Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Małpa, która zrozumiała Wszechświat. Ewolucja umysłu i kultury
to opowieść o najdziwniejszym zwierzęciu zamieszkującym planetę Ziemia – o człowieku. Książkę otwiera pytanie, co pomyślałby o naszym gatunku naukowiec z obcej planety, gdyby wylądował tu z misją badawczą. Jak zinterpretowałby różnice płciowe, obyczaje seksualne, nasz altruizm i naszą kulturę? Autor, Steve Stewart-Williams, odpowiada na te pytania, łącząc dwie perspektywy teoretyczne – psychologię ewolucyjną i teorię ewolucji kulturowej. Przy przyjęciu tej perspektywy główne założenie jest oczywiste – ludzie są zwierzętami ukształtowanymi przez dobór naturalny, co oznacza, że tak samo jak wszystkie zwierzęta ewoluowaliśmy, by przekazywać swoje geny. Sytuacja się skomplikowała, gdy w pewnym momencie naszych dziejów wyewoluowaliśmy też zdolność do tworzenia i przekazywania kultury. Od tej chwili kultura zaczęła też ewoluować, zmieniając siebie i nas. To ten proces sprawił, że z małp kryjących się przed drapieżnikami na afrykańskiej sawannie staliśmy się małpami, która zasiedliły praktycznie wszystkie kontynenty, a niektóre z nich nawet coraz śmielej wyprawiają się poza swoją planetę, a przede wszystkim zaczynają też coraz lepiej rozumieć Wszechświat, którego są nieskończenie drobną częścią.
W poprzedzonej obszernym wstępem Michaela Shermera książce czytelnik znajdzie:
• Przystępne wprowadzenie do behawioralnej psychologii ewolucyjnej.
• Darwinowskie wyjaśnienie kluczowych elementów ludzkiego życia: różnic płciowych, miłości romantycznej i rodzicielskiej, zazdrości, altruizmu, religii i języka (a przy okazji tolerancji laktozy).
• Rzetelny przegląd nowych teorii ewolucji kultury, w tym kumulatywnej teorii kultury, modelu kulturowego doboru grupowego, memetyki oraz hipotezy koewolucji genowo-kulturowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 827
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Małpa, która zrozumiała WszechświatEwolucja umysłu i kultury
Steve Stewart-Williams
Copyright © 2018, 2020 Steve Stewart-Williams
All rights reserved.
Przedruk i kopiowanie oraz rozpowszechnianie fragmentów lub całości w dowolnej postaci wyłącznie za pisemną zgodą wydawcy.
Przekład: Piotr J. Szwajcer
Opracowanie redakcyjne: Zespół ALFA
Korekta: Zespół Q
Projekt okładki: Studio Gonzo & Co.
Wydawnictwo CiS
02-526 Warszawa,
Opoczyńska 2A/5
e-mail: [email protected]
www.cis.pl
Wydanie I
Stare Groszki 2022
ISBN e-book 9788361710783
12 lutego 2019 roku (to „Dzień Darwina”, który urodził się 12 lutego 1809 roku) opublikowane zostały wyniki kolejnych badań Pew Research, w których, tak jak w poprzednich latach, pytano Amerykanów między innymi o ich stosunek do teorii ewolucji1. Wyniki były — jak zwykle — dość przygnębiające.
• Jedna trzecia respondentów (33 procent) uznała za prawdziwe stwierdzenie „człowiek wyewoluował w toku procesu doboru naturalnego, w który nie był zaangażowany Bóg ani żadna inna siła wyższa”.
• Niemal połowa (48 procent) stwierdziła, że ewolucja zachodzi, ale jest to proces „kierowany lub akceptowany przez Boga albo inna siłę wyższą”.
• Prawie jedna piąta (18 procent) ankietowanych uznała, że „odrzuca w pełni teorię ewolucji, bo człowiek od początku istniał w swojej obecnej postaci”[1].
Znaczący wpływ na stosunek do ewolucjonizmu ma, jak się okazuje, wyznanie. Wśród białych ewangelikanów akceptację dla teorii ewolucji wyraziło tylko cztery procent respondentów, a niemal dziesięć razy więcej (38 procent) członków tych Kościołów jest zwolennikiem poglądu, że człowiek „zawsze istniał w obecnej formie”. Katolicy najwyraźniej większym stopniu pogodzili się z ewolucją (na co pewnie wpływ miały głośne proewolucyjne deklaracje papieża Jana Pawła II z 1996 roku), bo obecnie już „aż” 56 procent amerykańskich wyznawców tej religii akceptuje twierdzenie, że gatunek ludzki ewoluował w procesie „kierowanym przez Boga lub inną siłę wyższą”, a co więcej, niemal 30 procent postrzega ewolucję człowieka jako proces w pełni naturalny. W grupie osób deklarujących się jako ateiści lub agnostycy (bądź niezwiązani z żadną religią instytucjonalną) prawie dwie trzecie (64 procent) podpisało się pod stwierdzeniem, że gatunek ludzki ewoluował bez żadnej ingerencji „sił wyższych”.
Poglądy na ewolucję są też skorelowane z afiliacjami politycznymi, acz już słabiej. Gallup analizował tę kwestię w roku 20122 i z badań tej agencji wyszło, że „58 procent Republikanów wierzy, że Bóg stworzył człowieka w jego obecnej postaci w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat”, a tylko pięć procent gotowych jest zgodzić się z twierdzeniem, że ewolucja gatunku ludzkiego była naturalnym, niesterowanym procesem. Te wyniki nie są raczej zaskakujące, natomiast bez wątpienia jest niespodzianką, że również 41 procent wyborców Demokratów i praktycznie tyle samo (39 procent) wyborców niezależnych deklaruje, że człowieka w jego dzisiejszej postaci stworzył Bóg nie dawniej niż dziesięć tysięcy lat temu. Równie intrygujące jest to, że tylko 19 procent Demokratów (i tyle samo wyborców niezależnych) akceptuje model niesterowanej ewolucji gatunku ludzkiego, a też że niemal jedna trzecia i Republikanów (31 procent) i nawet nieco więcej Demokratów (32 procent) podziela przekonanie, że ewolucją gatunku ludzkiego kieruje Bóg.
Czemu mnie to dziwi? Otóż wydawało mi się, że wśród Demokratów powszechniejszy jest obyczaj pozyskiwania wiedzy o świecie nie z Pisma Świętego, ale z czasopism naukowych, najwyraźniej jednak się myliłem. Ewidentnie w kwestii poglądów na pochodzenie człowieka odgrywać muszą istotną rolę jakieś inne czynniki niż tylko racjonalne rozumowanie i dowody empiryczne, które jednoznacznie wskazują na naturalistyczne, ewolucyjne wyjaśnienie pochodzenia człowieka. W książce Why Darwin Matters, którą opublikowałem w roku 2006, wskazałem sześć powodów, dla których ludzie odrzucają teorię ewolucji. Oto one:3
1. Uogólniony lęk przed tym, że nauka stanowi zagrożenie dla religii. To egzemplifikacja modelu, który nazwałem modelem „skonfliktowanych światów”, opierającego się na założeniu, że człowiek musi wybierać między nauką a religią. Jego przeciwieństwem jest „model jednoświatowy”, w którym nauka ma służyć do dowodzenia prawd religijnych. Wyróżniłem też „model odrębnych światów”, zgodnie z którym nauka i religia zajmują odrębne domeny (to oczywiste odniesienie do słynnej NOMY — NonOverlaping MAgisteria, czyli „Nienakładających się Magisteriów” Stephena Jaya Goulda)4. I jakkolwiek procent Amerykanów deklarujących wiarę w Boga spada w ostatnich latach, rośnie natomiast liczba tych, którzy określają się jako niereligijni i/lub niezwiązani z żadnym konkretnym wyznaniem (ta grupa to już 23 procent całej populacji i 34 procent milenialsów5), to jednak, jak wynika z badań, nadal około 90 procent Amerykanów wierzy w istnienie jakiejś wyższej siły (nawet jeśli nie jest to już biblijny Bóg)6, a 59 procent uważa, że nauka i religia są ze sobą skonfliktowane7.
2. Szczególny lęk już nie przed całą nauką, ale przed teorią ewolucji, jako osobliwie groźną dla religii. I istotnie pewne twierdzenia religii Abrahamowych, jak choćby wiek Ziemi czy sekwencja zdarzeń opisanych w Księdze Rodzaju, są wprost sprzeczne z tym, co mówi na ten temat nauka. Na szczęście większość wyznań religijnych jest dziś na tyle elastyczna, że ich przedstawiciele potrafią już zaakceptować nieodparte naukowe dowody i pogodzić się z tym, że święte pisma należy odczytywać jako alegorię. Tyle że amerykańskie kościoły fundamentalistyczne — ewangelikalne i część pozostałych denominacji protestanckich — pozostają wobec nauki sceptyczne i zdecydowanie odrzucają zwłaszcza ewolucjonizm (choć w ostatnich dekadach na ich celowniku znalazło się również naukowe podejście do zmiany klimatu)8.
3. Niezrozumienie teorii ewolucji. Kontrowersje wiążące się ze sporem ewolucjonizmu z kreacjonizmem sprawiają, że [w Stanach Zjednoczonych] teoria ewolucji jest często eliminowana z programów szkolnych, a nawet jeśli znajduje się w podstawie programowej, wielu nauczycieli unika jej omawiania, by uniknąć potencjalnego konfliktu z administracją szkoły lub rodzicami. Efekt jest taki, że jak pokazały badania Gallupa z 2001 roku, 66 procent Amerykanów twierdzi, że nie wie nic lub prawie nic („czuje się niedoinformowana”) o teorii ewolucji9.
4. Lęk przed ewolucją jako zagrożeniem dla naszego człowieczeństwa. Kopernik pokazał, że nie jesteśmy centrum świata, Darwin zrobił coś w pewnym sensie jeszcze gorszego — odkrył, że jesteśmy „tylko” zwierzętami, które jak wszystkie inne ziemskie stworzenia podlegają tym samym naturalnym prawom. Nancy Pearcey, członkini Discovery Institute, zeznając przed Komitetem Prawnym Kongresu Stanów Zjednoczonych, zacytowała w pewnej chwili popularną piosenkę, w której znalazły się takie słowa: „ty i ja, maleńka, jesteśmy tylko ssakami, zróbmy to więc tak, jak pokazują na kanale Discovery”. Przytoczyła te słowa, bo jej zdaniem stanowią one jeden z dowodów na to, że skoro amerykański system prawny ma być oparty na powszechnie podzielanych wartościach moralnych, to jedyną metodą podtrzymania takiego systemu wartości, jest, jak to określiła, powszechna i niepodważalna zgoda na istnienie „nieosądzalnego sędziego” i „niestworzonego stwórcy”10.
5. Zrównanie ewolucji z nihilizmem i upadkiem moralnym. Rozumowanie to przebiega następująco — z ewolucjonizmu wynika, że nie ma Boga, czyli akceptacja tej teorii prowadzi do ateizmu. Bez wiary w Boga nie ma moralności i życie pozbawione jest (wyższego) sensu, a bez moralności i poczucia sensu życia społeczeństwo i cywilizacja nie mogą przetrwać, bo znika to, na czym się opierają. Bez cywilizacji zaś ludzie są skazani na życie jak zwierzęta, jak prymitywne bestie. Taką logiką posłużył się choćby znany konserwatywny komentator Irving Kristoll, pisząc: „Gdy mowa o kondycji ludzkiej, jedna rzecz nie ulega wątpliwości — żadna wspólnota nie może przetrwać, jeśli jej członkowie zaczną wierzyć — lub nawet tylko podejrzewać — że prowadzą bezcelowe życie w pozbawionym wyższego sensu Wszechświecie”11.
6. Lęk przed tym, że akceptacja teorii ewolucyjnej oznacza zgodę na to, iż natura ludzka jest stała i niezmienna. Ta swoista odmiana genetycznego determinizmu łączy się z radykalną krytyką socjobiologii i psychologii ewolucyjnej, którym zarzuca się właśnie deterministyczne implikacje, a mianowicie to, iż wynika z nich nieskuteczność reform politycznych i polityk antydyskryminacyjnych. Warto podkreślić, że podczas gdy pięć wcześniej opisanych przyczyn odrzucania ewolucjonizmu ma swoje źródła (oraz zwolenników) głównie po prawej stronie sceny politycznej, a to z tego powodu, że to religijnie motywowani konserwatyści postrzegają w teorii ewolucji atak na kluczowe religijne dogmaty, to zarzut genetycznego determinizmu formułowany jest przez tzw. progresywną lewicę, która w ewolucjonizmie widzi z kolei groźne wyzwanie dla swoich politycznych przekonań i celów. Tę szczególną postawę nazywam „poznawczym kreacjonizmem”.
Źródeł poznawczego kreacjonizmu trzeba doszukiwać się w odwiecznym sporze natura vs. kultura oraz w gorących debatach nad polityczno-ekonomicznymi implikacjami określonych wizji natury ludzkiej dla kształtu ludzkich społeczeństw. Kreacjoniści poznawczy sprzeciwiają się wszelkim próbom zastosowania ewolucyjnego myślenia do ludzkiego umysłu lub do społeczeństwa, bo obawiają się, że jeśli nasze myślenie, moralność, zachowania społeczne i wybory ekonomiczne kształtują się pod wpływem doboru naturalnego, oznacza to, że wszelkie polityki zmierzające do poprawy ludzkiego losu są skazane na porażkę. Innymi słowy — dla kreacjonistów poznawczych gatunek Homo sapiens podlega ewolucji tylko od pasa w dół.
Ekonomista Thomas Sowell opublikował w roku 1987 książkę A Conflict of Visons, gdzie opisał dwie konkurencyjne wizje natury ludzkiej, które nazwał „wizją wymuszoną” (constrained vision), właściwą dla myśli konserwatywnej, i „niewymuszoną” (unconstrained vision), występującą w refleksji lewicowej (liberalnej). Przy czym, jak pokazał Sowell, ten podział ma bardzo poważne konsekwencje, bo zarówno u konserwatystów, jak i u lewicowych liberałów obserwujemy występowanie względnie spójnego zestaw poglądów na ewidentnie niepowiązane ze sobą problemy społeczne takie jak podatki, państwo dobrobytu, świadczenia socjalne, opieka zdrowotna, wymiar sprawiedliwości czy wojna, a treść tych poglądów zależy głównie od tego, którą to wizję natury ludzkiej — wymuszoną czy niewymuszoną — przyjmują12. Pisze zatem Sowell:
Jeżeli opcje, jakimi dysponuje człowiek, nie są wymuszone i nieuchronnie zamknięte, powszechność zachowań oraz zdarzeń odrażających i tragicznych domaga się nie tylko wyjaśnienia, ale też należy jak najszybciej wskazać rozwiązania, które pozwolą je wykluczyć. Jeśli jednak to nasze wrodzone ograniczenia i namiętności stoją za tymi bolesnymi zjawiskami, odkryć należy tylko, jak ich powszechność można ograniczyć. Zgodnie z wizją niewymuszoną (natury ludzkiej) społeczne zło nie ma nieusuwalnych przyczyn, nie ma zatem żadnego powodu, by kierując się moralnym zaangażowaniem, nie poszukiwać najlepszych rozwiązań problemów społecznych i nie wprowadzać ich w życie. Uznanie za prawdziwą wizji wymuszonej pociąga natomiast za sobą konieczność pogodzenia się również z tym, że jakiekolwiek działania i strategie zmierzające do ograniczenia lub usunięcia wrodzonego zła łączą się z koniecznością poniesienia określonych kosztów, choćby w postaci społecznych szkód poczynionych przez polityki społeczne. W tym wariancie nie możemy zatem liczyć na eliminację zła, a jedynie na rozważny i staranny targ — coś za coś.
W książce Tabula rasa. Spory o naturę ludzką (2002) psycholog Steven Pinker proponuje nieco inne ujęcie dylematu opisanego przez Sowella, inaczej też obie wizje nazywa i przeciwstawia sobie wizję utopijną i wizję tragiczną13:
Zgodnie z wizją utopijną należy jasno określać cele społeczne i opracowywać rozwiązania polityczne, które zmierzają bezpośrednio do ich osiągnięcia. Nierówności ekonomiczne atakuje się tu przez wypowiedzenie wojny ubóstwu, zanieczyszczenie środowiska — przez uchwalanie przepisów dotyczących jego ochrony, nierówności rasowe — przez politykę preferencji, substancje rakotwórcze — przez wprowadzanie zakazów używania określonych dodatków spożywczych. W wizji tragicznej natomiast zwraca się uwagę na egoistyczne motywy ludzi, którzy mieliby wprowadzać te rozwiązania w życie, szczególnie zaś na groźbę ekspansji ich biurokratycznego królestwa, a także na niezdolność człowieka do przewidywania niezliczonych następstw własnych działań, zwłaszcza wtedy, kiedy cele społeczne zderzają się z samolubnymi dążeniami milionów ludzi.
W pewnym sensie współczesny podział na lewicę i prawicę doskonale koresponduje z przyjmowaną w ramach tych światopoglądów wizją świata i to ona właśnie decyduje o odmiennym stanowisku zwolenników obu tych opcji ideologicznych w tak kluczowych kwestiach jak między innymi zakres odpowiedzialności państwa (duża vs. mała), wysokość podatków (wysokie vs. niskie), opieka zdrowotna (państwowa i bezpłatna vs. prywatna i płatna), ekologia (ochrona środowiska vs. nieskrępowany wolny rynek), polityka karna (czynniki społeczne czy indywidualne skłonności jako źródło przestępstw), prawodawstwo (aktywizm i „zasady sprawiedliwości społecznej” vs. legalizm prawny).
Zgadzam się z Sowellem i Pinkerem w tym, że wizja niewymuszona jest utopijna (słowo utopia pochodzi z greki, dosłownie to nie-miejsce). Utopijna także dlatego, że opiera się na szczególnej koncepcji natury ludzkiej znanej w literaturze jako tabula rasa. Człowiek przychodziłby w tym ujęciu na świat jako „niezapisana karta”, co oznaczałoby, że źródłem wszelkich nierówności, niesprawiedliwości i zła na świecie są prawa, obyczaje i instytucje społeczne, a skoro tak, to zmiana owych instytucji i inżynieria społeczna, czyli rozwiązania polityczne, mogą uwolnić naturalny ludzki altruizm i wyeliminować ze świata zło. Co więcej, również fizyczne i intelektualne różnice między ludźmi są w tej utopijnej wizji uznawane za efekt niesprawiedliwości systemu społecznego, czyli ludzie nie są skazani na przynależność do określonej warstwy społecznoekonomicznej, bo te są tylko sztucznym wytworem historycznie ukształtowanych — i opartych na niesprawiedliwości — systemów społecznych, gospodarczych i politycznych. Jednym słowem — świadoma polityka wszystkie nierówności jest w stanie usunąć. Cóż, moim zdaniem taka wizja rzeczywiście opisuje tylko coś, co można by nazwać „nie-miejscem”.
I dlatego właśnie w książce The Believing Brain, którą opublikowałem w roku 2011, starałem się pokazać, że zamiast wybierać między dwiema sztywno zdefiniowanymi (i sprzecznymi) wizjami natury ludzkiej — wymuszoną i niewymuszoną (lub tragiczną i utopijną) — rozsądniej przyjąć inną opcję i zaakceptować realistyczną wizję natury ludzkiej, opartą na istnieniu kontinuum wyznaczonego przez model „niezapisanej karty” na jednym krańcu i genetyczny determinizm na drugim14. Jeżeli wierzysz, że natura ludzka nie jest nieskończenie plastyczna, lecz podlega w pewnej części — w aspekcie fizycznym, poznawczym i moralnym — szczególnym ograniczeniom, jesteś zwolennikiem proponowanej przeze mnie realistycznej wizji człowieka. Kierując się ustaleniami genetyki behawioralnej i psychologii ewolucyjnej, należałoby przyjąć, że te „ograniczenia” determinują ją w czterdziestu do pięćdziesięciu procentach (taką odziedziczalność większości ludzkich cech pokazują badania). Tak więc, zgodnie z wizją realistyczną natura ludzka podlega ograniczeniom narzuconym przez biologię oraz naszą ewolucyjną historię, a wszelkie polityki społeczne, jeśli mają być skuteczne, muszą te ograniczenia uwzględniać, koncentrując się na wzmacnianiu pozytywnych i osłabianiu negatywnych aspektów kondycji ludzkiej.
Realistyczna wizja odrzuca model tabula rasa i liczne jego implikacje, choćby tę, że ludzie są tak plastyczni i tak podatni na inżynierię społeczną (zwłaszcza pod postacią programów rządowych), że odgórne dekretowanie i projektowanie rzeczywistości społecznej ma głęboki sens i praktycznie żadnych wad. Zgodnie z proponowaną tu przeze mnie wizją pierwotnym źródłem harmonii społecznej winny być rodzina, prawa i obyczaje oraz tradycyjne instytucje społeczne, rząd zaś może i powinien ingerować wtedy, gdy w tym naturalnym systemie coś zaczyna szwankować. Zwolennik wizji realistycznej widzi potrzebą moralnej edukacji, której źródłem są rodzice, przyjaciele, rodzina i wspólnota, z tego prostego powodu, że akceptuje dualizm natury ludzkiej, czyli to, że jesteśmy jednocześni i egoistyczni, i altruistyczni, skłonni do konkurencji i do współpracy, chciwi i szczodrzy. Jak pisał Steven Pinker w książce Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury (która w oryginale nosiła tytuł The Better Angels of Our Nature)15, mamy w sobie i owe tytułowe „lepsze anioły”, i „wewnętrzne demony”, a więc potrzebujemy reguł, nauki oraz zachęty do tego, by czynić dobro. Wreszcie wizja realistyczna akceptuje fakt, że ludzie bardzo różnią się od siebie, nie tylko fizycznie, ale również w sferze zdolności poznawczych i moralności, a różnice te są w znacznym stopniu dziedziczne i to one właśnie w dużej mierze decydują o tym, jakie miejsce w społeczeństwie ostatecznie ktoś zajmie.
W ciągu ostatniej dekady przynajmniej w Stanach Zjednoczonych konserwatywny kreacjonizm wyraźnie tracił polityczne i kulturowe wpływy, zwłaszcza wśród elit i młodego pokolenia, na co bez wątpienia miały wpływ liczne przegrane batalie sądowe jego zwolenników, którzy pod maską „naukowego kreacjonizmu” i „teorii inteligentnego projektu” próbowali przemycać religijną ideę „Stworzyciela” do programów szkolnych. Te próby były konsekwentnie i z sukcesem blokowane. Niestety równolegle rosły wpływy innego antyewolucjonistycznego światopoglądu, który tu określiłem mianem „poznawczego kreacjonizmu”, a który zwłaszcza w liberalno-lewicowych mediach i w kręgach akademickich urósł do rangi niepodważalnej doktryny, na straży której stanęła coraz powszechniejsza na amerykańskich kampusach i przyjmująca często chorobliwą wręcz postać „walka” z mową nienawiści i z tzw. mikroagresją. W efekcie mamy na coraz na coraz większej liczbie uczelni tworzoną tzw. safe space, „bezpieczną przestrzeń”, gdzie nie wolno wypowiadać żadnych kontrowersyjnych twierdzeń (czyli dosłownie nic, co ktokolwiek może uznać za potencjalnie zagrażające) i „w ramach obrony akademickich wolności” uniemożliwia się zabieranie głosu każdemu, kto mówi cokolwiek, co z postmodernistycznymi doktrynami się nie zgadza.
Dlatego właśnie książkę Steve’a Stewarta-Williamsa uznaję za tak ważną. Autorowi nie tylko udało się doskonale ukazać nieodparte dowody ewolucji i opisać, w jaki sposób dobór naturalny (w tym dobór płciowy) kształtował organizmy biologiczne (również organizm — oraz umysł — człowieka), ale też znajdziemy w tej książce najlepszą ze znanych mi krytyk poznawczego kreacjonizmu (we wszystkich postaciach) i przekonujący wywód na rzecz odrzucenia obu błędnych wizji natury ludzkiej; tak tragicznej (konserwatywnej), jak utopijnej (lewicowej). Oba Apendyksy, które Stewart-Williams pomieścił w swojej książce — Jak dyskutować ze zwolennikiem koncepcji tabula rasa? i Jak dyskutować z antymemetykiem? — powinny moim zdaniem stać się obowiązkową lekturą dla wszystkich studentów biologii, psychologii, antropologii i socjologii. Może przede wszystkim dlatego, że autor Małpy, która zrozumiała Wszechświat nie ustawia sobie oponenta, tak jak często robią to nieuczciwi polemiści, ale rzetelnie i obiektywnie przedstawia argumenty drugiej strony i potem dopiero, za pomocą nieodpartej logiki i zachowując pełną polemiczną przyzwoitość, je obala. Równie ważnym atutem tej książki jest zmiana perspektywy, jaką proponuje nam jej autor, i spojrzenie na nasz świat okiem antropologa reprezentującego obcą cywilizację. Ten eksperyment myślowy pozwala świetnie ukazać ewolucję naszego umysłu i naszej kultury. Reasumując — cała książka to po prostu prawdziwy majstersztyk naukowego rozumowania, a elegancja stylu autora i jakość prowadzonej argumentacji sprawiają, że każdy uważny czytelnik po jej lekturze bez wahania odrzuci wszystkie postacie kreacjonizmu i uzna prawdziwość realistycznej wizji natury ludzkiej.
I jeszcze jedno. Żyjemy w czasach nadzwyczajnej polaryzacji politycznej i nie tylko w Stanach Zjednoczonych podział na lewicę i prawicę nie był nigdy tak głęboki i to w kluczowych sprawach. Akceptacja realistycznej wizji natury ludzkiej mogłaby pomóc przezwyciężyć ten podział i przywrócić społeczną równowagę. Równowagę, o której myśleli choćby ojcowie-założyciele Stanów Zjednoczonych, projektując ustrój nowego państwa. Ich projekt też opierał się na pewnej szczególnej wizji natury ludzkiej, którą najlepiej chyba scharakteryzował James Madison, pisząc w Federalist Paper Number 5116:
Gdyby ludzie byli aniołami, żaden rząd nie byłby potrzebny. Gdyby aniołowie rządzili ludźmi, nie potrzebna byłaby ani zewnętrzna, ani wewnętrzna kontrola nad rządem. Tworząc rząd, w którym ludzie rządzą ludźmi, największa trudność leży w tym, że musisz wpierw dać rządowi możność kontroli nad rządzonymi; a potem zobowiązać go, by kontrolował również sam siebie.
Do tej samej wizji natury ludzkiej odwoływał się też w swoim inauguracyjnym wystąpieniu prezydenckim Abraham Lincoln, gdzie mówił o „lepszych aniołach naszej natury”17 (to właśnie tę metaforę wykorzystał Steven Pinker w tytule przywołanej przeze mnie wyżej książki). Ale zapewne i Madison, i Lincoln zdawali sobie sprawę, że aby się do tej lepszej strony natury ludzkiej skutecznie się odwołać, trzeba mieć świadomość, że istnieje też ta gorsza. Czyli trzeba być realistą, a nie kreacjonistą.
Książka Steve’a Stewarta-Williamsa do przyjęcia takiej perspektywy skutecznie przekonuje.
Michael Shermer
Przede wszystkim chcę podziękować mojej żonie, Jane Stewart-Williams. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie ona, ta książka by nie powstała. Swój udział w niej mają też nasze dzieci, Darwin i India. Oboje bardzo się zmienili od chwili, gdy zacząłem ją pisać, ale nieustannie są dla mnie źródłem wsparcia, radości i zabawy.
Dziękuję moim byłym już kolegom ze Swansea University, Markowi Blagrove i Michelle Lee, za to że zgodzili się, bym wziął urlop naukowy, co pozwoliło mi rozpocząć pracę nad książką, i dziękuję też moim nowym współpracownikom z University of Nottingham Malaysia Campus, w szczególności Davidowi Keeble, za to, ze nie tylko pozwolił mi kontynuować moje pisanie, ale jeszcze bardzo mnie w nim wspierał.
Martin Daly i nieżyjąca już niestety Margo Wilson mieli wielki wpływ na moje myślenie o psychologii ewolucyjnej — jestem im za to ogromnie wdzięczny.
Dziękuję oczywiście wszystkim, którzy przeczytali cały komputeropis lub poszczególne jego rozdziały. Ci uważni czytelnicy to: Mike Alb, Amy Alkon, John Archer, Susan Blackmore, Baba Brinkman, Neil Carter, Helen Fisher, Rob Lowe, Robert King, Geoffrey Miller, Will Reader, Matt Ridley, Todd Shackelford, Michael Shermer, Beatrice Stewart, Jolyon Stewart, Andrew Thomas, Ben Winter, Lance Workman oraz trzech anonimowych recenzentów z Cambridge University Press.
Praca z moją redaktorką z Cambridge University Press, Janką Romero, od początku była wielką przyjemnością, a jej liczne sugestie pomogły mi tę książkę zdecydowanie poprawić.
Dziękuję wreszcie wszystkim pozostałym, którzy pomagali mi albo w pisaniu, albo w myśleniu na poruszane w książce tematy. Do tego grona należą między innymi Pat Barclay, Chloe Bradley, Andrew Clark, Jerry Coyne, Oliver Curry, Greg Dingle, Céline Durassier, Martie Haselton, Adam Hooper, Stephanie Huitson, Toko Kiyonari, Danny Krupp, Claire Lehmann, Andrew Loughnan, James McKellar, Stewart McWilliam, Randy Nesse, Nikki Owen, Adam Perrott, Steven Pinker, John Podd, David Schmitt, Delia Shanly, Christina Hoff Sommers, Phil Tucker, Alison Walker, Abigail Walkington, Lee White, Barbara Williams i Brian Williams.
John Anderson zasługuje na szczególne podziękowania za dowcip, który pozwoliłem sobie wykorzystać w Raporcie Obcej Cywilizacji.
Ta książka opowiada o najdziwniejszym zwierzęciu żyjącym na tej planecie, o zwierzęciu, które czyta te słowa, i które też je napisało — o człowieku. Tak przywykliśmy do tego, że jesteśmy ludźmi i żyjemy wśród ludzi, że zwykle nie dostrzegamy tego, jak wyjątkowym stworzeniem jesteśmy. Dlatego właśnie proponuję, by spojrzeć na nasz gatunek z innej perspektywy. Ta perspektywa z początku może się wam wydać dość obca, ale tak właśnie ma być. To zdecydowanie „obca” perspektywa, bo chciałbym spojrzeć na nasz gatunek właśnie oczyma przedstawiciela superinteligentnej obcej cywilizacji — antropologa z planety Betelguese III, który właśnie przybył (a może lepiej byłoby powiedzieć przybyła lub przybyło?) na Ziemię transgalaktycznym statkiem TS Beagle, by badać nas „jak badacz oglądający pod mikroskopem stworzonka mrowiące się i mnożące w kropli wody”1. Ów hipotetyczny reprezentant obcej cywilizacji jest nie tylko superinteligentny (co od Ziemian zdecydowanie go odróżnia), ale też jest istotą zdecydowanie niebinarną, bezpłciową i płciowo (oraz genderowo!) neutralną. Jest zresztą nie tylko aseksualny, ale też a-społeczny, a-moralny, a-religijny i a-muzyczny. Innymi słowy — kompletnie obce są tej istocie[2] wszystkie elementy ludzkiego życia, które dla nas są tak oczywiste, że ich obecności sobie nie uświadamiamy, bo uznajemy je za pewnik. I dlatego właśnie jego perspektywa może być dla nas użyteczna, bo takie nieuprzedzone i nierozumiejące spojrzenie sprawia, że swojskie staje się raptem dziwne, czyli pozwala dostrzec te aspekty człowieczeństwa, które zwykle przeoczamy, bo są w nas tak głęboko zakorzenione, że nie zdajemy sobie sprawy, iż również one — a może przede wszystkim one — wymagają wyjaśnienia.
Tak na wszelki wypadek, nim przejdę dalej, krótka dygresja. Otóż chciałbym, by było jasne, że kompletnie nie wierzę w to, by jakiś przedstawiciel obcej cywilizacji kiedykolwiek odwiedził Ziemię. Oczywiście jest całkiem możliwe, że gdzieś indziej we Wszechświecie też wyewoluowało inteligentne życie. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że jakikolwiek jego reprezentant dotarł na naszą planetę, by nas śledzić, testować lub nawiązać kontakt (jak powiedział kiedyś Stephen Hawking: „Trudno traktować poważnie raporty o UFO, skoro ci rzekomi obcy ukazują się wyłącznie dziwakom i wariatom”2). To, że do takiej wizyty nigdy nie doszło, nie oznacza jednak, iż nie warto zadać sobie kilku prostych pytań — co pomyślałby sobie o naszym gatunku taki „alien”, gdyby przypadkiem trafił na Ziemię?; Jak zinterpretowałby chociażby różnice płciowe, nasze zachowania seksualne, zachowania rodzicielskie, religie, języki, muzyką i naukę?
A oto jak wyobrażam sobie, jak mógłby wyglądać raport, który owa istota mogłaby po powrocie na swoją ojczystą planetę zaprezentować galaktycznej społeczności naukowej:
RAPORT „OBCEGO” [fragmenty artykułu opublikowanego w prestiżowym czasopiśmie naukowym „Proceedings of the Betelgeusean Academy of Sciences”]
Ziemia to mała i niepozorna planeta orbitująca wokół jednej z niczym niewyróżniających się gwiazd na obrzeżach naszej galaktyki. Po raz pierwszy zwróciła na siebie uwagę Wielkiej Rady Galaktycznej około dwudziestu pięciu cykli temu, gdy jeden z naszych czołowych innoświatologów, Seer Ram Tin, dostrzegł dziwne zjawiska zachodzące się na samej planecie i w jej bezpośrednim otoczeniu3. Wcześniej, przez z grubsza cztery i pół miliarda lat swojej historii, Ziemia zmieniała się bardzo powoli, głównie wskutek impaktów i aktywności wulkanicznej. Kilka tysięcy lat temu te zmiany gwałtownie przyspieszyły. Najpierw zaczęły znikać lasy, sukcesywnie zastępowane, jak się włąśnie dowiedziałem, przez pola „owsa”, „ryżu” i „pszenicy”. Potem na powierzchni zaczęły wyłaniać się dziwne sztuczne struktury obecnie nazywane „miastami”, które wkrótce rozprzestrzeniły się po powierzchni całej planety niczym kolonie bakterii, a na ziemiach otaczających owe „miasta” ujawniał się podziały gruntów na prostokąty i inne kształty geometryczne. W ostatnim stuleciu tempo tych zmian znacznie przyspieszyło i w dodatku planeta stała się intensywnym źródłem fal radiowych. Wkrótce potem na orbicie wokółziemskiej pojawiły się zbudowane z metalu obiekty, a niektóre z tych obiektów nawet tę orbitę opuściły i rozpoczęły podróż przez przestrzeń kosmiczną. Ci nieliczni samotni wędrowcy wysyłali z drogi strumień informacji na rodzimą planetę, co nasunęło niektórym Betelguezjanom pomysł, że być może planeta owa wytworzyła jakiś system sensoryczny i stała się świadoma własnego istnienia (oraz istnienia świata na zewnątrz). To właśnie ta hipoteza wzbudziła zainteresowanie Wielkiej Rady Galaktycznej. Zwołano w tej sprawie specjalne posiedzenie i po trzech nanosekundach burzliwej dyskusji Rada postanowiła, że należy wysłać na planetę Ziemię któregoś z doświadczonych innoświatologów, by ten na miejscu zbadał sprawę. Ostatecznie ten wielki zaszczyt przypadł niżej podpisanemu, gdyż uznano, że jest najwybitniejszym i najzdolniejszym spośród specjalistów, którzy natychmiast mogą podjąć się tego wyjątkowego zadania.
Już wkrótce po dotarciu na miejsce zorientowałem się, że wewnątrz niektórych z owych metalowych machin orbitujących wokół Ziemi znajdują się też istoty zbudowane z mięsa. To potwierdziło moje wcześniejsze podejrzenia, że na tej planecie zachodzi ewolucja przez dobór naturalny. Z początku było dla mnie niejasne, jaką rolę owe mięsne istoty („ludzie”) odegrali w kreacji tych dziwnych zdarzeń, które od tysiącleci obserwowaliśmy z naszej planety. Jedna z hipotez głosiła, że są one organami płciowymi miast (lub ewentualnie metalowych maszyn), dzięki którym te miasta i maszyny mogą się rozmnażać4. Zgodnie z konkurencyjną teorią owe zbudowane z mięsa istoty miałyby być niewolnikami zbóż, kukurydzy i ryżu, które to rośliny w jakiś przemyślny sposób miały je skłonić, aby zaczęły niszczyć ich głównych konkurentów, czyli drzewa, i w ich miejsce wysiewać je same5.
Jakkolwiek nie udało nam się ostatecznie obalić żadnej z tych hipotez, to w tej chwili wśród betelgeuńskich specjalistów dominuje raczej pogląd, iż to jednak właśnie te istoty, czyli tzw. ludzie, są głównym sprawcą procesów, jakie obserwujemy na Ziemi. Zresztą nasze najlepsze komputerowe symulacje też dość jednoznacznie wskazują, że ostatnio ta krucha planeta wręcz padła ofiarą zarazy, jaką stali się dla niej posługujący się technologią ludzie. Przez przypadek (lub może był to projekt, do czego zaraz powrócę) te szalone zbudowane z mięsa roboty odkryły, w jaki sposób coraz większą część materii zaczerpniętej z ziemskiej biosfery można przerabiać na coraz więcej nowych, podobnych do siebie istot ludzkich. Dzięki temu udało im się zaludnić niemal całą Ziemię, podporządkować sobie rośliny, pobudować miasta i wysłać na orbitę metalowe organy czuciowe. Ponieważ właśnie taki przebieg zdarzeń wydaje mi się najbardziej prawdopodobny, zdecydowałem się, że to właśnie ludzie będą głównym obiektem moich badań podczas pobytu na tej planecie. Poniżej przedstawiam skrótowy raport z moich obserwacji.
OSTRZEŻENIE!Ludzie są istotami tak dziwacznymi i nieprawdopodobnymi, że niektórzy Betelgeuńczycy podejrzewają, iż nie mogli powstać w sposób naturalny. To może być zatem sprytne oszustwo Grimmów z Sektora Czwartego bądź też practical joke cywilizacji Narbo z Układu gwiazdy D, słynącej ze swego entuzjazmu do selektywnej hodowli niższych form życia. Moje doniesienia — sprzeczne z tymi domysłami — zostały jednak zweryfikowane przez Wielką Radę Galaktyczną i dlatego obecnie przyjmujemy, że ludzkość to gatunek realnie istniejący i o naturalnym pochodzeniu, a przynajmniej nie ma najmniejszych dowodów, że w ich powstaniu jakikolwiek udział miała pozaziemska inteligencja.
NAJDZIWNIEJSZE ZWIERZĘ
Zacznijmy oczywiście od początków. Każda istota ludzka to zbiór atomów tworzący zorganizowany samoreplikujący się system (organizm, czyli formę życia). Większość życia na Ziemi składa się z organizmów jednokomórkowych, czyli wolnożyjących samodzielnych komórek. Życie każdej istoty ludzkiej też rozpoczyna się od tego etapu — komórki tak małej, że dorosły osobnik w zasadzie nie byłby w stanie jej zobaczyć gołym okiem. Owa komórka jednak bardzo szybko zaczyna się dzielić (i mnożyć) i w stosunkowo krótkim czasie ta ekspandująca zbieranina komórek przybiera kształt istoty ludzkiej. Organizm ludzki można zatem traktować jako wielką kolonię organizmów jednokomórkowych, przy tym te ludzkie kolonie komórkowe należą do szerszej grupy kolonii znanej pod łączną nazwą „zwierzęta”. Co pewien czas te kolonie tworzą nową kolonię — reprodukują się. Podobnie jak większość zwierząt ludzie reprodukują się — rozmnażają — w dziwny i mało efektywny sposób. Zamiast po prostu się sklonować, para istot ludzkich miesza swój materiał genetyczny i tworzy młode, które w zasadzie można uznać za półklona każdego z rodziców. Tyle że takimi rodzicami nie może zostać dowolna para ludzkich organizmów, bo z jakichś przyczyn zwierzęta te istnieją w dwóch formach — męskiej i żeńskiej — i aby powstała nowa kolonia ludzkich komórek, potrzebne są obie te formy.
Większość ziemskich zwierząt żyje w wodzie, ludzie jednak funkcjonują na wyższych, położonych ponad poziomem mórz fragmentach powoli przemieszczających się płyt kontynentalnych. Żyją „na lądzie”. Podobnie jak wszystkie inne lądowe stworzenia są jednak potomkami zwierząt wodnych. Jeżeli ktoś chciałby być precyzyjny, powinien wprost stwierdzić, że są zmodyfikowanymi rybami — ich przednie kończyny to zmodyfikowane płetwy, a szczęki to zmodyfikowane skrzela6. I też jak większość lądowych ryb — oraz większość zwierząt — ludzie raz lub dwa razy na dobę zapadają w stan swoistej hibernacji, co oznacza, że w tym wegetatywnym, semiroślinnym stanie każdy człowiek spędza z grubsza jedną trzecią swego i tak niezbyt długiego życia. W zasadzie nic dziwnego, że tak dużo czasu zajęło ludziom stworzenie cywilizacji.
Muszę przyznać, że im dłużej przyglądałem się tym niewielkim monstrom, tym bardziej czułem się skonfundowany, zwłaszcza od chwili, gdy nabrałem już pewności, że są one efektem działania doboru naturalnego, a nie jakichś dziwacznych eksperymentów laboratoryjnych. Każda wykształcona forma życia dobrze wie, że produktem doboru naturalnego są organizmy nastawione na utrzymanie się przy życiu i stworzenie większej liczby organizmów reprezentujących ten sam, co one, rodzaj. Pod wieloma względami ludzie też tak działają. Pobierają pokarm — paliwo — ze środowiska, unikają zagrożeń, tworzą nowe ludzkie kolonie i troszczą się o nie, nim te nie osiągną dojrzałości. Jest jednak wiele obszarów, na których ludzie ewidentnie działają wbrew podstawowemu ewolucyjnemu imperatywowi, który, jak pamiętamy, głosi: „Przetrwaj i rozmnóż się”. Na przykład większość z nich okazuje skłonność do nadużywania substancji, które ludziom ewidentnie nie służą. Praktycznie u wszystkich występuje też niemal nieodparty apetyt na potrawy, które im szkodzą i drastycznie skracają życie. To jak apetyt na truciznę! Natychmiast narzuca się w tej sytuacji pytanie, jak takie zachowanie mogło wyewoluować. Równie tajemnicze są powszechne ludzkie fobie, wyraźnie niedopasowane do środowiska, w jakim zwierzęta te żyją. Wielu ludzi chociażby chorobliwie lęka się niektórych innych zwierząt, zwłaszcza węży i pająków, mimo że większość z nich żyje w tej chwili w owych miastach, o których już mówiłem, gdzie te zwierzęta, których tak się lękają, nie stanowią praktycznie żadnego zagrożenia. Z kolei u małych ludzi („dzieci”) nagminny jest lęk przed ciemnością, mimo że od tysięcy lat już członkowie tego gatunku spędzają życie w pomieszczeniach, które przed nocnymi zagrożeniami ich chronią. I to nie koniec zagadek. Otóż ludzie nie tylko obawiają się rzeczy, które w istocie w niczym nie zagrażają ich przetrwaniu i reprodukcji, ale wyraźnie nie unikają (wręcz przeciwnie) tych, które takim zagrożeniem już w sposób oczywisty są. Przykłady można by wymieniać bardzo liczne — od „śmieciowego jedzenia” i „papierosów” po „niebezpieczną jazdę po pijaku bez pasów bezpieczeństwa”. Osobny rozdział to „kondomy” i „pigułki”. Otóż większość ludzie nie dość, że nie obawia się środków antykoncepcyjnych, to świadomie je zażywa lub używa, by ograniczyć, a nwet wręcz zablokować własną płodność. I znów — jak dobór naturalny mógł zaprojektować organizm do czegoś takiego!?
Jak już wspomniałem, humanoidy występują w dwóch wariantach — męskim i żeńskim. Niektórzy nie mieszczą się w tym dychotomicznym podziale, ale olbrzymia większość zdecydowanie tak. Mężczyźni i kobiety nie tylko wyglądają nieco inaczej, ale również odmiennie się zachowują. Większe osobniki (mężczyźni) są zwykle agresywniejsze, bardziej zainteresowane seksem i bardziej skłonne do zachowań zagrażających zdrowiu i życiu. Mniejsze przedstawicielki tego gatunku (kobiety) są bardziej wybiórcze w doborze partnerów seksualnych, intensywniej angażują się w opiekę nad potomstwem i żyją nieco dłużej. Dostrzegłszy te różnice, natychmiast zainteresowałem się tym, jak mogły one powstać. Czy są one wprogramowywane w naszyjne komputery, w jakie ludzie są wyposażeni („mózgi”) przez rodziny lub otoczenie? A może jednak ich źródła są głębsze? Może są częścią naturalnego, wrodzonego wyposażenia, są elementem natury tych wyprostowanych i pozbawionych futra małp?
Gdy już sformułowałem te pytania, natychmiast przystąpiłem do pracy i za pomocą mojego uniwersalnego Animascope 5000 przeskanowałem błyskawicznie całe królestwo zwierząt na tej planecie. Dokonałem w ten sposób dwóch ważnych odkryć. Po pierwsze okazało się, że tego samego typu różnice płciowe, jakie zaobserwowałem u ludzi, występują u wielu innych zwierząt, w tym u większości innych ssakoryb. To nasunęło mi myśl, że różnice owe nie są jednak, a przynajmniej nie wyłącznie, elementem kulturowego programowania. Drugie odkrycie było niemal bardziej intrygujące. Otóż okazało się, że różnice płciowe u ludzi nie są jednak aż tak głębokie jak u innych gatunków zwierząt. Na przykład u większości ssakoryb samce konkurują o samice, a te tylko wybierają między dostępnymi partnerami. U ludzi natomiast obie płcie angażują się w konkurencję o partnera i obie dokonują wyborów (przynajmniej jeśli analizujemy długoterminowe relacje). Kolejna różnica wiąże się z tym, że u praktycznie wszystkich innych ssakoryb to samice wyłącznie troszczą się o młode, samce natomiast są praktycznie tylko dawcami spermy. U ludzi natomiast potomstwem zajmują się zwykle oboje rodzice, podczas gdy takie rozwiązanie znacznie częściej występuje u ptakoryb niż wśród ssakoryb. To oczywiście fakt, że i u ludzi samce są bardziej nastawione na konkurencję, a samice bardziej wybiórcze i bardziej opiekuńcze, ale te różnice są znacznie słabsze niż w innych gatunkach spokrewnionych z nimi zwierząt. Cóż, na Kurtrona Niszczyciela, może to oznaczać — zadałem sobie pytanie. (Tak na marginesie — jeśli komuś z czytelników zdarzy się kiedyś spotkać istotę ludzką, radziłbym lepiej na temat tych różnic płciowych z nim nie rozmawiać. Dla wielu przedstawicieli tego gatunku, a zwłaszcza przedstawicielek, to kwestia bardzo drażliwa i poruszanie jej może się skończyć próbą anihilacji rozmówcy. Muszę przyznać, że nie byłem w stanie ustalić, dlaczego tak się dzieje).
Proces rozmnażania się u człowieka jest wyjątkowo dziwaczny, nawet jak na ziemskie standardy. Ludzie, a przede wszystkim samce, najczęściej oceniają atrakcyjność potencjalnego partnera na podstawie wizualnej inspekcji zewnętrznych partii jego ciała, głównie wyglądu głowy od przodu. Dla nas, Betelgeuzjan, wszyscy ludzie wyglądają tak samo. Dla nich samych jednak najsubtelniejsze różnice w wyglądzie — minimalne zakłócenie symetrii lub najdrobniejsza zmarszczka — mogą mieć kluczowe znaczenie. Na tej podstawie, często nieświadomie, podejmują decyzję, czy ktoś jest „piękny”, czy „odpychający”. Czemu służą te ewidentnie arbitralne preferencje?
Kiedy już wybór zostanie dokonany, przychodzi pora na bardzo osobliwie zrytualizowane gody. Bardzo często na przykład mężczyźni (samce) wręczają kobietom (samicom) wiązki złożone z roślinnych organów płciowych („kwiaty”) albo też para wydaje do siebie naprzemiennie różne odgłosy, wchłaniając jednocześnie sfermentowany sok z owoców. Nader często takie rytuały godowe prowadzą do wytworzenia się dziwacznej, szalonej wręcz relacji między dwójką ludzi — stanu zwanego „miłością”. Ludzie owładnięci takim szaleństwem wpadają w obsesję na swoim punkcie, żywią dla siebie wzajem coś na kształt ubóstwienia i reagują na siebie w sposób, którego nie da się racjonalnie uzasadnić. Co nie mniej dziwne, gdy z jakichś względów taka relacja miłosna się rozpadnie, może do prowadzić do sytuacji, gdy strona porzucona cierpi i rozpacza przez miesiące albo nawet lata. W kategoriach biologicznych trudno uznać to za sensowny sposób spędzania czasu. Miłość bywa też wręcz groźna — ludzie nawet zabijają z miłości i to i siebie, i innych: popełniają samobójstwa, zabijają rywali lub byłych kochanków. Początkowo zakładałem, że cała ta „romantyczna miłość” to jakaś nieadaptacyjna usterka albo efekt działania kontrolującego umysł ofiary wirusa, ale przeprowadziłem za pomocą mego wiernego Animascope 5000 dyskretne badania nad reprezentatywną próbką gatunku i okazało się, że to uczucie wbudowane w podstawową strukturę ludzkiego zwierzęcia. Znów zatem pojawia się pytanie — dlaczego dobór naturalny faworyzował tak irracjonalny i potencjalnie szkodliwy syndrom?
Faktem pozostaje, iż w znacznej części przypadków te dziwaczne godowe obyczaje działają i mniej lub bardziej prostą drogą prowadzą do produkcji owych półklonów, o których już wspominałem — czyli „dzieci”, jak nazywają je ludzie. Dla Betelgeuzjan ludzkie noworodki to coś paskudnego i przerażającego, ale dla ludzi to najwyraźniej najbardziej urocza i najważniejsza agregacja materii w całym Wszechświecie. Tak jest — nie przesadzę, jeśli powiem, że więź między rodzicami a potomstwem jest silniejsza niż chwyt marsjańskiego mistrza zapasów w błocie! Gdy wchodzi w grę dobro dziecka, rodzice gotowi są zaryzykować życie i każdą ze zmodyfikowanych płetw, a gdy ludzkie dziecko umrze, rodzice bywa że i do końca życia wylewają z oczu strugi słonej wody. By jednak było jasne — ludzie nie reagują tak na każde ludzkie młode. Inaczej. Jest o wiele, wiele bardziej prawdopodobne, że dowolny człowiek będzie karmił ubierał i kochał własne dziecko niż potomstwo spłodzone kogokolwiek innego. Dla bezstronnego obserwatora, kogoś takiego jak ja, ma to, muszę przyznać, niewiele sensu. Przecież dla całego gatunku jest znacznie lepiej, gdyby wszyscy identycznie troszczą się o wszystkich!
Już wiem, co sobie teraz przychodzi wam na myśl! Na pewno coś takiego: „Pomyśl tylko, ty wielomackowy głupcze! Przecież ludzie w swojej ewolucji są jeszcze w fazie przed osobliwością. Na tym etapie rozwoju, który my szczęśliwie od eonów mamy już za sobą, tylko te osobniki zdolne są do przetrwania i rozmnożenia się, które bezwzględnie walczą wyłącznie o własne interesy. Tak że to jest zupełnie jasne, dlaczego ludzie bardziej troszczą się o własne niż o cudze potomstwo”. To rozsądny argument (acz „wielomackowy głupiec” nie jest uprzejmym określeniem), ale zwracam uwagę, że ta perspektywa nie pozwala dostrzec, ani tym bardziej wyjaśnić pewnej ważnej kwestii. Otóż ludzie mają taki specjalny stosunek do dzieci spłodzonych przez siebie, ale to nie tylko one traktowane są przez nich specjalnie. Szczególnie odnoszą się też do wszystkich innych krewnych — rodzeństwa, kuzynów, wujostwa i siostrzeńców; do wszystkich spokrewnionych osobników, nawet tych, które nie należą bezpośrednio do ich linii rodowej. Dlaczego tak się dzieje? By odpowiedzieć na to pytanie, warto wiedzieć, że to nie jest unikatowa ludzka cecha, odkryłem bowiem, że większość ziemskich zwierząt wyraźnie faworyzuje osobniki, z którymi łączy je pokrewieństwo. Tym, co ludzi wyróżnia, nie jest więc wcale nepotyzm, ale to, jak mili potrafią być dla osobników, z którymi żadne więzi rodzinne ich nie łączą! Wśród ludzi współpraca między niespokrewnionymi osobnikami występuje na skalę niespotykaną w żadnym innym ziemskim gatunku. Nie tylko współpraca, znacznie więcej — sam widziałem, jak wylewają tę dziwną ciecz z oczu (co jest u nich oznaką smutku) na widok obrazków przedstawiających ludzi głodujących lub cierpiących tysiące kilometrów od nich, nawet na innym kontynencie. Ludzie pomagają nie-krewnym nawet, gdy nie ma szansy, by ci kiedykolwiek mogli się za to odwdzięczyć i gdy nikt nigdy się nie dowie, że pomogli. Zdarza się też nawet (i to wcale nierzadko), że ludzie ryzykują życie i zmodyfikowane płetwy, by pomóc obcym. Ba, nawet przedstawicielom innych gatunków! To stanowiące absolutne przeciwieństwo egoizmu zachowanie stanowi dla nas kolejną zagadkę, jest bowiem sprzeczne z powszechnie znaną regułą ewolucji. Dlaczego bowiem ludzie, tak jak nakazywałaby ta reguła, nie troszczą się wyłącznie o siebie i najbliższych krewnych, jak każdy inny szanujący się Ziemianin?
Muszę oczywiście dodać w tym momencie, że ludzie potrafią być dla siebie wzajem nie tylko mili, ale i niewyobrażalnie wręcz okrutni. Na przykład młode samce gatunku ludzkiego czasem tworzą koalicje tylko po to, by wspólnie nękać i zabijać przedstawicieli innych grup. Ludziom zdarza się też (i to nierzadko) palić innych ludzi i odcinać im różne fragmenty ciała (również te o kluczowym dla przeżycia znaczeniu), bez wielkich obiekcji mówią też innym straszne i raniące rzeczy. Więżą miliony innych zwierząt, które torturują i zabijają, a potem gotują i zjadają ich mięśnie i niektóre organy wewnętrzne. Lecz przy tym wszystkim zdecydowanie podtrzymuję swoją opinię — pomimo tych wielu, bardzo wielu przywar ludzie są zdecydowanie jedną z najbardziej przyjaznych i zdolnych do współpracy oraz altruizmu opartych na węglu form życia w tej szyi galaktyki.
ZARAŻENI IDEAMI
Nie tylko to jednak czyni ich stworzeniami tak zagadkowymi. Równie intrygujące jest też to, że przynajmniej zgodnie z naszymi betelgeuzańskimi standardami ludzie poświęcają nieprawdopodobnie dużo czasu i energii na aktywności, które nie mają praktycznie żadnego związku z przetrwaniem i reprodukcją. Może kilka ilustracji, by było jasne, o czym mówię. Tak więc na przykład ludzie każdego dnia spędzają wiele godzin, komunikując się za pomocą dźwięków wydawanych przez otwory gębowe. W zasadzie, kiedy nie pozostają w stanie hibernacji, nie zamykają się ani na chwilę. Sporo czasu mi zajęło, nim rozgryzłem, jaką funkcję te dziwne dźwięki pełnią. Poświęciłem na to chyba całą nanosekundę! Otóż okazuje się, że przynajmniej w większości przypadków oni za pomocą tych dźwięków przekazują między swoimi niewielkimi móżdżkami idee! Tu jednak pojawia się kolejna zagwozdka — większość z owych transmitowanych międzyosobniczo idei nie ma nic wspólnego ani z przetrwaniem, ani z reprodukcją. Często służą one wyłącznie wywołaniu dziwnej reakcji „ha-ha”, który to dźwięk ludzie dość regularnie emitują. A w innych przypadkach są to informacje o pogodzie albo o złych rzeczach, które spotkały innych. Przyznacie, że to dziwne.
Drugi przykład, którym chciałbym się tu posłużyć, wiąże się z tym, że większość ludzi wierzy w istnienie niewidzialnych bytów zwanych „duchami” lub „bogami”. Ci osobnicy poświęcają bardzo wiele czasu na myślenie o owych niewidzialnych istotach i próby skomunikowania się z nimi telepatycznie. Nader często organizowane są też liczne zgromadzenia, w których biorą udział tacy „wierzący”, a podczas których spełniane są kosztowne i wyszukane rytuały, mające przekonać owe duchy lub bogów, by byli dobrzy dla tych, którzy w owych rytuałach biorą udział (i źli dla ich nieprzyjaciół). I co najciekawsze, ludzie inwestują też mnóstwo energii i zasobów, by przekonać innych, by uwierzyli w te właśnie duchy czy bogów, w których oni wierzą, i by wspólnie z nimi zaczęli uczestniczyć w tych specjalnych rytuałach. Nie muszę chyba dodawać, że ludzie robią to wszystko, mimo że nie ma nawet śladu dowodów na to, by te niewidzialne istoty, które wzywają, w ogóle istniały, a tym bardziej, by odprawiane przez nich rytuały działały.
I trzecia aberracja wreszcie. Bardzo wielu ludzi poświęca bardzo wiele czasu, znaczącą część własnego życia wręcz, na stymulowanie swoich mózgów w nader ekstraordynaryjny sposób. Liczni przedstawiciele tego gatunku potrafią na przykład spędzać długie godziny, wgapiając się w kolorowe plamy na płótnie lub na ścianach jaskiń, przy czym najczęściej są to plamy uformowane na kształt różnych obiektów z ich świata, takich jak inni ludzie (z reguły bez odzieży), inne zwierzęce kolonie bakterii albo organy płciowe roślin. Inni osobnicy z kolei w pełni świadomie poddają się hipnozie rytmicznymi dźwiękami — z jakichś dziwnych powodów takie proste, powtarzające się dźwięki wywołują u ludzi szczególnie silną reakcję emocjonalną, której towarzyszą efekty uboczne takie jak tupanie, potrząsanie głową, a nawet rytmiczne spazmy obejmujące całe ciało. Powszechnym obyczajem jest też spędzanie długich godzin — i to dzień po dniu — przed płaskimi ekranami, na których wyświetlane są ruchome obrazki ukazujące na przykład symulowane zdarzenia z życia ich gatunku, ale też z życia innych ssaków, choćby rytuały godowe i nieodpowiedzialne zachowania młodych osobników.
Pomyślmy zatem. Wygląda na to, że ludzie poświęcają, powiedzmy, dwadzieścia procent swojego czasu na bezproduktywne pogawędki, wierzenia i rytuały, wpatrywanie się w kolorowe obrazki oraz wsłuchiwanie w rytmiczne dźwięki. To oznacza, że około jednej piątej energii zaczerpniętej z wchłanianego przez nich pożywienia służy wyłącznie tym ewidentnie bezcelowym aktywnościom. Dlaczego tych zasobów nie poświęcają wyłącznie produkcji tak wielu, jak to możliwe, kolejnych dzieci i wnuków, jak wszystkie pozostałe ziemskie gatunki? Cóż, muszę przyznać, że nadal nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę stwierdzić tylko, że ludzie to bardzo dziwne ryby.
Zwłaszcza że nie odpowiedzieliśmy sobie jeszcze na kluczowe pytanie. Nie wyjaśniliśmy rzeczy najdziwniejszej. Otóż jak już się pewnie zorientowaliście, ludzie nie są tytanami intelektu. Mają mózgi na tyle prymitywne, że muszą poświęcić dekady, by zrozumieć najprostsze koncepcje, takie jak choćby teoria względności czy elektrodynamika kwantowa. Pamięć też mają nie najlepszą, a przede wszystkim dziurawą — zdarza im się nawet zapomnieć ważne zdarzenia z własnego życia, a wszak nie jest ono zbyt długie. Potrzebują też intelektualnych protez w rodzaju kalkulatorów czy komputerów, by rozwiązać prościutkie matematyczne problemy, z którymi każdy Belegeuzańczyk poradziłby sobie w mniej niż pikosekundę. A jednak mimo tych intelektualnych defektów i słabości te dziwaczne bioroboty zdołały jakoś posiąść wiedzę, wydawałoby się, znacznie wykraczającą poza ich potencjał. Oczywiście w porównaniu z naszymi osiągnięciami to wciąż bardzo niewiele, niemniej to i tak znacznie więcej, niż można by oczekiwać po ich słabowitym rozumku. Jak zatem ten gatunek, którego nawet najwybitniejsi przedstawiciele nie są w stanie w pamięci rozwiązać prostego równania różniczkowego trzeciego stopnia, zdołał zdobyć tak głęboką wiedzę o rzeczywistości? Jak te zbudowane z mięsa roboty potrafiły pojąć, choćby w przybliżeniu, naturę Wielkiego Wybuchu, w którym narodził się cały Wszechświat, tajniki procesu ewolucyjnego, który uczynił ich tym, czym są, czy wreszcie prawa fizyki rządzące materią i energią? I znów pewnie natychmiast pomyśleliście, że jest jedno proste i oczywiste wyjaśnienie — „Na pewno na tej planecie musieli pojawić się Loki z Trzeciego Kwadranta, których wszystkie rozumne cywilizacje od dawna podejrzewają o łamanie Praw Galaktyki i dzielenie się świętą wiedzą z prymitywnymi formami życia”. Otóż nie — Loki mają żelazne alibi przynajmniej na ostatnie pięć tysięcy lat, więc to na pewno nie oni. Tak więc na kluczowe pytania: jak te żałosne istoty zdobyły tak wielką wiedzę?; jak małpa może zrozumieć Wszechświat, którego jest tylko nieznaczącym i ulotnym fragmentem? — wciąż nie mamy odpowiedzi.
Z OBCEJ PERSPEKTYWY
Jak więc widzicie, dla wywodzącego się z obcej cywilizacji uczonego nasz gatunek byłby czymś bardzo zagadkowym. Szczęśliwie, przeczytawszy raport owego naukowca, możemy dostrzec tę własną zagadkowość. To chyba dobrze, bo przecież jeśli ktoś ma nas zrozumieć, to chyba my najlepiej sobie możemy poradzić z tym wyzwaniem. Wystarczy jednak moment refleksji, by uświadomić sobie, że sprawa nie jest tak prosta. Historia ukazuje nam niemal nieskończoną wielość tworzonych przez nas samych i kompletnie sprzecznych wizji natury ludzkiej i kondycji ludzkiej. Oto tylko kilka elementów tego korowodu — hinduistyczna wizja dusz kolekcjonujących karmy w kolejnych żywotach, chrześcijański obraz człowieka jako boskiego stworzenia skażonego grzechem pierworodnym, które ostatecznie wyląduje w niebie lub w piekle; kartezjański model niematerialnego umysłu kierującego machinerią zwierzęcego ciała; materialistyczna hipoteza człowieka jako wyłącznie chwilowego skupiska materii, Hobbesa opis nas jako agresywnych i egoistycznych stworzeń, których złe skłonności tamuje tylko cywilizacja, i przeciwna jej wizja Rousseau, który widział w człowieku dobro niszczone przez tę że cywilizację. Freud z kolei za kluczowe dla człowieczeństwa uznawał wyparte traumy z dzieciństwa i nieuświadomione popędy, podczas gdy według Skinnera jesteśmy po prostu uczącymi się maszynami, w pełni ukształtowanymi przez system kar i nagród. I tę wyliczankę można by jeszcze ciągnąć długo. Logika jest bezlitosna — nie może być tak, by wszystkie te koncepcje były jednocześnie prawdziwe. Co najwyżej jedna. Nawet jednak jeśli tak jest, to ta, która jest samą prawdą i tylko prawdą, swoich zwolenników miała tylko przez jakiś czas i tylko wśród drobnej części ludzkości, a zatem, gdy spojrzymy na cała naszą historię, okazuje się, że przez większość czasu większość ludzi musiała żywić fałszywe przekonania co do natury ludzkiej, czyli i co do motywów własnego postępowania. Innymi słowy — bycie człowiekiem nie daje gwarancji zrozumienia istoty człowieczeństwa. Nawet zresztą w naszej naukowej epoce znacznie lepiej rozumiemy mechanizmy ruchu najodleglejszych, powstałych miliardy lat temu gwiazd niż organizmy, które je obserwują — siebie samych.
Może jednak w tej chwili znajdujemy się wreszcie na unikalnym etapie ludzkiej historii, w tym wyjątkowym momencie, który pozwoli po raz pierwszy stworzyć przynajmniej zarys wyjaśnienia ludzkich zachowań i ludzkiej kultury na tyle przynajmniej sensowny, by miał szansę być prawdziwy. Taki właśnie jest cel tej książki. Ponieważ przede mną wielu podejmowało się tego zadania i nikt mu nie podołał, ktoś mógłby mi zarzucić przerost ambicji, a może wręcz urojenia wielkościowe. Z góry więc tłumaczę, że nie jest moim zamiarem tworzenie jakiejś nowej teorii natury ludzkiej. Przeciwnie — zamierzam tu wykorzystać skumulowany dorobek tysięcy filozofów, naukowców i psychologów, którzy poszukiwali odpowiedzi na pytania o kondycję ludzką od tysiącleci. Dzięki wysiłkom tych wszystkich myślicieli dokonaliśmy już sporego postępu, a zwłaszcza od, z grubsza biorąc, połowy XX wieku nauka osiągnęła naprawdę wiele i coraz bardziej udaje nam się zbliżyć do rzetelnej odpowiedzi na najgłębsze pytanie o naturę człowieka. Znaleźliśmy się, jak sądzę, znacznie bliżej odpowiedzi na to pytanie, niż gotowi jesteśmy przyznać. Zadanie, jakie przed sobą postawiłem, polega więc głównie na tym, by zebrać te najlepsze fragmenty odpowiedzi w jednym miejscu i sprawdzić, czy dzięki temu uda się wyjaśnić liczne tajemnice człowieczeństwa, które tak zafrapowały przedstawiciela obcej cywilizacji (a i nas, po prawdzie, frapują).
Zgodnie z podstawowym założeniem tej książki na postawione w niej kluczowe pytania można odpowiedzieć, wykorzystując przede wszystkim dwa konstrukty teoretyczne, przy czym oba wywodzące się z teorii ewolucji. W ramach pierwszego podejścia posłużymy się teorią ewolucji do wyjaśnienia ludzkiego umysłu i zachowań7. Przy drugim zastosujemy ewolucyjne instrumentarium do wyjaśnienia ludzkiej kultury8. Podejścia te znane są pod różnymi nazwami, ja jednak nazywał je będę odpowiednio psychologią ewolucyjną i ewolucyjną teorią kultury. Łącznie te dwa korpusy twierdzeń, idei i hipotez zaopatrują nas w zestaw intelektualnych narzędzi pozwalających, jak sądzę, zrealizować cel, który tu sobie postawiłem.
Punktem wyjścia psychologii ewolucyjnej jest idea, że ludzie są zwierzętami i jak wszystkie inne zwierzęta jesteśmy produktem doboru naturalnego. Ta zasada obejmuje nasze ciała, ale jest też prawdziwa w odniesieniu do naszych umysłów. By się przekonać, co to oznacza w praktyce, spróbujmy przyjrzeć się naszym ulubionym zwierzętom, psom lub kotom (ale jeśli ktoś woli, może wybrać sobie węża albo tarantulę). Bez wątpienia bardzo się od nich różnimy, ale przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że mamy też bardzo wiele wspólnego — jemy, unikamy zagrożeń, poszukujemy partnerów należących do własnego gatunku (i z reguły płci przeciwnej). Te zachowania ewidentnie musiały wyewoluować. I równie oczywiste jest to, że — przynajmniej w przypadku ludzi, kotów, psów (jako też węży) — że kluczowe znaczenie dla ich podejmowania i realizacji mają świadome stany mentalne. Głód jest motywacją do jedzenia, lęk i ból karzą nam uciekać przed zagrożeniem, pożądanie sprawia, że szukamy partnera lub partnerki. Te podstawowe uczucia i pragnienia tak samo jak zachowania, które z nich wynikają, są produktem doboru naturalnego. Taką samą genezę mają wszystkie nasze ogólne psychologiczne zdolności i umiejętności, w tym percepcja zmysłowa, zdolność uczenia się i zapamiętywania oraz zdolności ruchowe. Tak samo jak oczy i skrzydła oraz zęby i pazury psychologia zwierzęcych (czyli również ludzkich) zachowań jest zbiorem adaptacji ukształtowanych przez dobór naturalny.
Na tym podstawowym poziomie żaden logicznie myślący psycholog nie będzie się jeszcze z nami spierał i nie zaprzeczy, że dobór naturalny miał wpływ na kształtowanie się ludzkiego umysłu. Psychologów ewolucyjnych wyróżnia to, że w swoim podejściu są znacznie bardziej konsekwentni, twierdzą bowiem, że dobór naturalny wyjaśnia nie tylko nasze najbardziej podstawowe popędy i zdolności i nie tylko to, co mamy wspólne z innymi zwierzętami, jest bowiem intelektualnym narzędziem pozwalającym również wytłumaczyć wiele naszych unikatowych cech i atrybutów, przez tradycyjną psychologię interpretowanych zwykle głównie w kategoriach uczenia się, socjalizacji i kultury. Ten poszerzony katalog ewolucyjnie ukształtowanych cech obejmuje więc także różnice płciowe oraz preferencje w wyborze partnera, ale też zachowania i emocje bardziej złożone takie jak miłość, zazdrość oraz skłonność do faworyzowania krewnych. Jeszcze przez znaczną część XX wieku psychologowie nie potrafili wyjaśnić ewolucyjnego podłoża tych fenomenów. Przyczyny tej ignorancji były głownie dwie — po pierwsze zbyt mało jeszcze było wiadomo o innych zwierzętach i dlatego naukowcy nie zdawali sobie sprawy, jak wiele podobnych zachowań występuje też u innych gatunków; po drugie zaś psychologowie zbyt mało wiedzieli o samej ewolucji. Na szczęście to się już zmieniło i dziś psychologowie ewolucyjni mówią, że aby w pełni siebie — psychologię człowieka — zrozumieć, musimy przede wszystkim trafnie rozumieć procesy, jakie nas ukształtowały. Musimy odkryć, do czego zaprojektował nas dobór naturalny.
Odpowiedź natomiast, przynajmniej w największym skrócie (bo w istocie jest oczywiście znacznie dłuższa) jest prosta — dobór zaprojektował nas (tak samo jak wszystkie inne organizmy) do robienia jednej rzeczy: mamy przekazać nasze geny przyszłym pokoleniom. Wyjaśnienie jest chyba oczywiste — jeśli jesteś genem i współuczestniczyłeś w stworzeniu organizmu, który się nie rozmnożył i nie przekazał ciebie kolejnemu pokoleniu (lub poradził z tym sobie znacznie gorzej niż jego bliźni), to oznacza, że wypadasz z puli genowej (gatunku). I to raczej prędzej niż później. Przetrwać mogą tylko te geny, które przyczyniają się do budowy naprawdę sprawnych „maszyn genowych”, czyli organizmów działających tak, jakby ich jedynym celem w życiu było zapewnienie tego, by ich materiał genetyczny trafił do jak największej liczby potomków i później został przekazany dalej. Ten cel można osiągnąć na dwa sposoby, samemu przeżyć i się rozmnożyć (im liczniej, tym lepiej) albo też pomóc przeżyć i rozmnożyć się krewnym. Rzecz jasna, w przypadku ludzi sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, ale te komplikacje nie oznaczają, że perspektywa „maszyny genowej” („wehikułu”) staje się mniej istotna. I z grubsza to właśnie podejście stanowi fundament psychologii ewolucyjnej.
Jak przekonamy się w kolejnych rozdziałach, psychologia ewolucyjna daje nam odpowiedzi na wiele od dawna zadawanych pytań o naturę ludzką i o specyfikę naszych zachowań. I to pytań bardzo różnego kalibru: Dlaczego mężczyźni wolą filmy akcji i pornografię, a kobiety romanse i poradniki zdrowotne? Dlaczego najbliżsi krewni nie interesują nas jako partnerzy seksualni? Dlaczego się zakochujemy i dlaczego zdarza się, że z tego powodu cierpimy? Dlaczego to głównie kobiety biorą na siebie ciężar opieki nad dziećmi i dlaczego mężczyźni w ogóle troszczą się o swoje potomstwo (opieka ojcowska to rzadkość w świecie zwierząt)? Dlaczego tak ważne są więzy krwi? Dlaczego wreszcie potrafimy współpracować ze sobą na skalę nieznaną innym gatunkom? Wszystkie te nasze szczególne cechy dalece nie są efektem wyłącznie uczenia się i socjalizacji. Są ewolucyjnie ukształtowanym składnikiem naszej natury.
Narodziny psychologii ewolucyjnej oznaczały naprawdę głęboki przełom w naszym myśleniu o sobie. Można spotkać się z opinią, że to największa zmiana paradygmatu w psychologii od czasu rewolucji poznawczej lat 50. XX wieku. Biolog Richard Alexander twierdzi wręcz, że zastosowanie wyjaśnień ewolucyjnych do zachowań społecznych to „największa intelektualna rewolucja stulecia” i przełom porównywalny z teorią względności i mechaniką kwantową9.
Tylko że to jeszcze nie wystarczy!
Ta perspektywa wystarcza, gdy zajmujemy się kozami, meduzami lub kolibrami, ale gdy mowa o ludziach, czegoś tu jeszcze brakuje. Powód tego deficytu jest oczywisty — kultura! To przecież kultura jest prawdziwym wyróżnikiem naszego gatunku. Nie nasze duże mózgi, przeciwstawny kciuk ani nawet zdolność do wymyślania coraz bardziej wyrafinowanych sposobów wzajemnego zabijania się. Nie — to zdolność do tworzenia kultury sprawia, że jesteśmy ludźmi, bo zależymy od niej jak od tlenu, a bez kultury jesteśmy równie bezradni, jak krab bez muszli. I nie o to chodzi, że jesteśmy jedynymi zwierzętami tworzącymi kulturę. Inne też ją mają, ale żadne w taki sposób. Dziesięć tysięcy lat temu najwyższym osiągnięciem kultury szympansów była umiejętność posługiwania się gałązkami do wyciągania termitów z ich kopców. Termity nadal są przysmakiem szympansów i dziś największym osiągnięciem ich kultury jest... umiejętność wyciągania termita z kopca za pomocą gałązki. Ludziom natomiast mniej niż dziesięć tysięcy lat zajęło przejście od epoki kamienia łupanego do lotów w kosmos. Oczywiście ta przepaść między naszymi a szympansimi osiągnięciami w olbrzymim stopniu wynika z tego, że jesteśmy od naszych kuzynów znacznie inteligentniejsi. Ale co najmniej równie duże znaczenie ma kumulatywność ludzkiej kultury, która zmienia się i rozwija poprzez nieustanną akumulację tysięcy drobnych modyfikacji. Gdy wyewoluowaliśmy w sobie tę wyjątkową umiejętność do akumulacji osiągnięć kulturowych — ktoś mógłby powiedzieć, gdy otworzyliśmy tę puszkę Pandory — zainaugurowaliśmy proces zupełnie nowy, niewystępujący wcześniej na świecie. Kultura zaczęła ewoluować zgodnie z własnymi, niezależnymi od biologii prawami.
Dla ilustracji weźmy choćby Arystotelesa i Platona. Nie ma raczej wątpliwości, że byli o wiele, wiele mądrzejsi (i inteligentniejsi) niż niemal wszyscy dziś żyjący ludzie, a mimo to większość współczesnych dysponuje o wiele trafniejszą wiedzą o Wszechświecie niż oni i wszyscy inni starożytni filozofowie. Dziś przecież już nawet przedszkolaki zdają sobie sprawę, że nasza Ziemia to kawałek skały orbitujący wokół wielkiej kuli ognia (by sparafrazować Richarda Feynmana). Czyli pod pewnymi przynajmniej względami dzisiejsze dzieciaki są mądrzejsze od najtęższych umysłów antycznej Grecji. I oczywiście nie ma to nic wspólnego z ewolucją biologiczną, bo jest to wyłącznie efekt naszej (gatunkowej) zdolności do gromadzenia wiedzy i przekazywania jej kolejnym generacjom. Rzecz jasna biologia też ma tu coś do powiedzenia, bo to ona uczyniła ten transfer wiedzy możliwym — nasze psy i koty nie są mądrzejsze od tych, które żyły dwa i pół tysiąca lat temu w Sparcie czy Atenach, mimo że towarzyszyły nam wiernie przez stulecia, które zajęło nam zdobycie tej wiedzy, jaką dziś dysponujemy. W tym znaczeniu kultura też jest zatem fenomenem biologicznym (i wytworem biologii), tylko że tę swoją biologiczną kotwicę dawno już zgubiła. W toku ewolucji naszego gatunku kultura stała się półautonomicznym ewoluującym systemem idei.
Co zatem napędza kulturę? Jak z łowców-zbieraczy grasujących w niewielkich bandach staliśmy się budowniczymi wieżowców, wysyłającymi rakiety w przestrzeń kosmiczną? Nasza inteligencja bez wątpienia odegrała w tym ważną rolę, ale mam nieodparte wrażenie, że znacznie mniejszą, niż długo zakładaliśmy. Kultura bowiem sama w sobie kształtowana jest w pewnym przynajmniej stopniu przez ślepy i bezcelowy proces doboru naturalnego, a jak się wkrótce przekonamy, działa on zarówno w sferze języka, jak gospodarki. Ba — podlegają mu też nasze pluszowe misie.
Chciałbym jednak zostać dobrze zrozumiany — nie twierdzę oczywiście, że ewolucja kulturowa to efekt działania doboru naturalnego na nasze geny. Nie! Tak działa dopiero dobór naturalny operujący na tym, co biolog ewolucyjny Richard Dawkins łącznie określił nazwą memy, na który to zbiór składają się idee, poglądy, wierzenia, praktyki, narzędzia i to wszystko, co przekazywane jest między ludźmi w toku interakcji społecznych10. By zrozumieć ewolucję kulturową, musimy zatem zrozumieć, jakie memy dobór naturalny faworyzuje, a jakie eliminuje; innymi słowy, które są w stanie w kulturze przetrwać, a które skazane są na wyginięcie. Jak nietrudno się domyślić, często memy, którym udaje się przetrwać, to te, które przynoszą jakieś korzyści jednostkom lub grupie, do której ich nosiciele należą. To jednak nie jest bezwyjątkowa reguła — zdarza się przetrwać (i świetnie prosperować) memom, które dla swych nosicieli i propagatorów dalece nie są korzystne. Wystarczy, że są dobre w trwaniu. Są na przykład takie słowa, powiedzenia czy choćby melodie, które epidemicznie wręcz roznoszą się po jakiejś zbiorowości, mimo że nikt nie zyskuje na ich popularności. A jak pokażę w Rozdziale VI, są też inne odnoszące sukcesy memy, które dalece nie są tak niewinne i nieszkodliwe.
Jest wiele podobieństw między ewolucją biologiczną i kulturową, ale jest też jedna kluczowa różnica. Jak już mówiłem, dobór naturalny działa na poziomie genów, które tworzą genetyczne wehikuły — organizmy zaprojektowane tak, by przekazać swoje geny kolejnym pokoleniom. Dobór naturalny operujący na memach nie skutkuje powstaniem żadnych memetycznych maszyn (wehikułów), choć w pewnym sensie czyni coś podobnego, owocuje bowiem powstaniem idei i ideologii, które przekształcają maszyny genetyczne wehikuły w maszyny memetyczne — w istoty, które poświęcają swoje zasoby, czas i energię by rozprzestrzeniać swoje memy: wartości, wierzenia religijne, miłość do sztuki współczesnej albo muzyki średniowiecznej...11 Nie muszę chyba wyjaśniać, jak to działa — memy, którym nie udało się zmotywować swoich gospodarzy do rozprzestrzeniania ich dalej, nie mają szansy przetrwać, więc szybko wypadają z „puli memowej”, czyli z kultury. Pozostają w niej te, których nosiciele wystarczająco skutecznie je rozmnażali.
Czym zatem jesteśmy my, ludzie? Maszynami genowymi czy memowymi? Chyba filozof Daniel Dennett najlepiej sformułował odpowiedź na to pytanie. Jak pisze Dennett, istoty ludzkie są genowo-memowymi hybrydami; jesteśmy morfami ukształtowanymi przez (czasem skonfliktowane) plany naszych genów i naszych memów. Tę właśnie perspektywę przyjmuję w mojej książce, ona bowiem, jak twierdzę, pozwala najlepiej odpowiedzieć na pytania postawione przez pozaziemskiego obserwatora naszego gatunku (i na pytania, które my stawiamy sobie od wieków).
Zacznijmy zatem naszą wyprawę od psychologii ewolucyjnej. Ta znaczący początek, bo mało chyba dyscyplin humanistyki było tak wychwalanych i tak postponowanych; i to równocześnie.
Wstęp
1 Pew Research Center (2019). For Darwin Day, Debate, https://www.pewresearch.org/fact-tank/2019/02/11/darwin-day.
2 Gallup (2012). In U.S., 46% Hold Creationist View of Human Origins. https://news.gallup.com/poll/155003/hold-creationist-view-human-origins.aspx.
3 Shermer, Michael (2006). Why Darwin Matters: The Case Against Intelligent Design. New York: Henry Holt. 137–138
4 Shermer, Michael. (1997). Why People Believe Weird Things. New York:
5 The Harris Poll. (2013). Americans’ Belief in God, Miracles, and Heaven Declines. https://theharrispoll.com/new-york-n-y-december-16-2013-a-newharris-poll-finds-that-while-a-strong-majority-74-of-u-s-adults-do-believe-ingod-this-belief-is-in-decline-when-compared-to-previous-years-as-just-over/
6 Pew Research Center (2018). When Americans Say They Believe in God, What Do They Mean?https://www.pewforum.org/2018/04/25/when-americanssay-they-believe-in-god-what-do-they-mean/
7 Pew Research Center. (2015). Religion and Science, https://www.pewresearch.org/science/2015/10/22/science-and-religion/
8 Według badań Pew Research Center z 2005 roku 42% Amerykanów wyznawało silną wersję kreacjonizmu, czyli uznawało za prawdziwe twierdzenie, że wszystkie żyjące organizmy powstały w tej formie, w jakiej istnieją dziś, „na początku czasów”; https://www.people-press.org/2005/08/30/religion-a-strength-and-weakness-for-both-parties/
9 Po „małpim procesie” Scopesa w 1925 nauczyciele przestali uczyć o ewolucji, a wydawcy podręczników szkolnych usunęli tę teorię z wydawanych przez siebie książek. Efekt był taki, że w latach 1925–1960 ewolucja nie istniała praktycznie nawet w programie szkół średnich (Grabiner, J.V., Miller, P.D. (1974 ). Effects of the Scopes Trial. Science, 185, 832–836.) A trudno się nauczyć czegoś, czego nikt nie uczy.
10