 2021 roku

Dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia kobieta z roz­pusz­czo­nymi, gęstymi blond wło­sami i w ostrym maki­jażu szła wzdłuż Kru­czej. W pew­nym momen­cie zmie­niła kie­ru­nek mar­szu i prze­cięła ulicę w poprzek. Zatrzy­maw­szy się po dru­giej stro­nie, posta­wiła spory koł­nierz w swoim gra­fi­to­wym tren­czu. Się­ga­jący do kolan płaszcz spięty był w talii paskiem z klamrą, która poły­ski­wała w świe­tle ulicz­nych latarni. Kobieta skrę­ciła następ­nie w prawo, w ulicę Wspólną. W pew­nym momen­cie, nie zatrzy­mu­jąc się, roz­trze­pała dło­nią włosy, aby te czę­ściowo zakry­wały jej twarz.

Wyso­kie nad kolana buty i krótka obci­sła sukienka miga­jąca pod połami płasz­cza odrzu­ca­nymi przez ener­gicz­nie sta­wiane kroki pod­kre­ślały jej wyzy­wa­jący wize­ru­nek. Czarny kasz­mi­rowy szal na ramio­nach opa­dał swo­bod­nie, wijąc się pod ręka­wami. Cało­ści dopeł­niał mia­rowy stu­kot obca­sów ude­rza­ją­cych o beto­nowe płyty chod­nika. Uważny obser­wa­tor mógłby dojść do wnio­sku, że w jej twa­rzy była jakaś egzo­tyczna nuta. Że jej uroda nie jest pol­ska ani nawet sło­wiań­ska. Ale o tej godzi­nie, w środku nocy, w tym rejo­nie mia­sta nie było osób, które mogłyby dojść do takiego prze­ko­na­nia. Zimna jesienna pogoda nie zachę­cała nikogo do spa­ce­rów, zwłasz­cza że deszcz nie­prze­rwa­nie sią­pił w War­sza­wie cały dzień, two­rząc gdzie­nie­gdzie wiel­kie kałuże. Jakiś przy­pad­kowy prze­cho­dzień mógłby co naj­wy­żej skon­klu­do­wać, że dziew­czyna wraca z pobli­skiego night clubu z wystę­pów lub zmie­rza do jed­nego ze śród­miej­skich hoteli, do cze­ka­ją­cego z nie­cier­pli­wo­ścią napa­lo­nego na nią eks­klu­zyw­nego klienta. W tej oko­licy bowiem widok takiej kobiety nie był raczej czymś nie­zwy­kłym.

Doszedł­szy do końca mija­nego po prze­ciw­nej stro­nie ulicy gma­chu Mini­ster­stwa Rol­nic­twa i Roz­woju Wsi, u wylotu nie­wiel­kiej uliczki, dziew­czyna nagle przy­sta­nęła. Wyjęła z zawie­szo­nej na ramie­niu dużej torby paczkę papie­ro­sów i nie zdej­mu­jąc z dłoni czar­nych ręka­wi­czek, zapa­liła jed­nego. Rozej­rzała się dys­kret­nie, roz­pięła płaszcz i ponow­nie popra­wiła koł­nierz. Odcze­kała chwilę potrzebną na zacią­gnię­cie się kilka razy papie­ro­sem, po czym ruszyła dalej. Teraz szła nieco wol­niej, wypusz­cza­jąc dym wydat­nymi ustami pokry­tymi grubą war­stwą czer­wo­nej szminki. Na wyso­ko­ści nie­bie­skiej koperty rezer­wu­ją­cej miej­sce par­kin­gowe dla osób nie­peł­no­spraw­nych, rzu­ciła papie­rosa na chod­nik i zdu­siła go pode­szwą buta.

Męż­czyźni sie­dzący kilka metrów dalej w gra­na­to­wym vau­xhallu gran­dland na bry­tyj­skich tabli­cach reje­stra­cyj­nych dostrze­gli tę atrak­cyjną kobietę już dużo wcze­śniej, kiedy ta skrę­ciła z Kru­czej. Jed­nak rząd zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów nie pozwa­lał im dokład­niej się jej przyj­rzeć. Dopiero kiedy zatrzy­mała się i zapa­liła papie­rosa, mieli ją jak na dłoni. Przy­naj­mniej ci sie­dzący na przed­nich fote­lach. Nie spusz­czali jej z oczu nawet na moment. Inten­syw­nie śle­dzili wzro­kiem każdy jej ruch, każdy gest. Mogłoby się wyda­wać, że byli w pewien spo­sób zahip­no­ty­zo­wani jej całym antu­ra­żem two­rzą­cym swo­isty nocny spek­takl. Brak ruchu samo­cho­do­wego i prze­chod­niów oraz świa­tła mia­sta odbi­ja­jące się w kału­żach przy­da­wały sytu­acji jakie­goś szcze­gól­nego wyrazu, jakiejś tajem­ni­czo­ści połą­czo­nej z pro­wo­ka­cyj­nym ero­ty­zmem blon­dynki.

Kobieta coraz bar­dziej się do nich zbli­żała. W końcu minęła ich i nagle przy­sta­nęła parę kro­ków przed bramą przed­wo­jen­nej, odre­stau­ro­wa­nej kil­ka­na­ście lat temu kamie­nicy. Ujęła w dłoń pasek torby, zsu­nęła nieco z ramion płaszcz i szal. Pode­szła bli­żej. Zapu­kała kilka razy w szybkę drzwi wej­ścio­wych osa­dzo­nych w bra­mie. Potem znowu i znowu. Niczym zmę­czona po cięż­kim dniu pracy, całym cia­łem przy­warła do prze­szklo­nej powierzchni. Pal­cem w czar­nej ręka­wiczce powio­dła po przy­ci­skach domo­fonu, zatrzy­mu­jąc się na jed­nym z nich. Nie naci­snęła go jed­nak. Płaszcz z sza­lem jesz­cze bar­dziej zsu­nął jej się z ramion. Spod głę­bo­kiego dekoltu obci­słej sukienki wysta­wał koron­kowy czarny sta­nik, wyraź­nie kon­tra­stu­jący z bielą nie­opa­lo­nej czę­ści piersi. Znowu zapu­kała pal­cami w szybę i przy­warła moc­niej biu­stem do zim­nego szkła. Jed­no­cze­śnie zaczęła ner­wowo to pod­no­sić do tyłu nogę, to ją opusz­czać, stu­ka­jąc przy tym gło­śno o bruk obca­sem zakoń­czo­nym meta­lo­wym fle­kiem.

Zaspany ochro­niarz włą­czył lampkę biu­rową sto­jącą przy moni­to­rze sys­temu CCTV, wstał zza kon­tu­aru i powoli pod­szedł do drzwi, prze­cie­ra­jąc zmru­żone oczy.

– Czego pani chce? Pro­szę stąd odejść! – rzu­cił, jakby miał już ów tekst przy­go­to­wany na tego typu oka­zje.

– Pro­szę otwo­rzyć. Ple­ase. Pan… coun­se­lor Erva Keskin pro­sił, żebym zosta­wiła my pas­sport dla niego – mówiła po angiel­sku z dziw­nym, nie­ty­po­wym akcen­tem, wpla­ta­jąc w to słowa i całe okre­śle­nia po pol­sku. – Coun­se­lor Keskin to mój wujek. Ple­ase. Będzie panu bar­dzo wdzięczny za oka­zaną mi pomoc. On spe­cjal­nie jutro przyj­dzie do pracy. A teraz jest… out of War­saw, bo prze­cież jest week­end. Pro­szę pana bar­dzo. Bar­dzo. Ple­ase.

Kobieta wyjęła z torby turecki pasz­port i przy­ło­żyła okładkę do szyby.

– Pro­szę pani, pani wie, która jest godzina? Niech pani jutro przyj­dzie, skoro pan radca też będzie jutro – nego­cjo­wał ochro­niarz, nie spusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie oczu z ciała mło­dej kobiety.

– Wiem, prze­pra­szam. I am sorry. Tro­chę zaba­lo­wa­łam w War­sza­wie. Moja matka jest Polką. Jestem u jej rodziny i my pas­sport mi się koń­czy. Powie­dzieli mi tak on air­port. Zapo­mnia­łam. Jutro wcze­śnie rano jadę do Świe­ra­dów – wypo­wie­działa z tru­dem. – Do grand­mo­ther… do babci. Ona tam czeka na mnie. Ma taki beau­ti­ful… piękny drew­niany dom. To bar­dzo daleko, far away za Wro­cław. Przez tę fuc­king pan­de­mia COVID nie widzia­łam jej już ze dwa lata. Pro­szę pana bar­dzo. Ple­ase.

Kobieta uśmie­chała się, jed­no­cze­śnie wkła­da­jąc w pasz­port pięć­dzie­się­cio­do­la­rowy bank­not.

– Niech pan tylko weź­mie my pas­sport i po połu­dniu odda wuj­kowi, to zna­czy coun­se­lor Keskin.

Ochro­niarz pokrę­cił głową jakby z dez­apro­batą. Takim samym powol­nym tem­pem jak przy­szedł, wró­cił za kon­tuar. Po krót­kich poszu­ki­wa­niach pod­szedł do drzwi z pękiem klu­czy. Zaczął prze­kła­dać jeden po dru­gim. W końcu zna­lazł ten od drzwi w bra­mie. Po chwili wło­żył go do zamka i prze­krę­cił. Nie­pew­nym ruchem lekko uchy­lił drzwi, wycią­ga­jąc rękę po doku­ment. W tym momen­cie padł głu­chy strzał z rewol­weru z tłu­mi­kiem, który dziew­czyna trzy­mała w dłoni. Potem drugi. Oba poci­ski dosię­gły czoła ochro­nia­rza. Dziew­czyna nie­mal jed­no­cze­śnie z dru­gim strza­łem popchnęła sil­nie opa­da­jące bez­władne ciało męż­czy­zny do wewnątrz bramy. Sie­dzący na przed­nich fote­lach vau­xhalla męż­czyźni bły­ska­wicz­nie wysko­czyli z samo­chodu. Za nimi ruszyła dwójka z tyl­nej kanapy.

W bra­mie jeden z pasa­że­rów vau­xhalla prze­jął od zabój­czyni rewol­wer. Dziew­czyna ruszyła szyb­kim kro­kiem w kie­runku Mar­szał­kow­skiej, a napast­nicy weszli do budynku i zamknęli drzwi od środka. Jakby na roz­kaz dwóch z nich zła­pało ochro­nia­rza za ręce i nogi, zacią­gnęło go za kon­tuar i posa­dziło na krze­śle, opie­ra­jąc zwłoki głową o blat biurka, co miało pozo­ro­wać, że ten po pro­stu śpi. Wyłą­czyli lampkę oświe­tla­jącą blat i szklaną prze­słonę na kon­tuarze. Zamknęli drzwi, a pęk klu­czy prze­ka­zali męż­czyź­nie z bro­nią. Potem wycią­gnęli z prze­wie­szo­nych przez ramię toreb mokre szmaty i wzięli się do wycie­ra­nia śla­dów krwi na pod­ło­dze.

– Le’net be…! Wêran be…! – powie­dział pod nosem jeden z czysz­czą­cych pod­łogę.

Wcze­śniej pod­cią­gnął komi­niarkę na czoło odkry­wa­jąc poma­zaną czar­nym kamu­fla­żem twarz. Zro­bił gest, jakby wszystko pode­szło mu do gar­dła i chciało mu się wymio­to­wać. Dotknął się kilka razy dło­nią ści­śniętą w pięść pod przy­ci­śniętą do klatki pier­sio­wej brodą. Na ten widok drugi ze zmy­wa­ją­cych pod­łogę przy­ło­żył palec do ust, dając towa­rzy­szowi znać, aby nic nie mówił, po czym zła­pał go mocno dło­nią za ramię i lekko nim potrzą­snął. Coś powie­dział spod komi­niarki.

– Lêre here…! Li vir nemîne…! – rzu­cił z prze­ką­sem w odpo­wie­dzi męż­czy­zna i aby się uspo­koić, zaczął powoli liczyć szep­tem.

Kiedy doszedł do sze­ściu, zsu­nął z powro­tem komi­niarkę na twarz, kilka razy głę­boko ode­tchnął i wró­cił do pracy.

Dwaj pozo­stali napast­nicy zaczęli maj­stro­wać przy sys­te­mie moni­to­ringu. Po chwili wyłą­czyli kamery CCTV w całym budynku. Zło­żyli sprzęt do skrzynki i wska­zali dwójce koń­czą­cej szo­ro­wa­nie pod­łogi szklane prze­pie­rze­nie z drzwiami oddzie­la­ją­cymi kory­tarz bramy od wewnętrz­nego patio kamie­nicy.

* * *

Deszcz, po krót­kiej prze­rwie, znowu się roz­pa­dał. Teraz była to już pra­wie ulewa. Dziew­czyna zmie­rzała w kie­runku ronda Dmow­skiego, po dro­dze pró­bu­jąc bez­sku­tecz­nie i ner­wowo prze­wią­zać swój płaszcz paskiem. W końcu po wielu pró­bach jej się to udało. Wcze­śniej otu­liła się czar­nym sza­lem. Szła coraz mniej uważ­nie. Kilka razy się potknęła. Zmę­cze­nie i napię­cie dawały o sobie znać. Jed­nak wciąż pozo­sta­wała w jakimś amoku. Na ten moment, na te strzały w bra­mie, cze­kała w pod­eks­cy­to­wa­niu od kilku tygo­dni. Od chwili, gdy wczo­raj opu­ściła Szwe­cję, wie­działa, że musi być wyjąt­kowo skon­cen­tro­wana na tym zada­niu. W per­spek­ty­wie czasu doszła do wnio­sku, że to wycze­ki­wa­nie, ten czas spę­dzony na morzu bar­dziej ją wyczer­pał niż zre­ali­zo­wana przez nią tego dnia trasa spraw­dze­niowa, którą roz­po­częła w Gdyni po zej­ściu z promu z Karls­krony. Prze­rwa na odpo­czy­nek w hotelu przy war­szaw­skim Lot­ni­sku Cho­pina dała jej jedy­nie tro­chę odde­chu. Potem napię­cie wró­ciło, i to ze zdwo­joną siłą. A doszedł do tego jesz­cze stres. Zwłasz­cza wtedy, kiedy dawała męż­czy­znom w samo­cho­dzie znaki, które wska­zy­wały na goto­wość do reali­za­cji zada­nia i jed­no­cze­śnie infor­mo­wały, że nie wykryła obser­wa­cji.

Teraz musiała jak naj­szyb­ciej wró­cić do hotelu. Samo­lot do Stam­bułu miała po połu­dniu, a stam­tąd lot do Irbilu w irac­kim Kur­dy­sta­nie. Pozo­stało jej tylko pozby­cie się butów, sukienki, peruki i płasz­cza. Musiała zmie­nić maki­jaż, a co naj­waż­niej­sze, znisz­czyć fał­szywy turecki pasz­port. „Cho­lera, nie zaj­rza­łam do tej walizki, którą mi przy­go­to­wali. Mam nadzieję, że o niczym nie zapo­mnieli, że są tam odpo­wied­nie ubra­nia, a zwłasz­cza jakaś cie­pła kurtka. Jak nie ma, to popro­szę, żeby mi kupili na lot­ni­sku albo gdzieś na mie­ście. Będzie w końcu jesz­cze sporo czasu” – roz­wa­żała, łapiąc przy­godną tak­sówkę koło klubu noc­nego w rejo­nie Nowo­grodz­kiej, gdzie mimo póź­nej pory krę­ciło się wiele osób, w tym podob­nie do niej ubra­nych kobiet. Do tego licz­nie pod­jeż­dża­jące i odjeż­dża­jące tak­sówki i samo­chody pry­watne. „Szkoda będzie tylko tych deli­kat­nych, pięk­nych czar­nych ręka­wi­czek z koziej skóry” – pomy­ślała.

Po nie­ca­łej pół­go­dzi­nie wysia­dała przy par­kingu wie­lo­po­zio­mo­wym znaj­du­ją­cym się naprze­ciwko ter­mi­nala pasa­żer­skiego war­szaw­skiego lot­ni­ska. Kwa­drans póź­niej była już w hotelu. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej. Prze­brała się i wszyst­kie rze­czy zosta­wiła w pod­sta­wio­nym wcze­śniej samo­cho­dzie. Wsia­dła do windy, pra­wie zasy­pia­jąc na sto­jąco. Po chwili weszła do swo­jego pokoju. Spoj­rzała na zega­rek. Do spo­tka­nia miała jesz­cze, jak osza­co­wała, ponad pięć godzin. Roze­brała się do bie­li­zny i rzu­ciła ciężko na łóżko. Nie miała siły ani wziąć prysz­nica, ani zmyć maki­jażu. Wśli­zgnęła się w zimną pościel i zapa­dła w głę­boki sen.

* * *

Wąski stru­mień zim­nego, biało-błę­kit­nego świa­tła omiótł przed­po­kój dużego miesz­ka­nia zaj­mo­wa­nego przez sekre­ta­riat Radcy Biura Han­dlo­wego Amba­sady Tur­cji w War­sza­wie. Potem dołą­czyły trzy wąskie świa­tła z pozo­sta­łych lata­rek trzy­ma­nych przez intru­zów. Męż­czy­zna w komi­niarce stał nie­ru­chomo w przed­po­koju i obser­wo­wał ekran tabletu pod­łą­czo­nego dłu­gim kablem do urzą­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cego lap­top; znaj­do­wało się ono w otwar­tej skrzynce trans­por­to­wej. Na ekra­nie wyświe­tla­cza insta­la­cji alar­mo­wej poka­zy­wały się różne cyfry, migo­tały zie­lone, żółte i czer­wone diody. Po chwili męż­czy­zna roz­bra­ja­jący alarm kiw­nął do pozo­sta­łych głową na znak, że jest bez­piecz­nie i można wcho­dzić dalej.

Sto­jący jako pierw­szy przed wyso­kimi drzwiami męż­czy­zna, ści­ska­jący w dłoni rewol­wer z dokrę­co­nym tłu­mi­kiem, naci­snął na mosiężną klamkę. Popchnął deli­kat­nie drzwi. Te z lek­kim skrzyp­nię­ciem otwo­rzyły się dostoj­nie. Cała czwórka ruszyła powoli. Teraz do tam­tego skrzyp­nię­cia dołą­czył dźwięk dębo­wego par­kietu uło­żo­nego w jodełkę, lekko ugi­na­ją­cego się pod sto­pami męż­czyzn. Salon, do któ­rego weszli, był urzą­dzony jak typowe biuro. Darmo byłoby szu­kać sece­syj­nych foteli i kanap, bie­der­me­ie­row­skich biu­rek, sto­łów czy sza­fek art déco daw­nych miesz­kań­ców. Były tu tylko nowo­cze­sne meble: dwa wiel­kie biurka nale­żące zapewne do sekre­tarki oraz niż­szego rangą asy­stenta turec­kiego dyplo­maty, kanapa, dwa fotele, sto­lik kawowy, prze­zna­czone zapewne dla gości ocze­ku­ją­cych na spo­tka­nie z radcą. Na ścia­nach wisiały pla­katy opra­wione w anty­ramy przed­sta­wia­jące Hagię Sophię w Stam­bule, turecką riwierę z rzę­dem nad­mor­skich hoteli z nie­bie­skimi base­nami u ich stóp, Kapa­do­cję z cha­rak­te­ry­stycz­nymi, drą­żo­nymi w ska­łach budow­lami, kolum­nadę monu­men­tal­nego Mau­zo­leum Atatürka w Anka­rze. Na rega­łach zale­gały kolo­rowe fol­dery, bro­szury, mate­riały rekla­mowe i infor­ma­cyjne. Świa­tło jed­nej z lata­rek powę­dro­wało na tabliczkę z napi­sem: ticari Dani­sman Ofisi. Intruz z pisto­le­tem kiw­nął głową do jed­nego ze swo­ich towa­rzy­szy, roz­ka­zu­jąc mu tym gestem, by wszedł do środka. Po czym to samo prze­ka­zał następ­nym. Jakby dosko­nale znał roz­kład miesz­ka­nia, wska­zał na oba biurka i sto­jące na nich kom­pu­tery oraz na szafy z segre­ga­to­rami. Męż­czyźni roze­szli się po pomiesz­cze­niu pra­wie bez­sze­lest­nie. Wszy­scy przy­stą­pili do regu­lar­nej demolki. Wycią­gali segre­ga­tory, wyry­wali z nich i cho­wali do prze­wie­szo­nych przez ramię toreb poszcze­gólne, wybrane doku­menty. Potem rzu­cali teczki nie­dbale na pod­łogę. Wycią­gali szu­flady i wysy­py­wali z nich różne biu­rowe szpar­gały. Tym­cza­sem roz­bra­ja­jący wcze­śniej alarm męż­czy­zna przy­stą­pił do wymon­to­wa­nia twar­dych dys­ków z obu kom­pu­te­rów. Wcze­śniej poroz­ry­wał nie­wiel­kim łomem ich obu­dowy. Gdy osią­gnął cel, dołą­czył do pozo­sta­łych, prze­by­wa­ją­cych w zde­mo­lo­wa­nym już gabi­ne­cie radcy han­dlo­wego. Po chwili zro­bił to samo z jego kom­pu­te­rem. Do łupów wła­my­wa­czy dołą­czyła kaseta na pie­nią­dze, lap­top, zega­rek Rolexa, złote spinki do koszuli oraz kilka wiecz­nych piór w ele­ganc­kich fute­ra­łach przy­go­to­wa­nych na pre­zenty.

Napast­nicy, któ­rzy wcze­śniej zaj­mo­wali się segre­ga­to­rami w sekre­ta­ria­cie, weszli do gabi­netu. Spoj­rzeli na flagę turecką powie­szoną na błysz­czą­cym sto­jaku. Pode­szli do niej. Naj­pierw na nią napluli, potem zerwali, poszar­pali i rzu­cili na pod­łogę. Męż­czy­zna z rewol­we­rem popa­trzył na nich, a następ­nie spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła trze­cia w nocy. Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem pod­szedł do każ­dego z ekipy i ruchem dłoni naka­zał jed­no­znacz­nie opusz­cze­nie pomiesz­cze­nia. Przed wyj­ściem jeden z wła­my­wa­czy roz­bił uprzed­nio roz­bro­jony alarm. Czte­rech zama­sko­wa­nych osob­ni­ków scho­dziło teraz ostroż­nie po scho­dach i kie­ro­wało się na patio. Po kil­ku­na­stu sekun­dach cała czwórka sta­nęła przed bocz­nymi, solid­nymi drew­nia­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na wąską klatkę scho­dową ofi­cyny.

* * *

Po prze­ciw­nej stro­nie Mar­szał­kow­skiej, rów­nież na Wspól­nej, na wyso­ko­ści salonu optycz­nego, stała zapar­ko­wana nie­wielka biała bla­szanka – toyota pro­ace city. Pojazd wewnątrz miał zamon­to­wane dwie zaka­mu­flo­wane kamery wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, które obej­mo­wały swoim zasię­giem całą oko­licę: Wspólną z kie­runku Kru­czej i skrzy­żo­wa­nie z Mar­szał­kow­ską. Nato­miast kilka pię­ter wyżej, w jed­nym z apar­ta­men­tów sie­dział wysoki, szczu­pły, około pięć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna, z bujną, nieco przy­pró­szoną już siwi­zną czu­pryną. Wpa­try­wał się w obraz z tych kamer wyświe­tla­nych na dwóch lap­to­pach. Powoli sączył ze szklanki jedyny tej nocy drink, jego ulu­biony wene­zu­el­ski rum Santa Teresa z colą, limonką i gru­bymi kost­kami lodu. Lubił ten słodki zapach ciem­nego alko­holu pomie­szany ze świe­żym cytru­sem. Każ­do­ra­zowo, zanim upił łyk, zacią­gał się jego wonią. A nade wszystko lubił ten dźwięk kostek lodu gło­śno obi­ja­ją­cych się o grube szkło. Kiedy bywał w nad­mor­skich tro­pi­kach czy na egzo­tycz­nym wyspach, w cza­sie zachodu słońca pod­no­sił wysoko szklankę i patrzył przez nią na kry­jące się w ciem­no­ściach morza żółte i czer­wone pro­mie­nie odle­głej gwiazdy. Tutaj, w tym pokoju mógł popa­trzeć przez nią jedy­nie na zimne ekrany lap­to­pów.

Męż­czy­zna co chwila prze­cią­gał się na wygod­nym, mięk­kim fotelu. Od czasu do czasu spo­glą­dał rów­nież na wyświe­tlacz w krót­ko­fa­lówce i nie­zmien­nie, nieco ner­wowo popra­wiał słu­chawkę w uchu. Obok stały sta­cja łado­wa­nia bate­rii do sprzętu radio­wego oraz nie­wielki ska­ner GSM i pod­pięty do niego kolejny lap­top w solid­nej, prze­ciw­wstrzą­so­wej obu­do­wie.

* * *

Mimo szczel­nych szyb co jakiś czas do pokoju hotelu Cour­ty­ard by Mar­riott wpa­dały dźwięki pod­ry­wa­ją­cych się do startu samo­lo­tów. Dziew­czyna w pół­śnie sły­szała ten mocno stłu­miony ryk sil­ni­ków, powoli odda­la­jący się, aż w końcu zani­ka­jący. Potem następny i następny. Pod­świa­do­mie zaczy­nała je liczyć i cze­kać na kolejny. Nagle się pode­rwała. Spoj­rzała na łóżko, na któ­rym leżała gra­na­towa bluza z kap­tu­rem. Zaczęła roz­glą­dać się po pomiesz­cze­niu. Na opar­ciu krze­sła zwi­sały w nie­po­rządku dżinsy, biały T-shirt, piko­wana czarna krótka kurtka i zie­lona base­bal­lówka. Na pod­ło­dze znaj­do­wały się spor­towe buty New Balance z cha­rak­te­ry­styczną literą „N”. Ziew­nęła. Wypro­sto­wała się i prze­cią­gnęła. Rzu­ciła okiem przez okno. Przed ter­mi­na­lem pano­wał duży ruch. Pod­jeż­dżały tak­sówki i samo­chody. Ludzie wycho­dzili z pojaz­dów, cią­gnąc za sobą walizki na ter­ko­czą­cych kółecz­kach. Inni pchali z par­kingu obła­do­wane wózki baga­żowe. Zer­k­nęła na szafkę nocną, gdzie leżał jej fał­szywy turecki pasz­port. Dotknęła go pal­cami zakoń­czo­nymi sztucz­nymi, dłu­gimi czer­wo­nymi paznok­ciami. Dopiero w tym momen­cie dotarło do niej, gdzie jest. Znowu poło­żyła się na łóżku. Odpły­nęła w swo­ich myślach do tego, co lubiła naj­bar­dziej, co ją naj­bar­dziej relak­so­wało, dawało siły – do wiel­kiej wanny z gorącą wodą i różową pianą. Zaczęła sobie przy­po­mi­nać te jej dłu­gie kąpiele w pół­mrocz­nej łazience oświe­tla­nej drżą­cym bla­skiem pada­ją­cym z gru­bych czar­nych świec o zapa­chu opium i tych rudych i kre­mo­wych o zapa­chu cyna­monu i wani­lii. Zaczęła sobie wyobra­żać, jak myje swoje gład­kie, aksa­mitne ciało miękką, natu­ralną gąbką, a gdzieś z daleka docho­dzą do niej dźwięki utwo­rów Sade. W tym momen­cie usły­szała deli­katne puka­nie do drzwi. Pod­nio­sła się. Nasłu­chi­wała. Po chwili znowu usły­szała takie samo puka­nie. Popa­trzyła na złoty zega­rek na prze­gu­bie dłoni. Było kilka minut po dzie­wią­tej. „To on. Jak zwy­kle punk­tu­alny” – prze­szło jej przez głowę. Wstała i pode­szła do drzwi. Spoj­rzała przez wizjer. Na kory­ta­rzu stał wysoki, szczu­pły, około pięć­dzie­się­cio­letni nieco szpa­ko­waty męż­czy­zna. Dziew­czyna się­gnęła z łazienki po gruby biały ręcz­nik i owi­nęła się nim. Uchy­liła drzwi. Męż­czy­zna wśli­zgnął się do wewnątrz i ski­nął do niej głową. Zamknęła za nim i zary­glo­wała drzwi. Poło­żył na stole trzy torby z lap­to­pami oraz skrzynkę trans­por­tową ze ska­ne­rem GSM. Spoj­rzał na nią i bez słowa chwy­cił za ręcz­nik. Przy­cią­gnął ją do sie­bie. Moc­nym szarp­nię­ciem zerwał go z niej i rzu­cił na pod­łogę. Popa­trzył prze­ni­kli­wym wzro­kiem na jej smu­kłe nogi w czar­nych poń­czo­chach pod­trzy­my­wa­nych cien­kimi pasecz­kami przy­cze­pio­nymi do koron­ko­wego gor­setu. Jej prze­zro­czy­ste, skromne stringi led­wie przy­kry­wały łono. Patrzył na nią coraz bar­dziej pożą­dli­wie. Ona odwza­jem­niała się tym samym. Wiel­kie ciemne oczy pod­kre­ślone były przez ciut roz­ma­zany maki­jaż. Kru­czo­czarne, krę­cone, roz­trze­pane po krót­kim śnie dłu­gie włosy doda­wały dziew­czy­nie uroku. Stali tak przez chwilę, patrząc zachłan­nie na sie­bie. Jakby nie pamię­tali, co stało się tej nocy przy Wspól­nej, a może jakby na chwilę chcieli o tym zapo­mnieć. On o tygo­dniach przy­go­to­wań, żmud­nych usta­leń, o godzi­nach roz­mów, o wie­lo­krot­nym spraw­dza­niu każ­dego ze szcze­gó­łów ope­ra­cji. Ona o tru­dach mor­skiej podróży, nad wyraz dłu­giej tra­sie spraw­dze­nio­wej, wcze­śniej­szych szko­le­niach, pró­bach, róż­nych testach. Jed­nak nie mogła wyma­zać z pamięci jed­nego widoku. Był to powra­ca­jący tej nocy kil­ka­krot­nie obraz zasko­czo­nej i prze­ra­żo­nej twa­rzy star­szego czło­wieka, do któ­rego strze­liła, jego opa­da­ją­cego bez­wład­nie na kamienną pod­łogę ciała. I on, i ona potrze­bo­wali teraz swo­istej amne­zji i ucieczki od rze­czy­wi­sto­ści. Pra­gnęli uspo­ko­je­nia.

Męż­czy­zna zrzu­cił kurtkę, ciska­jąc ją na opar­cie krze­sła. Z kie­szeni wyle­ciał przy tym z brzę­kiem klu­czyk do toyoty i przy­cze­piony do niego bre­lo­czek. Dziew­czyna gorącz­kowo roz­pi­nała jego ciemną koszulę. Zaczęła cało­wać jego nagi tors. Potem trza­snęła meta­lowa klamra paska, po czym roz­legł się krótki, cha­rak­te­ry­styczny dźwięk roz­pi­na­nego zamka bły­ska­wicz­nego. Dziew­czyna usia­dła na brzegu łóżka i wymow­nie spoj­rzała do góry spod roz­trze­pa­nych wło­sów opa­da­ją­cych na wyle­wa­jące się z obci­słego gor­setu szczyty piersi. Męż­czy­zna zbli­żył się do niej, przy­mknął oczy i poło­żył deli­kat­nie dło­nie na jej gło­wie, która weszła po chwili w mia­rowy ruch. Dziew­czyna co jakiś czas, nie prze­ry­wa­jąc, obser­wo­wała kochanka, szu­ka­jąc potwier­dze­nia, że daje mu roz­kosz. Po kilku chwi­lach męż­czy­zna chwy­cił za ramiączka jej gor­setu i opu­ścił go w dół. Spoj­rzał na jej nagie piersi i ciemne, ster­czące z pod­nie­ce­nia sutki. Popchnął ją lekko, a gdy tylko jej ciało opa­dło na mate­rac, poło­żył się na niej. Jej nogi natych­miast oplo­tły mocno jego bio­dra. Kiedy zna­lazł się w niej, wszedł w mia­rowy ruch – naj­pierw spo­kojny, potem coraz szyb­szy.

Rozdział 2

Ukra­ina, Kijów – luty 2022 roku

Dowo­dzący akcją kapi­tan grupy spe­cjal­nej „A” Służby Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny sie­dział od dwóch godzin w dużym sza­rym mer­ce­de­sie sprin­te­rze bla­szance. Samo­chód okle­jony był na tę ope­ra­cję biało-zie­lo­nymi napi­sami i zna­kami fir­mo­wymi Kijw­ko­mun­se­rvis. Stał zapar­ko­wany w bocz­nej uliczce docho­dzą­cej do dużego placu przed Muzeum Histo­rycz­nych Kosz­tow­no­ści Ukra­iny. Obok męż­czy­zny sie­działo kilku innych funk­cjo­na­riu­szy wpa­trzo­nych w moni­tory z obra­zem z zaka­mu­flo­wa­nych kamer umiesz­czo­nych w new­ral­gicz­nych miej­scach Ławry Pie­czar­skiej.

– Kapi­ta­nie! Olek­sij!

– Tak, co znowu? I ciszej, mówi­łem ci już dzi­siaj!

– Co tam wypa­trzy­łeś u sie­bie na kame­rze? Bo u mnie nuda. Nic się nie dzieje. Żad­nego ruchu – powie­dział pod­władny.

– I bar­dzo dobrze, że nic się nie dzieje – odpo­wie­dział kapi­tan i zawie­sił na moment głos. – A ty o czym myślisz? Bo widzę, że cię coś dzi­siaj nosi. Jakiś nie­spo­kojny jesteś czy mi się wydaje?

– Wiesz, pierw­szy raz od powrotu z Bag­dadu nie byli­śmy wszy­scy razem na gro­bie Danyla. Jak sobie przy­po­mnę, to mam ochotę tych wszyst­kich kaca­pów z tej ławry wystrze­lać…

– A jak ja sobie przy­po­mnę, że wtedy na par­kingu przed Mini­ster­stwem Spraw Zagra­nicz­nych w Bag­da­dzie o mało nie doszło do strze­la­niny z grupą ochronną rosyj­skiej amba­sady, to… Ech. Ledwo cię wtedy powstrzy­ma­łem. Zresztą pozo­sta­łych chło­pa­ków też. – Kapi­tan znowu zawie­sił głos. – Ja wiem, że wtedy w Don­ba­sie Danylo zmarł ci na rękach, ale teraz to pre­cy­zyjna robota. Żad­nej strze­la­niny.

– To po co my w takim razie tu jeste­śmy!? – drą­żył pod­władny.

– Po to, że jed­nak cza­sem życie zmie­nia plany i trzeba będzie wejść, bo ja wiem… w poszu­ki­wa­niu ter­ro­ry­stów, zło­dziei dóbr kul­tury czy co tam jesz­cze major Bur­denko z wywiadu przy­go­to­wał jako legendę na taką awa­ryjną sytu­ację. – Zro­bił pauzę, tym razem dłuż­szą. – Poza tym co ci będę tłu­ma­czył. Prze­cież widzi­cie wszy­scy, co się szy­kuje na wscho­dzie?

Przez chwilę w mer­ce­de­sie trwało mil­cze­nie. Wnę­trze samo­chodu roz­ja­śniało tylko zimne, nie­bie­skie świa­tło z moni­to­rów i miga­jące róż­no­ko­lo­rowe lampki na tune­rach, nagry­warce i innych urzą­dze­niach mobil­nego sys­temu CCTV.

– Kapi­ta­nie… w zasa­dzie to dla­czego tę akcję reali­zuje wywiad? Nie dziwi cię to?

– A co ty dzi­siaj taki docie­kliwy? Jak nie wspo­minki, to teraz to. Im już mówi­łem – wska­zał głową pozo­sta­łych – cie­bie aku­rat wtedy nie było, posze­dłeś na roz­po­zna­nie. To jakaś szer­sza ope­ra­cja zwią­zana z zagra­nicą. Tyle wiem. Podobno wyjąt­kowo tajna i ważna. Może wła­śnie zwią­zana z tym, że kacapy się na nas gotują na gra­nicy.

– W Don­ba­sie?

– W jakim Don­ba­sie?!

– Zna­jomy z GUR, z wywiadu woj­sko­wego, mówił mi, że na te ćwi­cze­nia przy naszej wschod­niej i pół­noc­nej gra­nicy kacapy wyru­szyli z koszar z zapa­sami amu­ni­cji. Kolumny cystern z pali­wem jadą za jed­nost­kami zme­cha­ni­zo­wa­nymi i pan­cer­nymi. Kie­dyś na poli­gon dowieźli tro­chę zapa­sów i star­czyło, a teraz? Cały nasz oddział z Połtawy od paru dni w stre­fie nad­gra­nicz­nej ma pełne ręce roboty. Co chwila ujaw­niają jakieś grupy dywer­syjne, a nawet poje­dyn­czych dywer­san­tów. Rozu­miesz? To ozna­cza jedno…

– Wojna.

– Tak, i to na pełną skalę. Cze­kaj! Patrz­cie. Zdaje się, że wycho­dzą ci dwaj mnisi.

– Czer­niec odin i czer­niec dwa opu­ścili obiekt. Powta­rzam: Czer­niec odin i czer­niec dwa opu­ścili obiekt – rzu­cił kapi­tan przez radio.

– Zro­zu­miw – popły­nęło z gło­śnika. – Zakin­czien­naja dija. Dia­kuju – dodał po chwili głos.

– Dobra, chło­paki. Poważną robotę koń­czymy. Teraz legen­do­wa­nie, czyli poma­rań­czowe kami­zelki, narzę­dzie w dłoń i brać się do zdej­mo­wa­nia kamer. Żeby byli na Kudriaw­skiej z was zado­wo­leni, z tej roboty z mio­tłą w dłoni – zaśmiał się i zaraz dodał: – Tylko uważ­nie. Tro­chę Ruskich może jesz­cze tu być w tych… świę­tych murach. Ja idę do majora poga­dać. Przez radio podam wam, kiedy przy­je­chać po mnie. Adres zna­cie. Za apteką, naprze­ciwko tej pry­wat­nej kli­niki mniej wię­cej.

– Tak jest! – powie­dzieli wszy­scy pra­wie jed­no­cze­śnie pół­szep­tem.

– Aha. Gdzieś po dro­dze zdej­mij­cie te ozna­ko­wa­nia samo­chodu. Bo na razie mia­sta nie będzie­cie sprzą­tać, przy­naj­mniej nie z takich śmieci – zadys­po­no­wał dowódca.

Wysko­czyw­szy z mer­ce­desa, kapi­tan skie­ro­wał się przez plac w kie­runku sze­ro­kiej ulicy. Do przej­ścia miał kil­ka­set metrów. Bazę noc­nych dzia­łań spe­cjal­nych major Sta­ni­sław Bur­denko zor­ga­ni­zo­wał w jed­nym z apar­ta­men­tów przy Ławr­skiej. Po kil­ku­na­stu minu­tach kapi­tan sie­dział, popi­ja­jąc kawę z majo­rem. Obok, na lap­to­pach prze­glą­dali zdję­cia dwaj nie­znani mu ofi­ce­ro­wie wywiadu. Przy nich leżały na pod­ło­dze dwie sku­fie – pra­wo­sławne nakry­cia głowy, oraz dwie czarne szaty zakon­ni­ków.

– Coś cie­ka­wego zna­leź­li­ście? – zapy­tał po kil­ku­na­stu minu­tach kapi­tan.

– Wstęp­nie wygląda, że aż za dużo. Zasta­na­wiam się, ilu z nich, z tych mni­chów i pra­cow­ni­ków admi­ni­stra­cyj­nych w całej ław­rze było kadro­wymi funk­cjo­na­riu­szami SWR, GRU czy tego depar­ta­mentu zagra­nicz­nego w FSB lub ich współ­pra­cow­ni­kami.

– Albo ilu wciąż ich tam jesz­cze jest – dodał sar­ka­stycz­nie znad fili­żanki kapi­tan.

– Słu­chaj­cie, po rze­czach widać, że cały czas jesz­cze są. Jest ich mniej. Ale są. Nie wszy­scy wyje­chali w ostat­nim tygo­dniu w tej gru­pie.

– A wia­domo, która to służba nad­zo­ro­wała czy orga­ni­zo­wała u kaca­pów? – dopy­ty­wał kapi­tan.

– Nie, nie wia­domo. Bio­rąc pod uwagę sytu­ację w krę­gach wła­dzy na Kremlu i poziom roz­pra­co­wa­nia moskiew­skiej Cer­kwi, odpo­wia­dać za to może FSB. Poza tym sporo śla­dów pozo­sta­wili. To dla nich cha­rak­te­ry­styczne. Choć na mój nos, wobec tego, co się dzieje na gra­nicy, myślę, że ci z wywiadu woj­sko­wego, z GRU, też w tym są albo nawet prze­jęli czę­ściowo od nich tę ope­ra­cję. Powin­ni­śmy byli wcze­śniej przyj­rzeć się temu miej­scu pod kątem kontr­wy­wia­dow­czym – odpo­wie­dział major.

– W końcu trzeba ich stąd pogo­nić. Nasi z kontr­wy­wiadu z SBU chyba mają wystar­cza­jąco dużo mate­ria­łów? A teraz wy coś doło­ży­cie, prawda? – rzu­cił kapi­tan.

– Prawda. Trzeba tych moskiew­skich mni­chów za dupę wziąć i kop­niaka moc­nego dać. Tyle że obec­nie zaostrzy­łoby to sytu­ację, a Kreml pro­pa­gan­dowo grzałby temat – stwier­dził major i upił duży łyk kawy. – Wyko­rzy­stają wszystko, co im wpad­nie w ręce. Nie możemy dać im pre­tek­stu. Oni na to cze­kają.

– Wiesz, Sta­ni­sław, ja to myślę, że kacapy już w cza­sie poma­rań­czo­wej rewo­lu­cji mocno się tutaj zain­sta­lo­wali. Pamię­tasz tę akcję póź­niej, tego oszo­łoma z Bia­łej Cer­kwi, z tymi jego titusz­kami, któ­rzy zajęli…

– Majo­rze! – krzyk­nął znad lap­topa męż­czy­zna prze­glą­da­jący zdję­cia z taj­nego prze­szu­ka­nia. – Sporo w tych rze­czach jest jakichś, bo ja wiem, śmieci tury­stycz­nych czy pry­wat­nych zwią­za­nych z Sewa­sto­po­lem. Jakby tam wielu z nich czę­sto jeź­dziło.

– I to po anek­sji Krymu, jak wynika z tych mate­ria­łów! Trudno okre­ślić na pierw­szy rzut oka – dodał drugi męż­czy­zna.

– Skąd ten wnio­sek?

– Mam na przy­kład rachu­nek z poprzed­niego mie­siąca z restau­ra­cji… Pomi­doro, nawet są zdję­cia, o pro­szę. – Wska­zał pal­cem na ekran. – Piękne, mięk­kie nie­bie­skie i beżowe fotele, na pewno przy­jemne w dotyku podu­chy, cie­płe świa­tło z sufitu… Kurwa, kacapy to sobie żyją na naszym Kry­mie.

– Ja wiem, majo­rze, gdzie to jest! – wtrą­cił drugi z prze­glą­da­ją­cych zdję­cia. – To w cen­trum han­dlo­wym Novus przy ulicy Waku­len­czuka dwa­dzie­ścia. Pamię­tam, bo to nie­da­leko obiek­tów, które wpi­sa­li­śmy… – spoj­rzał na kapi­tana, potem na majora, który kiw­nął głową – które wpi­sa­li­śmy jako cele dla naszego napadu powietrz­nego, rakie­to­wego lub lot­ni­czego w Sewa­sto­polu w przy­padku, gdyby zaczęło się z kaca­pami na poważ­nie. Jakieś cztery kilo­me­try od głów­nego celu w tym mie­ście.

– Panie majo­rze – znowu gło­śno rzu­cił patrzący w ekran lap­topa – jest jesz­cze coś cie­ka­wego. Porów­nu­jemy mapy, zdję­cia, jakieś zapi­ski doty­czące Kijowa, które tam mieli. Wycho­dzi na to, że inte­re­so­wali się głów­nie paroma wybra­nymi obiek­tami.

– Któ­rymi?

– Sztab Gene­ralny, Mini­ster­stwo Obrony, nasza sie­dziba, dwa lot­ni­ska w Hosto­melu i Bory­spolu.

– To żadne odkry­cie. Stan­dar­dowe zain­te­re­so­wa­nie wywia­dow­cze.

– Tak. Ale jest też coś dziw­nego. Obok tych oczy­wi­stych celów.

– Co dziw­nego? – gło­śno zapy­tał major i pode­rwał się.

– Takie adresy jak Insty­tut­ska dzie­więć, Soło­mian­ska dwa­dzie­ścia cztery, Puchiw­ska sie­dem i Woło­dy­mir­ska dwa.

– Co to za adresy? Co się tam mie­ści?

– Już spraw­dzamy. Chwila… Mam . Bank Cen­tralny Ukra­iny, Cen­tralne Archi­wum Pań­stwowe, Wytwór­nia Papie­rów War­to­ścio­wych Naro­do­wego Banku Ukra­iny, Naro­dowe Muzeum Histo­rii Ukra­iny.

Wszy­scy spoj­rzeli po sobie, jakby szu­kali odpo­wie­dzi, o co może cho­dzić. Dla­czego takie obiekty nie­zwią­zane z bez­pie­czeń­stwem czy obron­no­ścią ich kraju zna­la­zły się w kręgu zain­te­re­so­wa­nia rosyj­skiego wywiadu.

– Jebak, jebak mie­nie – prze­klął major.

– Aż tak źle, Sta­ni­sław? – rzu­cił kapi­tan

– Olek­sij. To bar­dzo poważna sprawa. To życie lub śmierć wol­nej Ukra­iny. Rozu­miesz? To nasza przy­szłość po cza­sie wiel­kiej próby, do któ­rej się zbli­żamy. – Zaczął trzeć dłońmi twarz. – Gdzie jest prze­ciek? Prze­cież to nie przy­pa­dek! – mówił pod nosem jakby do sie­bie.

– Nie znam szcze­gó­łów, ale rozu­miem, że po tym, co zda­rzyło się na Kry­mie w dwa tysiące czter­na­stym, jesz­cze Moskwa ma swo­ich szpy­gu­nów u nas w służ­bach i woj­sku. Nawet mnie to nie dziwi. Ale, zdaje się, masz rację, że nad­cho­dzi czas próby. Dla nas wszyst­kich.

– Ech, Olek­sij, Olek­sjij. Wse piszło po pyzdi. Żebyś wie­dział, ile się nad tym naro­bi­li­śmy. A tu gówno.

– Sta­ni­sław, może nie wszystko stra­cone? Jak to mówił mój zna­jomy Mar­cin, ofi­cer pol­skiego wywiadu…

– Ten Łodyna? – zapy­tał major.

– Tak, ten Łodyna. Liczy się w tej robo­cie przede wszyst­kim szczę­ście. Może ono wciąż jest przy nas. Pomyśl! – Zro­bił pauzę. – Pane majore, to szczo. Może ne wse piszło po pyzdi? A ty go znasz? – dodał kapi­tan.

Sta­ni­sław nie odpo­wie­dział, tylko rzu­cił:

– Olek­sij, ty go pozna­łeś w Bag­da­dzie.

– Mar­cina?

– Tak. A potem to nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie we Lwo­wie w cza­sie akcji w hotelu Geo­rge i przy tym anty­kwa­ria­cie przy Archi­wal­nej u tego, jak mu tam , Kuznie­cowa!

– W Bag­da­dzie przed­sta­wiono mi go na jed­nym z przy­jęć u nas w amba­sa­dzie. Wtedy byłem dowódcą naszej grupy ochron­nej. Pamię­tam, jak była oka­zja, zawsze dużo roz­ma­wia­li­śmy o mul­ti­kul­tu­ral­nym, wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wym, przed­wo­jen­nym Lwo­wie. On lubi histo­rię, ale taką bez emo­cji. Ja mu wcze­śniej mówi­łem, że stam­tąd pocho­dzę.

– A kiedy się z nim widzia­łeś ostatni raz?

– Jakiś czas temu. To zna­czy wtedy, we Lwo­wie – skła­mał. – A czemu pytasz?

Cztery lata wcze­śniej, w cza­sie pobytu Łodyny we Lwo­wie Olek­sij pomógł nie­ofi­cjal­nie Pola­kowi w prze­szu­ka­niu miesz­ka­nia i prze­słu­cha­niu pew­nego Ukra­ińca, krew­nego anty­kwa­riu­sza Kuznie­cowa. Ów męż­czy­zna posia­dał w domu stary pamięt­nik puł­kow­nika NKWD ope­ru­ją­cego pod koniec wojny i w pierw­szych dniach po jej zakoń­cze­niu na Dol­nym Ślą­sku. Wtedy Olek­sij otrzy­mał od Łodyny za tę pomoc łapówkę w postaci kilku tysięcy euro.

– A tak jakoś mi się on przy­po­mniał – odpo­wie­dział major. – Muszę z tym wszyst­kim – wska­zał głową na lap­topy – walić do szefa z samego rana, czyli… – spoj­rzał na zega­rek – za dwie godziny. Do tego szybko zro­bić ana­lizę mate­ria­łów. Bo nie ma czasu. Wiesz, co się dzieje po tam­tej stro­nie gra­nicy na kie­runku char­kow­skim i kijow­skim.

Kapi­tan poki­wał głową ze smut­kiem na twa­rzy.

Osiem lat temu na osobę Sta­ni­sława Bur­denki, wtedy dru­giego sekre­ta­rza amba­sady Ukra­iny w Kiszy­nio­wie, tra­fiła ówcze­sna prze­ło­żona Łodyny Magda Sier­pecka. Zwró­ciła na niego uwagę nie tylko dla­tego, że Bur­denko zachwy­cał się Pol­ską, jej osią­gnię­ciami eko­no­micz­nymi, drogą, jaką Pol­ska poko­nała do struk­tur euro­atlan­tyc­kich, ale przede wszyst­kim dla­tego, że dosko­nale znał miej­scowe uwa­run­ko­wa­nia. Sier­pecka zorien­to­wała się, że szcze­gól­nie inte­re­so­wał się spra­wami sepa­ra­ty­stycz­nej Repu­bliki Nad­dnie­strza. Szybko doszła do wnio­sku, że jest on ofi­ce­rem SZRU – wywiadu ukra­iń­skiego. Zro­bił na niej dobre wra­że­nie do tego stop­nia, że spo­rzą­dziła w jego spra­wie raport dla szefa Agen­cji Wywiadu.

W cza­sie ope­ra­cji spe­cjal­nej w Rumu­nii i w Ukra­inie cen­trala AW w War­sza­wie zde­cy­do­wała, aby kon­takt do niego prze­ka­zać Ame­ry­ka­nom. W Kiszy­no­wie pod­jął go zna­jomy Łodyny ze sta­cji CIA w Bag­da­dzie, Edd, wystę­pu­jący pod nazwi­skiem Con­san­ti­ne­scu.

Rozdział 3

Biesz­czady – luty 2022 roku

Trzy dość leciwe, ale solidne samo­chody tere­nowe ruszyły z rykiem roz­grze­wa­nych wcze­śniej sil­ni­ków jeden za dru­gim. Z pen­sjo­natu Przy­sta­nek Krzywe zaczęły toczyć się nie­spiesz­nie w kie­runku głów­nej szosy. Po kwa­dran­sie dotarły do Cisnej, a po chwili mijały tory kolejki leśnej i zakręt w Maj­da­nie. Kie­ro­wały się do Lisz­nej. Offro­adowe opony pojaz­dów wyrzu­cały do góry nie­wiel­kie grudki śniegu pomie­szane z kawał­kami lodu. Gło­śne pomru­ki­wa­nie ich sil­ni­ków odbi­jało się od ściany lasu pora­sta­ją­cego stoki masywu Hyr­la­tej z jed­nej strony, a Małego Jasła i Jasła z dru­giej. Dodat­kowe reflek­tory zamon­to­wane na dachach oświe­tlały wyraź­nie drogę i pobo­cze na co naj­mniej sto metrów przed nimi. Po jakimś kwa­dran­sie pojazdy minęły dawny budy­nek straż­nicy Straży Gra­nicz­nej i WOP, by po kolej­nych paru minu­tach jazdy krętą drogą dotrzeć na prze­łęcz nad Roz­to­kami Gór­nymi. Samo­chody się zatrzy­mały. Z tere­nó­wek zaczęli wycho­dzić ich pasa­że­ro­wie. Trzask zamy­ka­nych drzwi niósł się po górach. Każda z osób pierw­sze, co robiła, to zarzu­cała ple­cak na ramiona, dopi­nała suwak w kurtce, wkła­dała czapkę i nacią­gała ręka­wiczki. Następ­nie wszy­scy powoli zebrali się koło beto­no­wej kon­struk­cji – pozo­sta­ło­ści po przed­wo­jen­nym przej­ściu gra­nicz­nym, sta­cji ben­zy­no­wej Shella oraz punk­cie wymiany poczty mię­dzy­na­ro­do­wej. Po chwili, po krót­kiej roz­mo­wie z prze­wod­niczką, grupa ruszyła, zosta­wia­jąc za sobą pomru­ku­jące tere­nówki, któ­rych sil­niki pra­co­wały na wol­nych obro­tach. Zna­la­zł­szy się wyżej, nie­któ­rzy jakby na poże­gna­nie odwra­cali się, patrząc na zni­ka­jące w ciem­nej otchłani lasu świa­tła samo­cho­do­wych reflek­to­rów.

Ścieżka nie­bie­skiego szlaku z prze­łę­czy bie­gnąca wzdłuż gra­nicy pol­sko-sło­wac­kiej pro­wa­dziła grupę kil­ku­na­stu osób powoli w górę, wprost na Okrą­glik. Ciemna, nie­ru­choma cze­luść lasu przy­glą­da­jąca się z obu stron tury­stom wyglą­dała, jakby skry­wała wiele tajem­nic z burz­li­wych okre­sów tego regionu. Jedy­nie lek­kie powiewy wia­tru poru­szały co jakiś czas mniej­szymi gałę­ziami bez­list­nych buków o prze­dziw­nych kształ­tach i zie­lo­nymi czub­kami świer­ków.

Warunki pogo­dowe jak na tę porę roku były bar­dzo dobre. Zmiany kli­ma­tyczne ostat­niej dekady dotarły i tutaj. Jesz­cze przed wyru­sze­niem prze­wod­niczka Lucyna spraw­dzała pro­gnozę dla oko­lic Cisnej. Tem­pe­ra­tura o dru­giej w nocy oscy­lo­wała wokół zera. Ist­niała szansa, że w cza­sie wschodu słońca będzie nie­zła widocz­ność, że niebo będzie jedy­nie czę­ściowo zachmu­rzone. Nie zapo­wia­dano opa­dów śniegu. Pro­gno­zo­wano jed­nak, że u celu ich wędrówki, czyli na szczy­cie Jasła może być znacz­nie chłod­niej, co przy nie­wiel­kim nawet wie­trze spo­tę­guje odczu­cie zimna. Lucyna kilka razy zwra­cała na to uwagę uczest­ni­kom wycieczki. Tak samo jak na koniecz­ność wyłą­cze­nia usługi mobil­nego inter­netu w smart­fo­nach oraz w przy­padku roz­mów tele­fo­nicz­nych spraw­dza­nia, czy łącz­ność nie pocho­dzi przy­pad­kiem od ope­ra­tora zagra­nicz­nego.

– Jeśli to będzie sło­wacki ope­ra­tor, to pół biedy. Nic się nie sta­nie. Ale jeśli zała­piemy się na ukra­iń­skiego, to może być dla pań­stwa kosz­towne połą­cze­nie – przy­po­mi­nała Lucyna. – Mijamy teraz pozo­sta­ło­ści oko­pów kon­fe­de­ra­tów bar­skich. Na górze będą podobne umoc­nie­nia, ale z okresu pierw­szej wojny świa­to­wej. Jed­nak prawdę powie­dziaw­szy, teraz nic nie zauwa­ży­cie. Wróć­cie tutaj latem albo wcze­śniej, wio­sną – rzu­ciła jakby od nie­chce­nia, wska­zu­jąc pal­cem na nie­wiel­kie zagłę­bie­nia terenu pokryte zmro­żoną war­stwą śniegu.

Na led­wie widocz­nym wypię­trze­niu zro­bili krótki odpo­czy­nek, wymie­nia­jąc mię­dzy sobą parę uwag. Po pię­ciu minu­tach kon­ty­nu­owali marsz.

Śnieg nie skrzy­piał tury­stom pod butami. Jego powierzch­nia, lekko roz­to­piona w dzień, w nocy wyżej w górach zama­rzała, co teraz było dla grupy naj­więk­szym utrud­nie­niem. Lucyna co chwilę spo­glą­dała za sie­bie, czy nikt nie zostaje. Ale grupa wyda­wała się dość sprawna kon­dy­cyj­nie. Nie było żad­nego maru­dera.

W końcu dotarli na szczyt Okrą­glika, zatrzy­mu­jąc się przy tablicy infor­ma­cyj­nej z pol­skimi i sło­wac­kimi ozna­cze­niami. Lucyna spoj­rzała na zega­rek. Docho­dziła godzina czwarta. Do świtu mieli jesz­cze ponad dwie godziny, w tym do doj­ścia na Jasło około pół godziny. „W tych warun­kach zaj­mie nam pew­nie naj­wy­żej ze czter­dzie­ści minut” – pomy­ślała. Zapla­no­wała, że na szczy­cie Jasła zje­dzą śnia­da­nie, napiją się gorą­cej her­baty i kawy. Na odkry­tym wierz­chołku Okrą­glika, z któ­rego w końcu mogli coś dostrzec, zła­pali tro­chę odde­chu i znowu ruszyli dalej.

* * *

– Pani Lucyno – ode­zwał się jeden z uczest­ni­ków wycieczki orga­ni­zo­wa­nej przez lokalne biuro podróży – co dzi­siaj zapro­po­nuje nam pani na kola­cję?

– Prawdę powie­dziaw­szy, teraz myślę tylko o śnia­da­niu – odpo­wie­działa kobieta, która lekko sapiąc ze zmę­cze­nia, oparła się o beto­nowy trój­nóg z żółtą tabliczką i napi­sem „Jasło 1153 m n.p.m.”. – Tak jak obie­ca­łam, coś regio­nal­nego. Może hre­czanki, zwane też hre­cza­ny­kami z sosem boro­wi­ko­wym.

Pyta­jący zro­bił zdzi­wioną minę i pod­szedł bli­żej Lucyny.

– A co to za wyna­la­zek?

– A taki miej­scowy. Dawni miesz­kańcy tych gór – zro­biła gest ręką poka­zu­jąc na oko­lice – jedli to może nie na co dzień, a od święta… To jest mięso mie­szane z kaszą. Takie kotle­ciki – wyja­śniła Lucyna.

Grupa powoli zaczęła roz­pa­ko­wy­wać ple­caki. Jedni wyj­mo­wali kanapki, kubki, ter­mosy, inni przy­świe­cali im czo­łów­kami. Ktoś roz­ło­żył srebrno-złotą folię NRC, żeby usiąść na niej, a inny wyjął wielką, mocno wysłu­żoną mor­ską lor­netkę, która sta­no­wiła zapewne pokaźne obcią­że­nie w jego ple­caku.

W cza­sie śnia­da­nia Lucyna opo­wia­dała tury­stom różne histo­rie. A to o serze bunc mie­sza­nym z czosn­kiem niedź­wie­dzim, a to o spo­tka­niach z misiem, by­naj­mniej nie Puchat­kiem, w jej prze­wod­nic­kim życiu, a to o swo­ich wro­dzo­nych zdol­no­ściach węcho­wych, które pozwa­lają jej po zapa­chu roz­po­znać ślady obec­no­ści zwie­rząt, a to wresz­cie o legen­dach zwią­za­nych z obser­wo­wa­niem przez tury­stów w dzie­więt­na­stym wieku świa­teł Lwowa z nie­od­le­głej góry Łopien­nik.

Powoli zaczy­nała się robić sza­rówka. Od wschodu widać było już łunę pod­no­szą­cego się słońca. Z każdą minutą widok wyda­wał się coraz bar­dziej fascy­nu­jący. Ciemne kon­tury oko­licz­nych szczy­tów wyostrzały się i sta­wały coraz lepiej widoczne. Wyda­wało się, jakby były gra­na­towe. Z wszech­obec­nej czerni i sza­ro­ści wyła­niało się coraz wię­cej szcze­gó­łów. Gdzie­nie­gdzie w oddali dało się dostrzec poje­dyn­cze świa­tła domów zagu­bio­nych u pod­nóża gór. Wszy­scy stali jak urze­czeni, patrząc na ten teatr cieni i poja­wia­ją­cych się nie­śmiało kolo­rów.

– Pani Lucyno, tam w dole to Krzywe i Przy­słup? – Męż­czy­zna wska­zał na maja­czące w doli­nie świa­tełka, a prze­wod­niczka kiw­nęła głową. – A dokład­nie to te nasze domki są… – prze­rwał, mocno szturch­nięty przez kolegę w rękę.

– Cze­kaj, nie mów nic! – rzu­cił zde­cy­do­wa­nie i gło­śno męż­czy­zna ści­ska­jący w dłoni wielką lor­netkę.

Wszy­scy spoj­rzeli na niego badaw­czo, a naj­bacz­niej chyba Lucyna.

– Sły­szy­cie to bucze­nie w górze? Sły­szy­cie?!

– Co niby mamy sły­szeć…

– Oj, wsłu­chaj się! Nic nie mów! – prze­rwał z iry­ta­cją męż­czy­zna z lor­netką.

Zdzi­wie­nie nie scho­dziło z twa­rzy uczest­ni­ków wycieczki. Wszy­scy, chcąc nie chcąc, zaczęli nasłu­chi­wać.

– Sły­szy­cie czy nie sły­szy­cie?! To takie rów­no­mierne… Jakieś samo­loty czy co? – dodał i przy­tknął zimne szkła lor­netki do oczu. – Bo raczej nie samo­chody. Za daleko i za gło­śno – dodał męż­czy­zna, nie odry­wa­jąc się od obser­wa­cji.

Cała grupa jakby odru­chowo spoj­rzała na sie­bie, wytę­żyła jesz­cze bar­dziej słuch i zaczęła spo­glą­dać w róż­nych kie­run­kach w niebo.

– Sły­szę! – rzu­ciła Lucyna. – Sły­szę! Jakby od połu­dnio­wego wschodu. Wyraźne, jed­no­stajne bucze­nie. Na pewno samo­lot.

– Tak. Ale nie jeden! Kilka. W dodatku nisko lecące – powie­dział ktoś z grupy.

Lucyna zaczęła inten­syw­nie spo­glą­dać w kie­runku wyraź­nie już widocz­nej Poło­niny Wetliń­skiej.

– Samo­loty!? Ale jak? Tak nisko? Nad par­kiem naro­do­wym jest zakaz scho­dze­nia do pew­nej wyso­ko­ści. Niech pan tam popa­trzy! – Szarp­nęła męż­czy­znę z lor­netką za ramię i wska­zała dło­nią kie­ru­nek. – Coś widać? Niech pan spraw­dzi! Panie! Sły­szysz pan?! – pona­glała.

Męż­czy­zna inten­syw­nie lustro­wał niebo prze­sło­nięte nie­licz­nymi chmu­rami. Nagle nad szczy­tem Sme­reka jeden za dru­gim poka­zały się cztery tur­bo­śmi­głowe samo­loty trans­por­towe. Leciały naprawdę nisko. Po chwili kilka osób jakby odru­chowo schy­liło głowy, choć od samo­lo­tów dzie­liło ich dwie­ście–trzy­sta metrów, a może wię­cej. Wra­że­nie bli­sko­ści wzma­gał prze­ra­ża­jący dźwięk sil­ni­ków maszyn. Przez chwilę tury­ści spo­glą­dali to na samo­loty, to na prze­wod­niczkę, to na towa­rzy­szy wyprawy. Byli zdez­o­rien­to­wani – znik­nęły gdzieś radość i pod­eks­cy­to­wa­nie wycieczką, wido­kami, nie­zwy­kłym spek­ta­klem przy­rody.

Tym­cza­sem szaro-białe, wyraź­nie widoczne ciel­ska samo­lo­tów prze­wa­lały się nad ośnie­żo­nymi i oświe­tla­nymi pierw­szymi pro­mie­niami słońca Biesz­cza­dami. Mijały sekundy. Wszy­scy uczest­nicy wycieczki z zadar­tymi gło­wami odpro­wa­dzali wzro­kiem odcho­dzące maszyny.

– Miały znaki na sta­tecz­ni­kach, nie­bie­skie i… z żół­tym czymś. W żół­tej obwódce – rela­cjo­no­wał męż­czy­zna z lor­netką. – To żółte to był try­zub. Tak, na pewno try­zub. Ukra­ińcy – dodał po chwili waha­nia.

Lucyna dobrze pamię­tała ze swo­ich rodzin­nych opo­wie­ści, co w tej oko­licy ozna­cza i z czym się koja­rzy słowo try­zub. Prze­szedł ją dreszcz, jakaś nie­wy­tłu­ma­czalna obawa, a nawet strach. W kilka chwil prze­le­ciały jej przez głowę wszyst­kie znane jej histo­rie zwią­zane z powo­jen­nymi losami tych gór. Ni­gdy dotąd tak się nie poczuła. Ni­gdy nie była tak bli­sko tych wspo­mnień jak w tej krót­kiej chwili.

– Daj pan, zoba­czę! – powie­działa, wyry­wa­jąc bez­ce­re­mo­nial­nie lor­netkę z dłoni męż­czy­zny.

Ciem­no­szare syl­wetki samo­lo­tów odda­lały się z każdą sekundą. Kiedy prze­wod­niczka skie­ro­wała oku­lary w ich stronę, były już za daleko, aby dostrzec to, o czym mówił męż­czy­zna.

– Trzy lecą w kie­runku… zachod­nim. Pew­nie gdzieś w stronę Kro­sna, Tar­nowa, może Kra­kowa nawet? Jeden, ten ostatni, skrę­cił na pół­noc… – Zawie­siła głos. – Pew­nie kie­ruje się do Rze­szowa – rela­cjo­no­wała wciąż osłu­pia­łym tury­stom. – O co tu cho­dzi, co się dzieje? – zaczęła się gło­śno zasta­na­wiać.

Lor­netka zaczęła krą­żyć w gru­pie, nie­mal wyry­wana poprzed­ni­kom przez kolejne osoby chcące zoba­czyć odda­la­jące się szybko ukra­iń­skie maszyny.

Po kilku minu­tach nad biesz­czadz­kimi szczy­tami ponow­nie zapa­no­wała cisza. Wszystko wyglą­dało tak jak wcze­śniej. Tylko zdez­o­rien­to­wani tury­ści sto­jący przy trój­noż­nym słu­pie mieli teraz zupeł­nie inne wyrazy twa­rzy. Przez całe to zda­rze­nie nikt z grupy nie zauwa­żył, że zro­biło się jasno. Czer­wo­no­po­ma­rań­czowe słońce sta­wało się coraz bar­dziej żółte i prze­bi­jało się pro­mie­niami przez chmury. Jedy­nie w głę­bo­kich doli­nach pano­wała jesz­cze poranna sza­rość. Lucyna obser­wo­wała mil­czą­cych i zer­ka­ją­cych pyta­ją­cym wzro­kiem na sie­bie uczest­ni­ków nocno-poran­nej wycieczki. Spoj­rzała na zega­rek. Był kwa­drans przed siódmą. „Może zadzwo­nię do Mar­cina? Może mi coś pod­po­wie. Mie­li­śmy się jutro spo­tkać w »Sie­kie­re­za­dzie«. Mówił, że jest tu gdzieś w oko­licy od kilku dni. Tylko że to cho­ler­nie wcze­sna godzina! Trudno, naj­wy­żej mnie opie­przy” – pomy­ślała. Wyjęła z kie­szeni kurtki smart­fon i wybrała numer Łodyny. Była tro­chę zde­ner­wo­wana, nawet nie zwró­ciła uwagi na napis „SK Orange”, co zna­czyło, że zalo­go­wała się do sło­wac­kiej sieci tele­fo­nii komór­ko­wej wraz z usługą mobil­nego inter­netu.

* * *

Mar­cin Łodyna i jego żona Ewa spali w nie­wiel­kim pokoju na pię­trze. Poło­żyli się jakieś trzy godziny temu. Obok nich, w dru­giej sypialni, spali z kolei ich syno­wie: dzie­wię­cio­letni Michał i czte­ro­letni Kuba. Pokój chłop­ców rodzice szybko okre­ślili mia­nem ter­ra­rium i trol­lowni ze względu na bała­gan zro­biony i per­ma­nent­nie utrzy­my­wany przez dzieci. Dzień wcze­śniej Ewa i Mar­cin sie­dzieli długo przy kominku w salo­nie bia­łego domku, jak od wielu lat nazy­wał Mar­cin chatę wyna­jętą w Buku – daw­nej wsi, obec­nie jedy­nie osady leśnej dzie­sięć kilo­me­trów od Cisnej. Od czasu, jak sprze­dali dom let­ni­skowy w Łody­nie koło Ustrzyk Dol­nych, spę­dzali tu co jakiś czas część ferii zimo­wych i waka­cji. Nie­kiedy przy­jeż­dżali ze zna­jo­mymi jesie­nią na ryko­wi­sko.

Sygnał przy­cho­dzą­cego połą­cze­nia wyrwał Łodynę z głę­bo­kiego snu.

– Co jest, kurwa! O tej godzi­nie?! Kogoś poje­bało? – rzu­cił pod nosem i wziął smart­fon z szafki.

– Kocha­nie, kto, do cho­lery, dzwoni do cie­bie o tej godzi­nie? Nie­dawno poło­ży­li­śmy się spać! – wymam­ro­tała Ewa z pre­ten­sją w gło­sie i nie otwie­ra­jąc oczu, ener­gicz­nie nacią­gnęła na sie­bie zabraną przez Mar­cina koł­drę.

Łodyna nie mógł się cał­kiem obu­dzić. Przez chwilę nawet nie koja­rzył, gdzie jest. Sły­szał słowa Ewy i nie­koń­czący się sygnał przy­cho­dzą­cego połą­cze­nia. Czuł się tak samo, jak kiedy jako ofi­cer wywiadu, będąc za gra­nicą, w hote­lach, pen­sjo­na­tach, amba­sa­dach pod­ry­wał się na łóżku czymś obu­dzony i nie wie­dział, gdzie się znaj­duje. To samo miał, kiedy wra­cał zmę­czony do domu. Kiedy był na jet lagu i z opa­da­ją­cym pozio­mem adre­na­liny. Kiedy łapał prze­zię­bie­nie za sprawą kli­ma­ty­za­cji w samo­lo­cie albo kiedy dopadł go nie­żyt żołądka po jakichś orien­tal­nych potra­wach typu gril­lo­wany szczur, pra­żone kara­lu­chy, jądra barana w sosie jogur­to­wym czy oczy wiel­kiej ryby na zimno ser­wo­wane niczym ostrygi. Bywało, że w pierw­szych chwi­lach po obu­dze­niu nie pozna­wał nawet śpią­cej koło niego Ewy. Taka sytu­acja trwała zwy­kle kilka lub kil­ka­na­ście sekund, choć kie­dyś zda­rzyło się, że kilka minut, co dopro­wa­dziło do poważ­nej wymiany zdań z żoną.

Tym razem nie miał wąt­pli­wo­ści, że to Ewa, tym bar­dziej że to ona pod­nio­sła się pierw­sza, otwo­rzyła oczy, popa­trzyła na zega­rek i poło­żyła się z powro­tem, pod­cią­ga­jąc koł­drę pod brodę.

– Jesz­cze nie ma siód­mej! Ktoś zwa­rio­wał… I pro­szę cię, zmień ten cho­lerny dzwo­nek, to AC/DC z ich hała­śli­wym Shoot to Thrill. Tyle razy ci mówi­łam. Pod­rywa na równe nogi.

Łodyna odrzu­cił połą­cze­nie, nie patrząc na wyświe­tlacz.

– A w ogóle to mnie tro­chę suszy po tym seszel­skim rumie od Prze­mka. Jak on się nazywa? Aaaa! Taka­maka? – mam­ro­tała Ewa i zaczęła szu­kać na pod­ło­dze koło łóżka butelki z wodą.

– Wła­śnie, co do Prze­mka, zapo­mnia­łem ci powie­dzieć, ma nową part­nerkę, Magda, trzy­dzie­ści parę lat.

– Ale dla­czego mi o tym mówisz teraz?

– A tak mi się przy­po­mniało, jak powie­dzia­łaś o tym rumie.

– A kim ona jest? Także z branży jach­to­wej, żeglar­skiej?

– Nie­zu­peł­nie. To dzien­ni­karka. Robi filmy doku­men­talne, ostat­nio rów­nież o tema­tyce mor­skiej. Chyba tak się poznali. Prze­mek mówił mi, że ma dobre kon­takty w Rosji. Pra­co­wała tam parę lat dla nie­miec­kiej ZDF. Teraz bar­dziej zaj­muje się Ukra­iną.

– Niemka?

– Polka, ale mieszka czy miesz­kała dłuż­szy czas w Ber­li­nie.

Ewa poki­wała kilka razy głową. Napiła się wody, poło­żyła i odwró­ciła się do Mar­cina ple­cami, otu­la­jąc się przy tym szczel­niej koł­drą. Po chwili znowu roz­brzmiał sygnał przy­cho­dzą­cego połą­cze­nia. Łodyna spoj­rzał na wyświe­tlacz, bo Shoot to Thrill nie odpusz­czał.

– Lucyna? Co się stało, do cho­lery? Prze­cież jeste­śmy umó­wieni na obiad, a nie na śnia­da­nie – powie­dział do sie­bie szep­tem i naci­snął sym­bol z zie­loną słu­chawką.

– Lucyna! Czy ty wiesz, kobieto… – urwał.

Prze­wod­niczka zre­la­cjo­no­wała mu dokład­nie całą sytu­ację z Jasła, pyta­jąc, o co tu cho­dzi. Co się dzieje? Co to może ozna­czać? Mar­cin natych­miast otrzeź­wiał. To, co usły­szał, posta­wiło go do pionu. Usiadł na łóżku.

– Cze­kaj. Moment. Zaraz do cie­bie odzwo­nię. Sły­szysz? Zaraz oddzwo­nię – powtó­rzył i prze­rwał połą­cze­nie, bo ode­zwało się w nim jakieś prze­czu­cie, które coś mu zasy­gna­li­zo­wało.

Włą­czył nocną lampkę sto­jącą na szafce, prze­tarł oczy, otwo­rzył szybko apli­ka­cję Twit­tera, potem Face­bo­oka. Infor­ma­cje spły­wa­jące w mediach spo­łecz­no­ścio­wych nie pozo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści. Zaczął czy­tać czo­łówki por­tali infor­ma­cyj­nych, stron inter­ne­to­wych sta­cji tele­wi­zyj­nych pol­skich i ame­ry­kań­skich.

– Witryny słabo się ścią­gają i te cho­lerne pro­blemy z otwar­ciem… – mru­czał do sie­bie pod nosem.

Bez­wied­nie stuk­nął parę razy smart­fo­nem w poduszkę, jakby to mogło w czymś pomóc i popra­wić zasięg inter­netu.

– Sporo fil­mów, gra­fik… Dobra, jakoś idzie – mówił cały czas, czy­ta­jąc i oglą­da­jąc rela­cje z frontu.

Po kilku minu­tach Łodyna wybrał numer Lucyny.

– Co się stało, Mar­cin? – zapy­tała zaspana Ewa, która już wcze­śniej odwró­ciła się i przy­pa­try­wała mężowi.

Znała aż za dobrze ten wyraz jego twa­rzy – coś musiało się stać.

– Cze­kaj, zaraz ci powiem. Teraz muszę coś prze­ka­zać Lucy­nie.

– Jakiej znowu Lucy­nie? – dopy­ty­wała się Ewa.

– Oj, mówi­łem ci. Tej prze­wod­niczce i biesz­czadz­kiej… ani­ma­torce. To z nią jeste­śmy dzi­siaj umó­wieni na obiad.

– Ach tak, rze­czy­wi­ście wspo­mi­na­łeś.

– Lucyna? To ja. Nie masz włą­czo­nego inter­netu? Nie wiesz, co się dzieje? No tak, fak­tycz­nie. Sam ci kie­dyś mówi­łem, że trzeba uwa­żać bli­żej gra­nicy ukra­iń­skiej. Posłu­chaj – zro­bił wyraźną pauzę – Rosja zaata­ko­wała Ukra­inę. Wszystko wska­zuje na to, że to wojna… Tak. Wojna. Peł­no­ska­lowa… Dobrze. Widzimy się w Sie­kierce o pięt­na­stej. Poga­damy. Cześć – roz­łą­czył się.

– Mar­cin, co ty opo­wia­dasz?! Co się dzieje?! Jaka wojna?! – zapy­tała już cał­kiem obu­dzona Ewa.

– Patrz! – odpo­wie­dział i zaczął wyświe­tlać poranne wia­do­mo­ści o ata­kach rakie­to­wych, bom­bo­wych i inwa­zji sił zbroj­nych Fede­ra­cji Rosyj­skiej na Ukra­inę.

Ewa zaczęła pła­kać. Mar­cin mocno ją objął i przy­tu­lił. Po chwili zaczął opo­wia­dać.

– Lucyna dzi­siaj jest wła­śnie z wycieczką na Jaśle. Wiesz, chcieli zoba­czyć wschód słońca. Widzieli cztery samo­loty trans­por­towe. Ukra­iń­skie. Leciały dość nisko, praw­do­po­dob­nie w kie­runku Kro­sna i Rze­szowa.

– Co ty opo­wia­dasz?! Kurwa, Mar­cin, znowu samo­loty?! Znowu coś z tym zwią­zane?! Nie­na­wi­dzę samo­lo­tów, Biesz­cza­dów, tej całej cho­ler­nej oko­licy – mówiła przez łzy.

– Uspo­kój się, kocha­nie.

– Czy ty wiesz, że od pra­wie dzie­się­ciu lat, ile razy tu przy­jeż­dżam, to mam przed oczami tę sytu­ację u cie­bie w domu, w Łody­nie. Jak musie­li­śmy ucie­kać. A potem w tele­wi­zji, kiedy widzia­łam ten roz­bity na sto­kach góry… – Ewa zawie­siła głos i otarła dło­nią mokre policzki.

– Kamienna Laworta – uzu­peł­nił Mar­cin.

– Tak… Ten roz­bity samo­lot i te nad­pa­lone zdję­cia, które w nim zna­leźli, z tej rosyj­skiej imprezy w hotelu Khan­zad w Kur­dy­sta­nie. I ja, a w zasa­dzie moja sukienka na nich… – Umil­kła i na chwilę zakryła twarz dłońmi. – Wyobra­żam sobie, że znów ktoś do nas w nocy przyj­dzie, że jakieś kacap­skie kil­lery skrzyw­dzą mnie, cie­bie i naszych chłop­ców. Nie rozu­miesz tego!? Naprawdę?! Mar­cin! A ty mi znowu opo­wia­dasz, wła­śnie tu, w tych górach, o jakichś samo­lotach… – Zro­biła pauzę. – A teraz w dodatku jesz­cze o woj­nie. Muszę zadzwo­nić natych­miast do Kijowa, do mamy i sio­stry – wyrzu­ciła z sie­bie jed­nym tchem i się­gnęła po smart­fon do torebki sto­ją­cej na szafce noc­nej.

– Tak. Tak. Rozu­miem, kocha­nie. Wszystko rozu­miem, że te wspo­mnie­nia, to miej­sce… – Mar­cin jesz­cze moc­niej ją przy­tu­lił i odsu­nął jej dłoń od torebki. – Pocze­kaj, posłu­chaj mnie: oni tam teraz mają na gło­wie inne sprawy. Sprawdźmy, co się tam dzieje. Które mia­sta są ata­ko­wane. Pro­szę – powie­dział i poca­ło­wał ją w usta.

Jesie­nią dwa tysiące dwu­na­stego roku, po powro­cie z Bli­skiego Wschodu, Mar­cin spo­tkał się ze swoją przy­szłą żoną Ewą Petrow­ską w domku let­ni­sko­wym we wsi Łodyna w Górach Sanocko-Tur­czań­skich nie­opo­dal Ustrzyk Dol­nych. Ewę, Ukra­inkę pol­skiego pocho­dze­nia, lekarkę z misji ONZ w Bag­da­dzie, poznał pod­czas pobytu w Iraku. Pierw­szej nocy spę­dzo­nej w domku w Łody­nie obu­dził ich i posta­wił na nogi rumor łama­nych gałęzi, nie­okre­ślony meta­liczny hałas z prze­ciw­le­głych sto­ków gór­skich oraz ludz­kie krzyki. Jak się oka­zało, na Kamien­nej Lawor­cie roz­bił się nie­wielki samo­lot spor­towo-tury­styczny PZL Gaw­ron. Mar­cin, obser­wu­jąc wów­czas to zda­rze­nie z tarasu swo­jego domku przez nie­wielki nok­to­wi­zor, dostrzegł, że z samo­lotu wydo­stali się uzbro­jeni osob­nicy. Rodzaj ich broni i zacho­wa­nie nie wska­zy­wały, że są to myśliwi. Nie namy­śla­jąc się długo, natych­miast spa­ko­wali się i wyje­chali, a w zasa­dzie ucie­kli bocz­nymi dro­gami do War­szawy. Póź­niej w tele­wi­zji, oglą­da­jąc rela­cję z miej­sca wypadku, Mar­cin nie miał wąt­pli­wo­ści, że byli to ludzie, któ­rzy przy­byli go zli­kwi­do­wać, a wcze­śniej, jak zapewne zakła­dali, zna­leźć ukryte przez niego mate­riały, które były cenne dla rosyj­skiego wywiadu.

Rozdział 4

War­szawa – marzec 2022 roku

Zawsze kiedy przy­jeż­dżał do cen­trali Agen­cji Wywiadu przy ulicy Miło­będz­kiej 55, ujmo­wała go ta nie­zmien­ność. Szla­ban opusz­cza­jący się stan­dar­dowo ze stuk­nię­ciem po wjeż­dża­ją­cym samo­cho­dzie, przy­kła­da­nie iden­ty­fi­ka­tora do czyt­nika, ponowna wędrówka szla­banu w górę, opa­da­nie kol­czatki, potem w wej­ściu do budynku roz­su­wa­nie się szkla­nych drzwi i w końcu stu­kot koło­wrot­ków. Oczy­wi­ście w miarę roz­woju sys­te­mów zabez­pie­cze­nia docho­dziły różne nowe ele­menty, ale tamte pozo­sta­wały nie­zmienne. Nie był tu przez dłuż­szy czasu, bo od dymi­sji szefa AW Sznaj­dera nawet oka­zjo­nalne kon­takty zupeł­nie ustały.

Koło sta­no­wi­ska ofi­cera dyżur­nego cze­kała na niego Zosia, któ­rej nie widział… chyba od akcji w Wied­niu.

– Cześć, Zosiu. – Łodyna mocno przy­ci­snął dziew­czynę i poca­ło­wał w poli­czek.

– Witaj, kie­row­niku. Arri­ved venue! – Uśmiech­nęła się.

– Tak, jestem na miej­scu.

– Ile to już lat? Sześć?

– Sześć. Zmie­ni­łaś się, Zosiu. Oczy­wi­ście na plus.

– A wiesz, że kiedy myślę cza­sem o tobie czy jak roz­ma­wiamy przez tele­fon, to ja zawsze mam przed oczami cie­bie w chwili, gdy odpro­wa­dza­łam cię przed wylo­tem do Bag­dadu? Pamię­tam, to było dla mnie takie wyróż­nie­nie, że mogłam ci życzyć na lot­ni­sku uda­nej ope­ra­cji – odpo­wie­działa.

Mar­cin popa­trzył na nią z sym­pa­tią. Przed oczami prze­le­ciały mu tamte chwile zwią­zane z trud­nym dla niego oso­bi­ście cza­sem. Z roz­sta­niem z Elą, jego pierw­szą żoną, i wypro­wadzką. Z pomiesz­ki­wa­niem kątem u zna­jo­mych, nawet przez krótki czas u Zosi.

– Świet­nie się, kie­row­niku, trzy­masz. Wio­senna opa­le­ni­zna, biała lniana koszula, nie­bie­ska casu­alowa mary­narka. Pach­nie morzem – zaśmiała się. – Widzia­łam na Fej­sie, Seszele, jacht na oce­anie, jakiś klub jach­towy w Gdyni, moto­rówki na morzu, wio­sło­wa­nie na SUP-ie. Tylko pozaz­dro­ścić takiej eme­ry­tury. Ach!

– Sta­ram się trzy­mać formę, Zosiu. Michał jest na miej­scu? – zapy­tał.

– Nie wiem. Czło­wiek w różo­wej albo błę­kit­nej koszulce w serek, chyba gdzieś wyje­chał, ale nie jestem pewna. Zdaje się, że przy­mie­rza się, by zostać… nauczy­cie­lem w lesie.

– Michał!? W Sta­rych Kiej­ku­tach?! No wiesz co… Nie widzę go w mun­du­rze. I tym galo­wym, i polo­wym – skwi­to­wał ze zdzi­wie­niem Łodyna.

– Nie tylko ty go nie widzisz. Te jego T-shirty wysta­jące z tyłu ze spodni. Ech… – rzu­ciła dziew­czyna szep­tem.

– Czyli to też się nie zmie­niło – powie­dział pół­gło­sem i uśmiech­nął się do niej.

Łodyna wraz z Zosią oraz odde­le­go­wa­nym do tego Micha­łem – dwójką mło­dych ofi­ce­rów – reali­zo­wali kilka lat wcze­śniej wspólne przed­się­wzię­cie spe­cjalne z ame­ry­kań­ską CIA w Wied­niu. Akcją kie­ro­wała jego prze­ło­żona Magda Sier­pecka. W wyniku tych dzia­łań, poza ujaw­nie­niem w jed­nym z anty­kwa­ria­tów dziu­pli rosyj­skiego wywiadu, Łodyna usta­lił, że agen­tem pra­cu­ją­cym dla SWR jest wice­pre­mier rządu RP. Krótko po tym Mar­cin prze­szedł na eme­ry­turę.

– Chodźmy. Pani puł­kow­nik Sier­pecka i Pio­trek cze­kają na cie­bie. Wła­ści­wie… wła­ści­wie to Pio­trek jest, a sze­fowa zaraz powinna koń­czyć jakąś odprawę przed­wy­jaz­dową czy coś takiego i zej­dzie do nas – powie­działa Zosia i weszli do windy.

– Zosiu, zacze­kaj chwilę. – Przy­trzy­mał ją deli­kat­nie za dłoń. – Jak patrzysz na to, co się dzieje u nas w kraju, jak to przyj­mu­jesz? Te wszyst­kie drań­stwa… Powiedz mi. Prze­cież to widzi­cie!

– Daj spo­kój, Mar­cin. Waka­cje idą, trzeba żyć. Zawo­dowo mam się dobrze. Nie wcho­dzę w takie dywa­ga­cje.

– Naprawdę?

– Wolę o tym nie roz­ma­wiać… Wia­domo.

– Aż taki kon­for­mizm? Nie chce mi się wie­rzyć… – Łodyna spoj­rzał na nią i pokrę­cił głową.

– Może wypar­cie? – odpo­wie­działa.

Po chwili Łodyna i Zosia weszli do gabi­netu, w któ­rym cze­kał już jego były pod­władny Pio­trek Bał­to­żak. Jak zawsze przy­wi­tali się ser­decz­nie. Pio­tra poznał w cza­sie pobytu na pla­cówce w Bag­da­dzie w dwa tysiące dwu­na­stym roku. Był on wów­czas pol­skim kon­su­lem, ale też po prze­szko­le­niu indy­wi­du­al­nym już od kilku lat pra­co­wał poza cen­tralą AW, o czym zresztą na początku ich zna­jo­mo­ści Łodyna nie wie­dział.

– Sia­daj, Mar­cin. Zosiu, dzię­kuję ci. Popro­szę cię za chwilę. Bądź u sie­bie – powie­dział Bał­to­żak. – Napi­jesz się cze­goś? – zwró­cił się do Łodyny.

– RTB, Pio­truś, czyli return to base – odpo­wie­dział Mar­cin i rozej­rzał się po dobrze zna­nym mu gabi­ne­cie.

Nabrał głę­boko powie­trza i powoli je wypu­ścił.

– A do picia pew­nie soczek. Takie teraz czasy.

– Bez prze­sady. Po pro­stu nie pro­po­nuję ci nic innego, bo pod­pi­sy­wa­łem ci prze­pustkę na wjazd samo­cho­dem – zaśmiał się Piotr i wyjął z lodówki kilka pęka­tych bute­lek soków owo­co­wych. – Jak zdro­wie na eme­ry­tu­rze?

– Dzię­kuję. Wyniki mam dużo lep­sze niż przed przej­ściem na eme­ry­turę. Pamię­tasz, co zawsze twier­dził nasz nie­od­ża­ło­wany pan dok­tor. Stres, stres i stres…

– I gene­tyka – wtrą­cił Bał­to­żak.

– Tak. Gene­tyka i przod­ko­wie, na co i tak nie mamy wpływu.

– Posłu­chaj Mar­cin, Magda zaraz będzie, to…

– To teraz powiedz mi, co u cie­bie, co u żony? Skąd ten nagły powrót z pla­cówki?! Wybie­ra­li­śmy się do was w waka­cje. Zasko­czy­łeś mnie tym odwo­ła­niem – zapy­tał Łodyna, prze­ry­wa­jąc Pio­trowi.

– W sumie to spadł mi z nieba ten powrót, to całe nagłe odwo­ła­nie. W amba­sa­dzie po odwo­ła­niu amba­sa­dora zaczęła rzą­dzić jakaś pani chargé d’affa­ires, z dupy po pro­stu. Bez doświad­cze­nia, taki przy­kład obec­nych kadr na Szu­cha. Pin­dzia z głę­bo­kiej pro­win­cji, z mało­mia­stecz­ko­wym postrze­ga­niem świata.

– Ooo, widać, że zaszła ci za skórę.

– Mnie, Mar­cin, to ona mogła… wiesz, co zro­bić? Nasko­czyć. Ale moją żonę doci­skała. Wyobraź sobie, że przy­je­chała nie­dawno dele­ga­cja z MSZ, znana ci zapewne pani dyrek­tor – Bał­to­żak wska­zał ręką w górę – i jakiś naczel­nik. Taka kon­trola okre­sowa. I żona opie­ko­wała się nimi. Wiesz, odbiór z lot­ni­ska, wypad tury­styczny po godzi­nach, restau­ra­cja nad morzem. A ta pin­dzia zaka­zała jej brać samo­chód służ­bowy i roz­li­czać wszel­kie wydatki zwią­zane z ich poby­tem. Pie­przyła, że to nie waka­cje. No i w ogóle zaka­zała jej się nimi opie­ko­wać.

– To sobie strze­liła durna baba w kolano.

– Dokład­nie. Jak można być takim pół­głów­kiem. Wyobraź sobie, co może się dziać kie­dyś, kiedy będzie jakaś ewa­ku­acja czy jakaś kolejna wojna wybuch­nie, o co w tym regio­nie nie­trudno. Ona mia­łaby to koor­dy­no­wać?! Będzie wielka porażka!

– Takie kadry są ostat­nio nie tylko w MSZ, ale jak sły­szę, i w innych mini­ster­stwach czy insty­tu­cjach.

– Roz­ma­wia­łem zaraz po powro­cie do kraju z tą panią dyrek­tor i wnio­ski pokon­trolne… – Bał­to­żak prze­rwał, bo do gabi­netu weszła Sier­pecka.

– Cześć, Mar­cin. Sły­sza­łam, że wzią­łeś się do pro­duk­cji fil­mo­wej i sce­na­riu­szy. Długo się nie widzie­li­śmy.

Pode­szła do Łodyny, uca­ło­wali się w policzki, a gdy potem Mar­cin zmie­rzył ją wzro­kiem, zaczęła się śmiać.

– Tylko, pro­szę, nie mów mi, że brą­zowy żakiet w drobną kratkę posta­rza.

Mar­cin kiw­nął głową.

– Zna­jomi rze­czy­wi­ście wcią­gają mnie w te fil­mowe tematy. Jakieś sce­na­riu­sze do poprawy, pomoc w pro­duk­cji, kon­sul­ta­cja i takie tam róż­no­ści. W każ­dym razie do czer­wo­nego dywanu bar­dzo daleko – zaśmiał się i wymow­nie zawie­sił głos. – Tak… Długo się nie widzie­li­śmy, Magda, ale chyba się nie dzi­wisz. Mia­łem poważne wąt­pli­wo­ści, kiedy Piotr zate­le­fo­no­wał i zapro­sił mnie na spo­tka­nie z wami.

– Jakiej natury? – zapy­tała Sier­pecka

– Nie domy­ślasz się? A dla­czego odsze­dłem na eme­ry­turę? Mam ci przy­po­mnieć? – Spoj­rzał na kole­żankę, potem na Pio­tra.

– Piotr zna sprawę… pana wice­pre­miera – odpo­wie­działa.

– Który cały czas trwa przy żło­bie. Ten ruski szpion. I to teraz, kiedy wojna w Ukra­inie na całego się roz­wi­nęła i nie wia­domo, jak i kiedy się zakoń­czy. Ruskie zacie­rają ręce i wzno­szą toa­sty za takie suk­cesy agen­tu­ralne w Pol­sce.

– Został odsu­nięty, jest tylko w struk­tu­rach par­tyj­nych. – Sier­pecka na moment zamil­kła. – Podobno tłu­ma­czył się swo­jemu pre­ze­sowi, że to spi­sek służb, byłych esbe­ków i ich wycho­wan­ków, że to jego zain­te­re­so­wa­nia zawo­dowe, że cho­dziło o dobra naro­dowe zra­bo­wane w cza­sie wojny przez Niem­ców, i takie tam. Prze­cież wiesz, że jakby się wydało to, co na niego mie­li­śmy, to ozna­cza­łoby totalną porażkę całej ekipy rzą­dzą­cej i naszą także. O part­ne­rach zza oce­anu nie wspo­mi­na­jąc.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki