Małe kobietki - Louisa May Alcott - ebook

Małe kobietki ebook

Louisa May Alcott

2,0

Opis

Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!

Wpadłszy na poddasze, Małgosia spostrzegła, że siostra zajada jabłka i ze łzami czyta przy słonecznym oknie Dziedzica Redcliffe'u, leżąc owinięta w szal na starej sofie o trzech nogach. Było to ulubione schronienie Ludki; chętnie się tam usuwała z półtuzinem renetek i z ładną książką, aby używać ciszy i towarzystwa ulubionego szczura, który mieszkał w pobliżu i wcale na nią nie zważał. Gdy ukazała Małgosia się, wsunął się do swej dziury, a Ludka, obtarłszy oczy, wyczekiwała, co od niej usłyszy. / — Ach, jakież to zabawne! Patrz, zupełnie urzędowe zaproszenie do pani Gardiner na jutrzejszy wieczór! — wykrzyknęła Małgosia, podnosząc w górę drogocenny bilet, po czym przeczytała z dziecinną radością: — „Pani Gardiner prosi, żeby panna March i panna Ludwika sprawiły jej tę przyjemność i przyszły na wieczorek taneczny w Sylwestra”. Mama pozwala nam pójść, ale w co się ubierzemy (Fragment).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




LOUISA MAY ALCOTT

Małe kobietki

Wersja demonstracyjna

ISBN: 978-83-7991-542-2 Licencja: Domena publiczna Źródło: Fundacja Wolne Lektury Tłumacz: Zofia Grabowska Zdjęcie na okładce: Jill Wellington, Pixabay Opracowanie ebooka: Masterlab www.masterlab.pl

Rozdział I. Pielgrzymki

— Co mi za Boże Narodzenie bez podarków! — mruknęła Ludka, leżąc na dywanie przed kominkiem.

— To straszne być ubogą! — westchnęła Małgosia, spoglądając na swą starą suknię.

— Bardzo jest nieładnie, że niektóre dziewczęta mają mnóstwo pięknych rzeczy, a inne nie mają nic — dodała Amelka z gniewną minką.

— Mamy przecież ojca, mamę i siebie nawzajem — z zadowoleniem odezwała się Eliza ze swego kącika.

Ich cztery młode twarzyczki, oświecone ogniem z kominka, rozjaśniły się na te wesołe słowa, lecz sposępniały znowu, gdy Ludka rzekła:

— Nie mamy teraz ojca i długi czas nie będziemy go miały. — Wprawdzie nie powiedziała „może nigdy”, ale wszystkie dodały to w duchu, ponieważ był daleko na wojnie.

Milczały przez chwilę, po czym Małgosia odezwała się innym tonem.

— Wiecie, że mama dlatego radzi, byśmy sobie tym razem nie dawały podarków, że zima będzie sroga; więc jej zdaniem nie powinnyśmy wydawać pieniędzy na przyjemności, kiedy nasze wojsko tak cierpi. Prawda, że nie zdołamy wiele uczynić, ale małe poświęcenia są w naszej możności i wypada nam ich dokonać z dobrej woli. Obawiam się jednak, że się na to nie zdobędę — mówiła, potrząsając główką, jak gdyby z żalem myślała o wszystkich ładnych rzeczach, które jej były potrzebne.

— Nie przypuszczam, żeby nasze małe oszczędności przydały się na coś; dałybyśmy po dolarze, więc jakaż stąd ulga dla wojska? Zgadzam się na to, by nic nie dostać od mamy i od was, ale chciałabym sobie kupić Ondynę, bo już tak dawno mam na nią ochotę — rzekła Ludka zamiłowana w książkach.

— Ja swoje pieniądze przeznaczałam na nuty — rzekła Eliza z cichym westchnieniem, usłyszanym tylko przez miotełkę i rączkę od tygielka.

— A mnie są potrzebne ołówki Fabera i muszę ich sobie kupić ładne pudełko — odezwała się Amelka stanowczo.

— Mama nie miała na myśli naszych pieniędzy i nie chciałaby, żebyśmy się wszystkiego wyrzekły. Niech każda kupi, co jej potrzebne, żeby sobie zrobić przyjemność. Spodziewam się, że zasługujemy na to, pracując tak ciężko! — zawołała Ludka, oglądając sobie obcasy u bucików z miną chłopaka.

— Ja z pewnością zasługuję, ucząc te nieznośne dzieci prawie cały dzień, kiedy sama chciałabym się bawić w domu — odezwała się znowu żałosnym tonem Małgosia.

— Moja praca dwa razy uciążliwsza od twojej; jakby ci było, gdybyś siedziała godzinami zamknięta z nerwową, kapryśną, starą jejmością, która się tobą posługuje, ze wszystkiego jest niezadowolona i tak cię męczy, że wyskoczyłabyś chętnie oknem albo dałabyś jej policzek.

— Przykro, kiedy nas ktoś drażni, ale zdaje mi się, że zmywanie talerzy i pilnowanie porządku jest najgorszą pracą na świecie. Dlatego jestem kwaśna i tak mi sztywnieją palce, że nie mogę grać — rzekła Elżbietka, spoglądając na szorstkie rączki z westchnieniem, które tym razem mogło być usłyszane przez wszystkich.

— Nie wierzę, by któraś z was cierpiała tyle co ja! — zawołała Amelka. — Nie jesteście zmuszone chodzić do szkoły z niegrzecznymi dziewczętami, które was prześladują, gdy nie umiecie lekcji, wyśmiewają wasze ubranie, pogardzają waszym ojcem, jeżeli nie jest bogaty, i znieważają was za brzydki nos.

— Czy nie chciałabyś mieć tych pieniędzy Ludko, co papa stracił, gdyśmy były małe? Ach, mój Boże! Jakżebyśmy były szczęśliwe i dobre, gdyby nie te troski! — powiedziała Małgosia, pamiętająca lepsze czasy.

— Mówiłaś parę dni temu, żeśmy daleko szczęśliwsze od dzieci państwa King, bo one ciągle się biją i kłócą, chociaż mają pieniądze.

— Prawda Elżbietko, mówiłam to i sądzę, że tak jest, bo choć musimy pracować, obmyślamy sobie też rozrywki i stanowimy wesołą kupkę, jakby się wyraziła Ludka.

— Ona używa takich gminnych słów — zauważyła Amelka, rzucając gromiące spojrzenie na długą postać rozciągniętą na dywanie.

Ludka w tej chwili usiadła, włożyła ręce w kieszenie od fartuszka i zaczęła gwizdać.

— Daj spokój, Ludko, to przystoi chłopcu.

— Dlatego też gwiżdżę.

— Nic cierpię ordynarnych, nieeleganckich dziewcząt.

— A ja nienawidzę przesadnych i wymuszonych dzieciaków.

— Ptaszki w swoich gniazdkach żyją w zgodzie — zaśpiewała pojednawczo Elżbietka z taką zabawną minką, że oba szorstkie głosy wybuchnęły śmiechem i zaraz ustało „dziobanie się ptasząt”.

— Doprawdy, moje dziewczęta, obie zasługujecie na połajanie — rzekła Małgosia, zaczynając gromić tonem starszej siostry. — Ty, Ludko, jesteś już w tym wieku, że nie powinnaś dokazywać jak chłopiec i wypada ci już inaczej się zachowywać. Póki byłaś małą dziewczynką, to uchodziło, ale teraz kiedy tak wyrosłaś i upinasz już włosy, powinnaś pamiętać, że jesteś młodą panną.

— Nie jestem! I jeżeli upinanie włosów czyni mnie doroślejszą, to będę nosiła warkocze do dwudziestu lat! — zawołała, zrzucając siatkę i rozwieszając ciemnoblond grzywę. — Nie cierpię tej myśli, że dorosnę, zostanę panną March, będę nosić długie suknie i wyglądać tak sztywno jak aster chiński. Wystarczy, że jestem dziewczyną, kiedy lubię męskie zabawy, zajęcia i sposób życia. Nie mogę się uspokoić z żalu, żem nie chłopiec, a teraz gorzej mi niż kiedykolwiek, bo umieram z chęci walczenia przy boku papy, a muszę siedzieć w domu z robotą na drutach, jak zniedołężniała baba. — Mówiąc to, pociągnęła tak mocno niebieską skarpetkę, że druty zadzwoniły jakby kastaniety, a kłębek upadł na ziemię.

— Biednaś ty, Ludko! Co za szkoda! Lecz nie ma na to rady; staraj się więc poprzestać na odgrywaniu roli naszego brata — rzekła Eliza, głaszcząc szorstkie włosy na głowie wspartej o jej kolana, rączką przyjemną w dotknięciu, pomimo zmywania talerzy i okurzania sprzętów.

— Ty zaś, Amelko — mówiła dalej Małgosia — jesteś zbyt wykwintna i wymuszona. Te pretensjonalne miny są teraz zabawne, ale jak się ich nie będziesz wystrzegać, to wyrośniesz na przesadzoną gąskę! Lubię twoje dobre maniery i wykwintne wysławianie się, gdy nie próbujesz być elegancka, ale twoje niedorzeczne wyrazy stawiam na równi z gminnymi słowami Ludki.

— Kiedy Ludka jest chłopakiem, Amelka gąską, czymże ja jestem, jeśli łaska? — rzekła Eliza, chcąc przyjąć swoją część połajania.

— Ty jesteś pieszczotką i niczym więcej — odpowiedziała Małgosia z zapałem i żadna z sióstr nie zaprzeczyła, bo „myszka” była ukochaną całej rodziny.

Ponieważ młode czytelniczki lubią wiedzieć, „jak kto wygląda”, skorzystamy z tej chwili, żeby dać lekki szkic tych czterech dziewczynek, siedzących o szarej godzinie z robotą na drutach, podczas gdy śnieg grudniowy pada cicho na dworze, a ogień trzeszczy wesoło na kominku. Był to miły pokój, pomimo spłowiałego dywanu i bardzo prostych mebli; wisiało bowiem na ścianach parę dobrych obrazów, na półkach było dużo książek, w oknach kwitły hiacynty i cierniki i napełniała go przyjemna atmosfera domowego spokoju.

Małgorzata, najstarsza z dziewcząt, miała lat szesnaście; była bardzo ładna, pulchna i biała. Oczy miała duże, włosy gęste, ciemnoblond, usta kształtne i rączki białe, którymi się trochę pyszniła. Piętnastoletnia Ludka była bardzo wysoka, szczupła i smagła; zawsze jej zawadzały długie kończyny i nie wiedziała, co z nimi robić. Miała stanowcze usta, komiczny nos, bystre, szare oczy, które zdawały się wszystko widzieć i bywały to gwałtowne, to śmiejące się, to zamyślone. Gęste, długie włosy stanowiły jej główną ozdobę, ale zazwyczaj zwijała je w siatkę, żeby nie przeszkadzały. Ramiona miała szerokie, ręce i nogi duże, ubranie wisiało na niej bez wdzięku i we wszystkim miała niezgrabną minę dziewczynki, która prędko wyrasta na kobietę i jest z tego niezadowolona. Elżbietka była to trzynastoletnia dziewczynka, różowa, z główką zawsze ładnie uczesaną i z jasnymi oczkami. Miała nieśmiałe obejście, lękliwy głos i spokojną fizjonomię, którą rzadko co wzburzało. Ojciec nazywał ją „cichą” i to miano pasowało do niej wybornie, bo zdawała się żyć we własnym, szczęśliwym świecie, odważając się obcować tylko z tą małą garstką osób, które posiadły jej ufność i przywiązanie. Amelka, chociaż najmłodsza, była najważniejszą osobą, przynajmniej we własnym przekonaniu. Była to dzieweczka kształtna, biała jak śnieg, z niebieskimi oczami i z główką w złocistych loczkach. Blada, szczupła, zawsze zachowywała się jak dorosła panna, dbała o swe maniery. Co się tyczy charakterów tych czterech sióstr, to każdy sam je pozna.

Zegar wybił szóstą, a Elżbietka, wyczyściwszy kominek, postawiła pantofle, żeby się ogrzały. Widok tego starego obuwia sprawił jakieś miłe wrażenie na dziewczętach, bo miała nadejść matka, a wszystkim było pilno ją przywitać. Małgosia przestała gromić i zapaliła lampę; Amelka wstała z fotela, chociaż jej nikt o to nie prosił, a Ludka zapomniała o swym znużeniu, gdy usiadła bliżej ognia, żeby trzymać i wygrzewać pantofle.

— Zupełnie już zniszczone, mama koniecznie potrzebuje nowych.

— Kupię jej za swojego dolara — rzekła Eliza.

— Nie, ja kupię! — wykrzyknęła Amelka.

— Ja jestem najstarsza. — odezwała się Małgosia, ale Ludka przerwała stanowczym tonem:

— Odkąd papa wyjechał, ja jestem jedynym mężczyzną w naszej rodzinie i sama zaopatrzę ją w pantofle, bo odjeżdżając, powierzył ją moim szczególnym staraniom.

— Powiem wam, co zrobić — rzekła Eliza — niech każda podaruje jej coś na kolędę, a sobie za to nic już nie kupujmy.

— To pomysł godny ciebie, moja droga! I cóż jej damy?

Przez chwilkę zastanawiały się pilnie, po czym Małgosia oznajmiła:

— Ja dam parę ładnych rękawiczek — jak gdyby jej własne śliczne rączki nasunęły tę myśl.

— Ja najpiękniejsze pantofle, jakie tylko znajdę! — wykrzyknęła Ludka.

— Ja kilka obrębionych chustek do nosa — rzekła Eliza.

— Ja flaszeczkę wody kolońskiej, bo ją lubi; niedrogo będzie kosztować, więc jeszcze sobie coś kupię — dodała Amelka.

— W jaki sposób podarujemy te rzeczy? — zapytała Małgosia.

— Położymy je na stole, potem wprowadzimy mamę i będziemy patrzeć, jak otwiera paczki. Nie pamiętasz, że tak zawsze bywało w nasze urodziny? — odparła Ludka.

— Tak się lękałam, ile razy przyszła na mnie kolej usiąść w fotelu z koroną na głowie, a wyście mnie obstępowały z podarkami i całusami. Prezenty i pieszczoty sprawiały mi przyjemność, ale mnie to straszyło, że się przyglądacie, jak odwijam paczki — powiedziała Eliza, przypiekając zarazem twarzyczkę i grzanki do herbaty.

— Zostawmy mamę w przekonaniu, że to wszystko kupujemy dla siebie, a potem zrobimy jej niespodziankę. Musimy przejrzeć sklepy jutro po południu, Małgosiu, i mamy mnóstwo jeszcze przygotowań do zabawy na wieczór Bożego Narodzenia — rzekła Ludka, przechadzając się po pokoju z rękami założonymi w tył i z nosem do góry.

— Ostatni raz to robię; jestem już za stara na takie rzeczy — odezwała się Małgosia, która nie przestała być dzieckiem, gdy szło o obmyślenie zabawy.

— Wiem, że się tego nie wyrzekniesz, póki będziesz mogła występować w białej sukni, z rozpuszczonymi włosami i w klejnotach ze złotego papieru. Nie mamy lepszej aktorki od ciebie i wszystko przepadnie, gdy zejdziesz ze sceny — rzekła Ludka i dodała: — Trzeba zrobić próbę dziś wieczorem; chodź, Amelko, odegrać scenę omdlenia, boś w niej sztywna jak pień.

— Nic na to nie poradzę; nigdy nie widziałam, jak się mdleje, a nie mam ochoty zsinieć, sczernieć i paść na wznak, jak ty. Jeżeli będę umiała rzucić się swobodnie na ziemię, to dobrze, a jeżeli nie, to padnę z wdziękiem na krzesło. Nic sobie nie będę z tego robiła, kiedy Hugo podejdzie z pistoletem — odezwała się Amelka, która wcale nie miała talentu dramatycznego i wybrano ją tylko z powodu jej małego wzrostu, by krzyczącą mógł ją wynieść ze sceny bohater sztuki.

— Zrób w ten sposób: załam tak ręce i przejdź przez pokój chwiejnym krokiem, wołając przeraźliwie: „Rodrygu, ratuj mnie! ratuj mnie!”.

I dla przykładu Ludka wyszła z melodramatycznym i naprawdę przenikającym krzykiem.

Amelka starała się ją naśladować, ale ręce trzymała przed sobą sztywno, szła jakby na sprężynach i wydała taki okrzyk, jakby ukłuto ją szpilką, a nie z trwogi i przerażenia. Ludka rozpaczliwie jęknęła, Małgosia roześmiała się na całe gardło, a Eliza przypaliła bułkę, wpatrzywszy się z zajęciem w tę zabawną scenę.

— Nic nie pomaga. Odegraj to najlepiej jak zdołasz, ale jak cię publiczność wygwiżdże, to nie miej żalu do mnie! Teraz chodź ty, Małgosiu.

Odtąd szło gładziej, bo Don Pedro wyzywał świat jednym tchem w dwustronicowej mowie, czarownica Agara z olśniewającym efektem odśpiewała uroczyste zaklęcie nad patelnią smażących się grzanek, Rodryg zerwał swe więzy z prawdziwie męską siłą, a Hugo, dziko krzycząc „ha! ha!”, skończył życie w mękach trucizny i wyrzutów sumienia.

— Pierwszy raz tak się nam udało — rzekła Małgorzata, gdy zmarły złoczyńca usiadł i rozcierał sobie łokcie.

— Nie pojmuję, jak możesz pisać i grać tak wspaniale, Ludko. Prawdziwy Szekspir z ciebie! — zawołała Eliza, silnie przekonana, że jej siostry są we wszystkim genialne.

— Niezupełnie — odparła skromnie Ludka — wprawdzie klątwa czarownicy i liryczna tragedia to ładne rzeczy, ale chciałabym spróbować Makbeta, gdybyśmy miały klapę w podłodze dla Banka. Zawsze pragnęłam roli z zabijaniem. „Czy sztylet widzę przed sobą?” — wyrzekła, przewracając oczyma i dysząc jak pewna artystka, którą widziała na scenie.

— Nie, to widelec włożony w mamy pantofel zamiast w grzankę. Oto Elizy popisy sceniczne! — zawołała Małgosia i próba skończyła się ogólnym śmiechem.

— Cieszy mnie to, żeście tak wesołe! — odezwał się ożywiony głos we drzwiach, a publiczność i aktorzy obrócili się, by powitać wysoką panią z matczyną twarzą i z tak miłym wyrazem twarzy, jak gdyby każdego pytała: „Czy mogę ci być pomocna?” Nie była to szczególnie piękna osoba, ale matki zawsze się podobają swoim dzieciom; dziewczętom zdawało się też, że jej szary płaszczyk i niemodny kapelusik okrywają najwspanialszą kobietę na świecie.

— Jak spędziłyście dzień, moje drogie? Tak wiele było do roboty z przygotowywaniem wysyłek na jutro, że nie przyszłam na obiad do domu. Czy był tu ktoś, Elizo? Jak z twoim katarem, Małgosiu? Ludwisiu, zdajesz się na śmierć zmęczona. Dziecię, chodź mnie pocałować.

Zadając te matczyne pytania, pani March zdjęła z siebie przemokłe rzeczy, włożyła ogrzane pantofle i usiadłszy w fotelu, wzięła Amelkę na kolana, ciesząc się na najmilszą godzinę w swym pracowitym dniu. Dziewczęta krzątały się; każda chciała jej oddać jakąś przysługę i zapewnić wygodę. Małgosia przygotowała stół do herbaty; Ludka przyniosła drewna i ustawiła krzesła, wylewając i przewracając z hałasem wszystko, czego tknęła; Eliza cicho i gorliwie kręciła się między pokojem a kuchnią, Amelka zaś wydawała im rozkazy, siedząc sama z założonymi rękami.

Gdy się zebrały wokoło stołu, pani March rzekła ze szczególnie uszczęśliwioną twarzą:

— Mam przysmak, który dostaniecie po kolacji.

Żywy, wesoły uśmiech przebiegł dokoła jak promień słońca. Eliza klasnęła w ręce, nie zważając, że trzyma gorący biszkopt; Ludka podrzuciła w górę serwetę z okrzykiem: „List! List!”.

— Tak, długi i miły list. Jest zdrowy i lepiej przechodzi zimową porę, niż przypuszczałyśmy. Przesyła serdeczne życzenia na Boże Narodzenie i specjalną wiadomość dla was, dziewczęta — rzekła pani March, trzymając się za kieszeń, jak gdyby w niej miała skarb.

— Pośpieszmy się z jedzeniem. Nie obracaj tak delikatnie palcami i nie pieść się z talerzem, Amelko! — wykrzyknęła Ludka i z wielkiego pośpiechu do „przysmaku” zakrztusiła się herbatą i upuściła kromkę chleba na dywan, masłem do dołu.

Eliza przestała jeść i usunęła się do swego kącika, z góry ciesząc się na rozkosz, jaka je miała spotkać, gdy wszystkie będą gotowe.

— Ojciec wydaje mi się tak wspaniały, że poszedł na wojnę jako kapelan, będąc za stary na żołnierza! — powiedziała Małgosia z zapałem.

— Jakżebym chciała pójść na dobosza, wivan, jakże się to nazywa? Albo na sanitariuszkę, żeby być razem i czuwać nad nim! — zawołała Ludka.

— To musi być bardzo nieprzyjemne sypiać w namiocie, jadać różne niesmaczne rzeczy i pić z cynowego kubka — westchnęła Amelka.

— Mamo, kiedy ojciec wróci? — spytała Eliza drżącym nieco głosem.

— Niejeden miesiąc jeszcze upłynie, moja droga; chyba żeby zachorował. Póki tylko zdoła, będzie wiernie pełnił obowiązki, a my nie będziemy go prosić, żeby skrócił swój pobyt choćby o jeden dzień, kiedy tam jest potrzebny. Chodźcie teraz wysłuchać listu.

Przysunęły się wszystkie do kominka, matka w fotelu z Elizą u nóg, Małgosia i Amelka uczepione na poręczach, a Ludka wsparta o jego grzbiet, żeby nikt nie widział jej wzruszenia, gdyby list był czuły.

W owych ciężkich czasach mało który list nie był czuły, zwłaszcza te przesyłane przez ojców rodziny. Pan March niewiele wspominał o trudach i niebezpieczeństwach, ani nawet o tęsknocie do kraju, z którą musiał walczyć. List był wesoły, ufny, pełen żywych opisów obozowego życia, marszów i wojennych nowin; tylko przy końcu wyrwały się z serca słowa zdradzające miłość ojcowską i tęsknotę do córeczek i do domu:

Obdziel je pozdrowieniem i uściskiem. Powiedz, że o nich myślę co dzień i modlę się za nie co wieczór, a w każdej chwili czerpię największą pociechę z ich przywiązania. Rok czekania na zobaczenie się z nimi wydaje mi się bardzo długim czasem, ale przypomnij im, że możemy wszyscy pracować nad tym, aby te ciężkie dni nie zostały zmarnowane. Wiem, że wszystko, co piszę, utkwi im w pamięci, że będą dla ciebie kochającymi dziećmi, że będą wiernie pełnić obowiązki, mężnie walczyć z wewnętrznym nieprzyjacielem i pokonywać siebie tak pięknie, abym gdy powrócę, mógł jeszcze bardziej kochać moje małe kobietki i bardziej chlubić się nimi.

W tym miejscu wszystkie rozczuliły się; Ludka nie wstydziła się wielkiej łzy, która jej spadła na nos; Amelka zaś, nie zważając, że psuje sobie loki, ukryła twarzyczkę na ramieniu matki i z łkaniem rzekła:

— Jestem samolubną świnką, ale będę się szczerze starała poprawić, żeby się ojciec kiedyś na mnie nie zawiódł.

— Wszystkie się poprawimy! — wykrzyknęła Małgosia. — Ja za wiele myślę o mojej powierzchowności i nie cierpię pracy, ale już tak nie będzie, jeżeli mi się powiodą usiłowania.

— Ja będę się starała być „małą kobietką”, jak mnie ojciec lubi nazywać, i przestanę być szorstka i dzika; będę pełnić tutaj obowiązki, zamiast ich szukać gdzie indziej — rzekła Ludka, dodając w duchu, że pokonywanie swego temperamentu jest daleko cięższym zadaniem niż wzięcie do niewoli paru buntowników.

Eliza, nic nie mówiąc, obtarła oczy niebieską skarpetką i zaczęła czym prędzej obracać drutami, aby bez straty czasu pełnić obowiązek znajdujący się najbliżej. W głębi cichej duszy postanowiła przy tym, że będzie taka, jakiej ojciec spodziewa się zastać, gdy za rok wróci szczęśliwie do domu.

Pani March przerwała milczenie, panujące po słowach Ludwisi, mówiąc swym wesołym głosem:

— Czy pamiętacie, jak się bawiłyście w pielgrzymki, będąc małymi dziewczynkami? Nic was tak nie cieszyło, jak kiedy każdej uwiązałam na szyi worek na brzemiona, dałam kapelusz, kij i zwitek papieru i pozwoliłam wędrować po całym domu — od piwnicy, która była „Grodem zniszczenia” aż do dachu, gdzie składałyście wszystkie swe ładne rzeczy, aby stworzyć „Gród niebiański”.

— Jakież to było zabawne, zwłaszcza kiedyśmy się wybierały na lwy, na walkę z Apollionem i z wilkołakami, które znajdowały się w dolinie — rzekła Ludka.

— Lubiłam miejsce, gdzieśmy zdejmowały brzemiona i ciskały ze schodów — odezwała się Małgosia.

— A dla mnie najlepsza chwila była, kiedyśmy wychodziły, śpiewając z radości wśród promieni słońca, na płaski dach, gdzie były kwiaty, krzewy i inne ładne rzeczy — powiedziała Eliza z uśmiechem, jak gdyby te lube czasy powróciły dla niej.

— Ja niewiele pamiętam prócz tego, że się bałam piwnicy i ciemnego wejścia, ale za to lubiłam ciastka i mleko, któreśmy znajdowały na dachu. Gdyby nie to, że jestem za duża na takie rzeczy, chętnie bym się jeszcze w to bawiła — rzekła Amelka, która zaczynała mówić o porzuceniu dziecinnych rozrywek w poważnym wieku lat dwunastu.

— Nie jesteśmy na to nigdy za duże, moja droga, bo w ten czy w inny sposób zawsze się w to bawimy. Nasze brzemiona są tu, droga jest przed nami, a dążenia do doskonalenia się i do szczęścia to przewodnicy, którzy nas wiodą przez liczne troski i pomyłki do spokoju, stanowiącego prawdziwy „Gród Niebiański”. A więc, moje małe pielgrzymki, rozpocznijcie to znowu, nie żartem, lecz serio, a zobaczymy, jak daleko zajdzie każda, zanim ojciec wróci do domu.

— Mamo, ale gdzie są naprawdę nasze brzemiona? — spytała Amelka, biorąca rzeczy bardzo ściśle.

— Każda z was oprócz Elizy powiedziała, jakie teraz dźwiga brzemię; ona zapewne nie ma żadnego.

— Owszem: talerze, kurze, zazdrość wobec dziewczynek posiadających ładne fortepiany i lękanie się ludzi.

Brzemię Elizy było tak zabawne, że wszystkim chciało się śmiać, ale się powstrzymały, żeby jej nie obrazić.

— Zróbmy tak — rzekła Małgosia, zamyślając się — będzie to tylko inna nazwa doskonalenia się, i zabawa ta może nam być pomocna; bo chociaż chcemy być dobre, ciężka to praca, zapominamy się i nie robimy wszystkiego, co jest w naszej mocy.

— Byłyśmy dziś wieczorem w Otchłani Rozpaczy, ale mama przyszła i wydobyła nas. Więc co mamy teraz robić? — zapytała Ludka, uradowana myślą, że coś romantycznego osłodzi jej nudne obowiązki.

— Zajrzyjcie pod poduszki w poranek Bożego Narodzenia, to znajdziecie książki, które wam posłużą za przewodników — odpowiedziała pani March.

Podczas gdy stara Anna sprzątała ze stołu, rozmawiały o tym nowym planie. Następnie wydobyły cztery koszyczki do robót i igły przemykały się po prześcieradłach, które dziewczęta szyły dla ciotki March. Było to niezajmujące szycie, ale żadna nie narzekała tego wieczora. Przyjęły plan Ludki, żeby podzielić długie szwy na cztery części i nazwać je Europą, Azją, Afryką i Ameryką; w ten sposób poszło im doskonale, zwłaszcza gdy rozmawiały o różnych krajach, wyszywając sobie drogę po nich.

O dziesiątej przestały pracować i jak zwykle śpiewały przed pójściem spać. Jedna tylko Eliza potrafiła wydobywać tony ze starego fortepianu, i delikatnie dotykając pożółkłych klawiszy, przyjemnie wtórowała ich prostym śpiewom. Głos Małgosi przypominał flet i ona wraz z matką kierowała tym małym chórem; Amelka odzywała się jak świerszczyk, a Ludka przeskakiwała z nuty na nutę według upodobania — to popisywała się wejściem głosu w niewłaściwym miejscu, to zrobiła tryl w najsmutniejszych tonach. Śpiew ten stał się domowym zwyczajem od ich najwcześniejszych lat, bo matka była z natury śpiewaczką. Jak skowronek śpiewem zaczynała dzień i śpiewem go kończyła, bo dziewczęta nigdy nie uznawały się za zbyt duże na tę domową kołysankę.

Rozdział II. Wesołe Święta Bożego Narodzenia

Ludka obudziła się pierwsza, o szarym świcie w świąteczny poranek. Nie było rozwieszonych pończoch przy kominku, więc przez chwilę doznawała tak przykrego uczucia, jak przed laty, kiedy jej pończoszka spadła na ziemię pod ciężarem zawartych w niej łakoci. Potem, przypomniawszy sobie obietnicę matki, wyciągnęła spod poduszki książeczkę w pąsowej oprawie. Bardzo dobrze ją znała, była to bowiem piękna i stara historia najdoskonalszego żywota, jaki kiedykolwiek istniał, i Ludka uczuła, że to najlepszy przewodnik dla pielgrzymki wybierającej się w długą podróż. Obudziwszy Małgosię życzeniem wesołych świąt, poleciła jej sięgnąć pod poduszkę. Ukazała się książka w zielonej okładce, z takim samym obrazkiem w środku i z kilkoma słowami napisanymi przez matkę, co czyniło ten podarek bardzo cennym w ich oczach. Następnie Eliza i Amelka zbudziły się i poszukawszy, także znalazły książeczki, jedna popielatą, druga niebieską. Siedziały wszystkie, oglądając dary i gawędząc o nich, a tymczasem zorza różowiała ze wschodzącym dniem.

Pomimo drobnych próżnostek Małgosia miała słodką i religijną naturę i bezwiednie wpływała nią na siostry, zwłaszcza na Ludkę, która ją kochała serdecznie i chętnie słuchała jej łagodnych rad.

— Dziewczęta — odezwała się Małgosia, poważnie spoglądając na główkę leżącą obok niej i na dwie inne ubrane w nocne czepeczki w przyległym pokoju — mama pragnie, żeby te książki czytać, kochać i pamiętać; musimy wziąć się do nich natychmiast. Dawniej byłyśmy im wierne, ale odkąd ojciec wyjechał, i te wszystkie rozruchy wojenne nas wykoleiły, zaniedbałyśmy wiele rzeczy. Możecie postąpić, jak wam się podoba, lecz co do mnie, będę mieć tę książkę tu na stole i czytać ją po trochu co rano zaraz po przebudzeniu się, gdyż wiem, że to pójdzie na pożytek i będzie mi pomocą w ciągu dnia.

Otworzywszy nową książeczkę, zaczęła czytać wraz z Ludką, która ją objęła za szyję i miała spokojny wyraz, rzadko widziany na jej ruchliwej twarzy.

— Jaka Małgosia jest dobra! I my, Amelko, zróbmy to; pomogę ci w trudnych słowach, a czego nie zrozumiemy, to siostry nam wytłumaczą — szepnęła Eliza, na której nowe książeczki i przykład sióstr wywarły wielkie wrażenie.

— Cieszę się, że moja jest niebieska — rzekła Amelka.

Po chwili w pokojach ucichło i było tylko słychać ostrożne przewracanie kartek, a zimowe słońce zakradało się do środka, dotykając główek i poważnych twarzyczek ze świątecznymi pozdrowieniami.

— Gdzie mama? — zapytała Małgosia, gdy w pół godziny potem zbiegły na dół z Ludką, żeby podziękować za podarki.

— Bóg jeden wie. Przyszło jakieś biedactwo po prośbie, a mama zaraz poszła przekonać się, czego tam w domu potrzeba. Nie znalazłaby się druga kobieta na świecie tak pochopna do dawania jedzenia, napoju, ubrania i opału — odpowiedziała Anna, która będąc u państwa March od urodzenia się Małgosi, była uważana bardziej za przyjaciółkę niż za służącą.

— Niedługo pewnie wróci, więc zrób ciastka i miej wszystko w pogotowiu — rzekła Małgosia, spoglądając na podarki złożone w koszyku pod sofą, aby je można prędko wydobyć we właściwym czasie.

— Gdzie jest Amelki flaszeczka z wodą kolońską? — dodała, nie spostrzegając jej.

— Amelka wzięła przed chwilą, żeby obwiązać wstążeczką, czy coś takiego — odparła Ludka, tańcząc po pokoju, by się trochę rozchodziły nowe pantofle.

— Jak ładnie wyglądają moje chustki, nieprawdaż? Anna mi je uprała i uprasowała, a ja sama oznaczyłam — rzekła Eliza, dumnie spoglądając na trochę nierówne litery, które ją kosztowały tyle trudu.

— Niechże ją Pan Bóg ma w swojej opiece! Wyhaftowała „mama” zamiast „M. March”, jakież to zabawne! — wykrzyknęła Ludka, biorąc jedną chustkę do ręki.

— Czy tak niedobrze? Zdawało mi się, że będzie lepiej, bo pierwsze litery Małgosi są „M. M.”, a ja nie chcę, żeby ich używał ktoś inny prócz mamy — rzekła Elżbietka, nieco zmieszana.

— Dobrze zrobiłaś, moja droga; to piękna myśl i rozsądna, bo nikt się już nie może omylić. Wiem, że mamie to się bardzo spodoba — rzekła Małgosia i mrugnęła na Ludkę, a uśmiechnęła się do Elizy.

— Mama idzie! Schowajcie koszyk, prędko! — zawołała Ludka, gdy trzasnęły drzwi, a w sieni zabrzmiały kroki.

Amelka weszła śpiesznie i zmieszała się trochę, widząc, że wszystkie siostry na nią czekają.

— Gdzie byłaś? Co chowasz za sobą? — spytała Małgosia ze zdziwieniem, zauważając po kapturku i płaszczyku, że leniwa Amelka wyszła tak wcześnie.

— Nie śmiej się ze mnie, Ludko. Nie chciałam, żeby ktoś wiedział o tym przed czasem. Poszłam tylko zamienić małą flaszeczkę na dużą. Wydałam na nią wszystkie pieniądze i będę się szczerze starała nie być już samolubna.

Mówiąc to, Amelka pokazała ładną flaszkę w miejsce małej, a to staranie by o sobie zapomnieć, nadawało jej tak poważną i pokorną minkę, że Małgosia uściskała ją, Ludka nazwała „poczciwym sercem”, a Eliza urwała z okna najpiękniejszą różę, by nią ozdobić wspaniałą butelkę.

— Widzicie, zawstydziłam się mego podarku po rannym czytaniu i zaraz po rozmowie o poprawieniu się, więc wstawszy, zaraz pobiegłam za róg domu i zamieniłam butelkę. Tak się cieszę, bo teraz mój podarek najładniejszy!

Frontowe drzwi znowu trzasnęły; koszyk poszedł pod sofę, a dziewczęta otoczyły stół, niecierpliwie gotując się do śniadania.

— Życzymy ci wesołych świąt, mamo! Abyś ich dużo przeżyła! Dziękujemy za książki; czytałyśmy już trochę i co dzień będziemy to robić! — wołały chórem.

— Wesołych świąt życzę wam, dziewczątka moje! Cieszy mnie, żeście zaczęły od razu, i mam nadzieję, że wytrwacie. Ale zanim usiądziemy, muszę wam coś powiedzieć: niedaleko stąd leży biedna kobieta z nowo narodzonym dzieckiem, a sześcioro drobiazgu siedzi skurczonych w jednym łóżku, chroniąc się od zimna, bo nie mają opału. Nawet jeść nic nie mają, więc najstarszy chłopiec przyszedł mi opowiedzieć o tej biedzie. Czy chcecie, moje dziewczęta, dać im swoje śniadanie jako podarek świąteczny?

Były nadzwyczaj głodne po godzinnym blisko wyczekiwaniu, więc przez chwilę nie odezwała się żadna; lecz tylko przez chwilę — bo Ludka wykrzyknęła zaraz z zapałem:

— Jak to dobrze, mamo, że przyszłaś, zanim wzięłyśmy się do jedzenia!

— Czy będę mogła pomóc zanieść te rzeczy biednym dzieciom? — błagalnie zapytała Eliza.

— Ja wezmę śmietankę i ciastka — dodała Amelka, oddając bohatersko to, co najlepiej lubiła.

Małgosia już układała kawałki chleba z masłem na dużym talerzu.

— Spodziewałam się tego — rzekła pani March z uśmiechem zadowolenia. — Wezmę was ze sobą do pomocy; wróciwszy, posilimy się mlekiem i chlebem, a reszty dopełni obiad.

Wkrótce wszystko było gotowe i pochód wyruszył w drogę. Szczęściem była to wczesna godzina, szły bocznymi uliczkami, więc niewiele osób je widziało i nikt nie wyśmiał tej zabawnej wycieczki.

Zastały pokój nędzny, pusty, z potłuczonymi oknami, nieogrzany. Na brudnym posłaniu leżała chora matka z kwilącym niemowlęciem, a grono głodnych dzieci tuliło się pod starą kołdrą, aby się ogrzać. Jakże spojrzały ich wielkie oczy, a sine usteczka uśmiechnęły się na widok naszych dziewcząt!

— Ach, mein Gott! Anioły do nas przyszły! — wykrzyknęła biedna kobieta, płacząc z radości.

— Zabawne anioły w kapturach i mitenkach — rzekła Ludka, pobudzając wszystkich do śmiechu.

W kilka minut potem zdawało się istotnie, że jakieś dobre duchy wzięły się do dzieła. Anna, która przyniosła drzewo, rozpaliła ogień i zatkała potłuczone szyby starymi kapeluszami i własną chustką. Pani March dała matce herbaty, kaszki i pocieszyła ją obietnicą, że będzie o niej pamiętać, a niemowlę ubrała z taką tkliwością jak swoje. Tymczasem dziewczęta zastawiły stół, posadziły dzieci wkoło ognia i karmiły je jak głodne pisklęta, przy czym śmiały się, szczebiotały, usiłując daremnie zrozumieć ich łamaną i komiczną angielszczyznę.

„Das ist gut!””… „die Engelkinder! — wołały biedactwa, jedząc i rozgrzewając czerwone rączki przy rozkosznym ogniu. Dziewczęta jeszcze nigdy nie były nazywane „anielskimi dziećmi” i bardzo im się to podobało, zwłaszcza Ludce, uważanej od urodzenia za „Sancha”. Była to bardzo przyjemna uczta, chociaż nie brały w niej udziału, i gdy odeszły, zostawiając pociechę, zdaje mi się, że w całym mieście nie było czterech weselszych osób niż te głodne dziewczynki, które oddały swe śniadanie, poprzestając na mleku z chlebem w poranek Bożego Narodzenia.

— To znaczy, że bardziej kochamy sąsiadów niż siebie, i mnie się to podoba — odezwała się Małgosia, gdy układały podarki, a matka wybierała na górze odzież dla biednych Humlów.

Ubogie były ich dary, ale dowodziły wielkiego przywiązania, a stojące na środku stołu duże wazony pąsowych róż, białych chryzantem i pnączy winorośli, nadawały mu elegancki wygląd.

— Mama idzie! Zagraj, Elizo! Otwórz drzwi, Amelko! Winszujemy! winszujemy! — wołała Ludka, skacząc wkoło, podczas gdy Małgosia wybiegła, żeby poprowadzić matkę do honorowego miejsca.

Eliza zagrała wesołego marsza, Amelka otworzyła drzwi, a Małgosia z wielką godnością odgrywała rolę eskorty. Pani March zdziwiło i wzruszyło to wszystko; uśmiechając się, przez łzy spoglądała na podarki i czytała przypięte do nich karteczki.

Najpierw wzięła pantofle, potem włożyła do kieszeni chustkę do nosa, skropioną wodą kolońską od Amelki; różę przypięła do stanika, a o ładnych rękawiczkach powiedziała, że są doskonale utrafione.

Dużo było śmiechu, całusów, objaśnień i tej prostoty i serdeczności, które sprawiają, że domowe uroczystości tak są miłe w chwili, tak słodkie we wspomnieniu. Następnie wzięły się wszystkie do roboty.

Miłosierny uczynek i domowa uroczystość zajęły tyle czasu, że resztę dnia dziewczęta poświęciły na wieczorną zabawę. Będąc zbyt młode, żeby często chodziły do teatru, a nie dosyć bogate, by wydawać wiele pieniędzy na amatorskie przedstawienia, nadrabiały własnymi pomysłami; a ponieważ potrzeba jest matką wynalazków, doskonale sobie radziły. Niektóre ich wyroby były bardzo zręczne: tekturowe gitary, starożytne lampy ze staroświeckich maselniczek oklejanych srebrnym papierem, świetne szaty ze starego perkalu przystrojone błyszczącymi punkcikami z cyny, zdjętej ze słoików od marynaty. Meble zazwyczaj przewracały do góry nogami, a obszerny pokój służył za scenę ich niewinnych rozrywek.

Ponieważ dopuszczano tylko płeć kobiecą, Ludka do woli mogła odgrywać role męskie i rozkoszować się parą grubych butów, które jej dała przyjaciółka, znająca pewną panią, która znowu znała pewnego aktora. Te buty, stary floret i kaftan z rozcinanymi rękawami, rzeczy, których niegdyś pewien artysta używał do obrazu, były to największe skarby Ludki i popisywała się nimi przy każdej sposobności. Z powodu małego grona dwie główne aktorki musiały podejmować się kilku ról w jednej sztuce. Niezaprzeczenie zasługiwały na uznanie za ciężką pracę, uczyły się bowiem trzech lub czterech ról, wkładały coraz to inne kostiumy i jeszcze urządzały scenę. Było to wyborne ćwiczenie dla pamięci, niewinna rozrywka i zajęcie na wiele godzin, które zeszłyby na próżniactwie, w samotności lub w niekorzystnym towarzystwie.

W wieczór Bożego Narodzenia kilkanaście panienek wgramoliło się na łóżko służące za parter i siedziało za firanką z żółto-niebieskiego perkalu w najpochlebniejszym oczekiwaniu. Za kurtyną było dużo szeptów, łoskotu, trochę swędu od lamp i niekiedy słyszeć się dawał chichot Amelki dochodzący prawie do konwulsji w tej gorączkowej chwili. Nareszcie odezwał się dzwonek, rozsunęły się firanki i zaczęto liryczną tragedię.

Stosownie do ogłoszenia na afiszu był tam ciemny las, wyobrażony przez kilka krzewów w donicach i zieloną tkaninę rozesłaną na ziemi. W oddali widać było jaskinię, której za dach służyły koce, a za ściany — komody. W środku stał rozpalony piecyk, czarna, stara czarownica stała pochylona nad czarnym garnkiem. Na scenie było ciemno, a ogień z piecyka sprawiał świetny efekt, zwłaszcza że gdy czarownica podnosiła pokrywę, z garnka wydobywała się prawdziwa para. Poświęcono chwilę na zaspokojenie pierwszego wrażenia, po czym zjawił się rozbójnik Hugo, z brzękającym mieczem przy boku, w kapeluszu o szerokich skrzydłach, z czarną brodą, w tajemniczym płaszczu, i wyżej wspomnianych butach. Przeszedł się kilka razy, wielce wzburzony, potem uderzył się w czoło i wybuchnął dzikim krzykiem, że nienawidzi Rodriga, kocha Zarę i zamierza zabić pierwszego, a pozyskać drugą. Ostre tony i krzyk sprawiały wielkie wrażenie i publiczność obsypała go oklaskami, gdy umilkł, żeby odetchnąć. Ukłoniwszy się z miną artysty przyzwyczajonego do pochwał, zbliżył się do jaskini i rozkazał Agarze, by wyszła, wołając: „Chodź tu, ulubienico! Potrzebna mi jesteś!”

Wyszła Małgosia z siwą końską grzywą rozpuszczoną na twarzy, w szacie o barwach czerwonych i czarnych, w płaszczu z kabalistycznymi znakami i z kijem w ręku. Hugo zażądał od niej miłosnego napoju dla Zary, a trucizny dla Rodryga. Agara piękną, dramatyczną arią zaczęła przywoływać ducha, mającego przynieść napój miłosny:

Wypieszczony tchnieniem róż, wykarmiony rosy łzą,

Zstąp, powiewny duchu biały;

Gromowładne berło złóż, śpiesz wypełnić prośbę mą,

Rzuć pałaców swych kryształy!

 

W księżycową jasną noc, gdy ucichnie ludzki gwar,

I natura we śnie spocznie,

Ześlij płyn, którego moc i magiczny władzy czar

Działać będzie niewidocznie.

Dała się słyszeć cicha muzyka, po czym w głębi jaskini ukazała się mała postać odziana w mglistą biel, z błyszczącymi skrzydłami, ze złocistym włosem i w wieńcu z róż na głowie. Poruszając laseczką, zaśpiewała:

Z górnych krain, z srebrnych bram,

Otulonych śnieżną mgłą,

Zszedłem, by wysłuchać cię;

Lecz talizman, który mam,

Straci wkrótce wartość swą,

Jeśli go użyjesz źle.

I rzuciwszy złoconą flaszeczkę u nóg czarownicy, duch znikł. Drugi śpiew Agary wywołał kolejną zjawę, nieprzyjemną — bo z hukiem pojawił się brzydki, czarny chochlik. Ponurym głosem dał odpowiedź, rzucił ciemną butelkę w Hugona, po czym znikł z szyderczym śmiechem. Hugo odśpiewał podziękowanie, schował flaszeczki w buty i odszedł, Agara zaś oznajmiła publiczności, że ponieważ zabił w przeszłości kilku jej przyjaciół, postanowiła krzyżować mu plany i zemścić się. Potem kurtyna opadła, a publiczność odpoczywała, jadła słodycze i rozprawiała o sztuce.

Sporo trwało stukanie, zanim kurtyna znowu się podniosła, ale nikt nie szemrał na zwłokę, bo urządzenie sceny okazało się arcydziełem. Była to rzecz naprawdę wspaniała! Wieża sięgała aż do sufitu. W połowie wysokości znajdowało się okno z palącą się lampą, a spoza białej firanki ukazała się Zara w pięknej srebrno-błękitnej sukni, oczekująca Rodryga. Przybył w świetnym stroju: w kapeluszu z piórami, w czerwonym płaszczu, w ciemnoblond loczkach, w butach naturalnie, i z gitarą w ręku. Ukląkł u stóp wieży, zaśpiewał czułym głosem serenadę, Zara odpowiedziała — i po tej śpiewanej rozmowie przystała na ucieczkę. Tu nastąpił wielki efekt: Rodryg wydobył drabinkę linową o pięciu szczeblach, podrzucił w górę jeden koniec i poprosił, żeby Zara zeszła. Lękliwie wydostała się przez okno, oparła rękę na jego ramieniu i już miała z wdziękiem zeskoczyć, kiedy „biedna, biedna Zara!” — zapomniała o ogonie od sukni, który zaczepił o okno. Wieża zachwiała się, pochyliła naprzód, padła z łoskotem i pochowała nieszczęsnych kochanków w ruinach!

Powstał ogólny krzyk, gdy skórzane buty gwałtownie wydobywały się z gruzów, a złocista główka wychyliła się, wołając: „Mówiłam ci, mówiłam!”. Don Pedro, srogi ojciec, z zadziwiającą przytomnością umysłu przyskoczył i szybkim ruchem odciągnął córkę na bok.

— Nie śmiej się i graj, jak gdyby nic nie zaszło! — powiedział i rozkazawszy Rodrygowi wstać, wygnał go z królestwa ze wzgardą i gniewem. Rodryg lekceważył starego i nie chciał się ruszyć, chociaż zmieszany był zwaleniem mu się wieży na głowę. Ten zuchwały przykład rozognił Zarę. Ona także odezwała się wyzywająco do ojca, który skazał ich na najgłębsze więzienie w zamku. Mały, tęgi dozorca przyniósł łańcuchy i odprowadził ich z bardzo wystraszoną miną, widocznie zapominając, co ma powiedzieć.

W akcie trzecim przedstawiono zamek. Agara zjawia się z postanowieniem, że uwolni kochanków i odbierze Hugonowi życie. Usłyszawszy, że ten nadchodzi, kryje się i widzi, jak on nalewa eliksiry do dwóch czar wina i każe nieśmiałemu dozorcy zanieść je więźniom do celi, z oznajmieniem, że wkrótce sam przyjdzie. Sługa bierze na bok Hugona, żeby mu coś powiedzieć, Agara zaś zamienia czary na inne, nieszkodliwe. Sługa Ferdynand zabiera je ze sobą, a Agara stawia na powrót zatrutą czarę przeznaczoną dla Rodryga. Hugo, chcąc zwilżyć gardło po długim śpiewie, wypija zabójczy napój, traci przytomność, zaciska pięści, szamoce się pewien czas — wreszcie pada i umiera. Agara oznajmia mu, co uczyniła, w arii szczególnie silnej i pięknej.

Ta scena była naprawdę przejmująca, chociaż ktoś mógłby zarzucić, że kiedy długie, gęste włosy nagle spadły z głowy nikczemnika, zepsuł się efekt jego śmierci. Gdy go wywołano przed kurtynę, zachował się bardzo stosownie, prowadząc za rękę Agarę, której śpiew wzbudził większy podziw niż całe widowisko razem wzięte.

W akcie czwartym Rodryg jest bliski samobójstwa z rozpaczy, powiedziano mu bowiem, że Zara go porzuciła. Gdy właśnie przykłada miecz do piersi, pod jego oknem odzywa się melodyjna pieśń, oznajmiająca, że Zara jest wierna, ale grozi jej niebezpieczeństwo, i że jeżeli zechce, może ją ocalić. Ktoś wrzuca mu przez okno klucz, którym otwiera drzwi. W uniesieniu radości zrywa z siebie więzy i wybiega, by odnaleźć i uratować panią swego serca.

Akt piąty zaczyna się burzliwą sceną między Zarą a Don Pedrem, który żąda, by wstąpiła do klasztoru; ale ona słuchać nie chce i po wzruszającej prośbie bliska jest omdlenia, kiedy Rodryg wpada i oświadcza się o jej rękę. Don Pedro odmawia, ponieważ Rodryg nie jest bogaty; obaj krzyczą, gestykulują przeraźliwie i nie mogą się zgodzić. Rodryg właśnie zamierza wynieść wyczerpaną Zarę, gdy ów nieśmiały sługa wchodzi z listem i z workiem od Agary, która tajemniczo zniknęła. List zawiadamia, że przekazuje młodym kochankom niezmierzony majątek, a Don Pedrze grozi strasznym losem, jeżeli nie przyzwoli na ich szczęście. Otwierają worek i kilkanaście kwart srebrnych monet spada jak deszcz na scenę, aż cała połyskuje. To zupełnie uspokaja „srogiego ojca”. Daje przyzwolenie bez szemrania; wszyscy łączą się w wesoły chór, a kurtyna opada na kochanków klęczących z romantycznym wdziękiem, by odebrać błogosławieństwo od Don Pedra.

Nastąpiły burzliwe oklaski, ale przerwała je niespodziana rzecz; oto składane łóżko stanowiące parter nagle zamknęło się i przykryło całą publiczność. Rodryg i Don Pedro pobiegli z pomocą i wszystkie dziewczęta wydobyto bez szwanku, chociaż niektóre ze śmiechu nie mogły mówić. Zaledwie zamęt zaczął opadać, ukazała się Anna „z ukłonem od pani March i prośbą, aby panny zeszły na kolację”.

Było to niespodzianką nawet dla aktorek, i ujrzawszy stół, spoglądały na siebie z rozkosznym zdziwieniem. Bardzo to było podobne do „mamy”, że im przygotowała balik, ale nie widziały tak wykwintnej uczty od czasów dostatku! Były aż dwa półmiski białych i różowych lodów, ciastka, owoce i ulubione cukierki francuskie, a na środku stołu cztery wielkie bukiety z cieplarnianych kwiatów.

Tamując oddech, patrzyły to na stół, to na matkę, która wyglądała na niezmiernie ucieszoną.

— Czy to czary? — spytała Amelka.

— To święty Mikołaj — odezwała się Eliza.

— To dzieło mamy! — rzekła Małgosia z uśmiechem, słodkim pomimo siwej brody i białych brwi.

— Pewnie ciotka March zdobyła się na dobry figiel i przysłała kolację — wykrzyknęła Ludka z nagłym natchnieniem.

— Wszystkie się mylicie; to ofiarował stary pan Laurence — odparła pani March.

— Dziadek Artura? Skąd mu to przyszło do głowy? Przecież go nie znamy! — wykrzyknęła Małgosia.

— Anna opowiedziała jednej z jego służących o waszej wędrówce ze śniadaniem i podobało mu się to, chociaż jest dziwakiem. Znał mego ojca przed laty, więc napisał grzecznie dziś po południu, wyrażając nadzieję, że mu pozwolę okazać życzliwość dla mych dzieci przesłaniem kilku drobnostek na uczczenie tego dnia. Nie mogłam odmówić, macie więc ucztę wieczorną w nagrodę za mleko z chlebem na śniadanie.

— Jestem pewna, że ten chłopiec poddał mu tę myśl! Chciałabym się z nim zapoznać, bo to wyborny chłopak! Zdaje się, że on także ma na to ochotę, ale jest nieśmiały, a Małgosia taka sztywna, że nie pozwala nam mówić z sobą, gdy się spotykamy — rzekła Ludka, podczas kiedy talerze obchodziły wkoło, a lody zaczynały znikać ze stołu wśród okrzyków radości.

— Czy mówisz o tej rodzinie mieszkającej obok w dużym domu? — spytała jedna z dziewcząt. — Moja mama zna starego pana Laurence'a, ale mówi, że on jest bardzo dumny i że nie lubi zadawać się z sąsiadami. Trzyma wnuka w zamknięciu z wyjątkiem chwil, kiedy jeździ konno lub przechadza się z nauczycielem, i strasznie dużo każe mu się uczyć. Zapraszałyśmy go na zabawy, ale nie przyszedł. Mama powiada, że jest bardzo miły, chociaż do nas dziewcząt nigdy się nie odzywa.

— Jak przyniósł raz kota, który nam uciekł, rozmawialiśmy przez płot o różnych grach, ale zobaczywszy zbliżającą się Małgosię, zaraz uciekł. Chciałabym go poznać, bo jestem pewna, że mu potrzeba rozrywek — rzekła Ludka.

— Podoba mi się, bo ma maniery małego gentlemana i nie mam nic przeciw temu, żebyście się z nim poznały przy sposobności. Sam przyniósł kwiaty i byłabym go zaprosiła, ale nie miałam pewności, co się dzieje na górze. Wyglądał na smutnego, kiedy odchodził, słysząc gwarną zabawę, bo jej pewnie w domu nie miewa.

— Szczęście, że tego nie zrobiłaś, mamo! — rzekła Ludka, ze śmiechem spoglądając na swe buty. — Ale innym razem urządzimy taką sztukę, żeby ją mógł zobaczyć. Może nawet weźmie udział; czy to nie byłoby przyjemne?

— Jeszcze nigdy nie miałam bukietu; jaki ładny! — powiedziała Małgosia, przyglądając się kwiatom z wielkim zainteresowaniem.

— Ładne te kwiaty, lecz milsze mi róże od Elizy! — rzekła pani March, wąchając na pół zwiędły bukiecik, przypięty do stanika.

Eliza przytuliła się do niej i szepnęła miękko:

— Chciałabym posłać mój bukiet ojcu, bo się boję, że dla niego święta Bożego Narodzenia będą mniej wesołe niż dla nas…

Rozdział III. Młody Laurence

— Ludko, Ludko! Gdzie jesteś? — wołała Małgosia, stojąc przed schodami na poddasze.

— Tutaj — odrzekł niewyraźny głos na górze.

Wpadłszy na poddasze, Małgosia spostrzegła, że siostra zajada jabłka i ze łzami czyta przy słonecznym oknie Dziedzica Redcliffe'u, leżąc owinięta w szal na starej sofie o trzech nogach. Było to ulubione schronienie Ludki; chętnie się tam usuwała z półtuzinem renetek i z ładną książką, aby używać ciszy i towarzystwa ulubionego szczura, który mieszkał w pobliżu i wcale na nią nie zważał. Gdy ukazała Małgosia się, wsunął się do swej dziury, a Ludka, obtarłszy oczy, wyczekiwała, co od niej usłyszy.

— Ach, jakież to zabawne! Patrz, zupełnie urzędowe zaproszenie do pani Gardiner na jutrzejszy wieczór! — wykrzyknęła Małgosia, podnosząc w górę drogocenny bilet, po czym przeczytała z dziecinną radością: — „Pani Gardiner prosi, żeby panna March i panna Ludwika sprawiły jej tę przyjemność i przyszły na wieczorek taneczny w Sylwestra”. Mama pozwala nam pójść, ale w co się ubierzemy?

— Po co pytać? Wiesz, że weźmiemy popelinowe suknie, bo nie mamy nic innego — odrzekła Ludka z pełnymi ustami.

— Gdybym tylko miała jedwabną suknię — westchnęła Małgosia. — Mama mówi, że może dostanę, jak będę mieć osiemnaście lat, ale to długo czekać dwa lata!

— Nasze popelinowe suknie wyglądają jak jedwabne i jak dla nas są wystarczająco ładne. Twoja jest jak nowa; ale zapomniałam, że moja przypalona i rozdarta! Cóż ja pocznę? Przypalenie okropnie widoczne, a nie mogę nic wyjąć.

— Musisz siedzieć jak najspokojniej i nie obracać się tyłem, przednie bryty są całkiem dobre. Wezmę nową wstążeczkę na głowę, mama mi pożyczy szpilki z perełką, trzewiczki mam ładne, i rękawiczki ujdą, chociaż nie tak ładne, jak bym chciała.

— Ja swoje zniszczyłam lemoniadą, a nie mogę kupić innych, więc pójdę bez rękawiczek — rzekła Ludka, nietroszcząca się wiele o ubranie.

— Musisz mieć, bo inaczej nie pójdę! — zawołała Małgosia stanowczo. — Rękawiczki są najważniejsze ze wszystkiego. Nie można bez nich tańczyć, a gdybyś nie tańczyła, toby mnie tak zmartwiło.

— To zostanę w domu. Nie bardzo dbam o wieczorki taneczne. Co to za przyjemność kręcić się w kółko? Ja lubię skakać i biegać.

— Nie możesz prosić mamy o nowe, bo to dużo kosztuje, a tyś taka niedbała; jak zniszczyłaś tamte, zapowiedziała ci, że innych tej zimy nie kupi. Czy nie mogłabyś sobie jakoś poradzić? — zapytała Małgosia troskliwie.

— Mogę je trzymać zwinięte w ręku, żeby nikt nie widział, że są poplamione, nic więcej nie wymyślę. Nie! Powiem ci, jak to możemy urządzić: każda włoży jedną dobrą, a w ręku będzie trzymała złą; rozumiesz?

— Masz większe ręce od moich, to mi ją strasznie rozciągniesz — odezwała się Małgosia, bo rękawiczki były jej słabą stroną.

— A więc pójdę z gołymi rękami. Nie dbam o to, co ludzie powiedzą! — zawołała Ludka, biorąc się na powrót do książki.

— Możesz ją sobie wziąć, możesz! Tylko nie splam i obchodź się z nią dobrze. Nie trzymaj rąk za sobą, nie wpatruj się w nie, nie wołaj: „Krzysztofie Kolumbie!”, dobrze?

— Nie martw się o mnie, będę sztywna jak talerz i będę się starała uniknąć biedy. Teraz idź, odpowiedz na bilecik i daj mi skończyć tę wspaniałą powieść.

Małgosia poszła napisać: „przyjmują z podziękowaniem”. Potem oglądała suknię i śpiewała wesoło, obszywając ją swą jedyną frezą z prawdziwej koronki. Ludka tymczasem kończyła powieść, jadła jabłka i bawiła się ze szczurem.

W noworoczny wieczór bawialny pokój był pusty, bo młodsze dziewczęta służyły za garderobiane, a starsze były zajęte ważną sprawą „ubierania się na zabawę”. Chociaż toalety miały skromne, dużo było biegania na górę i z góry, dużo śmiechu i szczebiotu. W jednej chwili silna woń przypalonych włosów napełniła cały dom. Małgosia chciała mieć kilka loczków nad czołem, a Ludka podjęła się przypiec papiloty żelaznymi szczypcami.

— Czy powinno się tak dymić? — spytała Eliza, siedząc na łóżeczku.

— To wilgoć się wysusza — odparła Ludka.

— Jaki dziwny zapach! Zupełnie jak spalonego pierza! — zauważyła Amelka, gładząc swe loki z zadowoleniem.

— Zdejmę teraz papiery, to zobaczycie masę maleńkich loczków — rzekła Ludka, kładąc żelazko.

Zdjęła je wprawdzie, ale się nie ukazała „masa loczków”, bo włosy odpadły wraz z papilotami, a przerażona fryzjerka położyła przed swą ofiarą cały szereg spalonych paczek.

— Ach, ach, ach! Coś ty zrobiła! Wszystko przepadło! Nie mogę pójść na zabawę! Moje włosy, ach, moje włosy! — wołała z płaczem Małgosia, spoglądając rozpaczliwie na nierówne strzępki nad czołem.

— Takie już moje szczęście! Nie trzeba było mnie o to prosić. Ja wszystko psuję. Bardzo mi przykro, przypaliłam, bo żelazko było za gorące — mówiła z żalem biedna Ludwisia, patrząc przez łzy na czarne pierożki.

— Nic się nie zepsuło, tylko ufryzuj się i przewiąż wstążkę tak, żeby koniec zachodził trochę na czoło. To ostatnia moda, widziałam dużo panien tak uczesanych — rzekła Amelka, żeby ją pocieszyć.

— Dobrze mi tak. Dlaczego chciałam się przystroić? Żałuję, że dotykałam włosów! — wykrzyknęła Małgosia porywczo.

— Ja także, takie były miękkie i ładne! Ale niedługo odrosną! — powiedziała Eliza i podeszła ucałować i ukoić ostrzyżoną owieczkę.

Po różnych drobnych niepowodzeniach Małgosia ubrała się nareszcie, a Ludka przy pomocy sióstr uczesała się i włożyła suknię. Bardzo dobrze wyglądały w swych skromnych strojach. Małgosia miała suknię z srebrzystego materiału, niebieską aksamitkę we włosach, koronkowe falbanki i szpilkę z perełką. Ludka była w sukni orzechowej, w sztywnym męskim kołnierzyku i w białych chryzantemach, które były jej jedyną ozdobą. Każda włożyła jedną ładną jasną rękawiczkę, a w ręku trzymała splamioną, i wszystkie uznały, że robią to „zupełnie swobodnie i dobrze”. Małgosi trzewiczki na wysokich korkach były strasznie ciasne i cisnęły ją, chociaż nie chciała tego przyznać, a Ludce wszystkie dziewiętnaście szpilek zdawały się wbite w głowę, co było niezbyt przyjemne. Ale, mój Boże, raczej umrzeć, niż nie być elegancką!

— Bawcie się dobrze, kochane — rzekła pani March, gdy szły wystrojone ulicą. — Nie jedzcie wiele na kolację i wróćcie do domu o jedenastej, zaraz jak przyślę po was Annę.

Gdy tylko zamknięto za nimi bramę, odezwała się jeszcze przez okno:

— Dziewczęta, dziewczęta! Czy wzięłyście ładne chusteczki do nosa?

— Tak, tak, maleńkie i ładne, a Małgosia swoją skropiła wodą kolońską! — krzyknęła Ludka, dodając ze śmiechem gdy się oddaliły: — Zdaje mi się, że mama zapytałaby o to, gdybyśmy uciekały przed trzęsieniem ziemi.

— To jedno z jej arystokratycznych upodobań i zupełnie właściwe, bo prawdziwą damę zawsze poznaje się po świeżych rękawiczkach i chustce do nosa — odparła Małgosia, która także miała sporo maleńkich „upodobań arystokratycznych”.

— Nie zapomnij, Ludko, schować tylny bryt. Czy moja szarfa dobrze leży? A uczesanie czy nie bardzo źle wygląda? — pytała Małgosia przy gotowalni pani Gardiner, odchodząc od lustra po długim przeglądaniu się.

— Wiem, że zapomnę, ale jak zobaczysz, że robię coś niestosownego, to mrugnij, dobrze? — odrzekła Ludka, prostując sobie kołnierzyk i naprędce gładząc włosy szczotką.

— Nie wypada mrugać, ale podniosę w górę brwi, jeżeli będzie coś złego, a opuszczę je w dół, jak wszystko będzie w porządku. Pamiętaj trzymać się prosto i stawiać drobne kroki. Jeżeli cię komuś przedstawią, nie podawaj ręki do uścisku, to niepotrzebne.

— Jakim sposobem uczysz się tych pięknych manier? Ja w żaden sposób nie mogę! Słuchaj, jakaś wesoła muzyka!

Zeszły na dół trochę nieśmiało, gdyż rzadko bywały na zabawach, a chociaż to małe zgromadzenie było nieformalne, dla nich stanowiło ważne wydarzenie. Pani Gardiner, dama poważna i niemłoda, przywitała je uprzejmie i poleciła najstarszej ze swych sześciu córek. Małgosia znała Salusię, więc bardzo szybko poczuła się swobodnie, ale Ludka, nielubiąca towarzystwa dziewcząt, stała na uboczu, pilnie ukrywając pod ścianą tylny bryt, i tak się czuła nie na miejscu, jak konik w kwiatowym ogrodzie. Kilku wesołych chłopców rozprawiało w innej części pokoju o ślizgawce, Ludka więc miała wielką ochotę przyłączyć się do nich, bo ślizganie się było jej największą rozkoszą. Zatelegrafowała swoje życzenie do Małgosi, która tak groźnie podniosła brwi w górę, że nie śmiała się ruszyć. Nikt nie podszedł z nią rozmawiać, gromadka stojąca w jej pobliżu powoli rozproszyła się, a wreszcie pozostała sama. Nie mogła swobodnie krążyć ani się bawić, obawiając się, że ktoś zobaczy przypalony bryt, więc się tylko przyglądała innym z niejaką rozpaczą, póki nie zaczęto tańczyć. Małgosia zaraz została zaproszona i jej ciasne trzewiczki tak żywo się obracały, że nikt by nie odgadł, jaki ból znosi z uśmiechem; Ludka spostrzegła, że jakiś wysoki, rudy młodzieniec zmierza do jej kąta, i obawiając się, aby jej nie poprosił do tańca, usunęła się za firankę, żeby się spokojnie przyglądać i bawić. Na nieszczęście ktoś inny nieśmiały wybrał to samo schronienie, bo gdy firanka opadła za nią, znalazła się twarz w twarz z młodym Laurence'em.

— Mój Boże, nie widziałam, że tu ktoś jest! — wyjąkała, chcąc się wycofać tak prędko, jak się tam schowała.

Ale chłopiec roześmiał się i rzekł żartobliwie, chociaż zdawał się trochę przestraszony:

— Proszę na mnie nie zważać, możesz pani zostać, jeżeli masz ochotę.

— Czy nie będę przeszkadzać?

— Bynajmniej. Schroniłem się tu tylko dlatego, że znając mało osób, byłem z początku jakiś nieswój.

— Ja tak samo. Zostań pan, chyba że wolisz odejść.

Chłopiec usiadł na powrót i przyglądał się swym butom, ale Ludka, chcąc się okazać grzeczna i swobodna, rzekła:

— Zdaje mi się, że pana już widziałam, mieszkasz obok nas, nieprawdaż?

— Po sąsiedzku. — Spojrzał na nią i roześmiał się głośno, bo jej sztywne zachowanie się bawiło go w porównaniu z tamtą rozmową o krykiecie, gdy odniósł do domu jej kota.

To ją zupełnie ośmieliło. Roześmiała się także i rzekła serdecznie:

— Tak nas ucieszył pana podarek na Boże Narodzenie.

— To mój dziadek go przysłał.

— Ale pan mu nasunąłeś tę myśl, nieprawdaż?

— Jak się ma kotek, panno March? — zapytał, przymuszając się do poważnej miny, chociaż czarne oczy błyskały mu figlarnie.

— Zdrów, dziękuję ci, panie Laurence, ale ja nie jestem panną March, tylko Ludką — odrzekła panienka.

— A ja nie jestem panem Laurence, tylko Arturem. Na pierwsze imię dano mi Teodor, ale go nie lubię, bo koledzy nazywali mnie Dora; postanowiłem więc, żeby mi mówili Arturze.

— Ja także nienawidzę mego imienia — takie sentymentalne! Chciałabym, żeby mi wszyscy mówili Ludwiko, zamiast Ludko. Jak pan tego dokonałeś, że chłopcy przestali cię nazywać Dorą?

— Przykazałem im.

— Ja nie mogę przykazać ciotce March, więc chyba muszę to znosić — i westchnęła z rezygnacją.

— Czy nie lubisz tańczyć, Ludko?

— Dosyć lubię, jak dużo jest miejsca i wszyscy są weseli. Ale w takim salonie z pewnością przewróciłabym coś, deptałabym po nogach, albo niezawodnie przydarzyłoby mi się coś równie okropnego. Unikam więc guza i wszelkie powodzenia zostawiam Małgosi. A pan, czy nie tańczysz?

— Czasami, ale długi czas byłem za granicą i od niedawna jestem z powrotem, więc się tu nie obeznałem ze wszystkim.

— Za granicą! — wykrzyknęła Ludka. — Opowiedz mi pan coś! Ja tak serdecznie lubię słuchać opisów podróży.

Artur widocznie sam nie wiedział, od czego zacząć, ale ciekawe pytania Ludki wprowadziły go wkrótce na tor. Opowiadał jej więc, że oddano go do szkoły w Vevey, gdzie chłopcy nigdy nie noszą kapeluszy i mają flotę ze statków na jeziorze, a w czasie wakacji wybierają się z nauczycielami na pieszą wędrówkę po Szwajcarii.

— Jakżebym tam chciała być! — wykrzyknęła Ludka. — Czy byłeś pan w Paryżu?

— Spędziliśmy tam zeszłą zimę.

— I mówisz po francusku?

— W Vevey nie wolno nam było inaczej mówić.

— Powiedz coś, żebym usłyszała. Umiem czytać, ale nie mogę się nauczyć wymowy.

— Quel nom a cette jeune demoiselle en les pantoufles jolies? — rzekł usłużnie Artur.

— Jak ładnie mówisz! To znaczy: kim jest ta panienka w pięknych pantofelkach, nieprawdaż?

— Oui, mademoiselle.

— To moja siostra Małgorzata, o czym dobrze wiedziałeś. Czy ci się podoba?

— Bardzo. Przypomina mi niemieckie dziewczęta, bo ma taką świeżą cerę, spokojne rysy i tańczy z dystynkcją.

Ludka zarumieniła się, słysząc tę pochwałę, i zapamiętała ją, żeby powtórzyć siostrze. Tak długo razem przyglądali się towarzystwu, udzielali sobie uwag i gawędzili, że zdawało im się, iż ich łączy dawna znajomość. Artur prędko otrząsnął się z nieśmiałości, bo męskie obejście Ludki bawiło go i dodawało mu swobody. Ona także odzyskała wesołość, gdyż zapomniała o sukni i nikt na nią nie podnosił brwi. Polubiła bardzo młodego Laurence'a i raz po raz przyglądała mu się bacznie, żeby go opisać dziewczętom. Nie miały braci, a kuzynów bardzo mało, więc znajomość z chłopcem była dla nich nowością. „Kręcące się czarne włosy — powtarzała sobie — ciemna cera, duże czarne oczy, długi nos, ładne zęby, małe ręce i nogi, wzrost taki jak mój. Bardzo grzeczny, jak na chłopca, i przy tym wesoły. Ciekawam, ile ma lat?”

Miała to pytanie na końcu języka, lecz powstrzymała się w porę, z niezwykłym taktem starając się tego dowiedzieć okrężną drogą.

— Pewno niedługo wstąpisz do kolegium? Widzę, że harujesz nad książkami, to jest, chciałam powiedzieć, że studiujesz pilnie. — I zarumieniła się ze wstydu, że to straszne „harujesz” wymknęło jej się z ust.

Artur uśmiechnął się, ale go to widać nie obraziło, i odpowiedział, wzruszając ramionami:

— Dopiero za dwa, trzy lata, w każdym razie nie prędzej, aż skończę siedemnaście lat.

— Masz dopiero piętnaście? — zapytała, spoglądając na dużego chłopca, któremu dawała już siedemnaście lat.

— W przyszłym miesiącu skończę szesnaście.

— Jakżebym chciała chodzić do kolegium. A ty nie masz ochoty, jak mi się zdaje?

— Najmniejszej. Tam młodzież włóczy się tylko dniem i nocą, i w ogóle nie podoba mi się jej tryb życia.

— A co ci się podoba?

— Mieszkać we Włoszech i żyć według swoich upodobań.

Ludka miała wielką ochotę zapytać, jakie one są, ale jakoś surowo ściągnął czarne brwi, więc chcąc zmienić temat rozmowy, zaczęła wybijać takt stopą i rzekła: — Wspaniała polka, czemu jej nie spróbujesz?

— Służę ci — odpowiedział z dziwacznym, krótkim ukłonem, na francuski sposób.

— Nie mogę, powiedziałam Małgosi, że nie będę tańczyć z powodu… — zatrzymała się, niepewna widocznie, czy mówić, czy się roześmiać.

— Z powodu? — ciekawie zapytał Artur.

— Nie powiesz nikomu?

— Nigdy!

— Otóż, przyszedł mi do głowy nieszczęśliwy pomysł stanąć przed kominkiem i przypaliłam sobie tę suknię. Chociaż jest starannie naprawiona, to widać różnicę i Małgosia zaleciła mi siedzieć spokojnie, żeby nikt tego nie zobaczył. Możesz się śmiać, jeżeli chcesz, wiem, że to zabawne.

Artur nie śmiał się jednak, tylko patrzył w ziemię przez chwilę i z dziwnym wyrazem twarzy powiedział bardzo mile:

— Mniejsza o to, posłuchaj, jak sobie poradzimy. Tam, z drugiej strony pokojów, jest długa sień, możemy swobodnie tańczyć i nikt nas nie zobaczy. Chodźmy!

Ludka podziękowała i poszła chętnie, żałując, że nie ma dwóch czystych rękawiczek, bo spostrzegła, że jej tancerz wkłada śliczne, perłowego koloru. Sień była pusta i doskonale im było tańczyć polkę. Artur dobrze tańczył i nauczył ją niemieckiego pas, które zachwyciło ją, bo jest skoczne i pełne życia. Gdy muzyka zamilkła, usiedli na schodach, żeby odpocząć, i Artur opisywał jakąś zabawę heidelberską, kiedy pojawiła się Małgosia. Na dany znak Ludka chętnie poszła do jednego z bocznych pokojów, gdzie zastała siostrę, która leżąc z bladą twarzą na sofie, trzymała się za stopę.

— Zwichnęłam sobie kostkę. Ten głupi obcas wykręcił się i okropnie cierpię. Tak boli, że trudno mi stać, i nie wiem, jak wrócę do domu — rzekła, wijąc się na sofie.

— Wiedziałam, że pokaleczysz nogi przez te niedorzeczne korki. Przykro mi, ale nie widzę innego sposobu, jak żebyś wsiadła do powozu albo tu przenocowała — odparła Ludka, ostrożnie głaszcząc biedną kostkę.

— Nie mogę nająć powozu, bo to dużo kosztuje, a pewnie nawet nie dostałabym, gdyż prawie wszyscy przybyli tu własnymi ekwipażami; wreszcie, do stajni jest daleko i nie mam kogo posłać.

— Ja pójdę.

— Nie, nie. Już po dziesiątej i panują egipskie ciemności. Nie mogę tu zostać, bo jest pełno osób i u Salusi przenocuje kilka panienek. Poleżę, póki Anna nie przyjdzie, a potem będę musiała iść piechotą.

— Poproszę Artura, żeby poszedł — rzekła Ludka i uspokoił ją ten pomysł.

— Zmiłuj się, nie rób tego! Nie proś go i nie mów nikomu. Podaj mi tylko kalosze, a te trzewiki wsuń między nasze rzeczy. Nie mogę już tańczyć, więc jak tylko będzie po kolacji, czatuj na Annę i zaraz powiedz mi, jak przyjdzie.

— Teraz właśnie przechodzą do jadalni, ale ja wolę zostać z tobą, nie pójdę.

— Owszem, moja droga, idź i przynieś mi kawy. Taka jestem zmęczona, że nie mogę się ruszyć.

Położyła się, chowając starannie nogi obute w kalosze, a Ludka pobiegła do jadalni, przebywszy chiński gabinet i pokoik, gdzie stary pan Gardiner posilał się na osobności. Sięgnęła po kawę, lecz natychmiast rozlała ją na przedni bryt sukni.

— Ach, mój Boże, jaka jestem niezręczna! — wykrzyknęła, wycierając plamy rękawiczką Małgosi.

— Czy mogę w czymś pomóc? — odezwał się przyjazny głos. Był to Artur, z filiżanką kawy w jednej ręce, a z talerzykiem lodów w drugiej.

— Chciałam wziąć coś dla Małgosi, która nie może tu przyjść, bo jest bardzo zmęczona. Ktoś mnie potrącił i oto w jakim pięknym stanie jestem — odpowiedziała, patrząc smutno na poplamioną suknię i zniszczoną rękawiczkę.

— Co za szkoda! Rozglądałem się właśnie, komu by to podać; czy mogę zanieść siostrze?

— O, dziękuję, pokażę panu zaraz, gdzie ona jest. Sama nie zaniosę, bo narobiłabym sobie nowej biedy.

Wskazała mu drogę, zaś Artur, jakby przyuczony usługiwać damom, przystawił stoliczek, przyniósł drugą porcję lodów i kawy dla Ludki i tak był grzeczny, że nawet wymagająca Małgosia nazwała go „miłym chłopcem”. Zabawiali się cukierkami, dewizami i właśnie doskonale im szła spokojna gra w szeptanego z inną młodzieżą, która się do nich przyłączyła, kiedy zjawiła się Anna. Małgosia, zapominając o nodze, wstała tak żywo, że musiała się chwycić Ludki i krzyknęła z bólu.

— Cicho, nic nie mów! — szepnęła, dodając głośno: — skręciłam sobie trochę nogę, nic więcej — i kulejąc, poszła na górę po rzeczy.

Anna łajała, Małgosia płakała, a Ludka traciła głowę. Wreszcie postanowiła sama się tym zająć. Zbiegła zatem na dół i spotkawszy służącego, poprosiła go o sprowadzenie powozu, ale powiedział jej, że został wynajęty i nie zna tej okolicy. Oglądała się więc znowu za jakąś pomocą, kiedy Artur, usłyszawszy, o co chodzi, podszedł, żeby zaoferować powóz swego dziadka, który właśnie zajechał.

— Jeszcze tak wcześnie, nie możesz się wybierać — rzekła Ludka, wahając się, czy przyjąć propozycję, chociaż jej odpowiadała.

— Zwykle wracam wcześnie do domu. Niech mi będzie wolno odwieźć panie, przecież mi to nawet po drodze, zresztą podobno deszcz pada.

To ją przekonało na koniec. Opowiedziawszy mu o przykrym wypadku Małgosi, z wdzięcznością przyjęła grzeczną przysługę i pobiegła na górę po towarzyszki. Anna miała koci wstręt do deszczu, nie sprzeciwiała się zatem i powróciły wygodnym, zamykanym powozem, w którym było im wesoło i miło. Artur usiadł na koźle, więc Małgosia mogła wyciągnąć nogę i swobodnie rozmawiały o wieczorku.

— Ja się doskonale zabawiłam, a ty? — spytała Ludka, rozpinając włosy i układając się wygodnie.

— Ja także, póki mnie noga nie rozbolała. Anusia Muffat, przyjaciółka Salusi, polubiła mnie sobie i prosi, żebyśmy razem przyjechały do niej na tydzień. Wejdzie w świat z otwarciem opery i jeżeli mama pozwoli pojechać, to czekają mnie świetne zabawy — powiedziała Małgosia, uśmiechając się do tej myśli.

— Widziałam, jak tańczyłaś z tym rudym mężczyzną, od którego uciekłam. Czy jest miły?

— O bardzo! To kasztanowate włosy, nie rude. Był niezmiernie grzeczny i tańczyłam z nim wyborną redowę.

— Wyglądał jak szarańcza w konwulsjach, robiąc to nowe pas. Nie mogliśmy się z Arturem powstrzymać od śmiechu. Słyszałaś?

— Nie, ale zachowaliście się bardzo niegrzecznie. Coście robili cały czas w tym ukryciu?

Ludka opowiedziała swoje przygody, a kiedy skończyła, powóz stanął przed domem. Serdecznie podziękowały Arturowi, życzyły mu dobrej nocy i po cichu wsunęły się do sieni, żeby nikogo nie obudzić. Ale gdy drzwi skrzypnęły, ukazały się dwa nocne czepeczki i dwa rozespane, lecz ciekawe głosy zawołały:

— Opowiadajcie o wieczorze! Opowiadajcie o wieczorze!

Ludka z wielką „nieznajomością manier”, według Małgosi, schowała trochę cukierków dla dziewczynek, które wkrótce usnęły, wysłuchawszy najważniejszych wydarzeń.

— Zdaje mi się, że jestem wielką panią: powracam z zabawy powozem, siedzę sobię w negliżu, a garderobiana mi posługuje — rzekła Małgosia, podczas gdy siostra okładała jej nogę arniką i czesała włosy.

— Nie sądzę, żeby wielkie panie bawiły się choć trochę lepiej od nas, mimo przypalonych włosów, starych sukien, jednej rękawiczki na każdą i ciasnych trzewików, w których wykręcamy sobie nogi, skoro jesteśmy tak nierozsądne, żeby je nosić.

Zdaje się, że Ludka miała słuszność.

 

Koniec wersji demonstracyjnej.