Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybitna artystka, ikona performance’u, której udało się dotrzeć z często kontrowersyjnymi dziełami do szerokiego grona odbiorców, także spoza kręgów koneserów sztuki współczesnej.
Doświadczyłam wolności absolutnej – czułam, że moje ciało nie zna ograniczeń, że ból nie ma żadnego znaczenia, że nic się nie liczy – i to mnie upoiło.
W 2010 roku zdarzyło się coś niezwykłego – ponad 750 tysięcy ludzi ustawiło się w kolejce do nowojorskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, by wziąć udział w trwającym w sumie ponad 700 godzin performansie Mariny Abramović – usiąść naprzeciw niej i nawiązać z nią milczące porozumienie.
Córka partyzantów, bohaterów drugiej wojny światowej, dorastała w Jugosławii rządzonej przez Titę. Mimo że zdążyła zdobyć międzynarodowy rozgłos i wyjść za mąż, wciąż mieszkała z matką, która kontrolowała ją i stawiała surowe ograniczenia. Nic nie zdołało jednak poskromić jej nienasyconej ciekawości świata, pragnienia kontaktu z ludźmi ani specyficznego, bałkańskiego poczucia humoru, którymi przesycone są jej życie i sztuka.
Opowieść Mariny, poruszająca, pełna przygód i po prostu zabawna, to historia jej wyjątkowej kariery artystycznej związanej z poddawaniem ciała ekstremalnym próbom strachu, bólu, wyczerpania czy zagrożenia w dążeniu do emocjonalnej i duchowej przemiany, to także historia zgoła operowego romansu i dwunastoletniej współpracy artystki z performerem Ulayem - związku, który dobiegł dramatycznego końca na Wielkim Murze. O Marinie Abramović
Pokonać mur to historia nieustępliwej, odważnej i niezależnej artystki, która dąży do nawiązania relacji totalnej z jednym człowiekiem, by ostatecznie dotrzeć do tysięcy odbiorców. Źródłem magii Mariny jest jej zyskująca coraz większą sławę metoda polegająca na badaniu własnej siły, wytrzymałości i woli przetrwania, kojarząca się bardziej z treningiem komandosów niż ze światem sztuki nowoczesnej. Nie mogłem się oderwać od tej książki, tak samo jak nie byłem w stanie przejść obojętnie obok jej performansów. -TOM REISS, zdobywca Nagrody Pulitzera oraz nagrody literackiej PEN, autor Czarnego hrabiego i Orientalisty.
Marina Abramović zdobyła sławę jako artystka, która poprzez swoją sztukę całkowicie i bezwzględnie poddaje siebie, swoje ciało i duszę licznym transformacjom. Czytając te jakże intymne wspomnienia, słyszę jej głos. Marina się spowiada, zwierza, żali, naucza i snuje refleksje na temat swojego trudnego, lecz magicznego życia, oraz pracy, która daje jej wolność, a wszystko to z wielką dozą inteligencji i humoru. -WILLEM DAFOE
Abramović jest najsłynniejszą na świecie artystką performansu i sztuki konceptualnej. I prawdopodobnie jedyną z poczuciem humoru. -BRYAN APPLEYARD, „Sunday Times”
Pokonać mur to piękna, poruszająca i głęboka książka. Szczerze podziwiam sposób, w jaki Marina stawia czoło wszystkim dziwnym sprzecznościom i mitom towarzyszącym naszemu życiu codziennemu. Dzieli się osobistymi przeżyciami, jest samokrytyczna, ale jednocześnie maluje swój bogaty autoportret, który jest pełen dumy i poczucia własnej wartości. Cóż za życie! -LAURIE ANDERSON
Marina uważa, że jej rolą jako artystki z całą artystyczną arogancją, która wygląda dość naiwnie i niewinnie, oraz pokorą, która tłumi w zarodku najlżejszy nawet impuls, by poczuć się urażonym – jest zabieranie widzów w pełną niepokojów podróż do miejsca, gdzie będą się mogli uwolnić od wszystkiego, co ich ogranicza. -JUDITH THURMAN, „The New Yorker”
Dla Mariny Abramović różnica między sztuką a życiem nie istnieje; życie jest marzeniem, dopóki trwa, obecnością absolutną w pustce. -ALEJANDRO JODORKOWSKY
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 454
Książkę tę dedykuję
PRZYJACIOŁOM oraz WROGOM
Nie zdołałabym pokonać żadnego muru bez pomocy innych.
Przede wszystkim chcę wyrazić najgłębszą wdzięczność Jamesowi Kaplanowi. Spędził długie godziny, wysłuchując mnie, i pomógł mi opowiedzieć moją historię. Byłam do głębi poruszona jego pragnieniem zrozumienia mojego życia.
Serdeczne podziękowania kieruję również do Davida Kuhna, który przekonał mnie, że czas spisać wspomnienia, i był dla mnie niestrudzonym przewodnikiem po świecie literackim, oraz do Nicole Tourtelot.
Dziękuję mojemu wydawcy, Molly Stern, za otwartość, którą się wykazała, dostrzegając potencjał w mojej opowieści.
Jestem też ogromnie wdzięczna mojej redaktorce, Tricii Boczkowski, za błyskotliwe komentarze, ciągłe wsparcie i docenienie mojego słowiańskiego poczucia humoru.
Z radością współpracowałam z wysoce profesjonalnym i zaangażowanym zespołem z Crown Archetype, w którego skład wchodzili: David Drake, Penny Simon, Jesse Aylen, Julie Cepler, Matthew Martin, Christopher Brand, Elizabeth Rendfleisch, Robert Siek, Kevin Garcia, Aaron Blank i Wade Lucas.
Prawdziwym dobrodziejstwem była też praca z cierpliwymi i pełnymi pasji członkami mojego zespołu z Abramović LLC: Giulianem Argenzianem, Allison Brainard, Cathy Koutsavlis, Polly Mukai-Heidt i Hugonem Huertą, a także z Instytutu Mariny Abramović: Serge’em Le Borgne’em, Thanosem Argyropoulosem, Billym Zhao, Paulą Garcią i Lynsey Peisinger.
Chcę również podziękować galeriom za wspieranie sztuki, o której można przeczytać w tej książce: nowojorskiej Sean Kelly Gallery, londyńskiej Lisson Gallery, Galleria Lia Rumma z siedzibami w Neapolu i Mediolanie, Luciana Brito Galeria z São Paulo, Art Bärtschi & Cie z Genewy, wiedeńskiej Galerie Krinzinger oraz Galleri Brandstrup z Oslo.
Mam także nadzieję, że czytając tę opowieść, mój brat Velimir, jego córka Ivana oraz trójka moich chrześniaków, Vladka, Antonio i Nemo, z większym zrozumieniem odniosą się do pewnych wyborów, których w życiu dokonałam, i decyzji, które podjęłam.
Dziękuję też Dave’owi Gibbonsowi za okazane mi nieocenione wsparcie duchowe w życiu prywatnym i zawodowym oraz Ricie Capasie za przyjaźń i siostrzaną miłość.
Jestem również ogromnie wdzięczna wspaniałym ludziom, którzy od dłuższego czasu dbają o moje zdrowie i robili to także w trakcie powstawania tej książki. Należą do nich: dr David Orentreich, dr Linda Lancaster, dr Radha Gopalan, mój trener Mark Jenkins oraz moja masażystka Sarah Faulkner.
Bardzo wiele osób, których drogi życiowe skrzyżowały się kiedyś z moją drogą, ma dla mnie wielkie znaczenie. Bardzo żałuję, że nie wystarczy tu miejsca, by o nich wszystkich wspomnieć.
Kończąc, wyrażam również nadzieję, że ta książka będzie dla wszystkich inspiracją i dowodem, że jeśli nie brakuje nam chęci i pasji, nie ma przeszkód nie do pokonania.
Boulbon, Francja, 2016
Pewnego ranka spacerowałam z babcią po lesie. Wokół niezwykłe piękno i spokój. Byłam wtedy małą, zaledwie czteroletnią dziewczynką. Nagle dostrzegłam coś bardzo dziwnego – linię biegnącą w poprzek drogi. Tak mnie zaciekawiła, że podeszłam bliżej. Chciałam jej dotknąć. W tym momencie babcia tak głośno krzyknęła. Zapadło mi to w pamięć. Przez drogę sunął ogromny wąż.
Wtedy po raz pierwszy w życiu naprawdę odczułam strach – nie miałam jednak pojęcia, czego powinnam się bać. Właściwie przestraszyłam się głosu babci. A wąż szybko odpełzł dalej.
To niesamowite, jak rodzice i inne osoby z otoczenia zasiewają w człowieku strach. Na początku jest się tak niewinnym, nieświadomym.
Fot. 1. Ja w Belgradzie, 1951
Pochodzę z mrocznego miejsca. Z powojennej Jugosławii okresu od połowy lat czterdziestych po połowę siedemdziesiątych. Komunistycznej dyktatury pod wodzą marszałka Tity. Szarej, monotonnej, z wiecznym niedoborem praktycznie wszystkiego. Komunizm i socjalizm łączy rodzaj estetyki opartej na czystej brzydocie. Belgradowi mojego dzieciństwa brakowało nawet monumentalizmu moskiewskiego placu Czerwonego. Wszystko wyglądało, jakby było z drugiej ręki. Jakby przywódcy patrzyli przez pryzmat cudzego komunizmu i budowali coś gorszego, mniej funkcjonalnego i bardziej popieprzonego.
Nie zapomnę przestrzeni publicznych – malowano je przybrudzoną zielenią, a nieosłonięte żarówki rzucały sinoszare światło, które jakby zaciemniało widok. Połączenie takiego oświetlenia i barwy ścian nadawało skórze żółtawozielonkawy odcień spotykany u osób z chorą wątrobą. Wszelkie działanie rodziło poczucie ucisku i niejakiego przygnębienia.
Mnóstwo rodzin zamieszkiwało ogromne, szkaradne bloki. Młodzi nie mieli szans na własne mieszkania, więc każde mieściło kilka pokoleń – dziadków, nowożeńców, a później ich potomstwo. Prowadziło to do nieuniknionych problemów – rodziny gnieździły się przecież w okropnej ciasnocie. Spragnionym seksu młodym pozostawały jedynie park lub kino. A szansa na kupienie czegoś nowego czy ładnego była naprawdę znikoma.
W czasach komuny krążył taki dowcip: facet odchodzi na emeryturę i w nagrodę za wyróżniającą się pracę dostaje zamiast zegarka nowy samochód. W biurze dowiaduje się, że naprawdę wyjątkowy z niego szczęściarz – dostanie go w określonym terminie, już za dwadzieścia lat.
– Rano czy po południu? – pyta facet.
– Co za różnica? – dziwi się urzędnik.
– Tego dnia mam jeszcze hydraulika – odpowiada emeryt.
Moja rodzina nie musiała tego wszystkiego znosić. Rodzice byli bohaterami wojennymi – walczyli z nazistami w jugosłowiańskiej partyzantce komunistów z Titą na czele, więc po wojnie zostali prominentnymi członkami partii i objęli wysokie stanowiska. Ojca powołano w szeregi elitarnej ochrony marszałka Tity, a matka kierowała instytutem nadzorującym zabytki i zaopatrującym państwowe budynki w dzieła sztuki. Była także dyrektorem Muzeum Sztuki i Rewolucji. Dlatego mieliśmy sporo przywilejów. Zajmowaliśmy duże mieszkanie w centrum Belgradu, przy ulicy Macedońskiej 32. Wielki zabytkowy budynek z lat dwudziestych XX wieku miał elegancki wystrój, witraże i zdobienia z kutego żelaza, przez co przypominał paryskie kamienice. Mieliśmy dla siebie całe piętro – siedem pokojów dla czteroosobowej rodziny: rodziców, młodszego brata i mnie. W tamtych czasach było to niesłychaną rzadkością. Cztery sypialnie, jadalnia, ogromny salon (tak nazywaliśmy pokój dzienny), kuchnia, dwie łazienki i pokój służącej. W salonie stały regały pełne książek i wielki czarny fortepian, a całe ściany obwieszone były obrazami. Ponieważ matka kierowała Muzeum Rewolucji, mogła odwiedzać malarzy i kupować ich płótna – prace malowane pod wpływem Cézanne’a, Bonnarda czy Vuillarda, a także liczne abstrakcje.
Fot. 2. Moi rodzice, Danica i Vojin Abramoviciowie, 1945
W młodości uważałam nasze mieszkanie za szczyt luksusu. Później odkryłam, że kiedyś należało ono do zamożnej żydowskiej rodziny i zostało skonfiskowane podczas hitlerowskiej okupacji. Z czasem zorientowałam się też, że obrazy, którymi matka zapełniła mieszkanie, bynajmniej nie należały do arcydzieł. Spoglądając w przeszłość, dostrzegam, że – z tych i innych przyczyn – nasz dom był naprawdę okropnym miejscem.
Matka, Danica, i ojciec, Vojin zwany Vojem, przeżyli podczas II wojny światowej wspaniały romans. Niesamowita historia – ona była piękna, on przystojny, a każde ocaliło drugiemu życie. Matka była majorem i dowodziła oddziałem działającym na linii frontu, który odpowiadał za odszukiwanie i ratowanie rannych partyzantów. Kiedyś, podczas niemieckiego natarcia, zapadła na tyfus i leżała wśród ciężko rannych – nieprzytomna, z wysoką gorączką, nakryta kocem po czubek głowy.
Z pewnością by umarła, gdyby nie słabość ojca do kobiet. Kiedy dojrzał spływające spod koca długie włosy, zwyczajnie nie zdołał się powstrzymać przed uchyleniem nakrycia. A gdy zobaczył, jak urodziwa dziewczyna się pod nim kryje, przetransportował ją w bezpieczne miejsce w pobliskiej wsi, gdzie wyzdrowiała dzięki troskliwym chłopom.
Pół roku później wróciła na front, by znów zająć się odstawianiem rannych do szpitala. W jednym z ciężko rannych natychmiast rozpoznała mężczyznę, który ocalił jej życie. Ojciec śmiertelnie się wykrwawiał, a brakowało krwi do transfuzji. Matka odkryła jednak, że ma tę samą grupę, oddała krew i uratowała mu życie.
Zupełnie jak w bajce. Później wojna znów ich rozdzieliła.
Odnaleźli się jednak, a po zakończeniu działań wojennych pobrali. Dołączyłam do nich ponad rok później – 30 listopada 1946.
Noc przed rozwiązaniem matce śniło się, że rodzi olbrzymiego węża. Następnego dnia, gdy przewodniczyła zebraniu partyjnemu, odeszły jej wody. Odmówiła przerwania posiedzenia i dopiero po jego zakończeniu pojechała do szpitala.
Przyszłam na świat przedwcześnie, a poród okazał się dla matki bardzo ciężki. Część łożyska pozostała w macicy i rozwinęła się sepsa. Matka znów była o włos od śmierci; niemal przez rok musiała przebywać w szpitalu. Przez pewien czas po powrocie do domu praca i wychowywanie mnie sprawiały jej sporą trudność.
Początkowo zajmowała się mną nasza pomoc domowa. Byłam chorowitym niejadkiem – istna skóra i kości. Gosposia miała syna w tym samym wieku, który zjadał wszystko, co po mnie zostało. Wyrósł na ogromnego grubasa. Gdy odwiedziła nas babcia Milica, matka matki, na mój widok wpadła w przerażenie. Natychmiast zabrała mnie ze sobą i pozostałam u niej do szóstego roku życia, do narodzin brata. Rodzice przyjeżdżali do mnie jedynie w weekendy. Traktowałam ich jak dwoje nieznajomych, którzy zjawiają się raz w tygodniu i przywożą nietrafione prezenty.
Podobno we wczesnym dzieciństwie nie lubiłam chodzić. Kiedy babcia wybierała się na rynek, sadzała mnie przy kuchennym stole i tam po powrocie znajdowała. Nie wiem, z czego to wynikało, być może z tego, że przechodziłam z rąk do rąk. Nie miałam swojego miejsca i sądziłam pewnie, że jeśli gdzieś pójdę, znów będę musiała je zmienić.
W małżeństwie rodziców niemal natychmiast zaczęło się psuć, chyba jeszcze zanim przyszłam na świat. Połączyła ich niesamowita miłość i wzajemna atrakcyjność – krótko mówiąc, seks – lecz jednocześnie tyle ich dzieliło. Matka pochodziła z bogatej rodziny i była intelektualistką; studiowała w Szwajcarii. Pamiętam, jak babcia wspominała, że gdy matka opuściła dom, by dołączyć do partyzantów, wzięła jedynie stare chłopskie buciory, pozostawiając sześćdziesiąt par innych butów.
Rodzina ojca należała do ubogich, lecz bohaterskich. Dziadek był majorem odznaczonym za zasługi w boju, a ojca jeszcze przed wojną więziono za komunistyczne poglądy.
Dla matki komunizm był abstrakcyjną ideą, czymś, co odkryła w Szwajcarii, ucząc się o Marksie i Engelsie. Jej udział w partyzantce wynikał z idealizmu czy nawet chęci podążania za modą. W przypadku ojca był jedynym możliwym wyborem – pochodził przecież z biednej, a przy tym wojowniczej rodziny. Był prawdziwym komunistą. Wierzył, że komunizm to sposób na zmianę systemu klasowego.
Matka uwielbiała balet, operę i koncerty muzyki klasycznej. Ojciec przepadał za pieczonymi prosiakami i popijawami ze starą partyzancką bracią. Mieli więc ze sobą niewiele wspólnego, co skończyło się bardzo nieszczęśliwym małżeństwem. Nieustannie się kłócili. Do tego dochodziła jeszcze słabość ojca do płci pięknej, dzięki której zresztą poznał matkę.
Od początku małżeństwa nie udawało mu się dochować wierności. Matka nienawidziła tego i wkrótce przeniosła to uczucie na ojca. A ja, rzecz jasna, byłam tego wszystkiego nieświadoma – mieszkałam przecież u babci. Gdy miałam sześć lat, urodził się mój brat Velimir i wróciłam do domu rodziców. Nowi opiekunowie, dom i brat – wszystko naraz. Niemal natychmiast poczułam się nieszczęśliwa.
Pamiętam, że chciałam wrócić do babci, bo czułam się tam tak bezpiecznie, tak spokojnie. Jej poranne i wieczorne rytuały nadawały dniom swoisty rytm. Babcia należała do głęboko wierzących i całe jej życie kręciło się wokół cerkwi. Codziennie o szóstej rano, po wschodzie słońca, zapalała świecę i odmawiała modlitwę. Powtarzała to także o szóstej wieczorem. Do szóstego roku życia codziennie towarzyszyłam jej w cerkwi. Poznałam imiona rozmaitych świętych i ich historie. Dom babci zawsze wypełniał zapach kadzidła i świeżo palonej kawy. Wypalała zielone ziarna i własnoręcznie je mieliła. Jej dom dawał mi ogromne poczucie spokoju.
Gdy przeniosłam się do rodziców, brakowało mi tych rytuałów. Rodzice budzili się rano tylko po to, by przepracować cały dzień, i zostawiali mnie pod opieką pomocy domowych. Na dodatek byłam bardzo zazdrosna o brata. Jako chłopiec natychmiast stał się ulubieńcem. Na Bałkanach tak po prostu jest. Dziadkowie ze strony ojca mieli siedemnaścioro dzieci, lecz babcia trzymała jedynie zdjęcia synów. Narodziny mojego brata potraktowano jak wielkie wydarzenie. Później dowiedziałam się, że o moim przyjściu na świat ojciec nikomu nawet nie powiedział. Velimirem natychmiast pochwalił się przyjaciołom, z którymi wspólnie świętował, pijąc, strzelając w powietrze i szastając pieniędzmi.
Co gorsza, brat zapadł wkrótce na dziecięcą epilepsję – ataki sprawiały, że wszyscy koncentrowali się na nim, obdarzając go jeszcze większą uwagą. Kiedyś, gdy nikt nie widział (miałam wtedy sześć lub siedem lat), spróbowałam wykąpać brata i niemal go utopiłam – włożyłam go do wanny i plum – zniknął pod wodą. Gdyby babcia w porę nie wyłowiła Velimira, byłabym jedynaczką.
Fot. 3. Z ciotką Kseniją, babcią Milicą i bratem Velimirem, 1953
Oczywiście zostałam ukarana. Karano mnie często, za najdrobniejsze przewinienia, niemal zawsze cieleśnie – biciem, klapsami lub policzkowaniem. Dyscyplinowały mnie matka albo jej siostra Ksenija, która na jakiś czas się do nas wprowadziła – nigdy ojciec. Biły na kwaśne jabłko; chodziłam cała posiniaczona. Czasami jednak uciekały się do innych metod. W mieszkaniu mieliśmy wnękową szafę na ubrania, bardzo ciemną i głęboką – w języku serbsko-chorwackim określaną słowem plakar. Drzwi zlewały się ze ścianą i nie miały gałki; by je otworzyć, wystarczyło pchnąć. Szafa fascynowała mnie, a jednocześnie przerażała. Nie wolno mi było wchodzić do środka. Czasami jednak, kiedy coś zbroiłam – albo gdy matka lub ciotka uznały, że byłam niegrzeczna – za karę mnie tam zamykały.
Okropnie się bałam ciemności. Ale plakar zamieszkiwały duchy – świetliste, bezkształtne i milczące istoty, które bynajmniej nie wydawały mi się straszne. Rozmawiałam z nimi. Ich obecność odczuwałam jako zupełnie naturalną. Stanowiły po prostu część mojej rzeczywistości, mojego życia. Znikały, gdy tylko zapalałam światło.
Jak już wspomniałam, ojciec był bardzo przystojnym mężczyzną – o surowych, wyrazistych rysach, z gęstą i bujną czupryną. Miał twarz bohatera. Na zdjęciach z czasów wojny prawie zawsze dosiada białego konia. Walczył w 13. Dywizji Czarnogórskiej, grupie partyzantów, która przeprowadzała błyskawiczne ataki na Niemców. Wymagało to niesamowitej odwagi. W trakcie walk stracił wielu przyjaciół.
Jego najmłodszy brat wpadł w ręce nazistów, którzy zamęczyli go na śmierć, a oddział partyzancki ojca złapał i przyprowadził mu żołnierza, który go zabił. Ojciec nie zastrzelił Niemca. „Nikt już nie wskrzesi mi brata” – powiedział, po czym wypuścił tego żołnierza. Był wojownikiem i kierował się w walce głębokim poczuciem etyki.
Fot. 4. Vojo w dniu wyzwolenia Belgradu, 1944
Ojciec nigdy mnie za nic nie ukarał, nigdy nie uderzył i za to go pokochałam. I choć często wyjeżdżał ze swoją jednostką, gdy mój brat był jeszcze niemowlęciem, stopniowo się do siebie zbliżyliśmy. W końcu zostaliśmy z Vojem najlepszymi przyjaciółmi. Zawsze starał się sprawić mi przyjemność – pamiętam, że zabierał mnie do wesołego miasteczka i kupował słodycze.
Rzadko wychodziliśmy we dwoje. Zwykle szła z nami jedna z jego przyjaciółek, które obsypywały mnie cudownymi prezentami. Przynosiłam je do domu, promieniejąc szczęściem, i chwaliłam się: „Och, dostałam to wszystko od takiej pięknej blondynki”, na co matka natychmiast wyrzucała podarki przez okno.
Małżeństwo rodziców przypominało wojnę – nigdy nie widziałam, by się przytulali, całowali czy obdarzali czułościami. Może to był nawyk z dawnych partyzanckich czasów, ale oboje spali z naładowaną bronią na nocnych stolikach! Pamiętam, jak kiedyś, podczas jednej z rzadkich przerw pomiędzy cichymi dniami, ojciec wpadł do domu na obiad, a matka spytała: „Chcesz zupę?”. Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, zaszła go od tyłu i wylała mu gorącą zawartość talerza na głowę. Ojciec wrzasnął, odepchnął stół, rozbił wszystkie naczynia w pomieszczeniu i wyszedł. Między nimi zawsze czuć było napięcie. Nigdy ze sobą nie rozmawiali. Nie przypominam sobie szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia.
Fot. 5. Z ojcem, 1950
Zresztą i tak ich nie obchodziliśmy. Byliśmy komunistami. Za to babcia, bardzo religijna, 7 stycznia świętowała prawosławne Boże Narodzenie, co było zarazem cudowne i straszne. Cudowne, bo przez trzy dni przygotowywała się do tych uroczystości, przyrządzając tradycyjne potrawy, dekorując pokoje. Tyle że musiała zaciemniać okna, bo w tym czasie w Jugosławii obchodzenie Bożego Narodzenia wiązało się z dużym ryzykiem. Szpicle spisywali nazwiska rodzin zbierających się na święta, a rząd nagradzał ich za donosy. Moja rodzina schodziła się więc do domu babci pojedynczo, a uroczystości odbywały się za czarnymi zasłonami. Nikomu poza babcią nie udało się już wszystkich zgromadzić. A to było naprawdę piękne.
Podobnie zresztą jak świąteczne tradycje. Co roku babcia przygotowywała sernik, w którym zapiekała dużą srebrną monetę. Kto na nią natrafił – i nie złamał przy tym zęba – mógł się uważać za szczęściarza. Monetę trzeba było przechowywać do następnego roku. Babcia obsypywała nas też ryżem. Kto zebrał najwięcej, dla tego nadchodzący rok miał się okazać najbardziej pomyślny.
Straszne było to, że rodzice nie rozmawiali ze sobą nawet w Boże Narodzenie. I to, że co roku dostawałam użyteczne prezenty, które wcale mi się nie podobały. Wełniane skarpety, książkę, którą musiałam przeczytać, albo flanelową piżamę. Piżamy były zawsze o dwa rozmiary za duże – matka przekonywała mnie, że skurczą się po wypraniu, co wcale nie następowało.
Nigdy nie bawiłam się lalkami. Nigdy ich nie chciałam. I nie lubiłam zabawek. Wolałam igrać z cieniami przejeżdżających samochodów na murze albo z wpadającym przez okno promieniem słońca. Światło uwidaczniało opadające drobinki kurzu, a ja wyobrażałam sobie, że to planety zaludnione mieszkańcami innych galaktyk, istotami pozaziemskimi, które odwiedzają nas, podróżując na promieniach słońca. Ponadto miałam też świetliste zjawy z plakaru. Całe dzieciństwo spędziłam w towarzystwie duchów i innych niewidzialnych istot. Widywałam cienie i zmarłych.
Jedną z rzeczy, których zawsze najbardziej się bałam, była krew – moja własna. We wczesnym dzieciństwie, gdy matka z ciotką mnie biły, chodziłam cała posiniaczona i wciąż krwawiłam z nosa. Później, gdy wypadł mi pierwszy mleczny ząb, krwawienie nie ustawało przez trzy miesiące. Musiałam spać na siedząco, żeby się nie zachłysnąć. W końcu rodzice zaczęli mnie prowadzić do lekarzy, żeby ustalić, co się właściwie dzieje, i okazało się, że to choroba krwi. Początkowo podejrzewano białaczkę. Rodzice oddali mnie do szpitala. Spędziłam tam prawie rok. Miałam wtedy sześć lat i przeżywałam najszczęśliwsze chwile dzieciństwa.
Wszyscy w rodzinie byli dla mnie tacy mili. Prezenty stały się nagle trafione. W szpitalu traktowano mnie bardzo dobrze. Czułam się jak w raju. Lekarze zlecali wciąż nowe badania i odkryli, że nie cierpię na białaczkę, lecz na coś bardziej tajemniczego – prawdopodobnie była to swego rodzaju psychosomatyczna reakcja na przemoc fizyczną ze strony matki i ciotki. Spróbowano rozmaitych kuracji i wypisano mnie do domu, gdzie znów zaczęło się bicie, choć już nieco rzadsze.
Oczekiwano, że będę znosiła tę karę bez słowa skargi. Sądzę, że matka na swój sposób tresowała mnie tak, żebym stała się żołnierką jak ona. Komunistka była z niej może niezdecydowana, ale wytrwała. Prawdziwego komunistę cechuje spartańska determinacja, zdolna przebijać mury. „Co do bólu, potrafię go wytrzymać”, powiedziała Danica w wywiadzie, który przeprowadziłam z nią u schyłku jej życia. „Nikt nie słyszał, jak krzyczę z bólu, i nigdy się tego nie doczeka”. U dentysty, podczas wyrywania zębów, uparcie odmawiała znieczulenia.
Nauczyłam się od niej samokontroli i nigdy nie przestałam się jej bać.
Matka miała obsesję na punkcie porządku i czystości – po części z powodu partyzanckiej przeszłości, choć możliwe, że była to także reakcja na chaos panujący w jej małżeństwie. Budziła mnie w środku nocy, jeśli uznała, że leżę niechlujnie, kłębiąc pościel. Do dziś śpię całkowicie nieruchomo, po jednej stronie łóżka – gdy rano wstaję, wystarczy jedynie lekko je wygładzić. Gdy nocuję w hotelach, nikt by się nawet nie domyślił mojej obecności.
Dowiedziałam się też, że to ojciec nadał mi imię – otrzymałam je na cześć rosyjskiej żołnierki, w której się zakochał podczas wojny. Na jego oczach rozerwał ją granat. Matka czuła się głęboko urażona przywiązaniem ojca do tej kobiety i siłą rzeczy przeniosła swą niechęć na mnie.
Maniackie upodobanie porządku Danicy zagnieździło się w mojej nieświadomości. Nocami prześladował mnie bardzo męczący koszmar związany z symetrią: we śnie byłam generałem dokonującym inspekcji szeregu idealnych żołnierzy. Odrywałam jednemu guzik munduru i cały porządek się burzył. Budziłam się spanikowana. Tak się bałam naruszyć symetrię.
Fot. 6. Matka podczas wizyty delegacji bułgarskiej, Belgrad 1966
W innym powracającym śnie wchodziłam na pokład samolotu, by się przekonać, że jest zupełnie pusty – nie ma żadnych pasażerów. Pasy bezpieczeństwa leżały równo na wszystkich fotelach z wyjątkiem jednego. Ten drobny przejaw dezorganizacji wpędzał mnie w panikę, jakby wynikał z mojej winy. We śnie właśnie ja zawsze ponosiłam odpowiedzialność za naruszenie symetrii – było to zabronione i jakaś siła wyższa miała mnie za to ukarać.
Prześladowała mnie myśl, że moje przyjście na świat naruszyło symetrię w małżeństwie rodziców – w końcu to po moich narodzinach ich związek stał się tak burzliwy i pełen agresji. Matka zresztą przez całe życie miała mi za złe podobieństwo do ojca, który nas opuścił. Miała obsesję na punkcie czystości i symetrii, a także na tle sztuki.
Od szóstego czy siódmego roku życia wiedziałam, że chcę zostać artystką. Matka karciła mnie za mnóstwo rzeczy, lecz do tego zawsze zachęcała. Sztuka była dla niej świętością. W naszym wielkim mieszkaniu przydzielono mi więc nie tylko pokój, ale i pracownię malarską. W przeciwieństwie do reszty pomieszczeń zagraconych rozmaitymi przedmiotami, obrazami, książkami czy meblami moje pokoje cechowała spartańska prostota. Dbałam o to od wczesnego dzieciństwa. Starałam się, by nie było w nich nic zbędnego, by pozostały niemal puste. W sypialni stały jedynie łóżko, krzesło i stół, a w pracowni nie trzymałam niczego poza sztalugami i farbami.
W pierwszych obrazach odzwierciedlałam swoje sny. Wydawały mi się bardziej rzeczywiste niż świat, w którym na co dzień funkcjonowałam i który wcale mi się nie podobał. Pamiętam, jak po przebudzeniu wspomnienia o snach były jeszcze tak silne, że mogłam je spisywać, a następnie malować, używając tylko dwóch kolorów – głębokiej zieleni i granatu, nigdy innych.
Z niewiadomych przyczyn te barwy bardzo mnie pociągały. Zieleń i granat wypełniały moje sny. Ze starych zasłon w kolorach z moich snów uszyłam sobie nawet długą rozpinaną suknię.
Fot. 7. W ubraniu uszytym z zasłon, 1960
Z zewnątrz moje życie wyglądało na uprzywilejowane i w pewnym sensie takie było – w porównaniu z otaczającą mnie ponurą, pełną niedostatku rzeczywistością komuny żyłam w luksusie. Nie musiałam prać ani prasować ubrań, gotować ani sprzątać pokoju. We wszystkim mnie wyręczano. A wymagano jedynie, bym się uczyła i osiągała najdoskonalsze wyniki.
Brałam lekcje fortepianu, angielskiego i francuskiego. Matka fascynowała się kulturą francuską – z tego kraju pochodziło wszystko, co najlepsze. Byłam nie lada szczęściarą, jednak przy całym komforcie swojego życia czułam się bardzo samotna. Jedyną wolnością, jaką mogłam się cieszyć, była wolność artystycznej ekspresji. Pieniędzy na malowanie nigdy mi nie brakło, za to na ubrania – zawsze, a także na rozmaite inne rzeczy, których naprawdę pragnęłam jako dorastająca dziewczyna.
Jeśli chciałam kupić książkę, dostawałam ją. Gdy miałam ochotę wybrać się do teatru, kupowano mi bilet. Zaopatrywano mnie też w płyty z muzyką klasyczną, kiedy miałam ochotę jej posłuchać. Robiono to jednak nie po to, by mi całą tę kulturę pokazać, lecz po to, by mi ją na siłę wepchnąć. Przed wyjściem do pracy matka zostawiała mi na stole karteczki z poleceniami, ile zdań francuskich powinnam opanować i jakie przeczytać książki – wszystko już za mnie zaplanowano.
Zgodnie z wolą matki przeczytałam całego Prousta, Camusa i André Gide’a. Ojciec z kolei życzył sobie, abym zgłębiła literaturę rosyjską. Mimo przymusu z przyjemnością uciekałam w świat literatury. Podobnie jak w przypadku snów, rzeczywistość przedstawiana w książkach miała na mnie większy wpływ niż rzeczywistość, w której żyłam.
Gdy czytałam, otoczenie znikało. Nieszczęśliwa rodzina – zgryźliwe kłótnie rodziców czy smutek babci spowodowany faktem, że wszystkiego ją pozbawiono – przestawała dla mnie istnieć. Przenikałam w świat bohaterów.
Fascynowały mnie fabuły pełne skrajności. Uwielbiałam czytać o Rasputinie, którego nie imały się kule – mieszanina komunizmu z mistycyzmem to integralna część mojego DNA. Nie zapomnę też dziwnego opowiadania Camusa Renegat albo umysł zmącony. Jego bohaterem jest chrześcijański misjonarz, który zamiast nawracać pustynne plemię, przyjmuje jego wierzenia. Gdy złamał którąś z panujących w nim zasad, pozbawiono go języka.
Niezwykle wciągał mnie Kafka. Pochłonęłam Zamek i miałam poczucie, że naprawdę przeniosłam się do jego świata. Kafka w tajemniczy sposób wciąga czytelnika w labirynt biurokracji, z którym zmaga się główny bohater K. Poczucie znalezienia się w sytuacji bez wyjścia staje się nieznośne. Cierpiałam razem z K.
Lektura Rilkego przypominała z kolei oddychanie czystym tlenem poezji. Przedstawiał życie zupełnie inaczej, niż je dotąd odbierałam. Pisał o cierpieniu wszechświata i uniwersalnej wiedzy związanej z koncepcjami, które odnajdowałam później w tekstach dotyczących buddyzmu zen czy sufizmu. Pierwszy kontakt z taką perspektywą dosłownie oszałamiał:
Ziemio, czyż nie jest to twoim pragnieniem: w nas
narodzić się niewidzialnie? – Czy to nie sen twój,
być jeden raz niewidzialną? – Ziemio! być niewidzialną!
Co, jeśli nie metamorfoza, jest twym naglącym żądaniem?1
Jedynym trafionym prezentem, jaki kiedykolwiek dostałam od matki, była książka Listy (1926) zawierająca korespondencję pomiędzy Rilkem, rosyjską poetką Mariną Cwietajewą i Borysem Pasternakiem, autorem Doktora Żywago. We troje nigdy się nie spotkali, każde z nich uwielbiało jednak twórczość pozostałych i pisało do siebie, i przesyłało im swoje utwory. I zakochali się w sobie nawzajem.
Wyobrażacie sobie samotną piętnastolatkę, która natyka się na taką historię? (Fakt, że byłam imienniczką Cwietajewej, zdawał mi się nader znaczący). W każdym razie z upływem czasu uczucie Cwietajewej zwróciło się raczej ku Rilkemu niż Pasternakowi. Napisała do poety, że chciałaby wybrać się do Niemiec i poznać go osobiście. „Nie możesz” – odpisał. „Nie możemy się spotkać”. To tylko rozpaliło w niej namiętność. Nie przestawała pisać, nalegając na spotkanie. Wreszcie odpowiedział: „To niemożliwe – umieram”. „Zabraniam ci umrzeć”, odpisała. Nie zdołała jednak odwrócić losu i korespondencyjny trójkąt się rozpadł.
Cwietajewa i Pasternak wciąż wysyłali sobie wiersze, ona z Moskwy, a on z Paryża. Później poetka, jako żona więzionego przez komunistów zwolennika białych, musiała opuścić Rosję. Wyjechała na południe Francji, jednak po pewnym czasie, gdy środki do życia się wyczerpały, wróciła do ojczyzny. Postanowili z Pasternakiem, że nim na dobre wyjedzie, spotkają się wreszcie, po wielu latach żarliwej korespondencji, na Dworcu Lyońskim w Paryżu.
Oboje byli tym bardzo przejęci. Marina miała ze sobą starą rosyjską walizę pękającą w szwach od nadmiaru rzeczy. Widząc, jak się zmaga, by ją domknąć, Pasternak pobiegł po sznurek i przewiązał nim bagaż.
Siedzieli obok siebie, ledwie zdolni się odezwać – korespondencja zaszła już tak daleko, że gdy się wreszcie zobaczyli, przepełniły ich emocje. Pasternak wyszedł po papierosy, by już nie powrócić. Cwietajewa czekała wytrwale, aż nadeszła pora odjazdu pociągu. Wzięła więc przewiązaną sznurkiem walizkę i odjechała do Rosji.
Wróciła do Moskwy. Mąż wciąż przebywał w więzieniu, nie miała za co żyć. Udała się więc do Odessy, gdzie napisała desperacki list do stowarzyszenia pisarzy, prosząc o posadę sprzątaczki. Odpisali, że nie skorzystają z jej usług. Sięgnęła więc po sznur, którym Pasternak zabezpieczył jej bagaż, i się powiesiła.
Kiedy czytałam takie książki, nie ruszałam się z domu. Całymi dniami. Od czasu do czasu wychodziłam tylko do kuchni się najeść i zaraz wracałam do swojego pokoju, do książki. I tak to się toczyło.
Gdy miałam około dwunastu lat, matka zdobyła gdzieś szwajcarską pralkę. Było to nie lada wydarzenie – cieszyliśmy się tym luksusem jako jedna z pierwszych rodzin w Belgradzie. Przywieziono ją któregoś dnia rano, nową, błyszczącą i zagadkową. Umieściliśmy ją w łazience. Matka odnosiła się do niej z nieufnością. Wstawiała pranie, wyjmowała, a potem i tak oddawała naszej pomocy domowej, która jeszcze raz robiła je ręcznie.
Pewnego ranka, kiedy akurat nie poszłam do szkoły, usiadłam w łazience i wpatrywałam się w tę fascynującą nową maszynę. Obracała ubrania, wydając monotonny dźwięk – du-dum-du-dum. Zahipnotyzowała mnie. Pralka automatycznie wirowała – zaopatrzona była w dwa gumowe wałki, które kręciły się w przeciwnych kierunkach w pełnym skłębionych ubrań korpusie. Zaczęłam się bawić, wsuwając palce pomiędzy rolki i szybko je wyjmując.
Za którymś razem zrobiłam to zbyt wolno i wałki wciągnęły mi palec, coraz mocniej go ściskając. Poczułam potworny ból i krzyknęłam. Babcia była akurat w kuchni. Usłyszawszy mnie, wbiegła do łazienki, lecz z powodu ograniczonego pojęcia o technice nie wpadła na to, by po prostu wyciągnąć z kontaktu wtyczkę. Postanowiła pobiec na zewnątrz po pomoc. W tym czasie wałki wciągnęły mi już dłoń.
Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, a babcia była przy kości, więc pokonanie schodów w dół i z powrotem na górę zajęło jej sporo czasu. Ściągnęła na pomoc muskularnego młodziaka, tyle że moja ręka tkwiła już po sam łokieć między wałkami pralki.
Techniczna smykałka chłopaka nie przekraczała zdolności babci, więc i on nie wpadł na to, by odłączyć dopływ prądu. By mnie ocalić, postanowił uruchomić muskuły. Całą ich mocą rozciągnął rolki pralki, a po chwili, potężnie rażony prądem, wylądował nieprzytomny na drugim końcu łazienki. Ja też padłam na podłogę z siną i opuchniętą ręką.
W tej samej chwili wróciła matka i w lot oceniła sytuację. Wezwała karetkę i wymierzyła mi siarczysty policzek.
W okresie mojego dzieciństwa historia partyzantki odgrywała w szkolnym programie nauczania bardzo ważną rolę. Musieliśmy opanować nazwy wszystkich bitew, rzek czy mostów, które przekroczyli w czasie wojny jej żołnierze. Uczyliśmy się też, rzecz jasna, o Stalinie, Leninie, Marksie i Engelsie. W każdym publicznym miejscu Belgradu wisiał ogromny portret marszałka Tity z podobiznami Marksa i Engelsa po bokach.
Jugosłowiańskie siedmiolatki wstępowały w szeregi pionierów. Zakładały na szyje czerwone chusty, zawsze odprasowane, nawet w nocy pozostające w zasięgu ręki, tuż obok łóżka. Jako pionierzy uczyliśmy się maszerować, śpiewać komunistyczne pieśni, wierzyć w przyszłość ojczyzny i tym podobne. Pamiętam, jaką dumą napawały mnie ta chusta, status pionierki i przynależność do partii. Odkrycie, że ojciec, który zawsze miał bujną czuprynę, używa mojej chusty w charakterze bandany, wprawiło mnie w wielkie przerażenie.
Ogromne znaczenie miały też pochody, w których musiały uczestniczyć wszystkie dzieci. Obchodziliśmy 1 maja, międzynarodowe komunistyczne święto, oraz 29 listopada, dzień powstania Republiki Jugosławii. Wszystkie dzieci urodzone w listopadowe święto mogły odwiedzić Titę, który częstował je cukierkami. Matka powiedziała mi, że należę do tych szczęściarzy, ale nigdy nie pozwalała na wyprawy po słodycze. Co roku oznajmiała, że swoim zachowaniem nie zasłużyłam na ten przywilej. Otrzymywałam więc kolejną karę. Kilka lat później, po dziesiątych urodzinach, odkryłam, że przyszłam na świat nie 29, lecz 30 listopada.
Miesiączkę dostałam w wieku dwunastu lat. Za pierwszym razem trwało to ponad dziesięć dni i krwawiłam naprawdę obficie. Czerwony płyn zdawał się sączyć bez końca. Dziecięce wspomnienia niespodziewanych krwotoków i pobytów w szpitalach spowodowały, że bardzo się wystraszyłam. Myślałam, że umrę.
W zrozumieniu, co się ze mną dzieje i na czym polega menstruacja, pomogła mi raczej nasza pomoc domowa Mara niż matka. Gosposia była miłą, korpulentną kobietą z wielkim zadkiem i pełnymi wargami. Gdy objęła mnie czule, by wyjaśnić zmiany zachodzące w moim ciele, poczułam przedziwną ochotę, by pocałować ją w usta. Niezupełnie do tego doszło – nastąpiła bardzo niezręczna chwila, a później zapał do całowania minął. Odtąd moje ciało stało się jednak źródłem wielu niepojętych odczuć. W tym czasie zaczęłam się też często masturbować, czemu nieodmiennie towarzyszyło głębokie poczucie winy.
W okresie dojrzewania dopadły mnie także pierwsze migreny. Cierpiała na nie i matka – raz lub dwa razy w tygodniu wracała wcześniej z pracy i zamykała się w zaciemnionej sypialni. Babcia przykładała jej do głowy chłodne kompresy – z plastrów mięsa, pomidorów czy ogórków – i wszyscy dosłownie chodziliśmy na palcach, zachowując się niemal bezgłośnie. Danica, naturalnie, nigdy się nie skarżyła, demonstrując iście spartańskiego ducha.
W głowie mi się nie mieściło, że migreny mogą być tak dotkliwe – matka nigdy nie rozmawiała ze mną o swoich i nawet słowem nie okazywała mi współczucia. Ataki ciągnęły się całą dobę. Wiłam się z bólu, a z łóżka wyciągały mnie jedynie biegunka i wymioty. Zresztą rzyganie i sraczka tylko wzmagały łupanie w głowie. Ćwiczyłam leżenie w bezruchu w określonych pozycjach – z dłonią na czole, z idealnie wyprostowanymi nogami albo z głową nachyloną pod pewnym kątem – co przynosiło niewielką ulgę. W ten sposób zaczęłam się uczyć akceptować i opanowywać ból i strach.
Mniej więcej w tym czasie odkryłam w szafce z bielizną pościelową dokumenty rozwodowe rodziców. Ich wspólne życie – czy raczej piekło – miało potrwać jeszcze całe trzy lata. Spali więc w jednym łóżku z pistoletami przy wezgłowiu. Najgorsze były nocne powroty ojca, które doprowadzały matkę do szału i nieodmiennie kończyły się bójką. Za każdym razem pobita matka wbiegała w końcu do mojego pokoju, wyciągała mnie z łóżka i trzymała przed sobą niczym tarczę, by zatrzymać rozjuszonego ojca. Zawsze mnie, nigdy brata.
Fot. 8. Mój brat Velimir, 1962
Do dziś nie znoszę, gdy ludzie w gniewie podnoszą głos. Gdy się to zdarza, zamieram. Jak po zastrzyku – po prostu nie mogę się poruszyć. To bezwiedna reakcja. Sama też się czasem wkurzam, ale bardzo trudno mi się doprowadzić do krzyku. Wymaga to nieprawdopodobnej ilości energii. Niekiedy wrzeszczę podczas performansów – to jeden ze sposobów na wypędzenie demonów, tyle że nawet wtedy nie krzyczę na kogoś.
Ojciec wciąż pozostawał moim przyjacielem, lecz dla matki stawałam się coraz większym wrogiem. Gdy miałam czternaście lat, została przedstawicielką Jugosławii w UNESCO i spędzała w Paryżu długie miesiące. Podczas jej pierwszej nieobecności ojciec przyniósł wielkie gwoździe, wspiął się na drabinę i wbił je w sufit salonu. Wszędzie posypał się gips! Do gwoździ przymocował huśtawkę, co wprawiło mnie i brata w zachwyt. Czuliśmy się jak w niebie – absolutnie wolni. Po powrocie matka szalała z wściekłości. Huśtawkę usunięto.
Na czternaste urodziny ojciec podarował mi pistolet. Był piękny – niewielki i zgrabny, z rękojeścią wykładaną kością słoniową i srebrną grawerowaną lufą.
– To pistolet operowy, do małej torebki – wyjaśnił.
Nigdy nie potrafiłam wyczuć, kiedy żartuje, a kiedy mówi poważnie. Chciał, żebym nauczyła się strzelać, więc zabrałam pistolet do lasu, kilka razy wypaliłam, a potem niechcący upuściłam w śnieżną zaspę. Przepadł na dobre.
Ojciec zabrał mnie też jako czternastolatkę do lokalu ze striptizem. O nic nie pytałam, choć zdawałam sobie sprawę, że to wysoce niestosowne.
Marzyłam o nylonowych pończochach, z punktu widzenia matki – rzecz nie do pomyślenia, bo coś takiego nosiły tylko prostytutki. Ojciec mi je sprezentował, a matka wyrzuciła przez okno. Wiem, że próbował się wkupić w moje łaski – chciał, bym go kochała i nie opowiadała matce o jego eskapadach, ale ona i tak o wszystkim wiedziała.
Matka nigdy nie pozwalała mi ani bratu przyprowadzać do domu kolegów, bo śmiertelnie się bała zarazków. Byliśmy tak nieśmiali, że inne dzieci wciąż się z nas natrząsały. Kiedyś jednak w mojej szkole uruchomiono program wymiany uczniowskiej z Chorwacją. Gościłam w domu pewnej dziewczynki w Zagrzebiu. Miała przecudowną rodzinę. Jej rodzice z miłością odnosili się do dzieci i do siebie nawzajem; wszyscy zasiadali do wspólnych posiłków, rozmawiali i często się śmiali. Później chorwacka koleżanka przyjechała do nas i było naprawdę okropnie. Nie rozmawialiśmy. Nikt się nie śmiał. Nie zdarzyło się nam nawet razem posiedzieć. Tak bardzo się wstydziłam – za siebie i swoją rodzinę, za totalny brak miłości w moim domu – i to poczucie wstydu było dla mnie istną torturą.
Gdy miałam czternaście lat, zaprosiłam do domu kolegę ze szkoły – na rosyjską ruletkę. Byliśmy zupełnie sami. Usiedliśmy naprzeciw siebie przy stole w bibliotece. Rewolwer wzięłam ze stolika nocnego ojca. Wyjęłam naboje, zostawiając tylko jeden, wprawiłam magazynek w ruch i przekazałam go chłopcu. Przyłożył lufę do skroni i nacisnął spust. Rozległ się charakterystyczny trzask. Przekazał mi rewolwer. Zbliżyłam go do skroni i nacisnęłam kurek. Znów usłyszeliśmy trzask. Wtedy skierowałam broń ku biblioteczce i wystrzeliłam. Nastąpiła potężna eksplozja, kula przeleciała przez pokój, by utkwić w grzbiecie Idioty Dostojewskiego. Natychmiast oblałam się zimnym potem. Nie mogłam opanować drżenia.
Swoje nastoletnie życie wspominam jako nader uciążliwe i nieszczęśliwe. Uważałam się za najbrzydszego dzieciaka w szkole, na dodatek nietypowo szpetnego. Byłam wysoka i szczupła, więc przezywano mnie Żyrafą. Musiałam siedzieć w tylnych ławkach ze względu na wzrost, ale nic stamtąd nie widziałam, więc dostawałam kiepskie oceny. W końcu ktoś się domyślił, że potrzebne mi okulary. Nie były to jednak normalne okulary, lecz okropne bryle z czasów komuny, z grubaśnymi szkłami i ciężkimi oprawkami. Usilnie starałam się je zepsuć, „przypadkowo” na nie siadając lub „niechcący” umieszczając na framudze otwartego okna, które później zamykałam.
Fot. 9. Z ojcem, w namiastce sztywnej półhalki, 1962
Matka nigdy nie kupowała mi ubrań, jakie nosiły inne dzieciaki. Przykładowo, kiedy zapanowała moda na usztywnione halki, wszystko bym za taką oddała, lecz matka nie chciała ustąpić. Nie dlatego, że brakowało nam pieniędzy. Nic podobnego. Jako partyzanci i komuniści, czyli czerwona burżuazja, rodzice byli zamożniejsi niż otoczenie. Chcąc nie chcąc, markowałam taką halkę. Nosiłam pod wierzchnią spódnicą sześć czy siedem innych, jednak efekt nigdy mnie nie zadowalał. Dodatkowe warstwy wychodziły spod spodu albo wręcz spadały.
Na dodatek miałam jeszcze ortopedyczne buty. Z powodu płaskostopia musiałam nosić specjalne obuwie korekcyjne – nie były to bynajmniej zwykłe buty, lecz okropne socjalistyczne buciory z grubej żółtawej skóry sięgające aż po kostkę. Jakby tej toporności i brzydoty było mało, matka zleciła szewcowi podbicie obcasów metalowymi podkładkami przypominającymi podkowy, co przedłużało wprawdzie trwałość obuwia, ale przy okazji sprawiało, że okropnie stukało. Stuk-stuk, stuk-stuk – i tak przy każdym kroku.
Mój Boże, w tych hałaśliwych buciorach było mnie słychać wszędzie i z daleka. Bałam się nawet wychodzić na ulicę. Gdy ktoś za mną szedł, zatrzymywałam się, by go przepuścić – tak się wstydziłam. Pamiętam zwłaszcza jeden z pochodów pierwszomajowych, gdy nasza szkoła dostąpiła zaszczytu przemaszerowania przed obliczem samego Tity. Musieliśmy utrzymać idealny szyk – przez cały miesiąc ćwiczyliśmy przemarsz na szkolnym boisku, doprowadzając wszystko do perfekcji. Rankiem 1 maja ustawiliśmy się, by rozpocząć pochód, i niemal od razu odpadła mi jedna z „podków”. Nie mogłam prawidłowo maszerować. Natychmiast usunięto mnie z szeregu. Rozpłakałam się ze wstydu i wściekłości.
Nietrudno sobie to wyobrazić – miałam chude nogi, ortopedyczne buty i okropne okulary. Matka obcinała mi włosy wysoko nad uszami i ciasno je spinała. Ubierała mnie w grube wełniane suknie. Miałam też twarz smarkuli z niesamowicie wielkim nosem, który „wydoroślał” znacznie szybciej niż jego bezpośrednie otoczenie. Czułam się paskudnie brzydka.
Pytałam często matkę, czy pozwoli mi na korektę nosa, ale za każdym razem dostawałam jedynie w twarz. Cichaczem wymyśliłam więc plan działania.
W owym czasie wielką gwiazdą kina była Brigitte Bardot, mój ideał kobiecej atrakcyjności i piękna. Sądziłam, że posiadanie podobnie zgrabnego nosa rozwiązałoby wszystkie moje problemy. Wymyśliłam więc plan, w moim przekonaniu doskonały. Powycinałam z gazet rozmaite fotosy Bardot – ujęcia profilowe i en face eksponujące jej piękny nos. Schowałam je wszystkie do kieszeni.
Rodzice mieli w sypialni olbrzymie drewniane łoże małżeńskie. Był ranek, czyli pora, gdy ojciec lubił grywać „na mieście” w szachy, a matka spotykać się z przyjaciółkami na kawie. Zostałam w domu zupełnie sama. Weszłam do sypialni rodziców i postanowiłam zakręcić się wkoło, najszybciej jak się uda. Zamierzałam przewrócić się, uderzyć o twardą krawędź łóżka i złamać nos, by trafić do szpitala. Fotosy Brigitte Bardot trzymałam w kieszeni, sądząc, że korekta nosa według tego wzoru to dla lekarzy bagatelka. Plan wydawał się idealny.
Wirowałam więc coraz szybciej, tyle że upadając, nie trafiłam w nos. Za to paskudnie rozcięłam sobie policzek. Długo leżałam na podłodze, krwawiąc. W końcu wróciła matka. Omiotła całą scenę surowym spojrzeniem, wyrzuciła zdjęcia do toalety i siarczyście mnie spoliczkowała. Spoglądając wstecz, błogosławię los, że nie udało mi się zrealizować tego zamysłu. Moja twarz z nosem aktorki byłaby istną katastrofą. Inna sprawa, że czas wcale nie okazał się dla Bardotki łaskawy.
Dni swoich urodzin bynajmniej nie zaliczałam do szczęśliwych. Po pierwsze, prezenty zawsze okazywały się nietrafione, a po drugie – właściwie nie było wspólnego, rodzinnego świętowania. Nie przeżywaliśmy żadnych radosnych chwil. Pamiętam, że w szesnaste urodziny bardzo się rozpłakałam, bo po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że kiedyś umrę. Czułam się taka niekochana i opuszczona. Słuchałam w kółko Koncertu fortepianowego nr 1 Mozarta – coś w tym utworze sprawiało, że moja dusza zaczynała krwawić. W pewnej chwili rzeczywiście rozcięłam sobie nadgarstek. Krew polała się tak obficie, że poczułam bliskość śmierci. Okazało się, że cięcie było głębokie, lecz ominęło ważne tętnice promieniowe. Babka odwiozła mnie do szpitala, który opuściłam z czterema szwami. Nie powiedziała o niczym matce.
Pisywałam smutne wiersze o śmierci. W gronie rodzinnym nigdy jednak o niej nie rozmawialiśmy, szczególnie w obecności babci. Nie poruszało się przy niej przykrych tematów. Wiele lat później, po wybuchu wojny w Bośni, brat wszedł na dach domu, w którym mieszkała, by rozchwiać antenę telewizyjną. Dzięki temu myślała, że zepsuł się odbiornik, który rzeczywiście oddano do „naprawy”. Z tej też przyczyny (i dlatego, że nie wychodziła już na zewnątrz) babcia nigdy nie dowiedziała się o wojnie.
Gdy miałam siedemnaście lat, rodzice wyprawili przyjęcie, by uczcić osiemnastolecie szczęśliwego związku małżeńskiego. Zaprosili do domu przyjaciół i wydali uroczysty obiad. Rodzinny dramat powrócił natychmiast po wyjściu ostatniego gościa.
Ojciec poszedł do kuchni posprzątać – rzecz niespotykana, bo takie czynności nigdy nie zaprzątały mu głowy. Akurat tego dnia z niewyjaśnionych przyczyn znalazł się przy zlewie.
– Zacznijmy od kieliszków do szampana. Ja myję, ty wycierasz – zaproponował mi.
Chwyciłam więc ręcznik do naczyń, gotowa przystąpić do pracy. Niestety, ojciec niechcący stłukł pierwszy umyty kieliszek. W tej samej chwili do kuchni weszła matka, zobaczyła rozbite szkło na podłodze i wybuchła gniewem. Przez kilka godzin udawali szczęśliwych, więc tłumiła w sobie całą złość i gorycz – wściekłość, która znalazła teraz ujście. Rozkrzyczała się na ojca za wszystko – za jego niezdarność, za małżeńską katastrofę i za rozliczne kochanki. On zaś stał nieruchomo. Obserwowałam tę scenę w milczeniu, ze ścierką do naczyń w ręku.
Matka nie przestawała krzyczeć, a ojciec nie przerywał milczenia. Nie wykonał najmniejszego ruchu. Czułam się jak bohater sztuki Becketta. Po długich lamentach nad ich rozpieprzonym związkiem matka ucichła, bo ojciec nie reagował. Wreszcie się odezwał:
– Skończyłaś?
Kiedy potwierdziła, wziął pozostałe kieliszki do szampana i – jeden po drugim – rzucił wszystkich jedenaście na podłogę.
– Mowy nie ma, żebym miał to znosić jeszcze jedenaście razy – powiedział i wyszedł z domu.
To był początek końca. Wkrótce na dobre nas opuścił. Wieczorem, gdy odchodził, zajrzał do mojego pokoju, żeby się pożegnać.
– Wychodzę i już nigdy nie wrócę, ale wciąż będziemy się widywać – powiedział. Wyprowadził się do hotelu i odtąd z nami nie mieszkał.
Nazajutrz tak rozpaczałam, że doznałam załamania nerwowego. Sprowadzono doktora, który podał mi jakiś lek, bo nie mogłam przestać płakać. Z żalu odchodziłam od zmysłów, bo ojciec zawsze obdarzał mnie miłością i wsparciem. Wiedziałam, że po jego odejściu będę jeszcze bardziej osamotniona.
Wtedy jednak wprowadziła się babcia.
Kuchnia stała się centrum mojego świata – początkiem wszystkich zdarzeń. Zatrudnialiśmy pomoc domową, ale babcia Milica nigdy nie darzyła jej zaufaniem, więc z samego rana przejmowała ster w gospodarstwie. Mieliśmy piec opalany drewnem i duży stół, przy którym siadywałam z babcią, by omówić z nią swoje sny. To nas najbardziej zajmowało. Babka interesowała się znaczeniem snów i odczytywaniem pojawiających się w nich symboli. Jeśli śniły się wypadające zęby, które wcale przy tym nie bolały, oznaczało to śmierć znajomej osoby. Jeśli jednak pojawiało się przy tym cierpienie, umrzeć miał członek rodziny. Sny o krwi zwiastowały dobre nowiny, a o własnej śmierci – długie życie.
Matka wychodziła do pracy kwadrans po siódmej. Dopiero wtedy wszyscy czuliśmy się swobodniej. A gdy wracała po południu (punktualnie o drugiej piętnaście), ponownie następowała mobilizacja – jak w wojsku przed inspekcją. Zawsze się obawiałam, że zrobiłam coś nie tak, że niewłaściwie postawiłam jakąś książkę lub w inny sposób zaburzyłam porządek w domu.
Pewnego dnia, gdy siedziałyśmy przy kuchennym stole, babcia opowiedziała mi swoją historię – sądzę, że była w stosunku do mnie znacznie bardziej otwarta niż w relacjach z innymi.
Matka babci pochodziła z bardzo bogatej rodziny i zakochała się w służącym. Takie rzeczy były oczywiście zabronione. Rodzina ją odrzuciła. Zamieszkała z ukochanym w jego wsi. Żyli tam w skrajnej biedzie. Doczekali się siedmiorga dzieci. By dorobić, prababka zajmowała się praniem. Opierała nawet własną rodzinę, która w zamian dawała jej trochę pieniędzy lub żywność. Jedzenia wciąż im jednak brakowało. Babcia opowiadała mi, że prababka – osoba bardzo dumna – trzymała zawsze na piecu cztery garnki, tyle że robiła to jedynie na pokaz, na wypadek niespodziewanej wizyty sąsiadów, i gotowała w nich samą wodę, bo zwykle w domu nie było czego do nich wrzucić.
Babcia była najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa i wyróżniała się urodą. Kiedy miała piętnaście lat, pewnego dnia w drodze do szkoły poczuła na sobie wzrok nieznajomego, któremu towarzyszył inny mężczyzna. Gdy wróciła do domu, matka poleciła jej podać kawę, bo odwiedził ich kandydat do jej ręki. Taki był wtedy zwyczaj.
Dla rodziny babci zainteresowanie okazane córce przez wyglądającego na dżentelmena nieznajomego było prawdziwym błogosławieństwem. Klepali biedę, więc wydanie jej za mąż zmniejszyłoby liczbę osób do wykarmienia. Co więcej, kandydat pochodził z miasta i okazał się zamożny, choć przy tym znacznie starszy – dzieliła go z babką dwudziestoletnia różnica wieku. Pamiętała, że podając mu kawę po turecku, po raz pierwszy miała okazję spojrzeć przyszłemu mężowi w twarz. I że okazała się zbyt nieśmiała, by się na to odważyć. Mężczyzna omówił z rodzicami babci plany małżeńskie i odjechał.
Trzy miesiące później młodą narzeczoną przewieziono na miejsce ślubu, po którym zamieszkała w domu męża. Miała piętnaście lat i wciąż była dzieckiem – dziewicą. Nikt nie rozmawiał z nią o seksie.
Babcia opowiedziała mi o nocy poślubnej, kiedy mąż spróbował się do niej zbliżyć. Zaczęła krzyczeć, że ją mordują, i w poszukiwaniu schronienia uciekła do teściowej – która mieszkała razem z nimi – i wskoczyła do jej łóżka z krzykiem:
– On chce mnie zabić! Chce mnie zabić!
Kobieta tuliła ją całą noc, uspokajając:
– To nieprawda, chodzi mu o coś zupełnie innego.
Minęły jeszcze trzy miesiące, nim babka straciła dziewictwo.
Dziadek miał dwóch braci. Jeden został księdzem prawosławnym, a drugi kupcem jak dziadek. Byli wspólnikami importującymi z Bliskiego Wschodu przyprawy, jedwab i inne towary. Mieli sklepy, domy, ziemię i należeli do bardzo zamożnych.
Brat dziadka, który był duchownym, został później patriarchą Serbskiego Kościoła Prawosławnego, najpotężniejszą po władcy osobą w kraju. W latach trzydziestych XX wieku, jeszcze w czasach monarchii, król Aleksander poprosił patriarchę o zjednoczenie Kościoła prawosławnego z katolickim, lecz spotkał się z odmową.
Władca zaprosił więc patriarchę oraz jego bogatych braci na obiad, podczas którego zamierzał przedyskutować tę kwestię. Przybyli, lecz duchowny wciąż obstawał przy swoim. Podczas posiłku braciom podano dania zawierające potłuczone diamenty. W ciągu miesiąca wszyscy trzej zmarli w męczarniach spowodowanych krwotokami wewnętrznymi. Babcia owdowiała więc bardzo młodo.
Relacja babci z matką była dziwna i bynajmniej nie dobra. Babka z rozlicznych powodów wciąż złościła się na córkę. Przed wojną jako zamożna wdowa trafiła przez nią, zadeklarowaną komunistkę – za kratki. Musiała wykupić się z więzienia, poświęcając odłożone na czarną godzinę złoto. Po wojnie zaś, gdy komuniści doszli do władzy, matka, udowadniając swoje oddanie partii, wyrzekła się wszelkich posiadanych dóbr, w tym należących do babki. Sporządziła nawet listę ze stanem posiadania rodzicielki i w dowód lojalności przekazała ją komunistom. Uczyniła to, rzecz jasna, dla dobra kraju. Babka utraciła więc swoje sklepy. Odebrano jej ziemię i dom. Pozbawiono dosłownie wszystkiego. Poczuła się zdradzona przez własną córkę.
A teraz, po odejściu ojca, babka zamieszkała właśnie z nami. Nie było im łatwo – ani jej, ani matce, lecz dla mnie obecność babci miała ogromne znaczenie.
Do dziś żywo wspominam niektóre chwile z jej udziałem. Odkąd skończyła trzydziestkę, obmyślała swój strój do trumny. Co dziesięć lat odświeżała go, by odpowiadał aktualnym trendom mody. Początkowo zamierzała odejść w beżach. Później zdecydowała się na kropki. Potem na granat w cieniutkie paseczki i tak dalej. Dożyła stu trzech lat.
Gdy pytałam ją o wspomnienia z czasów obu wojen światowych, odpowiadała:
– Niemcy zachowują się bardzo poprawnie. Włosi natychmiast rozglądają się za fortepianem i w głowie im tylko balangi. A kiedy nadchodzą Rosjanie, każdy bierze nogi za pas, bo gwałcą wszystkie kobiety, nieważne – młode czy stare.
Pamiętam też, że gdy babka po raz pierwszy znalazła się w samolocie, poprosiła stewardesę o miejsce z dala od okna, bo właśnie wyszła od fryzjera i nie chciała, by wiatr rozwichrzył jej uczesanie.
Podobnie jak wiele innych osób naszego kręgu kulturowego w tamtej epoce, babka była bardzo przesądna. Wierzyła, że kto po wyjściu z domu ujrzy ciężarną lub wdowę, musi natychmiast oderwać sobie z ubrania guzik i go wyrzucić, w przeciwnym razie czeka go nieuchronny pech. Za to spadająca nań znienacka ptasia kupa zwiastowała szczęście.
Gdy miałam w szkole sprawdziany, babka wylewała na mnie przy wyjściu szklankę wody, żeby wszystko poszło jak po maśle. Czasami w środku zimy chodziłam więc do szkoły z przemoczonymi do nitki plecami!
Milica wróżyła też z fusów kawy parzonej po turecku lub z ziaren fasoli, które rozrzucała pełną garścią, by interpretować tworzone przez nie abstrakcyjne obrazy.
Te znaki i rytuały stanowiły dla mnie namiastkę duchowości. Łączyły mnie też z moim wewnętrznym światem, marzeniami i snami. Wiele lat później, gdy pojechałam do Brazylii zgłębiać szamanizm, przekonałam się, że szamani także doszukują się tego rodzaju znaków. Jeśli swędzi lewe ramię, to sygnał o pewnym przesłaniu. Każda część ciała wiąże się z konkretnymi znakami, które pozwalają zrozumieć, co się z człowiekiem dzieje – nie tylko na poziomie duchowym, ale też fizycznym i umysłowym.
Niemniej, gdy byłam nastolatką, czułam zaledwie przedsmak tego wszystkiego, a niezdarne ciało stanowiło dla mnie jedynie źródło zakłopotania.
Zostałam przewodniczącą szkolnego klubu szachowego – byłam niezłym graczem. Szkoła zwyciężyła w turnieju i wyznaczono mnie do odbioru nagrody na scenie. Matka nie chciała mi kupić nowej sukienki, wystąpiłam więc na uroczystości w ortopedycznych butach i podróbce usztywnianej halki. Urzędnik wręczył mi nagrodę – pięć nowych szachownic. Znosząc je ze sceny, utkwiłam gdzieś wielkim butem i upadłam, a plansze rozleciały się na wszystkie strony. Wszyscy się śmiali. Po tym zdarzeniu rodzinie długo nie udawało się wyciągnąć mnie z domu. I na dobre straciłam ochotę na szachy.
Głęboki wstyd, wielka nieśmiałość. Jako nastolatka odczuwałam ogromny lęk przed rozmową z ludźmi. Teraz mogę stanąć przed trzytysięczną publicznością bez jakichkolwiek notatek; bez zakładania z góry, co chcę jej przekazać, nawet bez materiałów wizualnych, i patrząc na nią, z łatwością mówić przez dwie godziny.
Co się stało?
Sztuka.
Gdy miałam czternaście lat, poprosiłam ojca o farby olejne. Kupił mi je, a na dodatek zorganizował naukę malowania u przyjaciela z czasów partyzantki, Branka Filipovicia Filo, przedstawiciela kierunku zwanego informelem, który swoje obrazy nazywał abstrakcyjnymi pejzażami. Artysta przybył do mojej maleńkiej pracowni z farbami, płótnem i innymi materiałami, by udzielić mi pierwszej lekcji.
Odciął kawałek płótna i rozłożył go na podłodze. Otworzył puszkę z klejem, rozlał go, dodał nieco piasku i trochę żółtego, czerwonego i czarnego pigmentu. Następnie skropił wszystko obficie benzyną, zapalił zapałkę i spowodował wybuch.
– To zachód słońca – obwieścił i wyszedł.
Byłam pod wielkim wrażeniem. Odczekałam, aż zwęglone szczątki przeschną, i ostrożnie zawiesiłam je na ścianie. Potem wyjechaliśmy na rodzinne wakacje. Gdy wróciliśmy, sierpniowe słońce zdążyło dosuszyć pracę. Kolory spełzły, a piasek poodpadał. Z dzieła pozostała jedynie kupka popiołu i piasku. Zachód słońca przestał istnieć.
Dopiero później zrozumiałam, na czym polegała istotność tego doświadczenia. Nauczyłam się dzięki niemu, że proces jest ważniejszy niż efekt, tak jak performans znaczy dla mnie więcej niż obiekt. Widziałam, jak powstaje praca Filipovicia i jak się rozpada. Nie było w tym trwałości ani autorskiego przywiązania do efektu. Tylko czysty proces. Później natknęłam się na słowa Yves’a Kleina, które pokochałam: „Moje obrazy to tylko popioły mojej sztuki”.
Wciąż malowałam w domowej pracowni, jednak pewnego dnia, leżąc na trawie i wpatrując się w bezchmurne niebo, zobaczyłam dwanaście wojskowych odrzutowców, które przelatując, pozostawiły białe smugi. Zafascynowana obserwowałam, jak ślady znikają, a niebo odzyskuje nieskazitelny błękit. Wtedy pomyślałam – dlaczego malarstwo? Dlaczego mam się ograniczać do dwóch wymiarów, jeśli mogę tworzyć za pomocą dosłownie wszystkiego: ognia, wody, ludzkiego ciała? Wszystkiego! Coś jakby zaskoczyło w mojej głowie – uświadomiłam sobie, że bycie artystą oznacza bezgraniczną wolność. Jeśli zechcę stworzyć coś z kurzu czy śmieci, mogę to zrobić. To uczucie było niewiarygodnie wyzwalające, szczególnie dla kogoś wychowanego w domu na każdym kroku ograniczającym swobodę.
Pojechałam do bazy lotniczej w Belgradzie poprosić o użyczenie dwunastu samolotów. Zamierzałam tak nimi pokierować, by stworzone przez nie smugi ułożyły się we wzór na niebie. Ktoś w bazie zadzwonił do ojca.
– Proszę przyjechać i zabrać stąd córkę. Wymyśla sobie rysunki na niebie, a pojęcia nie ma, ile kosztują loty odrzutowców.
Nie od razu porzuciłam malowanie. Kiedy miałam siedemnaście lat, zaczęłam przygotowania do egzaminów wstępnych do Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie. Najpierw odbywało się wieczorowe kursy rysunku, żeby zebrać portfolio. Pamiętam, jak koledzy mówili:
– Po co się w ogóle wysilasz? Nawet palcem nie musisz kiwnąć – wystarczy jeden telefon matki i zaraz się dostaniesz.
Wkurzałam się, ale w rzeczywistości wprawiało mnie to w wielkie zażenowanie. Mieli rację. Tym bardziej zależało mi na określeniu swej tożsamości.
Na zajęciach wieczorowych przerabialiśmy rysunek postaci z natury, czyli rysowaliśmy nagich modeli. Kobiety i mężczyzn, a ja nigdy dotąd nie widziałam gołego faceta. Pamiętam, że kiedyś pozował nam niewysoki Rom z penisem zwisającym po kolana. Nie mogłam na niego patrzeć! Narysowałam więc wszystko oprócz członka. Krążący po pracowni profesor za każdym razem powtarzał:
– Rysunek nie jest skończony.
Kiedyś, gdy miałam jedenaście lub dwanaście lat, siedziałam na kanapie, czytając fascynującą książkę, i objadałam się czekoladą. Przeżywałam rzadką chwilę pełni szczęścia. Siedziałam w rozluźnionej pozie, z nogami rozrzuconymi na poduszce. Wtem, nie wiedzieć skąd, pojawiła się matka i wymierzyła mi tak siarczysty policzek, że dostałam krwotoku z nosa.
Fot. 10. W Rovinj na Istrii, 1961
– Za co? – wykrztusiłam.
– Na kanapie trzymaj nogi razem – odparła.
Matka miała nader dziwne podejście do seksu. Bardzo się obawiała, że przed ślubem stracę dziewictwo. Kiedy dzwonił do mnie jakiś chłopak, pytała:
– Czego pan chce od mojej córki? – i rzucała słuchawką.
Otwierała nawet moją korespondencję. Mówiła o seksie jak o czymś brudnym, co przydaje się jedynie do poczynania dzieci. Bałam się go, bo nie chciałam zajść w ciążę. Posiadanie dzieci kojarzyło mi się ze straszną pułapką, a przecież zawsze pragnęłam tylko wolności. Kiedy dostałam się do Akademii Sztuk Pięknych, wszyscy na roku utratę cnoty mieli już za sobą. Koledzy bawili się na imprezach, a moja matka wciąż wymagała ode mnie powrotu do domu przed dziesiątą, nawet gdy skończyłam dwadzieścia lat. Nigdzie więc nie wychodziłam. Nie miałam chłopaka i byłam głęboko przekonana, że coś jest ze mną nie w porządku. Dziś podobam się sobie na starych fotografiach, lecz wtedy czułam się przeraźliwie brzydka.
Nie liczę jednego pocałunku, który przydarzył mi się w wieku czternastu lat. Wypoczywaliśmy na chorwackim wybrzeżu, a chłopak miał na imię Bruno. To nie był nawet pocałunek w usta, tylko lekkie muśnięcie policzka. Niestety wypatrzyła nas matka. Odciągnęła mnie od niego za włosy. Mój pierwszy prawdziwy pocałunek nastąpił później. Miałam piękną przyjaciółkę Bebę, wokół której ciągle kręcili się chłopcy. Dostawała mnóstwo zaproszeń na randki, na które nie nadążała chodzić. Czasami więc wysyłała mnie w zastępstwie. Kiedyś umówiła się z chłopakiem, którego znałam, bo mieszkał w budynku po drugiej stronie mojej ulicy. Nie mogła pójść, więc wysłała mnie do kina, gdzie mieli się spotkać, żebym mu przekazała tę wiadomość. Tak też zrobiłam. Odnalazłam go i powiedziałam:
– Przykro mi, ale Beba nie mogła przyjść.
– Ale ja już kupiłem bilety. Masz ochotę na kino? – zaproponował.
Obejrzeliśmy więc film, a potem spacerowaliśmy w śniegu, popijając wódkę, którą przyniósł ze sobą. W końcu wylądowaliśmy w zaspie i zaczął mnie całować. To był mój pierwszy prawdziwy pocałunek. Polubiłam chłopaka, ale się z nim nie przespałam. Nazywał się Predrag Stojanović.
Nie chciałam stracić dziewictwa z kimś, kogo lubiłam, bo obawiałam się ryzyka zakochania się w pierwszej osobie, z którą się prześpię. Chciałam zrobić to z kimś, na kim zupełnie mi nie zależało.
Wiedziałam, że kiedy dziewczyna po raz pierwszy idzie z facetem do łóżka, zwykle jest w nim zakochana. On potem zawsze odchodzi, a ona cierpi. Nie chciałam, żeby przytrafiło mi się coś takiego, więc ułożyłam plan: poszukam chłopaka, który sypia z wieloma dziewczynami – a przynajmniej taką ma opinię – i wykorzystam go, by stracić cnotę. Będę wreszcie normalna jak wszyscy. Tyle że musiało się to odbyć w niedzielę o dziesiątej rano, żebym mogła powiedzieć matce, że wybieram się na poranek filmowy, bo wieczorem nie wypuści mnie przecież do kina. Poszłam do akademii i rozejrzałam się za jakimś przystojniakiem. Przyuważyłam chłopaka, który uwielbiał pić i balować. Na razie szło mi doskonale. Wiedziałam, że przepada za muzyką, więc odpowiednio go zagadnęłam:
Fot. 11. Moja pierwsza miłość, 1962
– Mam nową płytę Perry’ego Como. Chciałbyś posłuchać? Nie mogę ci jej pożyczyć, ale moglibyśmy posłuchać razem. – (Właściwie słuchałam wtedy wyłącznie muzyki klasycznej i specjalnie w tym celu pożyczyłam płytę Como od przyjaciółki. Miałam bardzo mgliste pojęcie o rock and rollu).
– OK. Kiedy? – zainteresował się chłopak.
– Co powiesz na niedzielę? – spytałam.
– W porządku. O której?
– O dziesiątej rano – zaproponowałam.
– Zwariowałaś? – obruszył się.
– OK, to o jedenastej?
Zaopatrzyłam się w albański koniak. To najgorszy i najtańszy alkohol, jaki można sobie wyobrazić – pędzą go rano, a wieczorem już ląduje na stole. Przynajmniej taki krążył dowcip. Albańczycy przyjeżdżali wtedy do Jugosławii po białe pieczywo, bo produkowali jedynie ciemny chleb niskiej jakości. Nie taki zdrowy, jaki można kupić w Stanach Zjednoczonych, ale bury, bo wypiekano go z kiepskiej pszenicy. Zostawiał w ustach niemal posmak piasku. Albańczycy wkładali pajdę białego chleba pomiędzy dwie swojego ciemnego i zjadali jak kanapkę z serem.
Można sobie więc wyobrazić, jak smakował albański koniak wytwarzany z tego właśnie chleba. W tamtych czasach nawet nie piłam, ale pomyślałam, że przyda się jako znieczulenie.
Przyszłam więc do chłopaka około jedenastej i zapukałam do drzwi. Nikt nie zareagował. Ponowiłam pukanie, a on w końcu otworzył, na wpół śpiący, jakby poprzedniej nocy zabalował i późno wrócił do domu.
– O… już jesteś. OK. Wezmę tylko prysznic. A ty zrób kawę.
Kąpał się, a ja zaparzyłam kawę zakrapianą mnóstwem albańskiego koniaku. Popijaliśmy gorący napar i nastawiłam płytę Perry’ego Como. Siedliśmy na kanapie i dosłownie się na niego rzuciłam. Nie zdążyliśmy się nawet rozebrać, kiedy krzyknęłam. Wtedy on zorientował się, że jestem jeszcze dziewicą, i tak się wściekł, że wyrzucił mnie z domu. Minął kolejny rok, zanim naprawdę poszłam z kimś do łóżka. Zrobiłam to z Predragiem Stojanoviciem, który stał się moją pierwszą miłością. I byłam z siebie dumna, że dziewictwo mam już z głowy.
Miałam dwadzieścia cztery lata. Nadal mieszkałam z matką i wieczorami musiałam wracać o dziesiątej. Wciąż całkowicie mnie kontrolowała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Elegie duinejskie, Dziewiąta elegia, z: R.M. Rilke, Poezje, przeł. Mieczysław Jastrun, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974, s. 253. [wróć]
Tytuł oryginału: Walk Through Walls: A Memoir
Copyright © 2016 by Marina Abramović
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor merytoryczny: Ewa Hornowska
Redaktor: Katarzyna Raźniewska
Projekt okładki: Christopher Brand
Fotografia na okładce: Inez and Vinoodh
Łamanie i opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Sławomir Folkman/ www.kaladan.pl
Wszystkie fotografie zamieszczono w książce za zgodą autorki, chyba że zaznaczono inaczej w wykazie na końcu książki
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Marina Abramović. Pokonać mur, wyd. I, Poznań 2018)
ISBN 978-83-8062-923-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer