Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słynna opowieść o drewnianym pajacu, która od lat fascynuje czytelników – wielokrotnie ekranizowana i przetłumaczona na ponad 300 języków.
Drewniany pajacyk Pinokio musi przebyć długą drogę, aby stać się prawdziwym chłopcem. W trakcie tej wędrówki uczy się odróżniać dobro od zła, prawdę od fałszu, próbuje zrozumieć sens pracy i wartości najważniejszej - miłości. W swoich niezliczonych przygodach poznaje smak życia w bólu i łzach, cierpieniu i śmierci, ale też w radości i pogodzie ducha. Zdobywa przy tym doświadczenie i wiedzę życia, które pozwalają mu przeistoczyć się w dobrego i odpowiedzialnego chłopca.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Był sobie raz...
– Król! – krzykną od razu moi mali czytelnicy.
Nie, dzieci, pomyliłyście się. Był sobie raz kawałek drzewa. Nie było to drzewo szlachetnego rodzaju, tylko zwykły kawał pniaka z takich, jakie zimą wkłada się do pieców i kominków dla rozniecenia ognia i ogrzewania pomieszczeń.
Nie wiem, jak się to stało, że pewnego pięknego dnia ten kawałek drzewa dostał się do pracowni starego stolarza, który nazywał się majster Antonio, chociaż wszyscy nazywali go majstrem Wisienką, a to z powodu koniuszka nosa zawsze świecącego i fioletowego jak dojrzała wiśnia.
Gdy tylko majster Antonio ujrzał ten kawałek drzewa, bardzo się ucieszył i zacierając ręce z zadowoleniem mruknął półgłosem:
– Ten kawał drzewa znalazł się tu w samą porę; przyda mi się do zrobienia nogi do stolika.
Powiedziawszy to, chwycił zaraz wyostrzoną siekierę, żeby odłupać korę i obciosać drzewo, ale kiedy już miał wymierzyć pierwsze uderzenie, ręka zawisła mu w powietrzu, ponieważ usłyszał cichuteńki, cichuteńki głosik, który mówił błagalnie:
– Nie bij mnie zbyt mocno!
Wyobraźcie sobie, jak się zdziwił zacny, stary majster Wisienka. Zdumionym wzrokiem zaczął wodzić po całej izbie, żeby zobaczyć, skąd mógł wyjść ten głosik, ale nie ujrzał nikogo. Zajrzał pod warsztat – nikogo; zajrzał do szafy, która zawsze była zamknięta – nikogo; zajrzał do kosza na wióry i trociny – nikogo; otworzył drzwi pracowni, żeby nawet na ulicę spojrzeć – nikogo! No więc?
– Rozumiem – powiedział śmiejąc się i drapiąc w perukę – widocznie sam sobie uroiłem ten głosik. Weźmy się do pracy!
Ująwszy ponownie siekierę, wymierzył w drzewo siarczyste uderzenie.
– Aj! Boli! – zawołał żałośliwie ten sam głosik.
Tym razem majster Antonio zupełnie osłupiał; stał z wybałuszonymi ze strachu oczami, z rozdziawioną gębą i językiem wywalonym na brodę, jak jedna z tych maszkar, co zdobią fontanny. Zaledwie odzyskał mowę, zaczął bełkotać, drżąc z przerażenia:
– Skąd mógł wydostać się ten głosik, co zawołał „Aj”? Przecież nie ma tu żadnej żywej istoty. Czyżby przypadkiem ten kawałek drzewa nauczył się płakać i żalić jak dziecko? Nie mogę w to uwierzyć. Oto jest ten kawałek drzewa; przecież to zwyczajne drewno, które służy do palenia w kominku, a także do ugotowania garnka fasoli... A zatem? Może tam wewnątrz ktoś się ukrył? Jeżeli ktoś się tam ukrył, tym gorzej dla niego. Już ja go urządzę! – Mówiąc to chwycił oburącz nieszczęsny kawałek drzewa i niemiłosiernie zaczął nim walić o ściany izby.
Potem nadstawił ucha, czy nie słychać żalącego się głosiku. Poczekał dwie minuty, i nic; pięć minut, i nic; dziesięć minut, i nic!
– Rozumiem – powiedział siląc się na uśmiech i czochrając perukę – widać, ja sam uroiłem sobie ten głosik, który zawołał „Aj”. Wracajmy do roboty.
A ponieważ ogarnął go ogromny strach, zaczął sobie przyśpiewywać, aby nabrać odwagi. Po czym, odłożywszy na bok siekierę, ujął hebel, żeby oheblować i wygładzić dokładnie ów kawałek drzewa; ale ledwie zaczął go heblować tu i tam, usłyszał znowu ten sam głosik, który odezwał się do niego ze śmiechem:
– Przestań! Łaskoczesz mnie po całym ciele!
Tym razem biedny majster Wisienka upadł jak rażony piorunem.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że siedzi na ziemi. Twarz jego wydawała się zmieniona, a nawet koniuszek nosa z fioletowego, jakim był zazwyczaj, stał się z wielkiego strachu niebieski.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
– Wejdźcie! – odezwał się stolarz, nie mając siły stanąć na nogach.
Do warsztatu wszedł rześki jeszcze staruszek, imieniem Dżeppetto1, którego chłopcy z sąsiedztwa, ilekroć chcieli doprowadzić do wściekłości, przezywali „Mamałygą” z powodu jego żółtej peruki, która była bardzo podobna do ciasta z mąki kukurydzianej.
Dżeppetto był dość porywczy. Biada temu, kto nazwał go Mamałygą! Od razu wpadał w szalony gniew i w żaden sposób nie można go było poskromić.
– Dzień dobry, majstrze Antonio! – rzekł Dżeppetto. – Cóż to robicie siedząc na ziemi?
– Uczę mrówki tabliczki mnożenia.
– Oby wam się udało!
– Co was sprowadza do mnie, Dżeppetto?
– Nogi. Muszę wam powiedzieć, majstrze Antonio, że przychodzę do was z wielką prośbą.
– Jestem do waszych usług – odparł stolarz unosząc się na kolana.
– Dziś rano wpadł mi do głowy jeden pomysł.
– Posłuchajmy.
– Wymyśliłem sobie wystrugać z drzewa ładnego pajaca, ale takiego cudownego, który by umiał tańczyć, wywijać i robić karkołomne skoki. Z tym pajacem chcę wędrować po świecie, żeby zarobić sobie na kawałek chleba i szklaneczkę wina. Co wy na to?
– Brawo, Mamałygo! – zawołał znany głosik, który nie wiadomo skąd wychodził.
Usłyszawszy, że go przezwano Mamałygą, Dżeppetto poczerwieniał ze złości jak papryka i, zwracając się do stolarza, zawołał rozsierdzony:
– Dlaczego mi ubliżacie?!
– Kto wam ubliża?
– Nazwaliście mnie Mamałygą!
– To nie ja.
– Wyjdzie na to, że to ja sam powiedziałem. A ja mówię, że to wy.
– Nie!
– Tak!
– Nie!
– Tak!
Denerwując się coraz bardziej, od słów przeszli do czynów i, chwyciwszy się za peruki, zaczęli się nawzajem drapać, kąsać i miętosić.
Po skończonej bójce Antonio ujrzał w swoich rękach żółtą perukę Dżeppetta, a Dżeppetto spostrzegł, że trzyma w zębach siwą perukę stolarza.
– Oddaj mi moją perukę! – zawołał majster Antonio.
I obaj staruszkowie, odebrawszy swoje peruki, uścisnęli sobie ręce i przysięgli pozostać przyjaciółmi na całe życie.
– A teraz, przyjacielu Dżeppetto – powiedział stolarz na znak zawarcia pokoju – jakiejże to przysługi żądacie ode mnie?
– Chciałbym dostać kawałek drzewa, żeby sporządzić pajaca. Dacie mi go?
Majster Antonio, ogromnie zadowolony, podszedł czym prędzej do stolarskiego stołu i wziął ów kawałek drzewa, który go nabawił takiego strachu. Ale kiedy już miał go wręczyć przyjacielowi, kawałek drzewa poruszył się gwałtownie i, wyśliznąwszy się przemocą z jego rąk, zaczął z całych sił walić biednego Dżeppetta po wychudłych goleniach.
– Ach! To tak uprzejmie wręczacie mi swój podarunek, majstrze Antonio! Omal żeście mnie nie okulawili!– Przysięgam wam, że to nie ja.
– A więc to pewnie ja sam!
– To wina tego drewna...
– Ja wiem, że to drewno; ale to wy tłukliście mnie po nogach!
– Ja was nie tłukłem!
– Kłamca!
– Dżeppetto, nie obrażajcie mnie, bo inaczej nazwę was Mamałygą!
– Osioł!
– Mamałyga!
– Głupiec!
– Mamałyga!
– Przebrzydły koczkodan!
– Mamałyga!
Kiedy usłyszał, że po raz trzeci przezywają go Mamałygą, Dżeppetto wpadł w szał i rzucił się na stolarza; wtedy obaj zaczęli się porządnie okładać.
Po skończonej bójce majster Antonio miał na nosie o dwa zadrapania więcej, a Dżeppetto – o dwa guziki mniej na płaszczu. Wyrównawszy w ten sposób swoje porachunki, uścisnęli sobie dłonie i ponownie przysięgli, że pozostaną dobrymi przyjaciółmi na całe życie. Po czym Dżeppetto zabrał ten chwacki kawał drzewa i, podziękowawszy majstrowi Antonio, wrócił kuśtykając do domu.
1Dżeppetto oznacza po włosku zdrobniałe imię Józef.
Mieszkanie Dżeppetta było izdebką na parterze, która miała tyle światła, ile dochodziło spod schodów. Umeblowanie izdebki nie mogło być skromniejsze: lichy taboret, nędzne łóżko i okropnie zniszczony stolik. Na ścianie w głębi widać było kominek, w którym płonął ogień; ale ogień był namalowany, a nad nim namalowany był garnek, który kipiał wesoło i buchał kłębem pary, która wyglądała zupełnie jak prawdziwa.
Wszedłszy do izby, Dżeppetto wziął narzędzia i zaczął strugać pajaca.
– Jakie mu nadać imię? – mruczał do siebie. – Nazwę go Pinokio. To imię przyniesie mu szczęście. Znałem całą rodzinę Pinokiów: Pinokio-ojciec, Pinokio-matka, dzieci też Pinokie; wszystkim doskonale się wiodło. Ten najbogatszy chodził na żebry.
Kiedy już znalazł imię dla swego pajaca, zabrał się na dobre do pracy i zrobił mu najpierw włosy, potem czoło, potem oczy. Gdy już je wystrugał, wyobraźcie sobie jego zdumienie, kiedy spostrzegł, że oczy pajaca poruszały się i przeszywały go na wskroś.
Widząc, że te oczy z drzewa patrzą na niego, Dżeppetto niemal się obraził i rzekł ze złością:
– Drewniane ślepia, czemu na mnie patrzycie?
Nikt nie odpowiedział. Zrobiwszy oczy, wystrugał mu nos; ale ten nos, ledwie wykończony, zaczął rosnąć i rósł, rósł aż po kilku minutach wyrósł w nosisko ogromnej długości. Biedny Dżeppetto silił się, żeby go przyciąć, ale im więcej go przycinał i skracał, tym bardziej bezczelny nos się wydłużał. Skończywszy nos, zrobił mu usta. Usta te nie były jeszcze gotowe, a już zaczęły się śmiać i pokpiwać sobie z niego.
– Przestań się śmiać! – huknął rozgniewany Dżeppetto, ale było to, jak gdyby mówił do ściany. – Przestań się śmiać; powtarzam ci! – zaryczał groźnym głosem.
Wtedy usta przestały się śmiać, ale wysunęły język na całą długość. Nie chcąc zepsuć swojej roboty, Dżeppetto udał, że tego nie zauważył, i pracował dalej.
Po ustach wystrugał mu brodę, potem szyję, barki, brzuszek, ramiona i ręce. Gdy ukończył ręce, Dżeppetto poczuł, że ktoś mu porywa z głowy perukę. Odwrócił się i co zobaczył? Ujrzał swoją żółtą perukę w rękach pajaca.
– Pinokio! Oddaj mi w tej chwili moją perukę!
Ale Pinokio, zamiast oddać mu perukę, włożył ją sobie na głowę i pogrążył się w niej niemal w całości. Po tym zuchwałym i pełnym drwin figlu Dżeppetto posmutniał i stał się markotny jak jeszcze nigdy w życiu.Zwracając się w końcu do Pinokia, powiedział:
– Hultajumały! Jeszcze nie jesteś wykończony, a już nie słuchasz swojego ojca! Źle, mój chłopcze, bardzo źle! – i otarł łzę.
Pozostały jeszcze do wystrugania nogi i stopy.
Ale ledwo Dżeppetto dorobił mu nogi, poczuł kopnięcie w sam koniec nosa.
– Dobrze mi tak! – mruknął do siebie. – Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć! Teraz już za późno!
Następnie wziął pajaca pod pachy i postawił na ziemi, na podłodze izdebki, żeby go przyzwyczaić do chodzenia.
Pinokio miał nogi zdrętwiałe i nie umiał się poruszać, więc Dżeppetto poprowadził go za rękę, żeby go nauczyć, jak się stawia krok za krokiem. Kiedy już jego nogi stały się sprężyste, Pinokio zaczął chodzić o własnych siłach i biegać po izbie; w końcu, dopadłszy drzwi, wyskoczył na ulicę i zaczął uciekać. Biedny Dżeppetto rzucił się za nim w pościg, ale nie mógł go dogonić, ponieważ żartowniś Pinokio pędził w susach jak zając, a tłukąc drewnianymi nogami o bruk uliczny robił taki stukot, jak co najmniej dwadzieścia par chłopskich chodaków.
– Trzymajcie go! Trzymajcie go! – wrzeszczał Dżeppetto, ale przechodnie widząc drewnianego pajaca, co pędził jak konik berberyjski, przystawali zachwyceni, żeby mu się przyjrzeć, i śmiali się, śmiali, tak się śmiali, że trudno to opisać. Na szczęście zjawił się w końcu karabinier, który usłyszawszy te wrzaski i sądząc, że chodzi tu o źrebaka, co umknął swemu panu, stanął odważnie na środku ulicy, rozstawił szeroko nogi, zdecydowany zatrzymać zbiega i nie dopuścić do większych przykrości. Ale Pinokio ujrzawszy z daleka karabiniera, który zatarasował całą ulicę, wymyślił sobie czmychnąć mu niespodziewanie między nogami; lecz nie udało mu się. Karabinier, nie poruszywszy się nawet, chwycił go grzeczniutko za nos (a było to olbrzymie nosisko w sam raz na to, żeby karabinierzy mieli za co chwytać) i oddał uciekiniera do rąk własnych Dżeppetta, który dla nauczki chciał mu od razu porządnie natrzeć uszu. Ale wyobraźcie sobie, jak się zdziwił, kiedy mimo szukania nie udało mu się znaleźć uszu pajaca. A wiecie dlaczego? Dlatego że strugając go w pośpiechu, zapomniał o uszach. Wobec tego chwycił Pinokia za kark i, odprowadzając go z powrotem, potrząsał groźnie głową i mówił do niego:
– Wracajmy. Kiedy już będziemy w domu, nie omieszkam się z tobą porachować!
Usłyszawszy taką zapowiedź, Pinokio rzucił się na ziemię i nie chciał iść dalej. Tymczasem ciekawscy i włóczykije zaczęli przystawać i otaczać ich kołem.
Jeden gadał to, drugi tamto.
– Biedny pajac – mówili niektórzy – ma słuszność, że nie chce wrócić do domu! Kto wie, jakby go wygrzmocił ten brutal Dżeppetto!
A inni dorzucali złośliwie:
– Ten Dżeppetto wygląda na zacnego człowieka, ale to srogi tyran dla chłopców! Jeżeli zostawi się biednego pajaca w jego rękach, może połamać go na kawałki!
Słowem, tyle gadali i tyle wyprawiali, że karabinier uwolnił Pinokia, a do więzienia zabrał biednego Dżeppetta. Nie mogąc w pierwszej chwili znaleźć słów na swoją obronę, biedaczysko płakał jak bóbr, a po drodze do aresztu bełkotał wśród łkania:
– Niegodziwy synek! I pomyśleć, że tak się namęczyłem, żeby zrobić grzecznego pajaca! Mam, na co zasłużyłem! Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć!
To, co się potem zdarzyło, to historia wręcz niesłychana, którą opowiem wam w następnych rozdziałach.
Małpiszonek Pipi
Carlo Collodi
Gdy przygody słynnego Pinokia dobiegły końca, Collodi stworzył zupełnie nowego bohatera – psotną różową małpkę Pipi. I choć jej historia nie jest tak znana, równie mocno bawi i urzeka.
„Pipi” to w małpim języku różowy. Takiego właśnie koloru jest tytułowy małpiszonek Pipi. Nie jest on ani trochę podobny do swoich braci – ma różowe futerko, psotny charakter i buntowniczą naturę, która wpędza go w najróżniejsze tarapaty. Już na samym początku, chcąc zrobić psikusa krokodylowi, traci swój ogonek. Po tej przygodzie decyduje się opuścić rodzinę i wyrusza samodzielnie w świat. W jakie kłopoty wpakuje się tym razem? Czy wróci do swoje małpiej rodziny?
Książka dostępna także w formie audiobooka!