Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie - Ján Púček - ebook

Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie ebook

Púček Ján

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Drogi Henry! Proszę przyjechać, w Chacie Gočala z pewnością będzie się Panu podobać!” – pisze Ján Púček do Henry’ego Thoreau, zapraszając go w Małe Karpaty, pagórkowaty region na zachodzie Słowacji, do krainy swojego dzieciństwa.

Czytelnik wędruje wraz z nim starymi duktami, tropem myśliwskich zamków arystokratycznego rodu Pálffych, opuszczonych domów dawnych niemieckich drwali – huncokarów, wśród niezliczonych pomników, krzyży i zarośniętych torów kolejowych. Staje się towarzyszem podróży, podczas której w zniewalającym pięknie krajobrazu odkrywa zatopione ślady obecności duchów i zbójników, artystów i myślicieli.

Małe Karpaty to inspirujący subiektywny przewodnik po wciąż nieodkrytej słowackiej kieszonkowej krainie.

„Lubię niskie góry, bo nie ma w nich patosu typowego dla miejsc, które się zdobywa. Są za to inne, o wiele ważniejsze sprawy. Najlepiej podsumowuje to opisana przez Púčka scena, w której jego dziewięciomiesięczny syn pierwszy raz w życiu widzi trzmiela. Kwituje owada trywialną sylabą, jakimś „bę”, ale w tym dźwięku zawiera się całe piękno kruchej i ulotnej chwili. Ta książka pełna jest takich właśnie przebłysków i zachwytów. Cieszę się, że to Jánek stał się moim przewodnikiem po miejscu, którego nigdy nie widziałem na własne oczy. I że gdzieś tam, hen, za siedmioma granitowymi górami i siedmioma bukowymi lasami, mam bratnią duszę.” Adam Robiński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 241

Oceny
4,1 (8 ocen)
4
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału słowackiego Karpaty! Potulky po skutočnej i vymyslenej krajine

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Dsa144 / Dreamstime.com

Copyright © by 2022 by ej publishing, Bratislava, Slovakia

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Andrzej S. Jagodziński, 2024

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Sandra Trela

Korekta Kinga Dolczewska / d2d.pl, Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl

Mapa GeoServices (geoservices.pl)

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-982-1

Pamięci mojego drogiego przyjaciela

Eugena Gindla (1944–2021)

[…] Nim zaczniecie się wspinać po tych sinusoidach

pozwólcie powiedzieć słóweczko wam,

wam i waszym dzieciom:

trzymajcie się razem

uczcie się kwiatów

nie objuczajcie się.

Gary Snyder, Dzieciom, tłum. A. Szostkiewicz

Dużo podróżujemy, mało poznajemy.

Dużo widzimy, mało przeżywamy.

Dużo pracujemy, mało wytwarzamy.

Dużo automatyzujemy, a wolnego

czasu nie przybywa. Dużo się uczymy,

ale gówno wiemy. Jesteśmy wszędzie w domu

i dlatego nie mamy domu. W tej książce

znajdziecie jednak dokładne przeciwieństwo

powyższego.

Ivo Kováč, Rok v Karpatoch [Rok w Karpatach]

Dawne szlaki rzadko znikają, chyba że pochłonie je morze albo przykryje asfalt. Trwają pod postacią ledwo dostrzegalnych elementów krajobrazu, widocznych dla tych, którzy wiedzą, na co zwracać uwagę.

Robert Macfarlane, Szlaki. Opowieść o wędrówkach, tłum. Jacek Konieczny

Wstęp: Kieszonkowa kraina

Nie pragnąłem niczego więcej, tylko lepiej poznać krainę, w której przeżyłem większość najważniejszych chwil mojego życia. Chciałem jedynie zrozumieć, dlaczego jej relief odciska się w moich snach i wyobrażeniach, kiedy przez dłuższy czas mnie tam nie ma. Chciałem dotknąć jej inaczej, bardziej intensywnie niż do tej pory. I może właśnie dlatego na chwilę w niej osiedliśmy.

Ta chwila ostatecznie trwała trzy lata i wszystkie dotychczasowe spotkania z Małymi Karpatami w porównaniu z nią były jak śmiesznie krótkie momenty. Dzieciństwo. Wakacje. Pozornie niekończąca się wiosna. Złudnie ustawiczna zima. Wiecznie ciepłe lato jak w niebie. Miałem wrażenie, że każda istotna zmiana w tej krainie zachodziła wtedy, gdy mnie tam nie było.

A potem przyszła chwila niczym pełnometrażowy film fabularny, który wszystko zebrał w czasie. Podczas tych krótkich, ale intensywnych lat postanowiłem sobie, że zanurzę się w tej krainie jak w puchowych pierzynach i będę ją uważnie obserwował, żeby już żadna zmiana nie umknęła mojej uwadze.

Wkrótce zrozumiałem, że nie wystarczy tylko zajrzeć do miejsc, które wynurzają się z mgły dziecinnych wspomnień; nie wystarczy wspiąć się na Havranią skalę i zaraz potem biegiem wrócić do domu, żeby zmyć z siebie pot i kurz. Oczywiście nie jest to mało, ale kraina to nie płaska tapeta ani dekoracja. Możemy ją postrzegać i przeżywać na różne sposoby. A także różnymi zmysłami. Możemy ją smakować jak malarz Ján Kudlička w jednym ze swych esejów: „Smakuje mi poziomka w czerwcu, smakuje mi ta kraina”. Możemy też dotykiem: palce mocno wczepione w skałę, otarcia na opuszkach. Albo słuchem i węchem: nieustające trzaski elektryczności w przewodach wysokiego napięcia, cierpki zapach ściętych starych buków. Ale oczywiście przede wszystkim wzrokiem. Gdy patrzymy na doskonale znaną linię horyzontu i w żołądku czujemy trudne do określenia drżenie, w tle naszej świadomości rodzą się tajemnicze procesy. To chyba miłość. Albo coś w tym rodzaju.

Jakoś na początku tego mojego filmu wpadła mi w ręce urocza książeczka pasjonata i lokalnego patrioty Małych Karpat Ivo Kováča Vskutku menej známe vedomosti o Malých Karpatoch [Naprawdę mało znane informacje o Małych Karpatach]. Autor skupił się w niej na pamięci o tej krainie, zawartej w różnych artykułach, felietonach i reportażach, znalezionych przez niego w starych periodykach. Wydał tę książkę własnym sumptem, nie ma więc oficjalnego świadectwa chrztu w postaci ISBN. To jednak nie czyni jej gorszą, podobnie jak przymiotnik „małe” nie sprawia, że Małe Karpaty muszą się czegoś wstydzić. Właśnie ta książka stała się dla mnie wielką inspiracją. Zmotywowała mnie i dodała odwagi, aby samemu zacząć badać i szukać związków.

Bo każdy kawałek świata – czy to wyludnione pustkowie, czy też paskudna przestrzeń pod autostradową estakadą – opowiada nam własną historię. Małe Karpaty nie stanowią wyjątku.

To przystępne góry, a człowiek swym działaniem niemal na każdym kroku odcisnął na nich piętno. Mają więc nam wiele do powiedzenia – i mówią. Magiczne łąki skryte głęboko w górach, na których wiosną kwitną jabłonie, natomiast jesienią dojrzewają orzechy, opowiadają nam trochę o obecności dawnych niemieckich drwali – huncokarów[1]. Myśliwskie zameczki przypominają arystokratyczny ród Pálffych oraz ich działalność i biznesy. Sztuczne równiny czy głębokie wcięcia w zboczach do dziś wskazują, którędy wiodły trasy leśnych kolei żelaznych. Wiele mówią też krzyże, stare drzewa, zarośnięte leśne drogi, zapieczętowane wejścia do podziemi czy nawet zwykła asfaltowa szosa, która prowadzi nas do bramy zamku w Smolenicach.

Podobnie jak różne historie, zachwycają mnie też miejscowe nazwy. „To takie szczególne stare przeświadczenie, że niektóre miejsca w krainie już od niepamiętnych czasów mają swoje nazwy, wręcz od czasów baśniowych. Ale człowiekowi, który tu mieszka, ujawniają się one stopniowo. Oczywiście obcym tych nazw się nie zdradza, im mówi się tylko, jak oficjalnie nazywamy krainę, jakby była nam obojętna”, pisze w swej książce Krajiny vnitřní a vnější [Krainy wewnętrzne i zewnętrzne] geolog i krajoznawca Václav Cílek. Bo faktycznie nawet z określeniem Małe Karpaty nie było wcale tak prosto. Chociaż pradawne nazwy niemal na pewno krążyły gdzieś w krwiobiegu i kolektywnej pamięci krainy, to jak to wszystko oficjalnie nazwać? Jeszcze w XIX wieku nie ustalono nawet oficjalnego terminu dla całego pasma górskiego, nie mówiąc już o poszczególnych wzniesieniach, więc często na Małe Karpaty mówiono „Tatry”, dodając określenie „małe” albo „prešporskie”[2].

Nazwy szczytów, rzek, skrzyżowań szlaków – oficjalne i regionalne, publiczne i tajne – to zawsze przede wszystkim poezja. Ich etymologia, brzmienie, a także wewnętrzna logika są wspaniałe. Często jednak to także bardzo praktyczne nazwy, które mają wielką wartość informacyjną. Na przykład taka Sklená huta już przez samą swoją nazwę mówi, jakie kiedyś toczyło się tutaj życie, jaką działalność prowadzono w tym miejscu w dawnych czasach. Szklarze osiedli tu w drugiej połowie XVII wieku. To oni nadali charakter temu miejscu, zdarli z niego warstwę lasu. Dwadzieścia lat później mieszkało ich i pracowało tutaj ponad dwustu, a ja pytam: co się z nimi stało? Gdzie się podziały okienne szyby i odlewane butelki, które produkowali? Został tylko drobny mak i okruchy dziurawej pamięci.

Przez niemal trzy lata włóczyłem się w okolicy Trstína, gdzie tymczasowo zapuściliśmy korzenie, a wieczorami kontynuowałem tę włóczęgę w książkach, mapach, atlasach, starych czasopismach i gazetach. Efektem tego wszystkiego jest książka Małe Karpaty, którą właśnie trzymacie w ręku.

Smolenice na rycinie Abrahama Kaltschmidta i Samuela Mikovínego, 1710–1750

Słowacka Galeria Narodowa (Slovenská národná galeria)

Podczas tych trzech lat dużo pytałem, wiele przeczytałem, sporo sobie wyobraziłem i wyśniłem. Nie zostałem jakimś ekspertem. W żadnym wypadku. Chyba tylko jeszcze bardziej się zakochałem i w szczególny sposób przyswoiłem sobie tę krainę. Choć wkrótce fizycznie ją opuszczę, będę ją zawsze nosił ze sobą jak pierwszy jesienny kasztan. Kiedy będzie mi źle, sięgnę po niego, mając pewność, że mam się czego uchwycić.

Książka Małe Karpaty może być dla Was inspiracją do wędrówek o dowolnej porze roku, a zarazem impulsem do własnych przemyśleń i zastanowienia nad przeszłością, teraźniejszością oraz przyszłością tej krainy. Choć większość tekstów książki osadzona jest na niewielkiej przestrzeni pomiędzy Častą i Dobrą Vodą, to kraina, do której Was zapraszam, jest uniwersalna. Znajdziecie tu własne ślady i spotkacie siebie samych. Usłyszycie znajome echo waszego głosu. To tak, jakbyście w nieprzeniknionej ciemności głębokiej jaskini końcem palca nieomylnie dotknęli czubka swojego nosa.

Odczytywanie krainy

Tyle wiem już od dzieciństwa, że pomiędzy kościółkiem a kapliczką kursował pociąg. Oczywiście była to małokarpacka leśna wąskotorówka, łącząca fabryki chemiczne Pálffych na Majdánie i w Dobrej Vodzie. Tyle wiem od dziecięcych czasów, bo chodzę tamtędy od lat i chyba nigdy się nie stało, żebym wtedy o tym nie pomyślał. Ale do dziś jest to dla mnie zupełnie niesamowity obrazek: że to właśnie tam, w tej niepozornej małej kotlince krzyżującej się z drogą. Że właśnie tamtędy prowadziły tory, na których niewielkimi, rachitycznymi kolejkami przewożono tony drewna i kamienia. To obrazek z całkiem innych czasów, ale wciąż żywy. Na spacerach w tej okolicy wciąż można spotkać ludzi, którzy półgłosem zdradzą, kto posadził wspaniałe, sześćdziesięcioletnie topole, rosnące niedaleko zbiornika wodnego Jarka oraz że raz z kolegami przecięli łańcuch, którym na końcu wioski przytwierdzona była drezyna, pojechali nią aż nad jeziorko Šotrbana i gdy do syta się wykąpali, wrócili starą ciuchcią do domów.

Wraz z odnogami kolei konnej, docierającymi niemal do każdej doliny w okolicach fabryki chemicznej na Majdánie, cała ta sieć liczyła prawie siedemdziesiąt kilometrów. Przez chwilę próbuję sobie wyobrazić, że to wszystko działa do dziś i że wśród wzgórz porusza się objuczona drewnem ciuchcia. Albo pełna turystów czy rowerzystów. Jakoś mi się to jednak nie udaje. Pozostają wyobrażenia, zapomniany hektometrowy słupek wystający z wysokiej trawy czy gwizd cofającego się parowozu gdzieś pod Neštichem z zakończenia filmu Bielika Bunt kapitana.

Dlatego w któreś czerwcowe popołudnie wybiegam do lasu nad Prekážkę. Po prostu chcę sprawdzić, co tu przetrwało, jakie jeszcze ślady zostawiła po sobie dawna leśna linia kolejowa. Kiedy schodzę ścieżką od Handliarovskiej skaly, na mojej drodze pojawia się ledwie widoczne skrzyżowanie. Wtedy zaczynam coś przeczuwać, zwłaszcza gdy rozłożę w głowie starą, porwaną mapę wojskową, na której wyraźnie zaznaczono wszystkie leśne szlaki kolejowe. Skręcam więc w stronę Cerovego vrchu i wszystko wokół mi przytakuje – jestem na właściwym tropie. Wgłębienia po torach dawnej ciuchci wyłaniają się przede mną niczym kreski namalowane niewidzialnym atramentem. Ogarnia mnie niepojęta radość, bo dotykam rzeczy nieoczywistych. Czasami wędruję po wypiętrzonych nasypach nad powierzchnią terenu, innym razem sekretna ścieżka wgryza się głęboko w zbocze, a ja schodzę na dno małego kanionu pokrytego gęstwiną bukowych koron. W dolince strumyka Švajčiarka pojawia się pierwsza ostra serpentyna (do Dobrej Vody będzie ich jeszcze kilka w tych górach), a po chwili nasyp wyłania się z lasu i wkracza w aleję kasztanową – jakby z mrocznych kulis wystąpił na scenę. Lecz potem, na łące, nie wiem, jak dalej. Ślad ginie w wysokiej trawie, wśród złocieni i macierzanek. Teraz z lasu powinien wyjść pachnący dymem i drewnem spokojny starszy pan, zapewne z papierosem bez filtra, na tyle zmiętoszonym, jakby właściciel przez dwie szychty trzymał go w tylnej kieszeni spodni. O nic by mnie nie zapytał, tylko palcem utytłanym w smarze wskazałby przed siebie i wszystko byłoby dla mnie jasne. No przecież tędy! Potem ostrożnie chwyciłby mnie za ramię i odciągnął od torów akurat na moment przed tym, jak obok nas, sapiąc, przejechałaby kolejka wyładowana kłodami bukowego drewna. Po zniknięciu pociągu przez chwilkę byśmy tak stali, a potem zniknąłby także starszy pan. Zostałaby po nim tylko mieszanka zapachów, która towarzyszy mi na każdym kroku nawet po sześćdziesięciu latach.

Dzieci pozują na nasypie pálffyowskiej kolejki wąskotorowej, początek lat sześćdziesiątych XX wieku

Archiwum Dušana Suchána

Trasa ciągnie się dalej, mija staw rybny i kryje się w lesie. Trzyma się blisko leśnej drogi, a przy każdej znaczniejszej przeszkodzie terenowej na chwilę się od niej oddala, żeby w długim, łagodnym zakręcie pokonać wzniesienie i znów powrócić. Niedaleko Katarínki skręca w lewo i ginie w lesie. Gdzieś tutaj dawniej był rozjazd nazywany Katarínske veksle.

Idę dalej starą trasą kolejki i nagle ogarnia mnie wielka wewnętrzna euforia. Szaleństwo. Posypuję głowę ziemią, gałązkami i suchymi liśćmi, zjadam wszystko i czuję się wolny jak nadzy beztroscy młodzieńcy, którzy kąpią się w pobliżu algierskiego portu w jednym z esejów Alberta Camusa. Całkiem tracę rozum, też chcę się rozebrać do naga i pobiec przez las. Nagle na twarzy czuję jakiś dotyk – to pajęczyny muskają moje policzki i usta niczym ręce leśnych duchów. Ale ja wciąż kroczę śladami nieistniejących leśnych traktów kolejowych, bardziej wędruję, niż spaceruję. I zdaję sobie z tego sprawę. Jestem tak szczęśliwy, że aż mi smutno.

Czemu mnie to ciekawi? Nie wiem. Dlaczego czytanie książek jest interesujące? – mógłby ktoś spytać. To właściwie inna rozmowa – z naturą, jak z człowiekiem. Ślady torów dawnej kolejki to jak kilka trafnych i mądrych zdań tych, którzy byli tu przed nami. Którzy niczym koraliki nawlekli doliny i wzgórza na sznury linii kolejowych.

Nagle w całkiem inny sposób przemawiają do mnie sztachety wiejskich płotów czy barierki na mostkach, pospawane ze starych szyn wyprodukowanych gdzieś pod Miszkolcem (Diosgyöri 1912), nagle wszystko ma własny głos.

Za kilka dni zatrzymamy się w lesie niedaleko Katarínki przy pomniku leśnej ciuchci. Dla kogoś może być to trochę naiwny obrazek: zmurszały drewniany daszek, tradycyjna dwuręczna piła, dwa kawałki torów o rozstawie sześćset milimetrów i kategoryczne ostrzeżenie: NIE RUSZAĆ! To zrozumiałe: komuś jeszcze na tym zależy. I bardzo dobrze. To co prawda tylko odczucie. Nie można tego dotknąć. Albo spieniężyć. Nie ma się czym chwalić. To nie jest nic warte. A jednak to wystarczy.

Rok później, w niedzielny poranek, przez błotniste pole pomiędzy Prekážką a Hájičkiem przedziera się grupka dziesięciorga kolorowo ubranych turystów z teleskopowymi kijkami. Każdy krok kosztuje ich mnóstwo sił, bo razem z butami dźwigają też potężne kawały wilgotnego, lepiącego się do podeszew błota. Cóż to za bezsensowna wyprawa bez celu? Co za pomysł, żeby grzęznąć w mokrej, zaoranej glebie? Oni nie zadają sobie takich pytań, bo doskonale wiedzą, że dokładnie tędy wiodła niegdyś linia kolejowa Pálffych.

Od wyprawy nie odstraszyło ich ani bagno, ani to, że w tym miejscu wszelkie ślady dawnej ciuchci kryją się głęboko pod grząskim mułem naniesionym w ciągu półwiecza intensywnej orki. Ale ziemia doskonale to wszystko pamięta. Podobnie jak pobliskie jeziorko Šotrbana, które co prawda w latach pięćdziesiątych udało się kołchoźnikom wysuszyć, ale ono i tak każdej wiosny odżywa. Niczym fatamorgana albo znak wodny. Jak wyblakłe wspomnienie, które nagle wynurza się pośrodku pola, aby po kilku dniach znów wyschnąć.

Tymczasem kolorowa procesja ciuchciowych pielgrzymów ciągnie dalej. Przekroczyli już polną drogę i zbliżają się do kapliczki. Z oddali wyglądają zupełnie jak mała, barwna kolejka.

Samotność leśnych ludzi

Nikt nie wie, gdzie się zaczyna i gdzie kończy się dym, myślę, kiedy powoli schodzę ze szczytu Kukli przez Tri kopce w stronę Piesku. Jest jak z wodą, przychodzi mi do głowy. To wieczne krążenie. Nasionko. Pień. Kłoda. Dym. A w końcu popiół. Ale gdzie jest ten nowy początek? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Po głowie krążą mi ostatnie resztki mglistych porannych myśli, ale muszę się już ocknąć, bo mamy dzień. W powietrzu roznoszą się coraz głośniejsze, ludzkie dźwięki, tak charakterystyczne dla leśnego biotopu Małych Karpat – sobotni warkot pił spalinowych. Czy to lament drzew? Czy też dziki rechot stali?

Zgrzytam zębami, czuję pomiędzy nimi piasek Sahary i ruszam dalej. Za każdym razem w lesie głowa mi się oczyszcza, a umysł z łatwością przejmuje każdy fragment piosenki czy wiersza. Następnie odbija się od ścian mojej czaszki niczym piłeczka pingpongowa i powraca na koniec języka w formie mantry. Ten cytat z wiersza Ivana Laučíka zmieścił mi się w sześciu krokach: „Piły spalinowe we własnym języku dziękują dzięciołom”.

Z piłami mam moralny problem. Ich walka z lasem wydaje mi się nierówna. Dużo hałasu i dużo walących się na ziemię drzew. Kiedy patrzę na pozyskiwanie drewna, widzę właściwie masakrę. A przecież w tej wojnie piły spalinowe to tylko lekka, ręczna broń. Bywa gorzej, kiedy leśne kombajny gąsienicowe i różne inne kosmiczne agregaty wyrywają drzewa z ziemi niczym jakieś wątłe chwasty. Wydaje mi się, że straciliśmy już wszelkie szanse na to, żeby odczuć własną kruchość. I tylko wścibskie mrówki w leśnym półmroku badają zawartość pozostawionych opakowań po smarach. Bo mrówki zaciekawią się byle czym.

Dziś jednak mam wkroczyć w całkiem inne czasy. Taka dwuręczna piła stanowi w nich kamień milowy rozwoju. A siekiera to narzędzie całkiem oczywiste. „Dostojność jakaś bojarska jest w tym padaniu drzewa, w tym jego ukośnym locie w dół na tle nieba”, pisał Edward Stachura.

Dziś cofnę się w czasie o sto lat, kiedy ukryte głęboko w górach samotne chaty zamieszkiwali pálffyowscy drwale zwani huncokarami.

Pierwszy raz zupełnym przypadkiem spotkałem ich pod Skleną hutą. Wyszedłem z lasu na rozległą, magiczną łąkę, a tam zaskoczyły mnie orzechy i stare jabłonie – znaki ludzkiego życia daleko od wszelkich okolicznych wiosek. Wdrapałem się wtedy na koronę jednej z jabłoni i wciąż pod wrażeniem tego odkrycia zjadłem dwa kwaśne jabłka. Potem próbowałem rozbić kamieniem niedojrzałego orzecha i wciąż jeszcze nie byłem w stanie pojąć tego, co zobaczyłem. Ale gdy wreszcie doszedłem do siebie i uspokoiło mi się serce, mogłem usłyszeć odległe echa ludzi, którzy kiedyś tutaj żyli: uderzenia siekierą w drzewo, czyli coś w rodzaju muzyki. W wielu miejscach nic po nich nie zostało, najwyżej kilka symboli czy trudnych do odczytania wiadomości. I jeszcze wzruszająca pustka, która tworzy tajemniczy genius loci. Na Holincie, Kolovrátku i Amonovej lúce. Już od ponad siedemdziesięciu lat natura odbiera tutaj wszystko to, co do niej należy. A co po nas zostanie? Drzewa owocowe? Stare orzechy? Oby tylko to i nic więcej.

W lesie nad Pieskiem natknąłem się też na blaszaną tablicę, która podpowiada drogę na cichy leśny cmentarz. Tabliczka pękła pośrodku, zaczęła rdzewieć i powolutku wrasta w rdzeń drzewa, pień już niemal całą ją pochłonął. Milknie, ginie. Ale cmentarz nie milczy. Potomkowie huncokarów osadzili na żywych grobach kopie oryginalnych drewnianych krzyży i małe, zwięzłe napisy. Które w ciszy leśnego cmentarza mówią nam nie tylko o tym, kto jest tam pochowany, ale również z kim łączyły go najbliższe więzy rodzinne. Martwi połączeni są między sobą cienkimi gałązkami, z którymi łączą się następne gałęzie skierowane w stronę żywych. Tak to się wszystko rozgałęzia i łączy. Od korzeni, przez pień, aż po najcieńsze gałązki. Tak jak w rosnącym drzewie.

Los huncokarów spokojnie mógłby być motywem przewodnim wielkiej powieści rozgrywającej się w Małych Karpatach. Byłaby to historia nie tylko ciekawa i nieco romantyczna, ale na pewno też symptomatyczna w kontekście dziejów całej Europy Środkowej, w której początkowo harmonijnie żyli obok siebie ludzie różnych wyznań i narodowości, a potem skończyło się to wywózkami i czystkami etnicznymi w najgorszych możliwych formach. Za każdym razem stosowano zasadę zbiorowej odpowiedzialności i winy – na podstawie jakiegoś jednego, decydującego kryterium. Czasem było nim wyznanie, kiedy indziej rasa albo przekonania polityczne. Tuż po II wojnie światowej w karpackich lasach najbardziej problematyczna stała się narodowość. Niemiecka.

Jaka jest więc historia huncokarów (lub hulcokarów, hulcogrów)? I jakie pozostawili ślady w literaturze?

Ich pojawienie się w regionie Małych Karpat związane jest przede wszystkim ze zmianami w gospodarce leśnej, jakie wprowadzono za czasów Marii Teresy[3]. Chodziło o tak zwany Terezjański Statut Leśny z 1769 roku, znany też jako Leśny Porządek albo – w zachodnio-słowackich gwarach – jako „Porządek Gór”. Głównym celem nowego prawa leśnego było zachowanie lasów także dla przyszłych pokoleń i spowodowanie, by w gospodarce rozum wziął górę nad głupotą (dzisiaj, po upływie ponad dwustu pięćdziesięciu lat, znów byłby nam bardzo potrzebny). Wszystko to wymagało racjonalnego i fachowego podejścia do opieki nad lasami. Dlatego Pálffyowie, którzy byli właścicielami większości lasów zachodniej Słowacji, sprowadzili fachowców z podalpejskich regionów ówczesnej monarchii habsburskiej, głównie ze Styrii i Dolnej Austrii. Działo się to w połowie XVIII wieku. Od wtedy takie nazwy jak Geschwandtner, Graus, Hirner i Nietschneider stały się nieodłączną częścią nazewnictwa odległych zakątków Małych Karpat – obok Holintu, Sklenej huty, Vývratu, Piesku, Majdánu i wielu innych.

Dość śmieszne określenie przybyszów powstało z przekręcenia niemieckiego słowa Holzhacker (czyli drwal), ale oni sami woleli mówić na siebie Waldleute, czyli „leśni ludzie”, co brzmi naprawdę czarodziejsko. Takie też, trochę magiczne, było właściwie całe ich życie. Gdy spojrzymy na mapę z wystawy na zamku Červený Kameň, zobaczymy, że każde z huncokarskich siedlisk znajdowało się stosunkowo daleko od wiosek podkarpackich. W czasach, kiedy po lasach nie poruszały się terenowe jeepy bez tablic rejestracyjnych ani zielone ciężarówki (te, o dziwo, z tablicami ze środkowej Słowacji), były to całkiem inne odległości niż dziś. Dlatego na ich odcięcie od otaczającego świata musimy patrzeć w zupełnie innym kontekście.

Kiedy ktoś mieszka głęboko w górach, może być odizolowany i samotny, ale to niekoniecznie musi być jakiś problem. Kontakt z ludźmi „z dołu” mieli tylko w niezbędnych sytuacjach, ale między sobą utrzymywali bardzo żywe więzi, dzięki czemu kultywowali nie tylko język, ale również wiele tradycji. W większości miejsc byli w Karpatach praktycznie samowystarczalni. Pracowali u Pálffych (albo zatrudniały ich wolne podkarpackie miasta, jak Pezinok czy Modra), więc otrzymali od nich do dyspozycji dom i niewielkie pole, na którym mogli uprawiać wszystko to, co im było potrzebne do życia. Ponadto mogli trzymać kilka krów, prosiąt czy drobiu, a z okolicznych lasów ściągać drewno na opał albo do budowy. Z całą pewnością był to żywot w symbiozie z naturą. Ludzie ci musieli rozumieć nie tylko las, ale też cały ekosystem, musieli znać jego zasady działania, przemiany i tajemnice. A ich żony były oczywiście znakomitymi zielarkami.

Naturalnie nie było to lekkie życie. Zajmowali się przede wszystkim eksploatacją drewna, ale także dbali o las i jego rozwój. W czasach, gdy w słowackich lasach jeszcze nie warczały agresywne piły łańcuchowe, profesja drwala należała do najcięższych.

Dlaczego jednak Pálffyowie ściągali ludzi z tak odległych miejsc? Zapewne istotną rolę odgrywała ich zręczność i profesjonalizm, ale zdaniem Dušana Dobrovodskiego – potomka rodów Weber i Gschill – właścicielom lasów chodziło też o to, żeby między leśnikami a ludźmi z okolicznych wiosek nie nawiązywały się przyjazne relacje, które mogłyby umożliwiać nielegalną sprzedaż drewna lub tolerancję dla złodziejstwa i kłusownictwa. Bo huncokarzy pełnili też funkcję strażników lasu. Oprócz flinty ich bronią była również bariera językowa.

Huncokarzy siedzą na ściętej jodle, lata trzydzieste XX wieku

Słowackie Muzeum Narodowe, Muzeum Kultury Niemców Karpackich (Slovenské národné múzeum, Múzeum kultury karpatských Nemcov)

W 1937 roku Franz J. Beranek z Břeclavia opublikował dość obszerny tekst poświęcony małokarpackim leśnym ludziom. Autor – członek NSDAP i SA[4] – nie ukrywał zachwytu z powodu odnalezienia niezwykłej, mówiącej po niemiecku, wspólnoty leśnych ludzi. Od razu było dla niego oczywiste, że zdecydowanie odróżniają się od innych Niemców, żyjących w wioskach położonych dużo niżej, zwłaszcza w Limbachu. Mimo stylu artykułu, który po latach sprawia wrażenie, jakby Beranek odkrył w Małych Karpatach jakieś nieznane, prymitywne plemię z lasów monsunowych, tekst przynosi jednak wiele cennych informacji nie tylko o życiu i pochodzeniu huncokarów, ale także o różnych, dziś już zapomnianych samotnych siedliskach drwali i o ich mieszkańcach. Autor w ciekawy sposób starał się również obliczyć ich ówczesną populację: „Pomyślmy tylko: osiemset dusz, czyli ludność jakiejś większej wioski, mieszka w rozproszeniu na obszarze większym niż czterdziestu wiosek. Mimo to jeden drugiego zna i wie wszystko o jego losie. Nie trzeba dodawać, że wszyscy są spokrewnieni albo skoligaceni”.

W górskich samotniach Małych Karpat rodziły się i dorastały dzieci. Przyszły los miały wypisany jak na dłoni już dzięki swemu miejscu urodzenia, ale zdobycie podstawowego wykształcenia było konieczne. Do czasu wprowadzenia ośmioletniego obowiązku szkolnego w 1922 roku huncokarskie dzieci uczył tak zwany wędrowny nauczyciel. Nie był to żaden włóczęga, tylko przeszkolony huncokar, który w odpowiednim miejscu prowadził nauczanie dzieci z okolicznych samotni. Wspomniany Beranek też pisze o takim przypadku: „Przed kilku laty Nová Bohatá zorganizowała prywatne lekcje języka niemieckiego dla dzieci ze Starej i Novej Bohatej, z Nových Domów, z Pariny, Saskovej i z Polámanego. Naukę prowadził syn drwala, który dzięki grafini Pálffy wyuczył się na nauczyciela”. Na późniejszym etapie dzieci musiały już schodzić na dół do wiosek, gdzie uczyły się w szkołach słowackich. Żeby mogły zdążyć na lekcje, musiały wcześnie rano godzinę albo i więcej schodzić do wioski, a po południu znów wspinać się do siebie na górę. W szkołach poznały jednak język słowacki, dzięki czemu przełamana została bariera między ludźmi z gór i z podgórskich wiosek. Konsekwencją tego były więc różne mieszane małżeństwa, a także opanowanie innych rzemiosł, nieprzydatnych w górskich samotniach.

Tak zwana niemiecka szkoła dla dzieci huncokarów powstała w Piesku nad Modrą i przez pewien czas uczyli w niej między innymi pisarze Fraňo Kráľ[5] i Ferdinand Dúbravský[6].

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Huncokari (niem. Holzhacker) – drwale pochodzący przeważnie z austriackich Alp lub z Bawarii, w XVII wieku sprowadził ich na Słowację arystokratyczny ród Pálffych. Stali się pierwszymi leśniczymi zajmującymi się gospodarką drzewną oraz ochroną lasów przed kłusownikami i rabusiami. Mieszkali poza wioskami, jednak mimo to w dużej części zasymilowali się z miejscową ludnością (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Prešporok – osiemnastowieczna nazwa Bratysławy.

[3] Maria Teresa (1717–1780) – córka cesarza Austrii Karola VI Habsburga i żona późniejszego cesarza Franciszka I Stefana Lotaryńskiego, od 1745 roku niekoronowana cesarzowa Austrii oraz królowa Czech i Węgier. Dzięki reformom w duchu oświeceniowego absolutyzmu za jej panowania Austria stała się światowym mocarstwem.

[4] W okresie międzywojennym na północnych i południowych krańcach Czech i Moraw oraz w większości zachodnich Czech mieszkała ludność niemiecka (tzw. Niemcy Sudeccy), z których w latach trzydziestych większość popierała Hitlera.

[5] Fraňo Kráľ (1903–1955) – słowacki poeta, prozaik i komunistyczny polityk, tworzący początkowo pod wpływem poetyzmu, a następnie literatury proletariackiej i – pod koniec życia – socrealizmu.

[6] Ferdinand Dúbravský (1850–1926) – słowacki pisarz, publicysta i redaktor, twórca literatury rozrywkowej i regionalnej.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83c, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I