Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy przygody słynnego Pinokia dobiegły końca, Collodi stworzył zupełnie nowego bohatera – psotną różową małpkę Pipi. I choć jej historia nie jest tak znana, równie mocno bawi i urzeka.
„Pipi” to w małpim języku różowy. Takiego właśnie koloru jest tytułowy małpiszonek Pipi. Nie jest on ani trochę podobny do swoich braci – ma różowe futerko, psotny charakter i buntowniczą naturę, która wpędza go w najróżniejsze tarapaty. Już na samym początku, chcąc zrobić psikusa krokodylowi, traci swój ogonek. Po tej przygodzie decyduje się opuścić rodzinę i wyrusza samodzielnie w świat. W jakie kłopoty wpakuje się tym razem? Czy wróci do swoje małpiej rodziny?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dawno, dawno temu, w lesie Niewiadomojakim żyła sobie rodzina małpek – tata, mama i pięcioro małpiątek wysokich na dwadzieścia centymetrów.
Cała rodzina mieszkała na ogromnym drzewie w samym środku lasu i płaciła piętnaście śliwek rocznie staremu zaborczemu gorylowi, który ubzdurał sobie, że jest jego właścicielem.
Futerko czterech małpiątek było ciemne jak czekolada. Ale najmłodszy małpiszonek, czy to przez wybryk natury, czy z innego powodu, był calutki, poza mordką, pokryty cieniutką wełenką, tak różową jak róże w maju. I żeby mu dokuczyć, wszyscy nazywali go Pipi, co w małpim języku znaczy „różowy”.
Pipi nie był podobny do swoich sióstr i braci ani do żadnej innej małpki w lesie. Miał bystrą i inteligentną mordkę, sprytne i wiecznie żywe oczka, nieustannie śmiejącą się buzię i szczupłe, zwinne ciałko. Jednym słowem, był naprawdę ładniutką małpką.
Na pierwszy rzut oka przypominał ośmio- lub dziewięcioletnie dziecko. Bawił się, hałasował, gonił motyle, szukał ptasich gniazd, jadł niedojrzałe owoce, był zawsze głodny i wycierał sobie buzię ręką. Dokładnie tak, jak to robią niektórzy chłopcy.
A wiecie, co lubił najbardziej?
Najbardziej lubił małpować ludzi.
Pewnego dnia, kiedy polował w lesie na świerszcze, pod drzewem zobaczył młodzieńca, który spokojnie palił sobie fajkę.
Pipiemu aż się zaświeciły oczy i pomyślał:
„Ach, gdybym też miał taką fajkę! Mógłbym wydmuchiwać piękne chmurki z dymu! I przez całą drogę do domu kopcić jak komin! Ależ by mi wszyscy zazdrościli!”
Kiedy małpiszonek tak rozmyślał, młodzieniec, trochę z gorąca, a trochę ze zmęczenia, ziewnął szeroko dwa razy, odłożył fajkę na trawę i przysnął.
I co też zrobił Pipi?
Podkradł się na czubkach palców, wstrzymując oddech, wyciągnął łapkę, złapał fajkę i w nogi! Pognał szybciej niż wiatr.
Dotarłszy do domu, zawołał radośnie tatę, mamę i braci. Kiedy wszyscy przybiegli, włożył fajkę w usta i zaczął palić z wielkim smakiem i zadowoleniem, jak stary marynarz.
Mama i bracia śmiali się do rozpuku, ale tata, bardzo rozsądny małpiszon, powiedział:
– Uważaj, Pipi, jak tak będziesz udawać ludzi, to jeszcze pewnego dnia zamienisz się w jednego z nich... I gorzko tego pożałujesz, ale wtedy będzie już za późno!
Pipi bardzo się przestraszył tych słów, wyrzucił więc fajkę i już nigdy więcej nie próbował palić.
Ale skradziona fajka ściągnęła na niego nieszczęście.
Kilka dni później Pipi stracił ogonek – ogonek tak piękny, że kto raz go ujrzał, już nigdy nie mógł o nim zapomnieć.
Jak to się stało?
To bardzo smutna i okrutna historia, która wyciśnie wam łzy z oczu. Opowiem wam ją w następnym rozdziale.
Musicie wiedzieć, że na skraju lasu, w którym mieszkała rodzina naszego małpiszonka, było jezioro. Od prawie dwóch tysięcy lat żył w nim pewien krokodyl.
Arba-Barba, bo tak miał na imię, był ślepy ze starości. Nie mógł już sam zapracować na chleb, więc od rana do wieczora siedział na brzegu z otwartą paszczą. Czekał, aż przechodnie – zwierzęta lub ludzie – rzucą mu coś na ząb. Miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się przeżyć kolejne tysiąc lat.
I trzeba powiedzieć, że nikt nigdy nie zapominał o datku dla biednego staruszka. Pipi też zawsze coś dla niego miał. Ale ten mały łobuziak, zamiast owocami albo rybkami, karmił go garściami kamieni, patykami, pokrzywami albo zardzewiałymi gwoździami, które znalazł po drodze.
Arba-Barba nigdy się nie złościł, wypluwał kamienie, patyki i pokrzywy i kręcił głową. Zupełnie, jakby chciał powiedzieć: „Uważaj, łobuzie! Kiedyś za to zapłacisz...”.
Pewnego dnia Pipi, zły, że jego psikusy nie robią na krokodylu wrażenia, zapytał go z niewinną miną:
– Arba-Barba, powiedz mi, czy ktoś kiedyś spłatał ci figla albo zrobił na złość?
– A jakże! – odpowiedział krokodyl. – Na tym świecie jest wielu natrętów, gorszych niż muchy!
– I nigdy się nie złościsz, kiedy ktoś ci dokucza?
– Mój drogi, nauczyłem się, że największą zaletą starości jest pogodzenie się z wybrykami młodzieży i znoszenie ich z cierpliwością.
– Ale naprawdę nigdy, ale to nigdy w życiu się nie rozgniewałeś?
Arba-Barba pomyślał chwilę i powiedział:
– O tak, raz udało się komuś doprowadzić mnie do furii.
– Kto to był i co takiego zrobił? – zapytał Pipi, zaciekawiony.
– To była pewna małpka, taka jak ty, która dowiedziała się, nie wiadomo skąd, że mam straszne łaskotki na czubku nosa... I co wymyśliła, żeby mi dokuczyć? Wspięła się na tamto drzewo na brzegu, uczepiła się najdalej wystającej gałęzi i zaczęła mnie muskać koniuszkiem ogona po nosie. Nawet sobie nie wyobrażasz, co to były za łaskotki! Rzucałem się w wodzie przez cały tydzień!
– Biedny Arba! – powiedział Pipi z uśmieszkiem.
Cały dzień biegał i mówił każdemu, kogo spotkał:
– Chcecie się pośmiać? Chcecie zobaczyć, jak stary Arba-Barba podskakuje i chlapie się w wodzie? Przyjdźcie jutro rano nad brzeg jeziora!
Następnego ranka nad jeziorem zebrał się wielki tłum. Każdy chciał zobaczyć pląsającego Arbę-Barbę.
Wtedy Pipi wspiął się na drzewo i chwycił łapkami gałąź wystającą nad wodę, tak żeby dosięgnąć krokodylowego nosa koniuszkiem ogona.
Ale Arba, kiedy tylko poczuł dotknięcie, kłapnął paszczą i odgryzł małpce calutki ogon.
Pipi zeskoczył z drzewa z rozpaczliwym krzykiem i uciekł do lasu. Co kilka kroków zatrzymywał się, żeby dotknąć miejsca, w którym jeszcze niedawno znajdował się jego piękny ogonek.
Czuł taką rozpacz i taki wstyd, że nie chciał wracać do domu. Skręcił więc w jedną z mało uczęszczanych ścieżek i biegł tak długo, aż zapadła noc.
W końcu, zmęczony i śpiący, położył się na kupce chrustu, żeby trochę odpocząć.
Już zamykał oczy, kiedy usłyszał złowrogi głos:
– Oddaj mi moją fajkę!
Nie zdążył uciec. Ktoś go złapał, zamknął w worku i wsadził na grzbiet jakiegoś czteronogiego zwierza, który rzucił się do galopu.
„Jaki to potwór mnie wiezie?” – zastanawiał się Pipi z przerażeniem. „Jeśli to lew, to już po mnie! Jeśli to tygrys, to marny mój los! Jeśli zaś hiena albo lampart, to jestem zgubiony! Cóż to może być?”
Nagle rozległo się głośne „iha iha!”. Pipi, mimo że siedział w worku, poczuł, jak ogromny kamień spada mu z serca.