Milusha - Kozubal Marek - ebook + audiobook + książka

Milusha ebook i audiobook

Kozubal Marek

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 2022. Polski geolog zostaje porwany w Iraku, a następnie przerzucony przez grupę bojowników szyickich do Iranu. Bojówka, za którą stoją irackie służby specjalne za jego uwolnienie żąda przekazania konkretnych typów uzbrojenia.

Polskie służby wojskowe podejmują grę, aby w tajemnicy przed sojusznikami uwolnić zakładnika. Uczestniczy w tym Antoni Cydejko handlarz bronią związany w przeszłości z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. W sprawę angażuje się Milusha – agentka polskiego wywiadu, która szybko staje się celem polowania zabójców.

Korupcja na szczytach władzy, manipulacja mediami, nagłe zwroty akcji i sensacyjne zakończenie, którego nikt się nie spodziewa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 3 min

Lektor: Marek Głuszczak
Oceny
4,3 (99 ocen)
45
40
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kotwbutach102

Całkiem niezła

hmmmm szału nie ma ale może być
00
JarekQ

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu dość dobrze wymyślona fabuła
00
zoniutek

Z braku laku…

Przeczytałam, ale słabe to było. Wydumane. Postać Milushi fajna, reszta niby zaczerpnięta z rzeczywistości, ale połączona i poskładana niezgrabnie. Pan Kozubal pisał lepsze książki…
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa intryga, akcja - po prostu podobało się
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Milusha” Marka Kozubala to powieść, która zanurza nas w głębiny międzynarodowej intrygi, gdzie stawka to życie człowieka i bezpieczeństwo państwa. Pełna napięcia, które budowane jest przez skomplikowaną sieć zdarzeń, od porwania polskiego geologa, przez polityczne potyczki, aż po mroczne tajemnice wywiadu. Autor niezwykle precyzyjnie oddaje realia współczesnego świata szpiegów i handlarzy bronią, nie szczędząc przy tym nam brutalnych szczegółów. To, co wyróżnia tę historię na tle innych szpiegowskich i sensacyjnych, to główna bohaterka, która walczy nie tylko z zewnętrznymi przeciwnikami, ale również z własnymi demonami. Kozubal zręcznie żongluje wieloma wątkami, wymagając od nas, przy czytaniu, uwagi i skupienia. Mimo to, dzięki płynnej narracji i dobrze skonstruowanej fabule, książka nie przytłacza, a wręcz przeciwnie – intryguje i zachęca do dalszego śledzenia losów bohaterów. „Milusha” to książka, która oferuje zarówno głębokie spojrzenie na mechanizmy rządzące światem wywiadu...
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ma­rek Ko­zu­bal, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-84-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wstęp

Był 1 lu­tego 1946 roku. Cię­ża­rowy opel blitz z za­ma­lo­wa­nym na zie­lono nie­miec­kim krzy­żem na bocz­nych drzwiach i z oliw­kową plan­deką stał na wą­skiej dro­dze, ukryty za kil­koma kar­ło­wa­tymi drze­wami bez li­ści. Świa­tła były wy­ga­szone, w oko­licy pa­no­wała ciem­ność. Na­wet księ­życ ukrył się za cięż­kimi śnież­nymi chmu­rami. Przy­mro­zek stop­niowo ści­nał cienką ta­flą lodu wszech­obecne błoto.

Edek Cy­dejko za­pa­lił pa­pie­rosa, ben­zy­nową za­pal­niczkę po­dał sie­dzą­cemu za kie­row­nicą Jo­ha­nowi, który wy­ga­szony nie­do­pa­łek trzy­mał w zę­bach. Okna były za­pa­ro­wane od we­wnątrz, to dla­tego, że przed wy­jaz­dem wy­pili bu­telkę ru­skiego sa­mo­gonu. W szo­ferce zro­biło się siwo od dymu. Edek uchy­lił luf­cik bocz­nego okna.

W ciem­no­ści ma­ja­czył bu­dy­nek ko­ścioła w Ka­menz, obok znaj­do­wały się zruj­no­wane bu­dynki go­spo­dar­cze, które, co wi­dzieli w dzień, to­nęły w głę­bo­kiej na pół me­tra czar­nej mazi. Wtem uchy­liły się drzwi ko­ścioła. Przez szparę na po­dwó­rze wpa­dła po­ma­rań­czowa łuna świa­tła, za nią po­dą­żały jakby roz­cią­ga­jące się i peł­za­jące po ziemi cie­nie dwóch osób.

Edek zdu­sił pa­pie­rosa w puszce po tu­szonce.

– Wy­leźli, mam na­dzieję, że nasz sa­mo­gon tak ich roz­grzeje, że za­raz za­sną – ode­zwał się ci­cho. Spoj­rzał na swoją cymę. Na cy­fer­bla­cie wska­zówki po­ka­zy­wały go­dzinę szó­stą po po­łu­dniu.

Dwaj so­wieccy żoł­nie­rze ubrani w wa­lonki, cięż­kie brą­zowe spodnie i pi­ko­wane kurtki, z prze­wie­szo­nymi przez ra­mię au­to­ma­tami, ru­szyli wzdłuż bu­dynku. Po chwili znik­nęli za ro­giem. Edek wy­sko­czył z auta, po­biegł w ich kie­runku. Po mi­nu­cie wy­chy­nął i dał znak la­tarką.

Jo­han od­pa­lił sil­nik, przez mo­ment si­ło­wał się z drąż­kiem skrzyni bie­gów, aż roz­legł się zgrzyt i sa­mo­chód po­woli ru­szył. Wto­czył się na nie­wiel­kie po­dwórko i sta­nął bo­kiem do drzwi ko­ścioła. Kie­rowca spraw­nie wy­sko­czył z po­jazdu, otwo­rzył tylną klapę. W tym cza­sie Edek ostro się na­piął i ło­mem ro­ze­rwał sko­bel, na któ­rym wi­siała pół­okrą­gła kłódka, bro­niąca wej­ścia do świą­tyni. Ka­wa­łek że­la­stwa upadł metr od furty.

Edek uchy­lił drzwi, za­pa­lił la­tarkę, wszedł do środka. Za pa­skiem skó­rza­nej, po­pę­ka­nej od dłu­giego no­sze­nia kurtki miał wci­śniętą pa­ra­belkę. Omiótł wnę­trze ko­ścioła wą­skim stru­mie­niem świa­tła. Inny by się prze­stra­szył, ale nie on, wpra­wiony w po­dob­nych wej­ściach.

Cie­nie wy­rzeź­bio­nych świę­tych tań­czyły na ścia­nach, a mon­stran­cje mie­niły się w sła­bym świe­tle zło­tem i bursz­ty­nem. Pod­szedł do wiel­kiej szafy gdań­skiej, uchy­lił jej drzwi i spoj­rzał na sto­jące w rów­nych rzę­dach stare księgi, rę­ko­pisy, któ­rych grzbiety lśniły czer­wie­nią, zie­le­nią i sre­brem. Pod­niósł wieko pierw­szej z brzegu drew­nia­nej skrzyni i spoj­rzał do środka. Stały w niej za­wi­nięte w szary pa­pier, ob­sy­pane wió­rami ob­razy. Się­gnął po je­den, spo­rych roz­mia­rów, na­ma­lo­wany przez Ja­coba Jor­da­ensa ze Świę­tym Iwo, który wspo­maga bied­nych – od­sta­wił go pod ścianę, po­tem wy­jął pej­zaż Jana van Goy­ena przed­sta­wia­jący brzeg rzeki, aż na­tknął się na Opła­ki­wa­nie Chry­stusa Lu­casa Cra­na­cha.

Cy­dejko wie­dział, gdzie ma szu­kać, i co jest naj­cen­niej­sze w tym skarbcu, który przy­po­mi­nał mu Se­zam z dzie­cię­cych ksią­żek o Ali Ba­bie. Ku­pił tę wie­dzę od urzęd­nika sta­ro­stwa, nie­ja­kiego Trze­śniew­skiego.

– Jo­han. – Wy­chy­lił się za drzwi. – Spo­koj­nie?

– Ja.

– A ten nie­miecki ksiądz, jak mu tam Schul­the­iss...

– Tyż, nic nie sły­sza. Spo­koj­nie, jak na woj­nie. – Ślą­zak za­re­cho­tał.

– Ła­du­jemy!

Za­ła­do­wa­nie cię­ża­rówki za­jęło im go­dzinę, na pakę we­pchnęli, wy­ko­rzy­stu­jąc uło­żone de­ski, kilka skrzyń z ob­ra­zami, worki wy­peł­nione cen­nymi rę­ko­pi­sami, śre­dnio­wieczne rzeźby świąt­ków, które przez setki lat stały w ślą­skich ko­ścio­łach. Edek wie­dział od ru­skich soł­da­tów, że na­stęp­nego dnia to oni wpa­kują wszystko na cię­ża­rówki i wy­wiozą ca­łość tego po­nie­miec­kiego ma­ga­zynu do So­wie­tów, gdzieś do Mo­skwy, a może da­lej. Dla­tego mu­siał się spie­szyć, aby sza­ber po­szedł na konto tro­fiejsz­czy­ków.

Droga po­wrotna za­jęła im pra­wie dwie go­dziny. Opel piął się po­woli po gór­skiej, wy­sy­pa­nej ka­mie­niami dro­dze, koła śli­zgały się na lo­dzie, ale Jo­han, mru­żąc oczy, da­wał radę. Z jego ust cią­gle zwi­sał po­pla­miony tłusz­czem nie­do­pa­łek.

W pew­nym mo­men­cie zje­chali z głów­nej drogi na le­śną ścieżkę. Po prze­je­cha­niu ki­lo­me­tra wje­chali na nie­wielki par­king, szczel­nie osło­nięty ska­łami z trzech stron. Znaj­do­wali się jakby w ryn­nie. Jo­han wy­siadł i w ścia­nie skały zna­lazł ukryte so­lidne że­la­zne drzwi, po­cią­gnął je do sie­bie, a one, umiesz­czone na na­sma­ro­wa­nych rol­kach, wy­jąt­kowo ła­two się od­su­nęły, po­ka­zu­jąc ciemną cze­luść. Sa­mo­chód wje­chał do środka. To był je­den z se­tek tu­neli wy­drą­żo­nych przez nie­wol­ni­ków pra­cu­ją­cych dla na­zi­stów w Gó­rach So­wich.

– Zo­sta­wiamy go – za­or­dy­no­wał Cy­dejko.

Obok stały dzie­siątki in­nych skrzyń i le­żały paczki, dy­wany, a na­wet me­ble. Edek z wy­sił­kiem pod­niósł i prze­su­nął w bok ju­towy wór, od­chy­lił go i spoj­rzał do wnę­trza.

– To lu­bię – burk­nął pod no­sem. Za­to­pił na chwilę rękę w ko­pie zło­tych i srebr­nych nu­mi­zma­tów. To był jego naj­cen­niej­szy łup. Rok wcze­śniej, za­raz po za­ję­ciu tych te­re­nów przez Ar­mię Czer­woną, w Se­ichau od­na­lazł pierw­szy ma­ga­zyn z nie­miec­kimi skar­bami, a w nim, w roz­bi­tych skrzy­niach i cyn­ko­wych ka­se­tach, ty­siące mo­net po­cho­dzące z kra­kow­skiej ko­lek­cji An­drzeja hra­biego Po­toc­kiego. Nie­które z nich miały bo­wiem wy­ci­śnięty herb Pi­lawa.

– Wsia­damy do forda. – Wsko­czył za kie­row­nicę i uru­cho­mił sa­mo­chód, który stał obok. Wy­je­chał z tu­nelu. Jo­han za­trza­snął drzwi jeż­dżące na rol­kach, a wej­ście za­bez­pie­czył ga­łę­ziami oraz ka­mie­niami tak, aby przy­pad­kowa osoba nie mo­gła od­na­leźć wej­ścia do skarbca.

Ru­szyli. Prze­je­chali kilka ki­lo­me­trów. Tym ra­zem księ­życ wy­szedł zza chmur i po­ma­gał im zna­leźć drogę w le­sie. Kie­ro­wali się na Bre­slau.

– Stań tam, mu­szę się od­lać – ode­zwał się Edek. Wy­szedł z forda i krzyk­nął: – Chodź no, Jo­han, spójrz, ja­kie cudo!

Na jego dłoni le­żał złoty du­kat gdań­ski z głową Zyg­munta I.

Ślą­zak pod­szedł do niego i w tym mo­men­cie do­stał w bok cios no­żem. Nie­dłu­gie, ale cien­kie ostrze bły­ska­wicz­nie prze­biło kurtkę i swe­ter. Edek jesz­cze je prze­krę­cił, na­stęp­nie na­ci­snął spust nie­wiel­kiego re­wol­weru, który po­łą­czony był z ostrzem, ale miał też uchwyt w kształ­cie ka­stetu. W tym sa­mym mo­men­cie usły­szał jęk Jo­hana i ci­che kla­śnię­cie, kula nie­wiel­kiego ka­li­bru prze­biła mu płuco. Męż­czy­zna za­chły­snął się i upadł. Char­czał, łap­czy­wie pró­bo­wał ła­pać po­wie­trze. Edek pod­szedł bli­żej i przy­sta­wił mu do oka nóż z re­wol­weru Apa­che. Po raz drugi po­cią­gnął za ję­zyk spu­stowy. A po­tem już spo­koj­nie zło­żył ostrze, a fran­cu­ski pi­sto­le­cik scho­wał do kie­szeni kurtki. So­lid­nym kop­nia­kiem ze­pchnął ciało kie­rowcy z drogi w ciemną prze­paść. Usły­szał tylko ła­mane w od­dali su­che ga­łę­zie.

Do­piero wtedy jego zmy­sły, otu­ma­nione ude­rze­niem ad­re­na­liny, wy­ła­pały war­cze­nie, które się zbli­żało. Obej­rzał się. W ciem­ność skie­ro­wał świa­tło la­tarki. Kil­ka­dzie­siąt me­trów od niego na dro­dze stała wa­taha zdzi­cza­łych psów. Bły­ska­wicz­nie wy­rwał zza pa­ska pa­ra­belkę i strze­lił przed sie­bie. Huk od­bił się echem od gór­skich ścian. Edek usły­szał ci­chy sko­wyt i gar­dłowe uja­da­nie. Do­sko­czył do forda, od­pa­lił go i ru­szył przed sie­bie.

Część I

PO­RWA­NIE

ROZ­DZIAŁ 1

wio­sna 2022 r.Irak/ Iran

Po­woli ro­biło się ciemno. Za­ku­rzony jeep pa­mię­ta­jący jesz­cze po­przedni wiek, wy­po­ży­czony w Su­lej­ma­niji, mo­zol­nie piął się szu­trową ścieżką pod górę. Kie­rowca i jed­no­cze­śnie prze­wod­nik Mo­ham­mad Wadi co chwilę prze­cie­rał ręcz­ni­kiem ogo­rzałą twarz po­krytą wszech­obec­nym ku­rzem. Pa­lił pa­pie­rosa i słu­chał pusz­czo­nej na cały re­gu­la­tor mu­zyki lu­do­wej.

Dr Mi­chał Ko­siń­ski, pol­ski geo­log, który zbie­rał ma­te­riał do pracy na­uko­wej na te­mat bu­dowy gór kur­dy­stań­skich, miał już dość. Głowa mu pę­kała, do tego po­wie­trze sta­wało się co­raz bar­dziej roz­rze­dzone. Skrę­cili w ścieżkę wio­dącą na pół­noc na wy­so­ko­ści Ban­dżwin, prze­je­chali przez Ha­la­lawę i ru­szyli wzdłuż gra­nicy Iraku z Ira­nem. Byli da­leko od ludz­kich osie­dli, dla­tego na­uko­wiec za­rzą­dził po­stój. Wadi zje­chał z drogi, sta­nął pod nie­wielką półką skalną. Kie­rowca spraw­nie wy­sko­czył z sa­mo­chodu, wy­jął z ba­gaż­nika na­miot, ka­ri­matę i śpi­wór, krze­sełka i sto­lik tu­ry­styczny, a na­stęp­nie ka­ni­ster z wodą i nie­wielką ku­chenkę ga­zową.

– Wiesz, po­szu­kam ga­łęzi, można tu roz­pa­lić ogni­sko – po­wie­dział dok­tor, ru­sza­jąc na po­szu­ki­wa­nie chru­stu. – Bę­dzie nam raź­niej w nocy.

Te góry zbu­do­wane były głów­nie z łup­ków kry­sta­licz­nych i me­ta­mor­ficz­nych oraz z mar­mu­rów i pia­skow­ców. Po­prze­ci­nane były głę­bo­kimi do­li­nami, i po­ro­śnięte na za­cho­dzie la­sami dę­bo­wymi i ma­kią, na­to­miast na wscho­dzie su­chą ro­ślin­no­ścią ste­pową. Geo­loga przy­cią­gało ich po­do­bień­stwo do eu­ro­pej­skich Alp, dla­tego aku­rat te po­fał­do­wa­nia go fa­scy­no­wały. Li­czył na to, że pro­wa­dzone wła­śnie ba­da­nia po­zwolą mu na na­pi­sa­nie pracy ha­bi­li­ta­cyj­nej.

Ko­siń­ski wy­jął umo­co­wany na pa­sku nie­wielki mło­tek i odłu­pał ka­wa­łek skały znaj­du­ją­cej się pod półką. Scho­wał go do skó­rza­nej torby. Ze­brał tro­chę ga­łęzi, su­chych krze­wów i wró­cił do sa­mo­chodu. Zrzu­cił chrust na jedno miej­sce, obok po­ło­żył kilka więk­szych ka­mieni, aby wiatr nie roz­dmu­chał pło­mieni na su­chą ściółkę. W tym cza­sie Wadi przy­go­to­wy­wał po­si­łek. Z ple­caka wy­jął tra­dy­cyjne arab­skie placki wy­pie­kane w piecu, otwo­rzył też dwie puszki z fa­solą i so­sem po­mi­do­ro­wym, wrzu­cił je do ron­delka i po­sta­wił na ku­chence, a po­tem z sa­mo­chodu wy­cią­gnął opa­ko­wa­nie z zio­łami i za­czął nimi do­pra­wiać po­si­łek.

Po pół go­dzi­nie było już zu­peł­nie ciemno. Obok je­epa pa­liło się ogni­sko. Tylko nad ich gło­wami set­kami świa­teł skrzyło się niebo, od szczy­tów gór od­dzie­lała je po­ma­rań­czowa po­świata. Je­dli w mil­cze­niu.

– Te twoje przy­prawy, Mo­ham­mad, mają cie­kawy po­smak, na­dają zu­peł­nie inny smak tej zwy­kłej fa­soli – za­gad­nął Po­lak.

– To ta­jem­nica mo­jej mamy, która je zbiera, su­szy, mieli i łą­czy w od­po­wied­nich pro­por­cjach – od­po­wie­dział pre­cy­zyj­nie prze­wod­nik.

Po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach na­uko­wiec le­żał w na­mio­cie, a kie­rowca spał na roz­ło­żo­nym sie­dze­niu w je­epie.

Ko­siń­ski na­gle się obu­dził, usły­szał bo­wiem ja­kiś ruch przed na­mio­tem. Po­cząt­kowo my­ślał, że jego to­wa­rzysz wy­szedł z po­jazdu na stronę, jed­nak gdy usły­szał czyjś głos, się­gnął po la­tarkę. Wy­gra­mo­lił się ze śpi­wora, od­su­nął za­mek i wy­szedł na ze­wnątrz. Po­czuł chłód, ogni­sko jesz­cze nie zga­sło, żar po­zwa­lał roz­róż­nić za­rysy kształ­tów w pro­mie­niu me­tra. Pod­niósł wzrok i za­marł. Obok na­miotu stali trzej za­ma­sko­wani męż­czyźni. Twa­rze za­sła­niały im ara­fatki, na gło­wach mieli zwy­kłe weł­niane, jed­na­kowe czarne czapki. W rę­kach trzy­mali ka­ra­binki Ka­łasz­ni­kowa. Je­den z nich pod­szedł do Ko­siń­skiego i z ca­łej siły ude­rzył go kolbą w głowę. Po­lak upadł, na mo­ment stra­cił przy­tom­ność.

Nie wie­dział, jak długo le­żał. Ock­nął się jed­nak już na pace ja­kie­goś sa­mo­chodu, wci­śnięty mię­dzy dy­wany. Ręce miał skute kaj­dan­kami. Wo­kół pa­no­wała ciem­ność, bo w luku ba­ga­żo­wym nie było okien, pa­no­wał też nie­mi­ło­sierny za­duch.

Ko­siń­ski stra­cił ra­chubę czasu, ale było już widno, gdy trzej męż­czyźni wy­wle­kli go z po­jazdu, po­sta­wili na nogi i za­pro­wa­dzili do ja­skini. Ka­zali usiąść na dy­wa­nie na tle flagi z arab­skim na­pi­sem. Zdjęli mu kaj­danki i po­dali kartkę.

– Prze­czy­taj. – Usły­szał tylko gar­dłowe słowa od straż­nika ze skie­ro­wa­nym w jego głowę ka­ra­bi­nem. Drugi usta­wił na sta­ty­wie ka­merę i ją włą­czył. Na­uko­wiec, oszo­ło­miony, zmę­czony i za­gu­biony, zro­bił to, co mu ka­zali. Na­stęp­nie po­now­nie we­pchnęli go do auta, tym ra­zem po­zwo­lili mu usiąść na roz­grza­nym od słońca sie­dze­niu. Je­den z nich po­dał mu bu­telkę wody. To­wa­rzy­sza po­dróży nie było w po­bliżu, Ko­siń­ski nie wie­dział, co się z nim stało.

To było 4 kwiet­nia. W Iraku prze­by­wał od mie­siąca na stażu na­uko­wym z Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Nie miał po­ję­cia, w czy­ich jest rę­kach, jaka bo­jówka go uwię­ziła. Wszystko wska­zy­wało na to, że byli ob­ser­wo­wani od dawna.

Po wielu go­dzi­nach jazdy w pie­kiel­nym upale na­past­nicy przy­wieźli go do Te­he­ranu, do wię­zie­nia Evin. Gdy się do­wie­dział od za­ma­sko­wa­nego kie­rowcy, do­kąd jadą, uświa­do­mił so­bie, że to miej­sce owiane jest czarną le­gendą. Sły­szał, że w tym wię­zie­niu jest biz­nes­men Sia­mak Na­mazi, ma­jący oby­wa­tel­stwo USA i oskar­żany przez irań­skie wła­dze o szpie­go­stwo. To było główne wię­zie­nie po­li­tyczne, które dzia­łało jesz­cze przed re­wo­lu­cją is­lam­ską. W nim prze­trzy­my­wano dzien­ni­ka­rzy, ak­ty­wi­stów praw czło­wieka, prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych, in­te­lek­tu­ali­stów. Or­ga­ni­za­cja Hu­man Ri­ghts Watch oskar­żyła wła­dze wię­zie­nia o sto­so­wa­nie tor­tur, a także prze­dłu­ża­jące się prze­słu­cha­nia i od­mowę za­pew­nie­nia opieki me­dycz­nej dla osa­dzo­nych. W 2018 roku jed­nostka ta zo­stała ob­jęta sank­cjami USA za na­ru­sze­nia praw czło­wieka. Ofi­cjal­nie cho­dziło o na­wra­ca­nie ich na is­lam po­przez zmu­sze­nie do stu­dio­wa­nia świę­tych tek­stów i po­kutę za swoje czyny z prze­szło­ści.

Męż­czy­zna ude­rzył go w szyję gu­mową pałką. Dr Mi­chał Ko­siń­ski spadł z krze­sła na pod­łogę. Le­żał na niej chwilę i pró­bo­wał ła­pać po­wie­trze.

– My i tak wszystko wiemy, ni­gdy stąd nie wy­je­dziesz, ty agen­cie Izra­ela! – wy­krzy­czał, zbli­ża­jąc twarz do głowy na­ukowca, ubrany w zie­lony mun­dur straż­nik wię­zienny. – Śmier­dzisz? – do­dał ła­ma­nym an­giel­skim.

Tak, śmier­dział, ale już sam nie wy­czu­wał tego za­pa­chu, uod­por­nił się, bo się do niego przy­zwy­czaił. Mie­szanka odo­rów mo­czu, kału, wy­mio­cin, któ­rymi prze­siąk­nięte były mury celi, na­kła­dała się na smród obrzy­dli­wego je­dze­nia – papki ryżu ze zbu­twia­łymi wa­rzy­wami. Ko­siń­ski prze­łknął ślinę, wy­czuł w ustach me­ta­liczny smak krwi. Już nie pierw­szy raz w ciągu tych dni, a może ty­go­dni, stra­cił bo­wiem zu­peł­nie ra­chubę czasu. Pod­niósł się, po­tarł dło­nią o bo­lącą szyję, się­gnął po krze­sło i po­słusz­nie usiadł na nim. Oba­wiał się ko­lej­nego ciosu.

W trak­cie prze­słu­cha­nia pró­bo­wano mu wmó­wić, że skały, które miał w sa­mo­cho­dzie, po­cho­dziły z po­li­gonu, na któ­rym irań­ska Gwar­dia Re­wo­lu­cyjna ćwi­czyła ob­sługę po­ci­sków prze­ciw­lot­ni­czych. Ktoś po­wie­dział, że zo­stał zła­pany na szpie­go­stwie i prze­kro­czył gra­nicę z Ira­nem. Nie wie­rzył w to, bo co ja­kiś czas w trak­cie po­dróży po gó­rach spraw­dzał lo­ka­li­za­cję w GPS-ie, aby przez przy­pa­dek nie po­peł­nić ja­kie­goś błędu. Był prze­ko­nany, że zo­stał po­rwany i pró­bo­wano pre­pa­ro­wać prze­ciwko niemu ja­kieś ab­sur­dalne do­wody.

Te­raz na znisz­czo­nym biurku w po­koju prze­słu­chań le­żała tylko pałka i pry­mi­tywne urzą­dze­nie z ka­bel­kami pod­łą­czo­nymi do gniazdka. Wie­dział, że służy ono do ra­że­nia prą­dem. W wy­obraźni wi­dział je w dzień i w nocy, cho­ciaż jego oprawcy jesz­cze nie pod­łą­czyli go do tej ma­szyny tor­tur.

Miał na so­bie po­rwane ubra­nie dre­li­chowe, zu­żyte przez in­nego więź­nia, i dziu­rawe buty. Straż­nik na­ka­zał mu ru­chem pałki, aby wstał. Pod­niósł się. Otwo­rzył me­ta­lowe drzwi i po­pro­wa­dził go do jego celi – izo­latki o wy­mia­rach metr na pół­tora me­tra. Szum w wię­zie­niu na­si­lił się w dzień, z każ­dej strony do­cho­dziły krzyki, po­je­dyn­cze głosy, a na­wet śpiewy. Na­kła­dał się na ude­rze­nia w drzwi, szczęk na­czyń, i kle­kot wóz­ków z ga­rami.

Świa­tło w ciem­nym ko­ry­ta­rzu na mo­ment przy­ga­sło, to mo­gła być oznaka, że ko­goś wła­śnie pod­łą­czono do prądu. Krzyk do­biegł z po­koju prze­słu­chań, który aku­rat mi­nęli.

Je­żeli było pie­kło, to wła­śnie tak mo­gło wy­glą­dać – Ko­siń­ski nie miał wąt­pli­wo­ści. Nie spał od ja­kichś dwóch ty­go­dni, ból ucha, do któ­rego pierw­szego dnia straż­nik wło­żył mu drut, roz­ry­wał jego głowę na ka­wałki. Świa­do­mość, że może być jesz­cze go­rzej, gdy pod­łą­czą go do prądu, ze­rwą pa­znok­cie albo wbiją gwóźdź w ko­lano, to­wa­rzy­szyła mu od po­czątku. Wi­dział w ko­ry­ta­rzu tych, któ­rzy prze­szli ta­kie za­biegi, gdy ich zmar­no­wane ciała – ni­czym tru­chła zwie­rząt, war­tow­nicy cią­gnęli po wy­śli­zga­nej sza­rej po­sadzce.

Naj­gor­szy był jed­nak brak na­dziei. Geo­log nie wie­dział, czy ktoś o nim wie i stara się go wy­cią­gnąć z tego pie­kiel­nego ko­tła. Z każ­dym dniem co­raz bar­dziej tra­cił orien­ta­cję w cza­so­prze­strzeni, ale też siły i na­dzieję na uwol­nie­nie. Do tego ta cią­gła ciem­ność, która go ota­czała w izo­latce...

Cho­ciaż miał trzy­dzie­ści pięć lat, już osi­wiał.

War­tow­nik otwo­rzył drzwi be­to­no­wej klitki i wię­zień po­woli wszedł do środka, a pa­da­jące przez chwilę świa­tło z ko­ry­ta­rza po­zwo­liło mu za­uwa­żyć, że ktoś po­sta­wił we­wnątrz mi­skę z wodą. Gdy trzask drzwi wy­brzmiał, a kroki war­tow­nika się od­da­liły, wy­ma­cał ją dło­nią. Pod­niósł do ust i łap­czy­wie pił, reszt­kami wody prze­mył zbo­lałe ucho.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki