Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść uhonorowana nagrodą World Fantasy, która przyniosła autorowi światową sławę.
Pełna baśniowych fantazji opowieść o rodzinie Drinkwaterów, mieszkańcach Edgewood.
Do krainy leżącej na pograniczu wizji i realności przybywa młodzieniec Smoky Barnable, by poślubić Daily Alice. Najpierw jednak razem będą musieli odbyć niebezpieczną podróż po pełnym cudów świecie, w trakcie której odnajdą wiele skarbów i napotkają najdziwniejsze istoty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 984
Edgewood
Mężczyźni to mężczyzni, ale Człowiek jest kobietą.
Chesterton
Pewnego dnia w czerwcu tysiąc dziewięćset któregoś roku młody mężczyzna szedł piechotą na północ od wielkiego City do miasta albo miejsca zwanego Edgewood, o którym słyszał, ale gdzie jeszcze nigdy nie był. Nazywał się Smoky Barnable i szedł do Edgewood, żeby się ożenić. Fakt, że szedł na piechotę, a nie jechał, stanowił jeden z warunków, aby w ogóle mógł się tam pojawić.
Chociaż wyszedł ze swojego pokoju w City wczesnym rankiem, dochodziło już prawie południe, kiedy niemal pustym chodnikiem przekroczył ogromny most i ruszył ku miejscowościom na północnym brzegu rzeki, z których wszystkie miały jakieś swoje nazwy, ale nie miały granic. Całe popołudnie przedzierał się przez te indiańsko brzmiące miasta, zazwyczaj nie mogąc iść prostą trasą, bo wzdłuż tej nieustannie płynął ruch samochodów, z którym nie było dyskusji. Smoky Barnable mijał dzielnicę za dzielnicą, miejscowość za miejscowością, zaglądając w uliczki i zerkając do sklepów. Widział niewielu pieszych, nawet wśród rdzennych mieszkańców, sporo dzieciaków jeździło za to na rowerach. Zastanawiał się, jak im się żyje w takich miejscach na peryferiach, które jemu wydały się ponure, chociaż młodzież była tu raczej uśmiechnięta.
Regularna siatka alei ze sklepami i ulic mieszkalnych zaczęła stopniowo tracić rytm i przerzedzała się jak skraj wielkiego lasu. Niczym leśne przesieki zaczęły ją przecinać zarośnięte działki. Od czasu do czasu przykurzony karłowaty lasek albo zaniedbana łąka ogłaszały, że można je przekształcić w zagłębie biurowców, w park przemysłowy. Smoky przyglądał się w myślach temu określeniu, bo wydawało się, że właśnie w takim miejscu się znajdował, w parku przemysłowym, między miejską pustynią a uprawnymi polami.
Zatrzymał się przy ławce, w miejscu, z którego można było złapać autobusy jadące Skądś do Dokądś Indziej. Usiadł, zdjął z ramion plecaczek, wyjął z niego kanapkę, którą sam sobie zrobił – kolejny warunek – i kupioną na stacji benzynowej mapę dróg w kolorach konfetti. Nie był pewny, czy mapa jest dozwolona, ale przekazane mu wskazówki, jak dostać się do Edgewood, były mocno nieprecyzyjne, więc ją rozłożył.
Dobrze. Ta niebieska linia była najwyraźniej popękaną asfaltową drogą, która biegła wzdłuż opuszczonych fabryk z czerwonej cegły. Właśnie tą drogą szedł. Odwrócił mapę tak, żeby niebieska linia biegła równolegle do jego ławki, tak jak i droga (czytanie map nie było jego mocną stroną), i daleko po lewej stronie znalazł miejsce, do którego chciał dojść. Właściwie nazwa Edgewood nie figurowała na mapie, ale to było gdzieś tutaj, w grupie pięciu miejscowości opisanych w legendzie znaczkami najmniej ważnej kategorii. Czyli tak. W tamtą okolicę dochodziła też gruba podwójna czerwona linia, dumna ze swoich zjazdów i wjazdów. Nie mógł nią pójść. Gruba niebieska linia (na tym modelu układu krwionośnego Smoky wyobrażał sobie, że niebieskimi liniami cały ruch płynie na południe, do miasta, a w drugą stronę czerwonymi) przebiegała trochę bliżej grupy pięciu miejscowości, umożliwiając krwinkom dostęp do miast i miasteczek wzdłuż trasy. Dużo cieńsza, przytkana miażdżycą niebieska linia, przy której siedział, dochodziła do tej grubszej. Prawdopodobnie tam przeniósł się handel, Zagłębie Narzędzi, Miasto Żywności, Świat Mebli, Kraina Dywanów. Cóż… Ale była tam też prawie niedostrzegalna cienka czarna linia, którą mógł pójść. Początkowo myślał, że czarna linia prowadzi donikąd, ale nie, biegła naprzód, choć z pewnym wahaniem. Najpierw wydawało się, że kartograf zapomniał o niej wśród zwojów nerwowych, ale potem linia prowadziła coraz wyraźniej w rozciągającej się na północ pustce, aż w końcu zahaczała bardzo blisko o miasto, które według Smoky’ego leżało obok Edgewood.
Czyli tędy. Droga wydawała się odpowiednia dla pieszych.
Zmierzył kciukiem i palcem wskazującym odległość już przebytą i tę jeszcze przed nim (dużo większą), zarzucił plecak na ramię, nasunął głębiej czapkę, żeby nie raziło go słońce, i ruszył dalej.
Nie myślał o niej zbyt dużo, kiedy szedł, choć z pewnością cały czas była gdzieś w jego myślach przez ostatnie niemal dwa lata, odkąd się w niej zakochał. Do tamtego pokoju, w którym ją poznał, często w wyobraźni zaglądał, czasem z lękiem i drżeniem serca, które czuł wtedy, ostatnio jednak często z poczuciem wdzięczności i szczęścia. Tamtego dnia zajrzał tam i zobaczył, że George Mouse pokazuje mu z daleka szklaneczkę, fajkę i dwie wysokie kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę schowaną za jej plecami.
To było w kamienicy Mouse’ów, w ostatniej kamienicy czynszowej jeszcze wynajmowanej lokatorom w tamtej okolicy, w bibliotece na drugim piętrze, gdzie szyby w stylowych oknach były sztukowane tekturą, a ciemny wytarty dywan świecił białymi nitkami w przejściu od drzwi do barku i do okien. To się stało właśnie tam.
Była wysoka.
Miała prawie sześć stóp wzrostu, czyli o kilka cali więcej niż on. Jej siostra właśnie skończyła czternaście lat i wzrostem dorównywała Smoky’emu. Obie miały na sobie krótkie, błyszczące koktajlowe sukienki, jej mieniła się czerwono, a jej siostry biało. Na ich nogach połyskiwały długie, długie pończochy. Co dziwne, mimo swojego wzrostu obie dziewczyny były nieśmiałe, szczególnie młodsza, która uśmiechnęła się, ale nie chciała uścisnąć Smoky’emu dłoni i tylko schowała się głębiej za plecy siostry.
Płochliwe wielkoludy. Starsza spoglądała na George’a, który ich sobie przedstawiał. Uśmiechała się niepewnie. Miała rudozłote włosy, drobne sprężynki. Na imię miała, jak oznajmił George, Daily Alice.
Ujął jej dłoń, podnosząc wzrok na jej twarz.
– Jak szklanka chłodnej wody w upalny dzień – powiedział, a ona wybuchnęła śmiechem.
Jej siostra też się zaśmiała, a George Mouse zgiął się w pół i klepał po kolanie. Smoky, który nie wiedział, dlaczego ten suchar okazał się taki śmieszny, patrzył rozanielony to na jedno, to na drugie z idiotycznym uśmiechem, a ona nadal trzymała jego dłoń.
To była najszczęśliwsza chwila w jego życiu.
Zanim poznał Daily Alice Drinkwater1 w bibliotece w kamienicy Mouse’ów, nie zaznał w życiu zbyt wiele szczęścia. Ale tak się akurat złożyło, że było w tym życiu miejsce na starania o czyjąś rękę. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swojego ojca i kiedy się urodził, ojciec dobiegał sześćdziesiątki. Gdy jego matka zdała sobie sprawę, że solidna fortuna Barnable’ów w dużej mierze rozeszła się pod rządami męża, zaczęła żałować, że w ogóle za niego wyszła, nie mówiąc już o urodzeniu mu dziecka, zostawiła więc ojca Smoky’ego w przypływie rozgoryczenia. Dla Smoky’ego była to zła wiadomość, bo z całej rodziny matka była najmniej niewyrazista. W zasadzie była jedyną osobą z nim spokrewnioną, której twarz mógł na starość natychmiast przywołać w wyobraźni, chociaż kiedy odeszła, był jeszcze chłopcem. Sam Smoky w dużej mierze również odziedziczył niewyrazistość Barnable’ów i tylko niewielki rys konkretności po matce: ci, którzy Smoky’ego znali, widzieli go jako smugę obecności otoczoną mroczną poświatą jej braku.
Rodzinę mieli liczną. Jego ojciec spłodził z pierwszą żoną pięcioro synów i córek. Wszyscy mieszkali na pozbawionych wyrazu przedmieściach miast w stanach, których nazwy zaczynają się od „I”, i które dla znajomych Smoky’ego z City były nierozróżnialne. Smoky’emu też się czasem myliły. Ponieważ według jego dzieci ojciec miał masę pieniędzy i nie było jasne, co zamierza z nimi zrobić, zawsze był mile widziany w ich domach. Dlatego po odejściu żony postanowił sprzedać dom, w którym urodził się Smoky, i jeździć od jednego potomka do drugiego ze swoim małym synkiem, z kolejnymi pozbawionymi wyrazu psami i z siedmioma wykonanymi na zamówienie skrzyniami, w których mieściła się jego biblioteka. Barnable był człowiekiem wykształconym, chociaż edukacja nie pomagała mu w prowadzeniu rozmów; sprawiała, że był sztywny i niedostępny, a poza tym w najmniejszym stopniu nie niwelowała jego naturalnego braku wyrazu. Jego starszych synów i córki kufry ojca zawsze wprawiały w pewne zakłopotanie, jak wtedy, gdy przez przypadek mieszali w praniu skarpetki taty z własnymi.
(W późniejszych latach Smoky nabrał nawyku porządkowania przyrodniego rodzeństwa wraz z jego domami i przypisywania ich do odpowiednich miast oraz stanów, kiedy siedział w toalecie. Może dlatego, że to właśnie w ich toaletach czuł się wcześniej najbardziej niewyrazisty, tak niewyrazisty, że aż niewidzialny. W każdym razie spędzał potem na sedesie dużo czasu, tasując swoich braci, siostry i ich dzieci jak talię kart. Usiłował połączyć twarz z odpowiednim gankiem, a ganek z trawnikiem przed domem, aż w końcu, w późniejszych latach życia, mógł już całą ich talię rozdawać. Miał przy tym taką samą ponurą satysfakcję jak przy rozwiązywaniu krzyżówek, a przy tym podobną wątpliwość – a co, jeśli słowa, które odgadł, krzyżują się poprawnie, ale to nie te słowa autor miał na myśli? Tymczasem w kolejnym tygodniu gazeta z rozwiązaniem krzyżówki przecież nie nadchodziła).
Z powodu odejścia żony Barnable nie pogrążył się w smutku, ale stał się jeszcze bardziej bez wyrazu. Kiedy wtapiał się w życie swoich starszych dzieci, a potem z niego wyparowywał, wydawało się im, że ojciec istnieje w coraz mniejszym stopniu. Tylko Smoky’emu przekazał w darze jedyne, co miał konkretnego: wykształcenie. Ponieważ we dwóch bardzo często się przeprowadzali, Smoky nie pobierał nigdzie zwykłej edukacji. A kiedy w końcu władze któregoś ze stanów na „I” odkryły, co ojciec wyczyniał ze Smokym przez te wszystkie lata, chłopak był już za duży, żeby go posłać do szkoły. I tak, w wieku lat szesnastu, Smoky znał łacinę – klasyczną i średniowieczną; grekę; nieco staromodnej matematyki; i grał trochę na skrzypcach. Nie znał zapachu zbyt wielu książek poza oprawnymi w skórę klasycznymi tomami ojca; potrafił mniej więcej dokładnie wyrecytować dwieście wersów Wirgiliusza; i do perfekcji opanował kaligrafię.
Tamtego roku ojciec umarł. Wydawało się, że przed śmiercią skurczył się i pomarszczył, przekazując synowi wszystko, co było w nim gęste i zawiesiste. Smoky przez kilka lat podtrzymywał ich obyczaj podróżowania. Miał kłopot ze znalezieniem pracy, bo nie miał żadnego Dyplomu. W końcu nauczył się pisania na maszynie w kiepskiej szkole biznesu – później przypuszczał, że to musiało być w South Bend – i został Urzędnikiem. Mieszkał w nazywających się tak samo trzech podmiejskich dzielnicach trzech różnych miast. W każdym z nich rodzina nazywała go inaczej – jego własnym imieniem, nazwiskiem ojca i „Smoky”. To ostatnie tak pasowało do jego ulotności, że je sobie zatrzymał. Kiedy skończył dwadzieścia jeden lat, nieznana zapobiegawczość ojca rzuciła mu jakieś spóźnione pieniądze. Smoky wsiadł w autokar do City, natychmiast wymazując z pamięci wszystkie miasta swoich krewnych, a także ich samych, po latach musiał więc ich odtwarzać, twarz po twarzy, trawnik po trawniku. A kiedy już dotarł do City, roztopił się w nim całkowicie i z wdzięcznością, jak kropla deszczu, która spada do morza.
Wynajmował pokój w budynku będącym dawniej plebanią bardzo starego kościoła, który stał na jej tyłach, otwarty dla wyznawców i wandali. Z okna Smoky widział przykościelny cmentarzyk, gdzie ludzie o holenderskich nazwiskach wyciągali się wygodnie w swoich starych łóżkach. Rano znienacka budził go ruch samochodów – nigdy nie nauczył się przesypiać tego momentu, jak wcześniej łoskotu pociągów jadących na Środkowy Zachód – wstawał więc i szedł do pracy.
Pracował w szerokim, białym pomieszczeniu, w którym tych niewiele dźwięków, jakie tworzył razem z innymi, wznosiło się do sufitu i opadało w dziwnie zmienionej formie. Kiedy ktoś kasłał, miało się wrażenie, że kaszle sam sufit, przepraszająco, z zasłoniętymi ustami. Przez cały dzień Smoky przesuwał szkło powiększające nad kolejnymi kolumnami drobnego druku, uważnie czytając każde nazwisko oraz towarzyszący mu adres i numer telefonu, i stawiał czerwone symbole obok tych, które nie zgadzały się z nazwiskami, adresami i numerami telefonów wydrukowanymi na karcie, których stosy co dzień przed nim stawiano.
Z początku odczytywane nazwiska nic dla niego nie znaczyły, były równie głęboko anonimowe jak przypisane do nich numery telefonów. Jedyne, co wyróżniało jakieś nazwisko, to przypadkowe, a jednak bezdyskusyjne miejsce w porządku alfabetycznym oraz wszelkie idiotyczne błędy, jakie mógł mu wymyślić komputer – Smoky’emu płacono właśnie za ich wykrywanie. (Fakt, że komputer potrafił popełniać tak niewiele błędów, robił na Smokym mniejsze wrażenie niż dziwna tępota maszyny. Komputer nie umiał na przykład odróżnić, kiedy skrót „St.” oznaczał „ulica”, a kiedy „święty” i przy rozwijaniu tych skrótów bez cienia uśmiechu produkował grill-bar Siódmy Święty oraz Kościół Wszystkich Ulic). W miarę jednak, jak ulatywały kolejne tygodnie, a Smoky wypełniał jałowe wieczory bezcelowym chodzeniem po City, ulica za ulicą (nie wiedział, że większość ludzi nie wychodzi z domów po zmroku), i w miarę jak zaczął poznawać dzielnice, ich granice, klasę społeczną, ich bary i schodki przed domami – nagle nazwiska, które patrzyły na niego pod szkłem powiększającym, zaczęły nabierać twarzy, wieku, zachowań. Ludzie, których widział w autobusach, pociągach i cukierniach, ludzie, którzy krzyczeli do siebie przez wąskie podwórka kamienic, którzy przystawali, żeby gapić się na wypadki samochodowe, którzy kłócili się z kelnerami i ekspedientkami, jak również sami kelnerzy i ekspedientki – wszyscy zaczęli się przewijać przez leżące przed nim kartki cienkiego papieru. Książka adresowa stała się wielką epopeją o życiu w City, o miejskim zgiełku, o tragediach i farsach, opowieścią zmienną i pełną dramatycznych zwrotów. Natrafił na noszące stare holenderskie nazwiska, owdowiałe panie, które, jak wiedział, mieszkały w domach z wysokimi oknami przy szerokich alejach i zarządzały Majątkami swoich mężów. Ich synowie nosili imiona Steele i Eric, byli proj. wn. i mieszkali w dzielnicach artystycznej bohemy. Przeczytał też w tej epopei o niezwykle licznej rodzinie noszącej przedziwne grecko brzmiące imiona, zamieszkałej w kilku kamienicach przy hałaśliwej ulicy, którą raz przechodził. Za każdym razem, kiedy mijał tę rodzinę w alfabecie, ubywał jej albo przybywał jakiś członek – Cyganie, stwierdził w końcu. Poznawał mężczyzn, których żony i nastoletnie córki miały prywatne telefony (przez które gruchały ze swoimi kochankami), a ich mężowie i ojcowie w tym czasie prowadzili rozmowy przez telefony firm finansowych z ich własnym nazwiskiem w nazwie. Nabrał podejrzeń wobec mężczyzn, którzy używali drugiego imienia albo inicjałów pierwszego, bo odkrył, że wszyscy są albo windykatorami należności, albo prawnikami, których adr. służb. jest taki sam jak adr. zam., albo też strażnikami miejskimi, którzy na boku sprzedają używane meble. Odkrył, że niemal każdy o nazwisku Singleton i każdy o nazwisku Singletary mieszka w północnych czarnych dzielnicach, gdzie mężczyźni noszą imiona jak nazwiska byłych prezydentów, a kobiety imiona jak klejnoty, perły, rubiny i opale, z dumnym tytułem Mrs. Wyobrażał ich sobie: wielkich, ciemnych, o lśniącej skórze, w małych mieszkankach, z wielką liczbą czystych dzieci. Znał ich wszystkich – od dumnego ślusarza z wieloma Aaa w nazwie mikroskopijnego warsztatu, od którego zaczął lekturę, po Archimedesa Zzzyandottie, figurującego na samym końcu (leciwego naukowca, który mieszkał samotnie i w obskurnym mieszkaniu czytywał greckie gazety). Pod przesuwającą się lupą maleńkie nazwisko i numer wypływały na powierzchnię jak szczątki rozbitego statku wyrzucane przez fale na piach i opowiadały swoją historię. Smoky słuchał, spoglądał na kartę, odszukiwał na niej identyczne nazwiska i numery, po czym kartę odkładał, a w tym samym czasie jego deformujące szkło wyrzucało na brzeg kolejną opowieść. Akurat tego dnia korektor na stanowisku obok dramatycznie westchnął. Sufit zakasłał. Sufit zaśmiał się głośno. Wszyscy spojrzeli w górę.
Śmiechem wybuchnął młody człowiek, którego dopiero co zatrudniono.
– Właśnie odkryłem jeden wpis – powiedział. – Klub Strzelecki Noisy Bridge2 – ledwo dokończył, krztusząc się ze śmiechu.
Smoky był zdumiony, że nie uciszyło go milczenie każdego innego korektora.
– Nie łapiesz? – zapytał Smoky’ego młody człowiek. – Na tym moście musi być naprawdę głośno.
Smoky nagle też się roześmiał, a śmiechy ich obu wzniosły się pod sufit i uścisnęły sobie dłonie.
Nazywał się George Mouse. Nosił szerokie spodnie na szerokich szelkach, a po skończonej pracy zarzucał na siebie wielki wełniany płaszcz. Kołnierz płaszcza przygniatał jego długie czarne włosy, George musiał więc sięgać dłonią i wyciągać je na wierzch jak dziewczyna. Miał kapelusz jak Svengali3 i oczy też takie jak on – z czarną obwódką, frapujące i rozbawione. Niecały tydzień później go zwolnili, co każda para dwuogniskowych okularów w pokoju przyjęła z ulgą, ale do tego czasu George Mouse i Smoky – co chyba tylko Smoky jako jedyny na świecie umiał jeszcze powiedzieć z pełną powagą – zawarli wieczną przyjaźń.
Z George’em jako przyjacielem Smoky zaczął się oddawać łagodnej rozpuście, trochę pił, próbował trochę narkotyków. George zmienił sposób, w jaki Smoky się ubierał i w jaki mówił, na stylową kratkę koszul z City, oraz zapoznał go z Dziewczynami. W niedługim czasie niewyrazistość Smoky’ego znikła pod ubraniem tak jak niewidzialność Niewidzialnego Człowieka znika pod warstwą bandaży. Ludzie przestali wpadać na niego na ulicy i bez słowa „przepraszam” siadać mu na kolanach w autobusach – co wcześniej przypisywał swojemu bardzo mglistemu dla większości osób istnieniu.
Dla rodziny Mouse’ów przynajmniej istniał. Mouse’owie mieszkali w ostatniej kamienicy czynszowej w ciągu domów wybudowanych przez pierwszego City Mouse’a, które w większości nadal do nich należały. I bardziej niż za swój nowy kapelusz i nowy sposób mówienia Smoky dziękował George’owi za tę rodzinę, która istniała bardzo wyraźnie i kochała głośno. Przy ich kłótniach, żartach, na przyjęciach, przy wyjściach na ulicę w kapciach, próbach samobójczych i głośnych pojednaniach siedział niezauważany godzinami. Aż nagle wujek Ray albo Franz, albo Mama patrzyli zdziwieni i mówili: „O, Smoky tu jest!”, i się uśmiechali.
– Macie rodzinę gdzieś za miastem? – zapytał raz Smoky George’a, kiedy przeczekiwali śnieżną zadymkę przy kawie z brandy w starym barze hotelowym, ulubionym George’a.
Owszem, mieli.
– Są bardzo religijne – zdradził George, puszczając znacząco oko, kiedy prowadził go od rozchichotanych dziewczyn ku ich rodzicom, doktorowi Drinkwaterowi i jego małżonce, żeby przedstawić im Smoky’ego.
– Nie prowadzę praktyki lekarskiej – wyjaśnił Doktor. Miał twarz pełną zmarszczek, fale włosów na głowie i wyczuwało się w nim nieuśmiechniętą wesołość małego zwierzątka. Był niższy od swojej wysokiej żony, której jedwabny szal z gęstymi frędzlami podskakiwał rytmicznie, kiedy ściskała Smoky’emu dłoń i prosiła, żeby mówił do niej po imieniu, Sophie. Ona z kolei była niższa od swoich córek.
– Wszyscy Dale’owie byli wysocy – wyjaśniła, spoglądając w górę i do wewnątrz, jakby widziała wszystkich Dale’ów gdzieś nad sobą, dlatego użyczyła swojego nazwiska obu wspaniałym córkom, Alice Dale i Sophie Dale Drinkwater. Ale Mama była jedyną osobą, która tak je nazywała, oprócz tego, że w dzieciństwie jakieś dziecko powiedziało na Alice Dale Daily4 Alice i tak już zostało. Więc teraz była Daily Alice i zwykła Sophie, i nic nie można było na to poradzić, a każdy i tak już na pierwszy rzut oka widział, że obie pochodzą z rodu Dale’ów. Wszyscy odwrócili się, żeby na nie spojrzeć.
Jakąkolwiek religię wyznawały, najwyraźniej nie powstrzymywała ich przed wspólnym paleniem fajki z Franzem Mouse’em, który siedział u ich stóp, bo we dwie zajmowały całą niewielką otomanę. Ani przed sączeniem ponczu z rumem, którym poczęstowała je Mama. Ani przed śmianiem się bardziej z tego, co we dwie szeptały, zasłaniając usta dłońmi, niż z głupawych dowcipów Franza. Ani przed pokazywaniem długich ud pod błyszczącymi sukienkami, kiedy zakładały nogę na nogę.
Smoky cały czas je obserwował. Mimo że George Mouse nauczył go, jak być facetem z City i nie bać się kobiet, wieloletnie nawyki trudno było pokonać, więc przyglądał się dalej. I dopiero po przyzwoitym odczekaniu wielu paraliżujących, pełnych niepewności minut zmusił się, żeby podejść do otomany, na której siedziały. Ponieważ bardzo nie chciał być ponurakiem – „Nie bądź ponurakiem, na miłość boską”, zawsze powtarzał mu George – usiadł przy nich na podłodze z przyklejonym do twarzy uśmiechem, w pozycji, która sprawiała, że wyglądał dziwnie łamliwie (i był dla Daily Alice widzialny, co ze zdumieniem odkrył, kiedy odwróciła się, żeby na niego spojrzeć). Miał zwyczaj kręcenia szklanką trzymaną w dwóch palcach, tak że kostki lodu zderzały się i chłodziły drinka. Teraz też zawirował szklanką i lód zadźwięczał jak dzwonek, którym ktoś domaga się uwagi. Zapadła cisza.
– Często tu bywasz? – zapytał.
– Nie – odparła spokojnie. – Nie w City. Raz na jakiś czas, kiedy Tata jest tu służbowo albo… w innych sprawach.
– Jest lekarzem.
– Nie całkiem. Już nie. Jest pisarzem. – Uśmiechała się, a Sophie obok niej znowu chichotała, Daily Alice mówiła jednak dalej, jakby jej celem było utrzymanie jak najdłużej kamiennej twarzy. – Pisze opowiadania o zwierzętach, dla dzieci.
– Aha.
– Jedno dziennie.
Smoky spojrzał w jej roześmiane piwne oczy, przejrzyste i brązowe jak szkło butelki. Zdał sobie sprawę, że czuje się bardzo dziwnie.
– To muszą być dość krótkie opowiadania – zauważył i przełknął ślinę.
Co się działo? Oczywiście zakochał się, i to od pierwszego wejrzenia, ale już wcześniej bywał zakochany, i zawsze od pierwszego wejrzenia, a nigdy nie czuł się tak jak teraz, jakby coś w nim niepowstrzymanie rosło.
– Pisze pod pseudonimem Saunders – dodała Daily Alice.
Udał, że szuka tego nazwiska w pamięci, ale tak naprawdę szukał w sobie przyczyny tego dziwnego uczucia. Teraz czuł je również w dłoniach. Przyjrzał im się badawczo. Leżały na jego odzianych w pepitkę kolanach i wyglądały na bardzo ciężkie. Z namaszczeniem splótł palce.
– Zadziwiające – powiedział, a obie dziewczyny parsknęły śmiechem.
On też się roześmiał, to uczucie sprawiało, że chciało mu się śmiać. Na pewno nie wzięło się od jointa – kiedy palił, zawsze czuł, że jest bezcielesny i niewidoczny. Teraz czuł coś dokładnie przeciwnego. Im dłużej na nią patrzył, tym silniejsze było to uczucie, im dłużej ona patrzyła na niego, tym silniej czuł… co? Po prostu patrzyli na siebie w milczeniu, a w głowie Smoky’ego zadźwięczało, zagrzmiało zrozumienie, zdał sobie sprawę, co się stało: nie tylko się w niej zakochał, i to od pierwszego wejrzenia, ale do tego ona od pierwszego wejrzenia zakochała się w nim. Co razem przyniosło taki skutek, że wyleczyło go z niewyrazistości. Nie schowało jej pod ubraniem, jak próbował to robić George Mouse, ale gruntownie go z niej wyleczyło. Takie to było uczucie. Czuł, jakby go wymieszała z krochmalem. Zaczął gęstnieć.
Zszedł wąskimi tylnymi schodami do jedynej działającej ubikacji w całym domu i stał w tym wykładanym kamieniem pomieszczeniu, patrząc w szerokie, upstrzone czarnymi plamkami lustro.
Cóż, kto by pomyślał? Z lustra patrzyła na niego twarz, niby znajoma, ale jednak jakby widziana po raz pierwszy. Okrągła, szczera twarz. Twarz, która wyglądała jak u Świętego Mikołaja w młodości, z fotografii we wczesnym okresie życia: nieco poważna, z ciemnym wąsem, zaokrąglonym nosem i kurzymi łapkami w kącikach oczu, choć nie miał jeszcze dwudziestu trzech lat. Ogólnie rzecz biorąc, była to wesoła twarz z jakąś pustką w spojrzeniu, z czymś niezdecydowanym i bladym, z nieobecnością, której, jak sądził, nigdy nie da się zapełnić. Ale twarz i tak wystarczała. Właściwie była wręcz jakimś cudem. Kiwnął głową, uśmiechnął się do swojego nowego znajomego, a kiedy wychodził, posłał mu jeszcze jedno spojrzenie przez ramię.
Gdy wracał na górę tylnymi schodami, spotkał Daily Alice, która schodziła w dół. Wpadł na nią nagle, na półpiętrze. Teraz nie uśmiechał się już idiotycznie. Ona już nie chichotała. Zwolnili, gdy się do siebie zbliżali. A kiedy przecisnęła się obok, nie poszła dalej w dół, tylko odwróciła się i spojrzała na niego. Smoky stał o stopień wyżej, ich głowy znajdowały się więc wobec siebie w pozycji wymaganej przez filmowe pocałunki. Z łomoczącym ze strachu i szalejącym w euforii sercem, z poczuciem absolutnej pewności, pocałował ją. Odpowiedziała pocałunkiem, jakby miała tę samą pewność. Gdy Smoky czuł jej włosy, wargi i ramiona, którymi go mocno obejmowała, w swoim małym składziku mądrości schował niezwykle cenny skarb.
Wtedy dobiegł ich z góry jakiś odgłos i spłoszył ich. Na stopniach wyżej stała Sophie, miała zdumione oczy, przygryzała wargę.
– Muszę siusiu – wyjaśniła i lekkim, tanecznym krokiem wyminęła ich na schodach.
– Niedługo pewnie wracasz do domu – odezwał się Smoky.
– Dziś wieczorem.
– Kiedy przyjedziesz znowu?
– Nie wiem.
Przytulił ją jeszcze raz, ten drugi uścisk był spokojny i pewny.
– Bałam się – powiedziała.
– Wiem – odparł, nie posiadając się ze szczęścia. Ależ była wysoka. Jak miał sobie z nią radzić bez schodka?
Ponieważ Smoky dorastał w niewyrazistości, zawsze myślał, że kobiety wybierają albo odrzucają mężczyzn według kompletnie nieznanych mu kryteriów, kierując się kaprysem jak monarchowie albo własnym gustem jak krytycy. Zawsze zakładał, że kiedy kobieta dokonuje wyboru – jego czy innego mężczyzny – jest to wybór przesądzony, nieuchronny i natychmiastowy. Czekał więc w usłużnej gotowości jak dworzanin, czekał, aż go dostrzegą. Okazuje się, pomyślał, kiedy późnym wieczorem tamtego dnia stał na schodkach przed kamienicą Mouse’ów, okazuje się, że to wcale nie tak. Kobietę – w każdym razie ją – zalewają takie same fale uczuć i wątpliwości, ona też jest nieśmiała i też ogarnia ją pożądanie, i tak samo waliło jej serce, zanim się objęliśmy, wiem, że tak.
Stał długo na schodkach, obracając w myślach ten klejnot wiedzy i wdychając wiatr, który zmienił kierunek, jak to się z rzadka zdarza w City, i teraz wiał znad oceanu. Smoky czuł zapach przypływu, plaży i wyrzucanych na brzeg glonów, słony, kwaśny i słodko-gorzki. I uświadomił sobie, że wielkie City było przecież wyspą na morzu, i do tego małą.
Wyspa na morzu. Można przez całe lata nie pamiętać o tak podstawowym fakcie, kiedy się tu mieszka. A jednak to fakt, zdumiewający, ale prawdziwy. Zszedł ze schodków na ulicę, z piersią twardą i zwartą jak u posągu, a jego kroki dudniły na chodniku.
Jej adres brzmiał: „Edgewood, to wszystko” – tak powiedział George – a telefonu nie mieli. Smoky’emu nie pozostało zatem nic innego, jak zasiąść do uprawiania miłości listownej, co czynił ze skrupulatnością, jakiej się już nie spotyka. Jego grube listy szły pocztą tam, do Edgewood, a on czekał na odpowiedź, aż w końcu, kiedy już nie mógł czekać dłużej, pisał kolejny, więc ich listy mijały się w drodze jak listy wszystkich prawdziwych kochanków. Ona zatrzymywała każdy z nich i związywała je lawendową wstążką, a lata później jej wnuki znalazły ten pakiecik i czytały o trudnej do uwierzenia namiętności dwojga staruszków.
„Odkryłem taki park” – kreślił czarne litery szpiczastym charakterem pisma, jakby pisał goblin – „gdzie na filarze przy wejściu wisi tabliczka z napisem »Mouse Drinkwater Stone 1900«. Czy to wy? W tym parku jest mały pawilon Czterech Pór Roku i parę pomników, a wszystkie alejki biegną po łuku tak, że nie można dojść prosto do środka. Człowiek idzie i idzie, i okazuje się, że już wyszedł z parku. Lato sprawia tam wrażenie sędziwego (w mieście się tego nie zauważa, chyba że właśnie w parkach), jest wąsate i pokryte kurzem, a sam park jest maleńki. Ale to wszystko przypomina mi ciebie”, jakby wszystko inne mu nie przypominało. „Znalazłam stos starych gazet” – mówił jej list, który minął się z jego kopertą (pewnego mglistego poranka kierowcy obu furgonetek pomachali do siebie z wysokich niebieskich szoferek przy bramkach autostrady). „W jednej z nich był komiks o chłopcu, który śni sen. Cały komiks jest o tym śnie, o jego Krainie Snów. Kraina Snów jest piękna; pałace i parady albo kurczą się i znikają w dali, albo rosną coraz większe, ogromne, albo też, kiedy przyjrzeć im się bliżej, okazują się czymś innym, wiesz, jak w prawdziwym śnie, tylko zawsze są piękne. Moja ciotka Cloud mówi, że zachowała te komiksy, bo ich autor nazywał się Stone i był architektem w City, pracował z moim i George’a pradziadkiem! Tworzyli projekty w latach »beaux-arts«. Kraina Snów jest bardzo »beaux-arts«. Stone był pijakiem – tak o nim mówi ciocia Cloud. Chłopiec w snach zawsze wydaje się senny i jednocześnie zdziwiony. Przypomina mi ciebie”.
Po tych nieśmiałych początkach ich listy stały się w końcu tak bezpośrednie, że kiedy ostatecznie spotkali się znowu, w barze w starym hotelu (a za oknem w ołowianą kratkę padał śnieg), oboje zastanawiali się, czy nie zaszła jakaś pomyłka, czy Jakimś Sposobem nie wysyłali czasem tych wszystkich listów do niewłaściwej osoby, do tego rozkojarzonego i zdenerwowanego kogoś. To wrażenie błyskawicznie minęło, ale przez jakiś czas mówili na zmianę, a ten, kto akurat miał głos, mówił długo, bo tylko taki sposób wzajemnej komunikacji znali. Kiedy prószący śnieg przeszedł w zamieć, a ich kawy z brandy wystygły, któreś jej zdanie padło zaraz po jego zdaniu, a jego zdanie po jej, i z zachwytem, jakby właśnie oni pierwsi odkryli tę sztukę, zaczęli rozmawiać.
– A czy… czy nie nudzisz się tam, cały czas tak zupełnie sama? – zapytał Smoky, kiedy ćwiczyli rozmowę już przez jakąś chwilę.
– Czy się nudzę? – Była zaskoczona. Wydawało się, że wcześniej w ogóle taka możliwość nie przyszła jej do głowy. – Nie. I nie jesteśmy sami.
– To znaczy… Nie chodziło mi… A co to za ludzie?
– Jacy ludzie?
– Ci ludzie… z którymi nie jesteście sami.
– Kiedyś było sporo farmerów. Początkowo imigrantów ze Szkocji. MacDonald. MacGregor, Brown. Teraz nie ma aż tylu farm. Ale kilka zostało. Mnóstwo tamtejszych ludzi to teraz nasi krewni, tak jakby. Wiesz, jak to jest.
Tak naprawdę nie wiedział. Zapadła cisza… i rozwiała się, kiedy oboje zaczęli mówić na raz… i zapadła znowu. Smoky zapytał:
– Macie duży dom?
Uśmiechnęła się.
– Ogromny. – Jej piwne oczy błyszczały szkliście w świetle lampy. – Spodoba ci się. Wszystkim się podoba. Nawet George’owi, chociaż mówi, że nie.
– Dlaczego?
– Bo zawsze się w nim gubi.
Smoky uśmiechnął się na myśl o George’u, tropicielu i zwiadowcy, o George’u, który nocą przeciera szlaki mocno podejrzanymi ulicami i który gubi się w zwykłym domu. Usiłował przypomnieć sobie, czy w którymś liście zażartował o myszach z miasta i myszach polnych. Wtedy ona zapytała:
– Mogę ci coś powiedzieć?
– Jasne. – Serce zabiło mu szybko, bez żadnego wyraźnego powodu.
– Znałam cię już, kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz.
– Jak to?
– To znaczy rozpoznałam cię. – Opuściła gęste rudozłote rzęsy, potem rzuciła mu szybkie spojrzenie, a później rozejrzała się po ospałym barze, jakby ktoś mógł ją podsłuchać. – Ktoś mi o tobie opowiadał.
– George.
– Nie, nie. Dawno temu. Kiedy byłam mała.
– O mnie?
– To znaczy, nie do końca o tobie. A właściwie tak, o tobie, ale nie mogłam tego wiedzieć, zanim cię nie poznałam. – Objęła dłońmi leżące na obrusie w kratkę łokcie i nachyliła się. – Miałam wtedy dziewięć lat. Albo dziesięć. Przez wiele dni padał deszcz. A potem któregoś dnia rano, kiedy wyprowadziłam Sparka na spacer po Parku…
– Kogo?
– Spark był naszym psem. A Park jest, wiesz, terenem wokół domu. Wiał lekki wiatr i zapowiadało się, że przestanie padać. Wszyscy byliśmy przemoczeni. Spojrzałam na zachód, a na niebie była tęcza. Pamiętam, że Mama powiedziała: „Tęcza na zachodzie sprzyja pięknej pogodzie”.
Wyobraził ją sobie bardzo wyraźnie, w żółtym nieprzemakalnym płaszczu i wysokich kaloszach, z włosami jeszcze delikatniejszymi i bardziej skręconymi niż teraz. I zastanawiał się, skąd wiedziała, gdzie jest zachód, bo on nadal czasem miał z tym problem.
– To była tęcza, ale taka świetlista, i wyglądała, jakby dotykała ziemi… wiesz, gdzieś niedaleko, tuż-tuż. Widziałam, jak trawa mieni się każdym jej kolorem. Niebo nabrało takiej głębi, wiesz, jak wtedy, kiedy się w końcu przeciera po wielu dniach deszczu, i wydawało się, że wszystko jest tak blisko. Miejsce, gdzie tęcza dotykała ziemi, też było blisko. I strasznie chciałam pójść, stanąć w tym miejscu… i patrzeć w górę… i żebym miała na sobie wszystkie kolory tęczy.
Smoky roześmiał się.
– To trudne – powiedział.
Ona też się zaśmiała, pochylając głowę i zasłaniając usta wierzchem dłoni w sposób, który wydał mu się rozczulająco znajomy.
– Oj tak – potwierdziła. – Zajęło to wieki.
– Chcesz powiedzieć, że…
– Za każdym razem, kiedy wydawało się, że już jestem blisko, tęcza okazywała się tak samo daleko jak wcześniej, gdzieś w innym miejscu. A kiedy tam docierałam, tęcza była z powrotem tam, skąd przyszłam, a mnie już gardło paliło od tego biegania, choć nie podeszłam ani trochę bliżej. Ale wiesz, co się wtedy robi…?
– Odchodzi się w drugą stronę – odparł, zaskoczony własnym głosem, ale jakoś pewny, że to właściwa odpowiedź.
– No właśnie. To nie takie proste, jak się wydaje, ale…
– Domyślam się. – Przestał się śmiać.
– Ale jeśli się wszystko zrobi jak trzeba…
– Zaraz, chwileczkę – przerwał jej.
– …wszystko jak trzeba…
– Przecież tęcze tak naprawdę nie dotykają ziemi – powiedział. – Nie dotykają, to złudzenie.
– Tutaj nie dotykają – potwierdziła. – Ale słuchaj dalej. Poszłam za Sparkiem. Zdałam się na niego, bo jemu było wszystko jedno, a mnie nie. Zrobiłam dosłownie jeden krok, obróciłam się i zgadnij, co się stało.
– Nie mam pojęcia. Byłaś cała w kolorach tęczy.
– Nie. To nie tak. Patrząc na tęczę z zewnątrz, widzi się kolory w jej środku. A to znaczy, że z wnętrza tęczy…
– Widzi się kolory na zewnątrz.
– Tak. Cały świat jest kolorowy, jakby był z landrynek – nie, jakby był cały z tęczy. Cały świat w kolorach delikatnych jak światło, wszędzie wokół, gdziekolwiek spojrzeć. Chce się biegać i oglądać. Ale bałam się zrobić kroku, bo mogłam wszystko zepsuć, więc tylko patrzyłam i patrzyłam. I myślałam: „No, wreszcie trafiłam”. – Zamyśliła się. – Wreszcie – powtórzyła cicho.
– Ale jak…? – Urwał, przełknął ślinę i zaczął znowu. – Ale jak ja się w tym wszystkim znalazłem? Mówiłaś, że ktoś ci opowiadał…
– Spark – odparła. – Albo ktoś do niego podobny.
Patrzyła na niego uważnie, a on starał się opanować twarz, by wyrażała spokój i zaciekawienie.
– Spark to twój pies? – upewnił się.
– Tak. – Wydawało się, że nie chce mówić dalej. Podniosła łyżeczkę i uważnie przyglądała się własnemu wklęsłemu odbiciu, maleńkiemu, do góry nogami. W końcu ją odłożyła. – Albo ktoś, kto wyglądał jak on. Zresztą nieważne.
– Zaraz – powstrzymał ją.
– To trwało tylko minutę. Kiedy tam staliśmy, myślałam – ciągnęła ostrożnie, nie patrząc na niego – myślałam, że Spark powiedział… – Podniosła na niego wzrok. – Trudno ci w to uwierzyć?
– Raczej tak. Dość trudno mi w to uwierzyć.
– Nie sądziłam, że będzie ci trudno. Nie tobie.
– Dlaczego nie mnie?
– Bo… – odparła, podpierając policzek dłonią z zasmuconą, wręcz rozczarowaną miną, która całkowicie odebrała mu mowę – bo to właśnie o tobie mówił Spark.
Prawdopodobnie tylko dlatego, że w tamtej chwili, a właściwie bezpośrednio po tamtej chwili Smoky nie miał już nic więcej do powiedzenia, padło z jego ust, w formie dalekiej od perfekcji, trudne pytanie, czy też raczej subtelna propozycja, z którą nosił się cały dzień.
– Tak – odparła, nie unosząc policzka z dłoni, ale nowy uśmiech rozjaśnił jej twarz jak tęcza o poranku na zachodzie. I tak oto, kiedy sztuczny brzask świateł City odsłonił ich oczom ogromne zaspy świeżutkiego śniegu, który zalegał grubą warstwą nawet na parapecie ich okna, oni leżeli zakopani głęboko w świeżutkiej pościeli, podciągniętej aż po szyję (nagły atak mrozu wyłączył w hotelu ogrzewanie) i rozmawiali. Nie zasnęli nawet na chwilę.
– O czym ty mówisz? – zapytał.
Zaśmiała się i podkuliła palce u stóp, opierając całe stopy o jego ciało. Czuł się dziwnie, rozsadzała go energia, ostatni raz tak się czuł jeszcze przed okresem dojrzewania, co go zastanawiało. Ale tak się właśnie czuł teraz: miał poczucie, że coś go wypełnia tak całkowicie, że aż czuł mrowienie w koniuszkach palców i w czubku głowy. Może wręcz świecił w tych miejscach, sprawdziłby to, gdyby mógł na siebie spojrzeć… Wszystko było możliwe.
– To taka zabawa, wszystko na niby, prawda? – zapytał, a ona odwróciła się z uśmiechem na drugi bok i przytuliła do niego, tak że razem tworzyli teraz podwójne „S”.
Zabawa w na niby. W dzieciństwie, kiedy on albo inni znajdowali jakiś zakopany przedmiot – szyjkę brązowej butelki, zaśniedziałą łyżkę, a nawet kamień, który nosił cień śladu po jakimś szpikulcu – udawali, że to pradawne znalezisko. Że leżało przysypane ziemią już za życia Jerzego Waszyngtona. A nawet wcześniej. Że było bardzo, bardzo stare i niezwykle cenne. Wierzyli w to zbiorową siłą woli, co jednocześnie nawzajem przed sobą ukrywali: bawili się w na niby, tylko inaczej.
– Ale widzisz… – odezwała się. – To wszystko właśnie tak miało być. Wiedziałam.
– Ale skąd wiesz? – zapytał, zachwycony, cierpiąc katusze. – Skąd masz taką pewność?
– Bo to jest Opowieść. A Opowieści zawsze się sprawdzają.
– Ale ja wcale nie jestem pewny, czy to jakaś opowieść.
– Ludzie z opowieści nie wiedzą. Nigdy. Ale jest, jak jest.
Pewnego roku zimą, kiedy był chłopcem i dzielił wtedy pokój z przyrodnim bratem, umiarkowanie religijnym, po raz pierwszy zobaczył halo wokół Księżyca. Wpatrywał się w nie, olbrzymie, lodowate, wielkie na pół nocnego nieba i nabrał pewności, że mogło oznaczać wyłącznie Koniec Świata. W ogromnym podnieceniu czekał w tym podmiejskim ogródku, aż w ciszę nocy wedrze się apokalipsa, cały czas wiedząc przy tym, że tak się nie stanie: że na tym świecie nie istnieją żadne rzeczy wbrew naturze, żadne zaskoczenia. Tamtej nocy śniło mu się Niebo: Niebo było mrocznym lunaparkiem, niewielkim i ponurym, właściwie był tam tylko żelazny diabelski młyn kręcący się bez końca i ponury salon gier, rozrywka dla wiernych. Obudził się z poczuciem ulgi, a potem już nigdy nie wierzył w siłę swoich modlitw, chociaż odmawiał je z bratem bez szczególnej niechęci. Z nią też by odmawiał, gdyby go o to poprosiła, i to z ochotą, ale ona nie zmawiała przy nim żadnych modlitw. Prosiła go teraz za to, żeby uwierzył w coś tak dziwnego, tak niepojętego w jego świecie, tak… Zaśmiał się zdumiony.
– Opowieść? – upewnił się.
– No tak – przytaknęła sennym głosem. Sięgnęła w tył po jego dłoń i oplotła się jego ramieniem. – To znaczy, jeśli masz ochotę.
Wiedział, że będzie musiał uwierzyć, jeśli ma się znaleźć tam, gdzie trafiła ona. Wiedział, że jeśli uwierzy, będzie mógł tam się udać, nawet jeśli wszystko jest tylko zabawą w na niby. Przesunął leżącą na niej dłonią po jej długim ciele, a ona zamruczała i przycisnęła się do niego mocniej. Szukał w sobie dawnej siły woli, od tylu lat nieużywanej. Jeśli ona tam ruszyła, nie chciał zostawać w tyle. Już nigdy nie chciał znaleźć się od niej dalej niż w tej chwili.
Był maj, a Daily Alice siedziała w Edgewood w mroku lasu na krawędzi lśniącej skały, która wystawała nad taflę głębokiej sadzawki, do której spadała woda ze szczeliny w wysokich skalnych ścianach. Strumień, który nieprzerwanie lał się ze skały do sadzawki, coś mówił, coś nieustannie powtarzał, w kółko, ale zawsze ciekawie. Daily Alice słuchała, choć dobrze już znała tę opowieść. Wyglądała zupełnie jak dziewczyna z butelki napoju, chociaż nie była tak delikatna i nie miała skrzydeł.
– Dziadku Pstrągu! – zawołała w stronę sadzawki. A potem jeszcze raz: – Dziadku Pstrągu. – Odczekała chwilę, a kiedy nic się jednak nie wydarzyło, wzięła dwa niewielkie kamyki, zanurzyła je w wodzie (zimnej i gładkiej, jaka może być tylko woda spadająca do skalnej sadzawki) i stuknęła jednym o drugi. Stukot kamieni zagrzmiał w wodzie jak wystrzał odległych armat i pod powierzchnią rozchodził się dłużej niż dźwięki w powietrzu. Wtedy z jakiejś zarośniętej wąsami glonów podwodnej kryjówki w skale wypłynął wielki biały pstrąg, albinos bez cętek ani prążków, o wielkim, poważnym, różowym oku. Za sprawą kolistych zmarszczek, które wodospad nieprzerwanie słał po powierzchni, wydawało się, że po ciele pstrąga przebiegają dreszcze, a jego wielkie oko mruga, a może drży od łez. (Czy ryby potrafią płakać?, zastanawiała się, zresztą nie po raz pierwszy).
Kiedy już czuła, że pstrąg jej słucha, zaczęła mu opowiadać, jak jesienią pojechała do City i jak poznała pewnego chłopaka w domu George’a Mouse’a, i jak z miejsca wiedziała (a przynajmniej błyskawicznie postanowiła), że to on będzie tym, którego według przeznaczenia miała „znaleźć lub wymyślić”, jak powiedział jej Spark.
– Kiedy ty zimą spałeś – mówiła nieśmiało, gładząc palcem kwarcowy muskuł skały, na której siedziała, i uśmiechając się, ale na pstrąga nie patrząc (ponieważ opowiadała o swoim ukochanym) – my… my spotkaliśmy się jeszcze raz i coś sobie przyrzekliśmy… no wiesz…
Widziała, jak pstrąg zamachał widmowym ogonem. Była świadoma, że to bolesny temat. Wyciągnęła się na brzuchu na chłodnej skale, oparła brodę na dłoniach i z rozpromienionymi oczami opowiedziała mu o Smokym w samych ogólnikowych pochlebstwach, na co pstrąg nie zareagował entuzjazmem. Ona jednak nie zwracała na to uwagi. To musi być Smoky, ten z przeznaczenia, żaden inny.
– Nie uważasz? Nie sądzisz, że tak? – Po czym dodała już ostrożniej: – To ich zadowoli?
– Trudno powiedzieć – odparł Dziadek Pstrąg ponuro. – Kto wie, co im siedzi w głowie.
– Ale mówiłeś…
– Ja tylko przynoszę od nich wieści, córko. Nie oczekuj ode mnie niczego więcej.
– Cóż – odparła zgaszona. – Nie będę czekała wiecznie. Kocham go. A życie jest krótkie.
– Życie – oznajmił Dziadek Pstrąg głosem jakby zdławionym łzami – jest długie. Za długie. – Uważnie obrócił płetwy i jednym ruchem ogona wślizgnął się z powrotem do swojej kryjówki.
– W każdym razie powiedz im, że przyszłam – zawołała za nim, usiłując przekrzyczeć wodospad. – Powiedz im, że zrobiłam, co do mnie należało.
Ale jego już nie było.
Napisała do Smoky’ego: „Niedługo wyjdę za mąż”, a jemu serce zamarło w piersi przy skrzynce pocztowej, aż w końcu zrozumiał, że miała na myśli jego. „Ciocia Cloud bardzo uważnie postawiła karty, osobno na każdą okoliczność, ślub ma się odbyć w noc letniego przesilenia, a ty masz zrobić następująco. Błagam na wszystko, postępuj bardzo dokładnie według tych instrukcji, bo inaczej nie wiem, co może się stać”.
I właśnie dlatego Smoky znalazł się na drodze do Edgewood, dokąd szedł piechotą, a nie jechał, ze ślubnym garniturem w starym, a nie nowym plecaku i z jedzeniem, które sam sobie zrobił, a nie kupił. I właśnie dlatego zaczął się rozglądać za jakimś noclegiem, o który musiał poprosić, ale nie mógł za niego zapłacić.
Nie wiedział, że park przemysłowy tak gwałtownie się skończy i zacznie się zieleń. Było późne popołudnie, skręcił na zachód, a szosa stała się bardziej wyboista, z asfaltem łatanym ciemniejszymi plamami jak stary but. Po obu stronach szosy pola i farmy schodziły się drodze na spotkanie. Szedł ani polem, ani drogą, pod opiekuńczymi drzewami, które miarowo rzucały na niego różnorodne cienie. Gromady towarzyskich chwastów, wszędobylskich na poboczach dróg, pokrytych kurzem, grubych i rozczochranych, przyjaciół ludzi i aut, kiwały głowami z przydrożnego rowu. Coraz rzadziej słyszał szum samochodu. Odgłos silnika rytmicznie narastał, kiedy auto wjeżdżało na pagórki i zjeżdżało w dół, a potem nagle atakował go z całą mocą, gdy zdziwiony samochód z rykiem go mijał, pełen wigoru, szybki, zostawiając za sobą furkot chwastów, które przez chwilę wściekle chichotały. Potem ryk równie szybko znowu cichł do odległego szumu, a w końcu zanikał zupełnie i jedyne dźwięki tworzyła orkiestra owadów oraz odgłos jego własnych kroków.
Przez długi czas szedł nieznacznie pod górę, ale teraz doszedł do szczytu wzniesienia i spojrzał na rozległą przestrzeń wiejskiego letniego krajobrazu. Droga, na której stał, prowadziła dalej, przez łąki, przez pastwiska, okrążała porośnięte lasami wzgórza, znikała w dolinie nieopodal miasteczka z wieżycą wyrastającą spośród bujnej zieleni, a potem pojawiała się znowu cienką szarą kreską, wijąc się ku błękitnym górom, gdzie w jednej z przełęczy słońce zachodziło w otoczeniu pulchniutkich obłoczków.
Właśnie wtedy daleko na werandzie w Edgewood pewna pani odkryła kartę arkanów zwaną Podróżą. Był też Wędrowiec, z tobołkiem na plecach i grubym kosturem w dłoni, przed nim wiła się długa, kręta droga, którą miał jeszcze pokonać. Było też Słońce, chociaż kobieta nie umiała stwierdzić, czy wschodziło, czy chyliło się ku zachodowi. Obok rozkładanej talii dymił na spodeczku brązowy papieros. Przestawiła talerzyk i w tym miejscu położyła kartę Podróży, a potem odkryła kolejną kartę. Był nią Gospodarz.
Kiedy Smoky zszedł do podnóża pierwszego z nanizanych na drogę falistych wzgórz, znalazł się w kotlinie cienia, a słońce już zaszło.
Generalnie miejsce do spania wolał sobie znaleźć sam, niż prosić o nocleg. Zabrał ze sobą dwa koce. Myślał nawet o znalezieniu stodoły, żeby się przespać na sianie jak wędrowcy z książek (z jego książek), ale prawdziwe stodoły, które mijał, wydawały się nie tylko Własnością Prywatną, ale do tego spełniającą nadal swoje funkcje – trzymano w nich masę dużych zwierząt. Tak naprawdę, kiedy zapadał coraz gęstszy zmrok, a granice pól się zacierały, zaczęła mu trochę doskwierać samotność, kiedy więc dotarł do chaty u podnóża pagórka, podszedł do płotu i zastanawiał się, w jakie słowa ubrać tę dziwną, jak mu się wydawało, prośbę.
Chata była biała, otulały ją iglaste krzewy. Świeżo rozkwitłe róże pięły się po kracie przy zielonych holenderskich drzwiach, których górna połowa otwierała się niezależnie od dolnej. Prowadzącą od drzwi ścieżkę wyznaczały po bokach bielone kamienie. Ze środka ciemniejącego trawnika patrzył na niego młody jelonek, stale zaskoczony w znieruchomieniu, a krasnale siedziały ze skrzyżowanymi nogami na muchomorach albo przemykały chyłkiem, ściskając w rękach skarby. Na furtce wisiała drewniana tabliczka z artystycznie wypalonym napisem: Juniperowie. Smoky odsunął skobel, a gdy pchnął drzwiczki, w ciszy rozległ się dzwonek. Górna połowa holenderskich drzwi otworzyła się i próg zalało żółte światło lampy.
– Przyjaciel czy wróg? – zapytał kobiecy głos i zaraz potem się roześmiał.
– Przyjaciel – odparł Smoky i ruszył w stronę drzwi.
W powietrzu unosił się wyraźny zapach jałowca. Kobieta, która opierała się o dolną połowę drzwi, należała do osób, u których wiek średni trwa bardzo długo. Smoky nie potrafił stwierdzić, czy w jej wypadku właśnie się zaczął, czy już dobiega końca. Rzadkie włosy mogła mieć siwe albo brązowe, nosiła okulary w „kocim” kształcie i uśmiechała się, prezentując garnitur sztucznych zębów. Niedbale oparła o drzwi piegowate ręce.
– Ale ja pana nie znam – stwierdziła.
– Tak się zastanawiałem – zaczął Smoky – czy dobrze idę do miejscowości, która nazywa się Edgewood?
– Nie mam pojęcia – odparła. – Jeff? Powiesz temu młodemu człowiekowi, jak dojść do Edgewood? – Zaczekała na odpowiedź z wnętrza domu, której Smoky nie mógł dosłyszeć, po czym otworzyła drzwi. – Niech pan wejdzie – zaprosiła. – Zobaczymy.
Dom był mały i czysty, ale pełen gratów. Leciwy pies z gatunku mioteł do kurzu obwąchał mu buty, sapiąc radośnie. Smoky wpadł na bambusową szafeczkę, potrącił ramieniem regalik z drobiazgami, poślizgnął się na chodniczku i przez wąskie przejście zwieńczone łukiem wpadł do saloniku, w którym pachniało różami, zielem angielskim i zeszłorocznym ogniem z kominka. Jeff, który czytał gazetę, z nogami w kapciach opartymi na podnóżku, odłożył lekturę i opuścił nogi na podłogę.
– Edgewood? – zapytał, mamrocząc do fajki.
– Edgewood. Tak mi mniej więcej powiedziano.
– Jechał pan autostopem? – Jeff otworzył wąskie wargi jak ryba, żeby wypuścić dym, i zerkał na Smoky’ego z powątpiewaniem.
– Nie, szedłem piechotą.
Nad kominkiem wisiała makatka. Haftowany napis głosił:
Będę mieszkać w Domu
Przy poboczu Drogi
W Przyjaźni do Ludzi
Margaret Juniper 1 9 2 7
– Idę tam na swój ślub.
Wydawało się, że westchnęli na to: „Aaaach”.
– Dobrze. – Jeff wstał. – Marge, daj mapę.
Mapa była miejscowa, dużo bardziej szczegółowa niż Smoky’ego. Znalazł na niej starannie obrysowaną konstelację miejscowości, których nazwy znał, ale Edgewood nigdzie nie było.
– Powinno być gdzieś tutaj. – Jeff znalazł ogryzek ołówka i pomrukując „hm” i „zobaczmy”, połączył środki tych pięciu miast w pięciokąt jak gwiazda. Postukał ołówkiem w figurę opisaną jej pięcioma wierzchołkami i podniósł jasne brwi na Smoky’ego. Stara traperska sztuczka, domyślił się Smoky. Dostrzegł cień przecinającej pięciokąt drogi, łączącej się z tą, którą szedł, a która kończyła się na dobre tutaj, w Meadowbrook.
– Hm – powiedział.
– Tyle mogę panu pomóc – stwierdził Jeff, zwijając mapę z powrotem.
– Zamierza pan iść całą noc? – zapytała Marge.
– Mam śpiwór i koce.
Marge wydęła usta na widok marnych kocyków przytroczonych do plecaka.
– I pewnie nie jadł pan cały dzień.
– O, wie pani, mam kanapki… i jabłko…
Tapeta w kuchni cała była w koszach niesamowicie soczystych owoców, granatowych winogron, rumianych jabłek i krągłych brzoskwiń, które wystawiały spod tych zbiorów małe, jędrne pupki. Marge stawiała na ceratowym obrusie parujące dania, półmisek za półmiskiem, a kiedy wszystko już zjedli, Jeff nalał do małych rubinowych kieliszków likier bananowy. To załatwiło sprawę. Smoky przestał się już grzecznościowo wymawiać od noclegu i Marge „rozbroiła wersalkę”. Smoky’ego położono spać otulonego brązowym indiańskim kocem.
Kiedy Juniperowie wyszli z saloniku, Smoky przez chwilę leżał z otwartymi oczami, rozglądając się po pokoju. Jedynym źródłem światła była włączana bezpośrednio do gniazdka w ścianie nocna lampka w kształcie małego, obrośniętego różami domku. W jej świetle widział fotel Jeffa z klonowego drewna, taki, jakiego pomarańczowe podłokietniki zawsze wydawały mu się szczególnie smaczne, jak błyszczące landrynki. Widział, jak fałdy zasłon falują poruszane lekkim wiatrem, niosącym woń róż. Słuchał, jak pies-miotła wzdycha przez sen. Odkrył kolejną makatkę. Ta głosiła, choć nie był tego pewny:
Co nas uszczęśliwia,
uczy nas mądrości.
Zasnął.
Zwróciliście pewnie uwagę, że między tymi dwoma słowami nie stawiam myślnika. Piszę country house, a nie country-house. To zamierzony zabieg.
V. Sackville-West
Daily Alice obudziła się jak zawsze, kiedy słońce padło na nią przez wschodnie okna, dźwięcząc jak muzyka. Skopała z siebie wzorzystą kołdrę i przez pewien czas leżała naga w długich pręgach słońca, budząc się dotykiem, odnajdując swoje oczy, kolana, piersi, rudozłote włosy – wszystko na miejscu, gdzie je zostawiła. Potem wstała, przeciągnęła się, otarła resztki snu z twarzy i uklękła przy łóżku w kwadratach słońca. Jak co dzień rano, odkąd nauczyła się mówić, zmówiła modlitwę:
Wielki, piękny, cudny Świecie,
Niech cię zdobi cudne kwiecie,
Niech Cię wody opływają,
W modrą suknię ubierają5.
Po odprawionych modłach nachyliła wysokie stojące lustro, kiedyś należące do jej prababci, żeby mogła przejrzeć się w nim od stóp do głów. Zadała mu to samo pytanie, co zwykle, i dziś rano dostała właściwą odpowiedź. Czasami lustro odpowiadało wymijająco. Włożyła długi brązowy szlafrok, przewiązała go paskiem, obróciła się szybko na palcach, tak że postrzępione brzegi szlafroka zatańczyły jak frędzle, i wyszła ostrożnie na jeszcze chłodny korytarz. Minęła gabinet ojca i słuchała przez krótką chwilę, jak jego stary remington wystukuje przygody myszy i królików. Otworzyła drzwi do pokoju swojej siostry, Sophie. Sophie leżała zagrzebana w pościeli, z pasmem złotych włosów w rozchylonych ustach, a jej śpiące dłonie zaciskały się w piąstki jak u niemowlaka. Poranne słońce akurat zajrzało do jej pokoju i Sophie poruszyła się na łóżku, niezadowolona. Większość ludzi, gdy śpi, wygląda dziwnie, obco, jakby nie byli sobą. Śpiąca Sophie była bardzo sobą. Lubiła spać i mogła spać wszędzie, nawet na stojąco. Daily Alice stała tam chwilę i przyglądała się siostrze, zastanawiając się, jakie Sophie przeżywa przygody. Choć i tak przecież później miała się dowiedzieć ze szczegółami.
Na końcu zakręcającego po kole korytarza znajdowała się gotycka łazienka, jedyna w całym domu z wanną dostatecznie dla Alice długą. Do tego narożnika domu słońce jeszcze nie dotarło, witrażowe okna łazienki były ciągle mroczne, a po zimnych kafelkach podłogi Daily Alice musiała przejść na palcach. Kran w kształcie gargulca zakaszlał suchotniczo, a system rur w całym domu odbył naradę, zanim pozwolił jej na trochę gorącej wody. Widok strumienia płynącego nagle z kranu okazał się zaraźliwy – Daily Alice musiała podwinąć brązowe poły szlafroka, okręcić je wokół talii i usiąść na muszli przypominającej biskupi tron. Podparła podbródek dłońmi, obserwowała, jak para unosi się znad grobowcowej wanny, i poczuła nagłą senność.
Pociągnęła za łańcuszek, a kiedy głośny szum wody ucichł, rozwiązała pasek, zrzuciła szlafrok, zadrżała, po czym ostrożnie weszła do wanny. Gotycka łazienka była już cała zaparowana. Gotyckość tych ścian miała więcej wspólnego z mrocznym lasem niż z architekturą kościołów. Łuki sklepienia biegły nad głową Alice i splatały się jak gałęzie, a sięgające wszędzie rzeźbione bluszcze, liście, wąsate pnącza i winorośle tworzyły wrażenie niecierpliwego ruchu żywej przyrody. W wąskich witrażowych oknach krople rosy zbierały się na bajecznie kolorowych drzewach, na zamglonych polach, które drzewa okalały, i na postaciach myśliwych w oddali. A kiedy słońce w swoim leniwym pochodzie rozświetliło wszystkie dwanaście okien, zmieniając unoszącą się nad wanną parę w błyszczące klejnoty, Daily Alice znalazła się w sadzawce w średniowiecznym lesie. Tę łazienkę zaprojektował jej pradziadek, ale kto inny był twórcą okien. Ten ktoś miał na imię Comfort i Daily Alice właśnie tak się teraz czuła – komfortowo. Nawet zaczęła śpiewać.
Kiedy szorowała się w wannie i śpiewała, przyszły pan młody szedł dalej, stopy miał całe w bąblach i był zdumiony zaciekłym odwetem mięśni za wczorajszy marsz. Kiedy ona jadła śniadanie w długiej narożnej kuchni i układała plany z krzątającą się mamą, Smoky wspiął się na zalaną słońcem, pulsującą bzykiem owadów górę, a potem zszedł w dolinę. Kiedy Daily Alice i Sophie wołały do siebie na krzyżujących się korytarzach, a Doktor wyglądał przez okno w poszukiwaniu natchnienia, Smoky dotarł do skrzyżowania dróg, gdzie cztery leciwe wiązy stały jak poważni starcy pochłonięci rozmową. Przydrożna tablica głosiła „EDGEWOOD” i wskazywała palcem wzdłuż polnej drogi, która wiła się w tunelu drzew. Gdy nią szedł, rozglądając się to w prawo, to w lewo, i zastanawiał się co dalej, Daily Alice i Sophie siedziały w pokoju starszej siostry, przygotowując ubranie, które Alice miała nazajutrz włożyć, a Sophie opowiadała jej swój sen.
– Śniło mi się, że nauczyłam się oszczędzać czas, odkładać go jak pieniądze, i potem miałam go, kiedy był mi potrzebny. Na przykład minuty w poczekalni u lekarza albo kiedy wracasz skądś, gdzie ci się nie podobało, albo kiedy czekasz na autobus – te wszystkie bezużyteczne chwile. Chodziło o to, żeby je rozłożyć płasko, jak stare pudła, żeby zajmowały mniej miejsca. Kiedy już wiedziałaś, że tak można, zabieg był całkiem prosty. Nikt się absolutnie nie zdziwił, jak powiedziałam, że się tego nauczyłam. Mama tylko kiwnęła głową i się uśmiechnęła, jakby to było oczywiste, że każdy się tego uczy we właściwym wieku. Trzeba było po prostu zagiąć czas wzdłuż szwów, ostrożnie, żeby niczego nie zmarnować, a potem złożyć płasko. Tata dał mi taką wielką kopertę z papieru marmurkowego, żebym tam wszystko wkładała, a ja przypomniałam sobie, że widziałam u innych podobne koperty, i zastanawiałam się wtedy, po co im one. Śmieszne, że w snach można wymyślać własne wspomnienia, żeby wyjaśniały wydarzenia ze snu.
Kiedy opowiadała, jej szybkie palce obszywały rąbek sukni, a Daily Alice nie zawsze rozumiała, co Sophie mówi, bo opowiadała, trzymając szpilki w ustach. Zresztą i tak w jej śnie można się było pogubić. Daily Alice natychmiast zapominała, co się właśnie wydarzyło, jakby sama ten sen śniła. Podniosła teraz z podłogi parę satynowych pantofelków, ale zaraz postawiła je tam z powrotem. Wyszła na maleńki balkon za oknem w wykuszu.
– Wtedy się wystraszyłam – opowiadała Sophie. – Miałam wielką, straszną kopertę wypchaną tym nieszczęsnym czasem i nie wiedziałam, jak mam jakąś jego część wyjąć i użyć bez wypuszczania z koperty całego okropnego czekania. Stwierdziłam, że chyba zbieranie czasu nie było najlepszym pomysłem. W każdym razie…
Daily Alice spojrzała w dół na frontową ścieżkę, na brunatny podjazd z biegnącą pośrodku delikatną linią chwastów, które drżały w cieniu liści. Na końcu podjazdu z muru wyrastały nagłym łukiem filary i brama, a każdy filar wieńczyła chropowata kula jak szara kamienna pomarańcza. Akurat, kiedy Alice patrzyła, Wędrowiec z wahaniem zatrzymał się przed bramą.
Myślała, że serce wyskoczy jej z piersi. Ponieważ od rana była w takim pogodnym, spokojnym nastroju, stwierdziła już, że Smoky dzisiaj się nie zjawi, bo jej serce Jakimś Sposobem wie, że on dziś nie przyjdzie i że dlatego nie ma po co czekać w nerwach i robić sobie nadziei. A teraz jej serce spotkała niespodzianka.
– A potem wszystko się już pomieszało. Wydawało się, że nie została ani odrobina czasu niezłożonego na płasko i nieschowanego do koperty, że to już nawet nie ja ten czas zbierałam, tylko on sam się składał. I zostały już tylko te okropne chwile, ten czas chodzenia korytarzami, czas budzenia się w nocy, czas nierobienia niczego…
Daily Alice pozwoliła, żeby serce waliło jej w piersi, bo i tak nie wiedziała, co miałaby sercu powiedzieć. Smoky tymczasem podszedł bliżej, powoli, jakby z nabożną czcią, choć nie miała pojęcia wobec czego. Ale kiedy widziała już, że ją dostrzegł, rozwiązała brązowy szlafrok i zrzuciła go z ramion. Szlafrok zsunął się po jej rękach do nadgarstków i poczuła, niczym dotyk chłodnych i ciepłych dłoni, cienie liści i słońce na skórze.
W nogach czuł gorący prąd, który zaczynał się w podeszwach stóp i biegł środkiem łydek, jakby rozgrzanych tarciem przez długą podróż. W jego pokąsanej głowie huczało południe, a po wewnętrznej stronie prawego uda czuł ostry, kłujący ból. Ale stał w Edgewood. Nie było co do tego wątpliwości. Kiedy podchodził ścieżką w stronę ogromnego domu, pełnego załomów i wykuszy, wiedział, że nie zapyta starszej pani na werandzie o drogę, bo nie potrzebował już żadnych wskazówek. Dotarł na miejsce. A gdy podszedł do domu jeszcze bliżej, Daily Alice odsłoniła przed nim swoje ciało. Stał, wpatrując się w nią. Plecak, cały w plamach potu, kołysał się w jego dłoni. Smoky nie śmiał jej odpowiedzieć – na werandzie siedziała dama w podeszłym wieku – nie potrafił jednak odwrócić wzroku.
– Pięknie, prawda? – odezwała się w końcu starsza pani.
Smoky się zarumienił. Leciwa kobieta wyprostowała się w fotelu z szerokim oparciem i uśmiechnęła się do niego. Siedziała przy małym stoliku ze szklanym blatem. Stawiała pasjansa.
– Pięknie, powiedziałam! – powtórzyła nieco głośniej.
– Tak!
– No właśnie… Przepiękny widok. Cieszę się, że właśnie to najpierw się widzi z alejki. Okna są nowe, ale balkon i wszystkie kamienne elewacje zachowaliśmy oryginalne. Nie wejdzie pan na werandę? Z daleka trudno się rozmawia.
Jeszcze raz zerknął w górę, ale Alice już zniknęła. Teraz widział tylko fantazyjny dach malowany słońcem. Wszedł na zadaszoną werandę.
– Nazywam się Smoky Barnable.
– Tak. Nora Cloud. Może pan usiądzie? – Wprawnym ruchem zebrała karty i wsunęła do aksamitnego woreczka, a woreczek schowała następnie do rzeźbionej kasetki.
– Czyli to pani? – zapytał, siadając w skrzypiącym wiklinowym fotelu. – To pani postawiła mi te warunki, o garniturze, o drodze piechotą?
– Och, nie – odparła. – Ja je tylko odkryłam.
– Czy to jakaś próba?
– Być może. Nie wiem.
Wydawała się zaskoczona taką sugestią. Z kieszonki na piersi, do której przypięta była starannie złożona, bezużyteczna chusteczka, wyjęła brązowego papierosa i przypaliła go zapałką potartą o podeszwę buta. Miała na sobie lekką sukienkę we wzór łączki, jaki chętnie noszą starsze panie, chociaż Smoky jeszcze nigdy nie widział sukni tak jaskrawoturkusowej, ani też wzoru tak zawile, nieprawdopodobnie wręcz splątanych liści, drobnych kwiatków i pnączy.
– W każdym razie to podejście zapobiegawcze – dodała.
– Jak to?
– Dla pana bezpieczeństwa.
– Aha.
Przez chwilę siedzieli, nic nie mówiąc. Milczenie ciotki Cloud było pełne uśmiechu, jego – wyczekiwania. Zastanawiał się, dlaczego nie zaproszono go do środka, nie przedstawiono. Czuł falę żaru buchającą zza rozchylonego kołnierzyka koszuli. Uświadomił sobie, że jest niedziela. Odchrząknął.
– Państwo Drinkwater w kościele?
– W pewnym sensie, tak. – Dziwne to było, sposób, w jaki odpowiadała na wszystko, co mówił, jakby opowiadał rzeczy, które nigdy nie przyszły jej do głowy. – Jest pan wierzący?
Tego się obawiał.
– To znaczy… – zaczął.
– Kobiety zwykle są bardziej religijne, nie zauważył pan?
– Chyba tak. Nikt w mojej rodzinie jakoś nie przejmował się zbytnio religią.
– Wiara moja i mojej mamy była głębsza niż wiara ojca i braci. Chociaż oni być może cierpieli przez nią bardziej niż my.
Nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć, i nie potrafił ocenić, czy jej badawczy wzrok był sygnałem, że oczekuje odpowiedzi, czy po prostu spojrzeniem krótkowidza.
– Mój bratanek też… doktor Drinkwater… Ale oczywiście on poświęca wiele czasu i uwagi zwierzętom. Bardzo wiele czasu i uwagi. Reszta jakoś mu umyka.
– Czyli w takim razie jest panteistą?
– O, nie. Nie jest aż tak niemądry. Tyle, że reszta świata – zakreś-liła papierosem gest w powietrzu – po prostu go omija. A, kogo tu mamy?
Przez bramę wjechała na rowerze kobieta w kapeluszu z bardzo szerokim rondem. Miała na sobie bluzkę we wzór podobny do sukienki pani Cloud, ale jeszcze bardziej zawiły, oraz parę szerokich dżinsów. Niewprawnie zsiadła z roweru i z koszyka przy ramie wyjęła drewniany cebrzyk. Kiedy zsunęła z czoła wielki kapelusz, Smoky rozpoznał panią Drinkwater. Podeszła i ciężko usiadła na stopniach werandy.
– Cloud – powiedziała – już nigdy, przenigdy nie poproszę cię o radę przy zbieraniu jagód.
– Z panem Barnable’em – odparła Cloud wesoło – rozmawialiśmy właśnie o religii.
– Cloud – ciągnęła pani Drinkwater, drapiąc się w kostkę nad tenisówką, przetartą na dużym palcu. – Cloud, dostałam złe wskazówki.
– Wiaderko masz pełne.
– Dostałam złe wskazówki. Pal licho wiaderko, nazbierałam do pełna w dziesięć minut.
– No więc o co chodzi?
– Nie mówiłaś, że pobłądzę.
– Nie pytałam.
Nastąpiła chwila ciszy. Cloud zaciągnęła się papierosem. Pani Drinkwater sennie drapała się w kostkę. Smoky (któremu nie przeszkadzało, że pani Drinkwater się z nim nie przywitała, bo tak naprawdę nawet tego nie zauważył – efekt dorastania w niewyrazistości) miał czas się zdziwić, dlaczego Cloud nie odparła: „Nie pytałaś”.
– A jeśli chodzi o religię – odezwała się pani Drinkwater – najlepiej porozmawiać z Auberonem.
– A. Tak. Nie jest zbyt religijny. – Po czym wyjaśniła Smoky’emu: – Mój starszy brat.
– Ale myśli wyłącznie o tym – powiedziała pani Drinkwater.
– Tak – potwierdziła Cloud – tak. Cóż, tak to już jest.
– A pan jest religijny? – zapytała pani Drinkwater Smoky’ego.
– Nie jest – odpowiedziała Cloud. – Oczywiście był też August.
– W dzieciństwie religia nie odgrywała u mnie ważnej roli – przyznał Smoky. Uśmiechnął się szeroko. – Chyba wyznawałem coś w rodzaju politeizmu.
– Co takiego? – zapytała pani Drinkwater.
– Panteon. Odebrałem wykształcenie klasyczne.
– Od czegoś trzeba zacząć – odparła, wybierając listki i małe robaczki z wiaderka jagód. – To już chyba resztka tego paskudztwa. Jutro letnie przesilenie, na całe szczęście.
– Mój brat August – powiedziała Cloud – dziadek Alice, on może był religijny. Ale… opuścił Edgewood… nie wiadomo, dokąd się udał.
– Był misjonarzem? – zapytał Smoky.
– Być może – odparła Cloud, znowu sprawiając wrażenie, jakby ten pomysł ją zaskoczył. – Tak, może i tak.
– Już pewnie się ubrały – stwierdziła pani Drinkwater. – Chyba możemy wejść.
Drzwi z siatką na owady były stare i duże, ich drewnianą ramę zdobiły żłobione wzory kwietnej łączki, a siatka mocno wybrzuszała się na dole, wypchana przez wiele lat usilnych prób wydostania się za drzwi przez dzieci. Kiedy Smoky pociągnął porcelanową rączkę, zardzewiała sprężyna jęknęła. Wszedł przez próg i znalazł się w środku.
Przedsionek, wysoki, wyfroterowany, pachniał uwięzionym chłodnym powietrzem nocy, ogniem palonym zimą w kominku, saszetkami z lawendą w bieliźniarce z mosiężnymi gałkami, czym jeszcze? Woskiem, słońcem, porami roku zlanymi w jedną, które czerwcowy dzień wpuścił do środka, gdy drzwi z siatki jęknęły i zatrzasnęły się za Smokym z głośnym kliknięciem. Przed nim biegły w górę schody, zakręcając półkoliście na piętro wyżej. Na pierwszym podeście, w świetle, które wpadało przez zwieńczone ostrym łukiem okno, ubrana teraz w niemiłosiernie połatane dżinsy stała boso jego wybranka. Zza jej pleców wyglądała Sophie, w cienkiej białej sukience, z wieloma pierścionkami na palcach. Była już teraz o rok starsza, ale nadal nie dorosła do wzrostu siostry.
– Hej – przywitała go Daily Alice.
– Hej – odpowiedział Smoky.
– Zabierz Smoky’ego na górę – poleciła pani Drinkwater. – Damy mu wyobrażoną sypialnię. I na pewno chce się obmyć.
Poklepała go po ramieniu, a on postawił stopę na pierwszym stopniu. W późniejszych latach zastanawiał się – czasem bez emocji, czasem z udręką – czy potem kiedykolwiek naprawdę stąd wyszedł, kiedy już raz tu wszedł. Ale wtedy po prostu wspiął się na podest, na którym stała, oszalały ze szczęścia, że po tej długiej, przedziwnej podróży w końcu dotarł na miejsce i że ona wita go z obietnicą w swoich piwnych oczach (i może to był jedyny cel tej podróży, właśnie ta chwila szczęścia, a jeśli tak, to cel był dobry i on się na niego zgadzał), że bierze od niego plecak, chwyta go za rękę i prowadzi na chłodne, wyższe piętra domu.
– Chętnie się umyję – przyznał, lekko zdyszany.
Wtedy nachyliła swoją dużą głowę do jego ucha i szepnęła:
– Wyliżę cię do czysta jak kot.
Sophie zachichotała za ich plecami.
– Korytarz – powiedziała Alice, przeciągając dłonią po ciemnej boazerii. Klepała szklane gałki mijanych drzwi: – Pokój mamy i taty. Gabinet taty: bądź cichutko. Mój pokój. Widzisz?
Smoky zajrzał do środka i zobaczył prawie wyłącznie siebie w wysokim lustrze.
– Wyobrażona pracownia – ciągnęła. – Stare planetarium, w górę po schodach. I w lewo, w lewo.
Korytarz wydawał się biec spiralnie i Smoky zastanawiał się, jak tym wszystkim pokojom udawało się od niego odchodzić.
– Tutaj – oznajmiła.
Pokój był trudnego do określenia kształtu. Sufit ostro opadał ku narożnikowi, przez co jeden koniec sypialni był niższy niż przeciwny. Okna też były tu mniejsze. Pokój wydawał się większy, niż był w istocie, albo też był mniejszy, niż się wydawał, Smoky nie mógł się zdecydować. Alice rzuciła jego plecak na wąskie łóżko przykryte letnią bawełnianą narzutą w kropki.
– Łazienka jest w korytarzu – ciągnęła. – Sophie, idź, nalej wody do wanny.
– Jest może prysznic? – zapytał, wyobrażając sobie skok na główkę do zimnej wody.
– Nie ma – odparła Sophie. – Chcemy przeprowadzić remont instalacji, ale nie możemy jej znaleźć…
– Sophie.
Sophie zamknęła za sobą drzwi.
Najpierw chciała spróbować smak potu, od którego błyszczała jego szyja i delikatny obojczyk. Potem on postanowił rozwiązać poły jej koszuli, które skręciła w węzeł pod biustem. Ale później oboje, niecierpliwi, zapomnieli zajmować się sobą na zmianę i zapamiętale spierali się w milczeniu, czyja kolej, jak piraci dzielący skarb, którego tak długo wcześniej szukali, o którym tyle marzyli, który tak długo nie był im dany.
W południe jedli we dwoje kanapki z masłem orzechowym i z galaretką z jabłek w ogrodzie od tylnego frontu, który otaczał wysoki mur.
– Od tylnego frontu?
Rozrośnięte drzewa spoglądały przez szare kamienne ogrodzenie jak nieruchomi widzowie wsparci na łokciach. Kamienny stół, przy którym siedzieli w rogu pod rozłożystym bukiem, nosił spiralne ślady gąsienic rozgniatanych na nim przez kolejne lata. Na tym grubym blacie ich dwa wesołe papierowe talerzyki wyglądały efemerycznie i frymuśnie. Smoky usiłował oczyścić podniebienie z masła orzechowego, zwykle go nie jadał.
– Kiedyś to był front – wyjaśniła Daily Alice. – Potem powstał ogród i mur, więc to tył stał się frontem. W każdym razie jednym z frontów. I dzisiaj tutaj jest tylny front.
Usiadła okrakiem na ławce i podniosła gałązkę, odgarniając jednocześnie palcem pojedynczy lśniący włos, który wiatr zawiał pomiędzy jej wargi. Szybko wydrapała w ziemi pięciokąt. Smoky patrzył na rysunek i na opięte dżinsy Daily Alice.
– To nie do końca tak – oceniła, przyglądając się pięciokątowi z przechyloną głową – ale mniej więcej. Widzisz, to są wszystkie fronty modelowego domu. Nasz dom powstał jako wzór. Pamiętasz mojego pradziadka? Tego, o którym ci pisałam? To on zbudował ten dom jako model, żeby ludzie mogli przyjeżdżać i mu się przyglądać z dowolnej strony, i wybrać, jaki rodzaj domu chcą. Dlatego wewnątrz jest taki zwariowany. Bo ma w sobie upchanych wiele domów, które jakby się krzyżują i przenikają, a ich fronty widać z zewnątrz.
– Że jak?
Od pewnego czasu przyglądał się jej, kiedy mówiła, ale nie słuchał. Zauważyła to po jego minie i roześmiała się.
– Patrz. Widzisz?
Smoky spojrzał, gdzie wskazywała, na tylny front. Była tam surowa klasyczna fasada, złagodzona przez pnący się bluszcz. Jej szary kamień nosił ślady plam, jakby ciemnych łez. Smoky widział wysokie łukowe okna. Symetryczne detale, w których rozpoznawał klasyczne porządki architektoniczne. Rustyki, kolumny, plinty. Przez jedno z wysokich okien wyglądał ktoś melancholijnie zamyślony.
– Chodź.
Ugryzła duży kęs kanapki (dużymi zębami) i poprowadziła Smoky’ego za rękę wzdłuż frontu, a kiedy przechodzili, wydawało się, że fasada zgina się i składa jak dekoracje. To, co wyglądało na płaskie, teraz wystawało, to, co wcześniej wystawało, teraz składało się do środka. Filary zmieniały się w pilastry i znikały. Jak na dziecięcych trójwymiarowych obrazkach, które wystarczy poruszyć, żeby ponury grymas zmienił się w uśmiech, tak tutaj zmieniał się tylny front, a kiedy dotarli do przeciwległego muru i odwrócili się, żeby spojrzeć raz jeszcze, dom stał się wesołą imitacją stylu Tudorów, z głębokimi okapami i kominami zbitymi w gromadki, wystającymi z dachu jak śmieszne kapelusze. Jedno z szerokich okien na pierwszym piętrze (wśród szybek w ołowianych ramkach połyskiwały jedna czy dwie z kolorowego szkła) otworzyło się na oścież i zamachała do nich Sophie.
– Smoky! – zawołała. – Kiedy skończysz jeść lunch, masz pójść porozmawiać z tatą w bibliotece.
Została w oknie z założonymi na piersi rękami, opierając się o parapet i patrząc na niego z uśmiechem, jakby zadowolona, że przyniosła takie wieści.
– Aha, jasne! – odkrzyknął nonszalancko Smoky.