Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2022. Polski geolog zostaje porwany w Iraku, a następnie przerzucony przez grupę bojowników szyickich do Iranu. Bojówka, za którą stoją irackie służby specjalne za jego uwolnienie żąda przekazania konkretnych typów uzbrojenia.
Polskie służby wojskowe podejmują grę, aby w tajemnicy przed sojusznikami uwolnić zakładnika. Uczestniczy w tym Antoni Cydejko handlarz bronią związany w przeszłości z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. W sprawę angażuje się Milusha – agentka polskiego wywiadu, która szybko staje się celem polowania zabójców.
Korupcja na szczytach władzy, manipulacja mediami, nagłe zwroty akcji i sensacyjne zakończenie, którego nikt się nie spodziewa!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Był 1 lutego 1946 roku. Ciężarowy opel blitz z zamalowanym na zielono niemieckim krzyżem na bocznych drzwiach i z oliwkową plandeką stał na wąskiej drodze, ukryty za kilkoma karłowatymi drzewami bez liści. Światła były wygaszone, w okolicy panowała ciemność. Nawet księżyc ukrył się za ciężkimi śnieżnymi chmurami. Przymrozek stopniowo ścinał cienką taflą lodu wszechobecne błoto.
Edek Cydejko zapalił papierosa, benzynową zapalniczkę podał siedzącemu za kierownicą Johanowi, który wygaszony niedopałek trzymał w zębach. Okna były zaparowane od wewnątrz, to dlatego, że przed wyjazdem wypili butelkę ruskiego samogonu. W szoferce zrobiło się siwo od dymu. Edek uchylił lufcik bocznego okna.
W ciemności majaczył budynek kościoła w Kamenz, obok znajdowały się zrujnowane budynki gospodarcze, które, co widzieli w dzień, tonęły w głębokiej na pół metra czarnej mazi. Wtem uchyliły się drzwi kościoła. Przez szparę na podwórze wpadła pomarańczowa łuna światła, za nią podążały jakby rozciągające się i pełzające po ziemi cienie dwóch osób.
Edek zdusił papierosa w puszce po tuszonce.
– Wyleźli, mam nadzieję, że nasz samogon tak ich rozgrzeje, że zaraz zasną – odezwał się cicho. Spojrzał na swoją cymę. Na cyferblacie wskazówki pokazywały godzinę szóstą po południu.
Dwaj sowieccy żołnierze ubrani w walonki, ciężkie brązowe spodnie i pikowane kurtki, z przewieszonymi przez ramię automatami, ruszyli wzdłuż budynku. Po chwili zniknęli za rogiem. Edek wyskoczył z auta, pobiegł w ich kierunku. Po minucie wychynął i dał znak latarką.
Johan odpalił silnik, przez moment siłował się z drążkiem skrzyni biegów, aż rozległ się zgrzyt i samochód powoli ruszył. Wtoczył się na niewielkie podwórko i stanął bokiem do drzwi kościoła. Kierowca sprawnie wyskoczył z pojazdu, otworzył tylną klapę. W tym czasie Edek ostro się napiął i łomem rozerwał skobel, na którym wisiała półokrągła kłódka, broniąca wejścia do świątyni. Kawałek żelastwa upadł metr od furty.
Edek uchylił drzwi, zapalił latarkę, wszedł do środka. Za paskiem skórzanej, popękanej od długiego noszenia kurtki miał wciśniętą parabelkę. Omiótł wnętrze kościoła wąskim strumieniem światła. Inny by się przestraszył, ale nie on, wprawiony w podobnych wejściach.
Cienie wyrzeźbionych świętych tańczyły na ścianach, a monstrancje mieniły się w słabym świetle złotem i bursztynem. Podszedł do wielkiej szafy gdańskiej, uchylił jej drzwi i spojrzał na stojące w równych rzędach stare księgi, rękopisy, których grzbiety lśniły czerwienią, zielenią i srebrem. Podniósł wieko pierwszej z brzegu drewnianej skrzyni i spojrzał do środka. Stały w niej zawinięte w szary papier, obsypane wiórami obrazy. Sięgnął po jeden, sporych rozmiarów, namalowany przez Jacoba Jordaensa ze Świętym Iwo, który wspomaga biednych – odstawił go pod ścianę, potem wyjął pejzaż Jana van Goyena przedstawiający brzeg rzeki, aż natknął się na Opłakiwanie Chrystusa Lucasa Cranacha.
Cydejko wiedział, gdzie ma szukać, i co jest najcenniejsze w tym skarbcu, który przypominał mu Sezam z dziecięcych książek o Ali Babie. Kupił tę wiedzę od urzędnika starostwa, niejakiego Trześniewskiego.
– Johan. – Wychylił się za drzwi. – Spokojnie?
– Ja.
– A ten niemiecki ksiądz, jak mu tam Schultheiss...
– Tyż, nic nie słysza. Spokojnie, jak na wojnie. – Ślązak zarechotał.
– Ładujemy!
Załadowanie ciężarówki zajęło im godzinę, na pakę wepchnęli, wykorzystując ułożone deski, kilka skrzyń z obrazami, worki wypełnione cennymi rękopisami, średniowieczne rzeźby świątków, które przez setki lat stały w śląskich kościołach. Edek wiedział od ruskich sołdatów, że następnego dnia to oni wpakują wszystko na ciężarówki i wywiozą całość tego poniemieckiego magazynu do Sowietów, gdzieś do Moskwy, a może dalej. Dlatego musiał się spieszyć, aby szaber poszedł na konto trofiejszczyków.
Droga powrotna zajęła im prawie dwie godziny. Opel piął się powoli po górskiej, wysypanej kamieniami drodze, koła ślizgały się na lodzie, ale Johan, mrużąc oczy, dawał radę. Z jego ust ciągle zwisał poplamiony tłuszczem niedopałek.
W pewnym momencie zjechali z głównej drogi na leśną ścieżkę. Po przejechaniu kilometra wjechali na niewielki parking, szczelnie osłonięty skałami z trzech stron. Znajdowali się jakby w rynnie. Johan wysiadł i w ścianie skały znalazł ukryte solidne żelazne drzwi, pociągnął je do siebie, a one, umieszczone na nasmarowanych rolkach, wyjątkowo łatwo się odsunęły, pokazując ciemną czeluść. Samochód wjechał do środka. To był jeden z setek tuneli wydrążonych przez niewolników pracujących dla nazistów w Górach Sowich.
– Zostawiamy go – zaordynował Cydejko.
Obok stały dziesiątki innych skrzyń i leżały paczki, dywany, a nawet meble. Edek z wysiłkiem podniósł i przesunął w bok jutowy wór, odchylił go i spojrzał do wnętrza.
– To lubię – burknął pod nosem. Zatopił na chwilę rękę w kopie złotych i srebrnych numizmatów. To był jego najcenniejszy łup. Rok wcześniej, zaraz po zajęciu tych terenów przez Armię Czerwoną, w Seichau odnalazł pierwszy magazyn z niemieckimi skarbami, a w nim, w rozbitych skrzyniach i cynkowych kasetach, tysiące monet pochodzące z krakowskiej kolekcji Andrzeja hrabiego Potockiego. Niektóre z nich miały bowiem wyciśnięty herb Pilawa.
– Wsiadamy do forda. – Wskoczył za kierownicę i uruchomił samochód, który stał obok. Wyjechał z tunelu. Johan zatrzasnął drzwi jeżdżące na rolkach, a wejście zabezpieczył gałęziami oraz kamieniami tak, aby przypadkowa osoba nie mogła odnaleźć wejścia do skarbca.
Ruszyli. Przejechali kilka kilometrów. Tym razem księżyc wyszedł zza chmur i pomagał im znaleźć drogę w lesie. Kierowali się na Breslau.
– Stań tam, muszę się odlać – odezwał się Edek. Wyszedł z forda i krzyknął: – Chodź no, Johan, spójrz, jakie cudo!
Na jego dłoni leżał złoty dukat gdański z głową Zygmunta I.
Ślązak podszedł do niego i w tym momencie dostał w bok cios nożem. Niedługie, ale cienkie ostrze błyskawicznie przebiło kurtkę i sweter. Edek jeszcze je przekręcił, następnie nacisnął spust niewielkiego rewolweru, który połączony był z ostrzem, ale miał też uchwyt w kształcie kastetu. W tym samym momencie usłyszał jęk Johana i ciche klaśnięcie, kula niewielkiego kalibru przebiła mu płuco. Mężczyzna zachłysnął się i upadł. Charczał, łapczywie próbował łapać powietrze. Edek podszedł bliżej i przystawił mu do oka nóż z rewolweru Apache. Po raz drugi pociągnął za język spustowy. A potem już spokojnie złożył ostrze, a francuski pistolecik schował do kieszeni kurtki. Solidnym kopniakiem zepchnął ciało kierowcy z drogi w ciemną przepaść. Usłyszał tylko łamane w oddali suche gałęzie.
Dopiero wtedy jego zmysły, otumanione uderzeniem adrenaliny, wyłapały warczenie, które się zbliżało. Obejrzał się. W ciemność skierował światło latarki. Kilkadziesiąt metrów od niego na drodze stała wataha zdziczałych psów. Błyskawicznie wyrwał zza paska parabelkę i strzelił przed siebie. Huk odbił się echem od górskich ścian. Edek usłyszał cichy skowyt i gardłowe ujadanie. Doskoczył do forda, odpalił go i ruszył przed siebie.
Część I
PORWANIE
ROZDZIAŁ 1
wiosna 2022 r.Irak/ Iran
Powoli robiło się ciemno. Zakurzony jeep pamiętający jeszcze poprzedni wiek, wypożyczony w Sulejmaniji, mozolnie piął się szutrową ścieżką pod górę. Kierowca i jednocześnie przewodnik Mohammad Wadi co chwilę przecierał ręcznikiem ogorzałą twarz pokrytą wszechobecnym kurzem. Palił papierosa i słuchał puszczonej na cały regulator muzyki ludowej.
Dr Michał Kosiński, polski geolog, który zbierał materiał do pracy naukowej na temat budowy gór kurdystańskich, miał już dość. Głowa mu pękała, do tego powietrze stawało się coraz bardziej rozrzedzone. Skręcili w ścieżkę wiodącą na północ na wysokości Bandżwin, przejechali przez Halalawę i ruszyli wzdłuż granicy Iraku z Iranem. Byli daleko od ludzkich osiedli, dlatego naukowiec zarządził postój. Wadi zjechał z drogi, stanął pod niewielką półką skalną. Kierowca sprawnie wyskoczył z samochodu, wyjął z bagażnika namiot, karimatę i śpiwór, krzesełka i stolik turystyczny, a następnie kanister z wodą i niewielką kuchenkę gazową.
– Wiesz, poszukam gałęzi, można tu rozpalić ognisko – powiedział doktor, ruszając na poszukiwanie chrustu. – Będzie nam raźniej w nocy.
Te góry zbudowane były głównie z łupków krystalicznych i metamorficznych oraz z marmurów i piaskowców. Poprzecinane były głębokimi dolinami, i porośnięte na zachodzie lasami dębowymi i makią, natomiast na wschodzie suchą roślinnością stepową. Geologa przyciągało ich podobieństwo do europejskich Alp, dlatego akurat te pofałdowania go fascynowały. Liczył na to, że prowadzone właśnie badania pozwolą mu na napisanie pracy habilitacyjnej.
Kosiński wyjął umocowany na pasku niewielki młotek i odłupał kawałek skały znajdującej się pod półką. Schował go do skórzanej torby. Zebrał trochę gałęzi, suchych krzewów i wrócił do samochodu. Zrzucił chrust na jedno miejsce, obok położył kilka większych kamieni, aby wiatr nie rozdmuchał płomieni na suchą ściółkę. W tym czasie Wadi przygotowywał posiłek. Z plecaka wyjął tradycyjne arabskie placki wypiekane w piecu, otworzył też dwie puszki z fasolą i sosem pomidorowym, wrzucił je do rondelka i postawił na kuchence, a potem z samochodu wyciągnął opakowanie z ziołami i zaczął nimi doprawiać posiłek.
Po pół godzinie było już zupełnie ciemno. Obok jeepa paliło się ognisko. Tylko nad ich głowami setkami świateł skrzyło się niebo, od szczytów gór oddzielała je pomarańczowa poświata. Jedli w milczeniu.
– Te twoje przyprawy, Mohammad, mają ciekawy posmak, nadają zupełnie inny smak tej zwykłej fasoli – zagadnął Polak.
– To tajemnica mojej mamy, która je zbiera, suszy, mieli i łączy w odpowiednich proporcjach – odpowiedział precyzyjnie przewodnik.
Po kilkudziesięciu minutach naukowiec leżał w namiocie, a kierowca spał na rozłożonym siedzeniu w jeepie.
Kosiński nagle się obudził, usłyszał bowiem jakiś ruch przed namiotem. Początkowo myślał, że jego towarzysz wyszedł z pojazdu na stronę, jednak gdy usłyszał czyjś głos, sięgnął po latarkę. Wygramolił się ze śpiwora, odsunął zamek i wyszedł na zewnątrz. Poczuł chłód, ognisko jeszcze nie zgasło, żar pozwalał rozróżnić zarysy kształtów w promieniu metra. Podniósł wzrok i zamarł. Obok namiotu stali trzej zamaskowani mężczyźni. Twarze zasłaniały im arafatki, na głowach mieli zwykłe wełniane, jednakowe czarne czapki. W rękach trzymali karabinki Kałasznikowa. Jeden z nich podszedł do Kosińskiego i z całej siły uderzył go kolbą w głowę. Polak upadł, na moment stracił przytomność.
Nie wiedział, jak długo leżał. Ocknął się jednak już na pace jakiegoś samochodu, wciśnięty między dywany. Ręce miał skute kajdankami. Wokół panowała ciemność, bo w luku bagażowym nie było okien, panował też niemiłosierny zaduch.
Kosiński stracił rachubę czasu, ale było już widno, gdy trzej mężczyźni wywlekli go z pojazdu, postawili na nogi i zaprowadzili do jaskini. Kazali usiąść na dywanie na tle flagi z arabskim napisem. Zdjęli mu kajdanki i podali kartkę.
– Przeczytaj. – Usłyszał tylko gardłowe słowa od strażnika ze skierowanym w jego głowę karabinem. Drugi ustawił na statywie kamerę i ją włączył. Naukowiec, oszołomiony, zmęczony i zagubiony, zrobił to, co mu kazali. Następnie ponownie wepchnęli go do auta, tym razem pozwolili mu usiąść na rozgrzanym od słońca siedzeniu. Jeden z nich podał mu butelkę wody. Towarzysza podróży nie było w pobliżu, Kosiński nie wiedział, co się z nim stało.
To było 4 kwietnia. W Iraku przebywał od miesiąca na stażu naukowym z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie miał pojęcia, w czyich jest rękach, jaka bojówka go uwięziła. Wszystko wskazywało na to, że byli obserwowani od dawna.
Po wielu godzinach jazdy w piekielnym upale napastnicy przywieźli go do Teheranu, do więzienia Evin. Gdy się dowiedział od zamaskowanego kierowcy, dokąd jadą, uświadomił sobie, że to miejsce owiane jest czarną legendą. Słyszał, że w tym więzieniu jest biznesmen Siamak Namazi, mający obywatelstwo USA i oskarżany przez irańskie władze o szpiegostwo. To było główne więzienie polityczne, które działało jeszcze przed rewolucją islamską. W nim przetrzymywano dziennikarzy, aktywistów praw człowieka, przeciwników politycznych, intelektualistów. Organizacja Human Rights Watch oskarżyła władze więzienia o stosowanie tortur, a także przedłużające się przesłuchania i odmowę zapewnienia opieki medycznej dla osadzonych. W 2018 roku jednostka ta została objęta sankcjami USA za naruszenia praw człowieka. Oficjalnie chodziło o nawracanie ich na islam poprzez zmuszenie do studiowania świętych tekstów i pokutę za swoje czyny z przeszłości.
Mężczyzna uderzył go w szyję gumową pałką. Dr Michał Kosiński spadł z krzesła na podłogę. Leżał na niej chwilę i próbował łapać powietrze.
– My i tak wszystko wiemy, nigdy stąd nie wyjedziesz, ty agencie Izraela! – wykrzyczał, zbliżając twarz do głowy naukowca, ubrany w zielony mundur strażnik więzienny. – Śmierdzisz? – dodał łamanym angielskim.
Tak, śmierdział, ale już sam nie wyczuwał tego zapachu, uodpornił się, bo się do niego przyzwyczaił. Mieszanka odorów moczu, kału, wymiocin, którymi przesiąknięte były mury celi, nakładała się na smród obrzydliwego jedzenia – papki ryżu ze zbutwiałymi warzywami. Kosiński przełknął ślinę, wyczuł w ustach metaliczny smak krwi. Już nie pierwszy raz w ciągu tych dni, a może tygodni, stracił bowiem zupełnie rachubę czasu. Podniósł się, potarł dłonią o bolącą szyję, sięgnął po krzesło i posłusznie usiadł na nim. Obawiał się kolejnego ciosu.
W trakcie przesłuchania próbowano mu wmówić, że skały, które miał w samochodzie, pochodziły z poligonu, na którym irańska Gwardia Rewolucyjna ćwiczyła obsługę pocisków przeciwlotniczych. Ktoś powiedział, że został złapany na szpiegostwie i przekroczył granicę z Iranem. Nie wierzył w to, bo co jakiś czas w trakcie podróży po górach sprawdzał lokalizację w GPS-ie, aby przez przypadek nie popełnić jakiegoś błędu. Był przekonany, że został porwany i próbowano preparować przeciwko niemu jakieś absurdalne dowody.
Teraz na zniszczonym biurku w pokoju przesłuchań leżała tylko pałka i prymitywne urządzenie z kabelkami podłączonymi do gniazdka. Wiedział, że służy ono do rażenia prądem. W wyobraźni widział je w dzień i w nocy, chociaż jego oprawcy jeszcze nie podłączyli go do tej maszyny tortur.
Miał na sobie porwane ubranie drelichowe, zużyte przez innego więźnia, i dziurawe buty. Strażnik nakazał mu ruchem pałki, aby wstał. Podniósł się. Otworzył metalowe drzwi i poprowadził go do jego celi – izolatki o wymiarach metr na półtora metra. Szum w więzieniu nasilił się w dzień, z każdej strony dochodziły krzyki, pojedyncze głosy, a nawet śpiewy. Nakładał się na uderzenia w drzwi, szczęk naczyń, i klekot wózków z garami.
Światło w ciemnym korytarzu na moment przygasło, to mogła być oznaka, że kogoś właśnie podłączono do prądu. Krzyk dobiegł z pokoju przesłuchań, który akurat minęli.
Jeżeli było piekło, to właśnie tak mogło wyglądać – Kosiński nie miał wątpliwości. Nie spał od jakichś dwóch tygodni, ból ucha, do którego pierwszego dnia strażnik włożył mu drut, rozrywał jego głowę na kawałki. Świadomość, że może być jeszcze gorzej, gdy podłączą go do prądu, zerwą paznokcie albo wbiją gwóźdź w kolano, towarzyszyła mu od początku. Widział w korytarzu tych, którzy przeszli takie zabiegi, gdy ich zmarnowane ciała – niczym truchła zwierząt, wartownicy ciągnęli po wyślizganej szarej posadzce.
Najgorszy był jednak brak nadziei. Geolog nie wiedział, czy ktoś o nim wie i stara się go wyciągnąć z tego piekielnego kotła. Z każdym dniem coraz bardziej tracił orientację w czasoprzestrzeni, ale też siły i nadzieję na uwolnienie. Do tego ta ciągła ciemność, która go otaczała w izolatce...
Chociaż miał trzydzieści pięć lat, już osiwiał.
Wartownik otworzył drzwi betonowej klitki i więzień powoli wszedł do środka, a padające przez chwilę światło z korytarza pozwoliło mu zauważyć, że ktoś postawił wewnątrz miskę z wodą. Gdy trzask drzwi wybrzmiał, a kroki wartownika się oddaliły, wymacał ją dłonią. Podniósł do ust i łapczywie pił, resztkami wody przemył zbolałe ucho.