Marina Abramović. Pokonać mur. Wspomnienia - Marina Abramović - ebook + audiobook + książka

Marina Abramović. Pokonać mur. Wspomnienia ebook

Marina Abramović

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wybitna artystka, ikona performance’u, której udało się dotrzeć z często kontrowersyjnymi dziełami do szerokiego grona odbiorców, także spoza kręgów koneserów sztuki współczesnej.

Doświadczyłam wolności absolutnej – czułam, że moje ciało nie zna ograniczeń, że ból nie ma żadnego znaczenia, że nic się nie liczy – i to mnie upoiło.

W 2010 roku zdarzyło się coś niezwykłego – ponad 750 tysięcy ludzi ustawiło się w kolejce do nowojorskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, by wziąć udział w trwającym w sumie ponad 700 godzin performansie Mariny Abramović – usiąść naprzeciw niej i nawiązać z nią milczące porozumienie.

Córka partyzantów, bohaterów drugiej wojny światowej, dorastała w Jugosławii rządzonej przez Titę. Mimo że zdążyła zdobyć międzynarodowy rozgłos i wyjść za mąż, wciąż mieszkała z matką, która kontrolowała ją i stawiała surowe ograniczenia. Nic nie zdołało jednak poskromić jej nienasyconej ciekawości świata, pragnienia kontaktu z ludźmi ani specyficznego, bałkańskiego poczucia humoru, którymi przesycone są jej życie i sztuka.

Opowieść Mariny, poruszająca, pełna przygód i po prostu zabawna, to historia jej wyjątkowej kariery artystycznej związanej z poddawaniem ciała ekstremalnym próbom strachu, bólu, wyczerpania czy zagrożenia w dążeniu do emocjonalnej i duchowej przemiany, to także historia zgoła operowego romansu i dwunastoletniej współpracy artystki z performerem Ulayem - związku, który dobiegł dramatycznego końca na Wielkim Murze. O Marinie Abramović

Pokonać mur to historia nieustępliwej, odważnej i niezależnej artystki, która dąży do nawiązania relacji totalnej z jednym człowiekiem, by ostatecznie dotrzeć do tysięcy odbiorców. Źródłem magii Mariny jest jej zyskująca coraz większą sławę metoda polegająca na badaniu własnej siły, wytrzymałości i woli przetrwania, kojarząca się bardziej z treningiem komandosów niż ze światem sztuki nowoczesnej. Nie mogłem się oderwać od tej książki, tak samo jak nie byłem w stanie przejść obojętnie obok jej performansów. -TOM REISS, zdobywca Nagrody Pulitzera oraz nagrody literackiej PEN, autor Czarnego hrabiego i Orientalisty.

Marina Abramović zdobyła sławę jako artystka, która poprzez swoją sztukę całkowicie i bezwzględnie poddaje siebie, swoje ciało i duszę licznym transformacjom. Czytając te jakże intymne wspomnienia, słyszę jej głos. Marina się spowiada, zwierza, żali, naucza i snuje refleksje na temat swojego trudnego, lecz magicznego życia, oraz pracy, która daje jej wolność, a wszystko to z wielką dozą inteligencji i humoru. -WILLEM DAFOE

Abramović jest najsłynniejszą na świecie artystką performansu i sztuki konceptualnej. I prawdopodobnie jedyną z poczuciem humoru. -BRYAN APPLEYARD, „Sunday Times”

Pokonać mur to piękna, poruszająca i głęboka książka. Szczerze podziwiam sposób, w jaki Marina stawia czoło wszystkim dziwnym sprzecznościom i mitom towarzyszącym naszemu życiu codziennemu. Dzieli się osobistymi przeżyciami, jest samokrytyczna, ale jednocześnie maluje swój bogaty autoportret, który jest pełen dumy i poczucia własnej wartości. Cóż za życie! -LAURIE ANDERSON

Marina uważa, że jej rolą jako artystki z całą artystyczną arogancją, która wygląda dość naiwnie i niewinnie, oraz pokorą, która tłumi w zarodku najlżejszy nawet impuls, by poczuć się urażonym – jest zabieranie widzów w pełną niepokojów podróż do miejsca, gdzie będą się mogli uwolnić od wszystkiego, co ich ogranicza. -JUDITH THURMAN, „The New Yorker”

Dla Mariny Abramović różnica między sztuką a życiem nie istnieje; życie jest marzeniem, dopóki trwa, obecnością absolutną w pustce. -ALEJANDRO JODORKOWSKY

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 454

Oceny
4,6 (480 ocen)
332
112
28
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gustavoo

Dobrze spędzony czas

Był to bardzo prywatny i bardzo wrażliwy portret Mariny, do tego stopnia, że aż mnie czasem onieśmielał. Nie jestem wielką koneserką sztuki performance'u, a mimo to dostrzegam monumentalność pracy Abramovic. Nie mi oceniać sens jej decyzji i doświadczeń, natomiast uważam, że całość składa się na wyjątkowo piękną i na swój sposób wzruszającą lekturę.
20
MajowaUla

Nie oderwiesz się od lektury

Ta kobieta ma niesamowicie kreatywne i przerażające zarazem pomysły swoich przedstawień. Świetny audiobook.
10
ratmojecki

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham Marinę. Wspaniała książka
00
aadrianaa

Całkiem niezła

Nie jestem w stanie w niektóre rzeczy uwierzyć
00
Raffaello83

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale wspomnienia, szczere i prosto napisane, ale nie prostackie! mądre, inspirujące, budzące zachwyt Mariną i przestrach performancem ;)
00

Popularność




Książkę tę dedy­kuję

PRZY­JA­CIO­ŁOM oraz WRO­GOM

Podzię­ko­wa­nia

Nie zdo­ła­ła­bym poko­nać żad­nego muru bez pomocy innych.

Przede wszyst­kim chcę wyra­zić naj­głęb­szą wdzięcz­ność Jame­sowi Kapla­nowi. Spę­dził dłu­gie godziny, wysłu­chu­jąc mnie, i pomógł mi opo­wie­dzieć moją histo­rię. Byłam do głębi poru­szona jego pra­gnie­niem zro­zu­mie­nia mojego życia.

Ser­deczne podzię­ko­wa­nia kie­ruję rów­nież do Davida Kuhna, który prze­ko­nał mnie, że czas spi­sać wspo­mnie­nia, i był dla mnie nie­stru­dzo­nym prze­wod­ni­kiem po świe­cie lite­rac­kim, oraz do Nicole Tour­te­lot.

Dzię­kuję mojemu wydawcy, Molly Stern, za otwar­tość, którą się wyka­zała, dostrze­ga­jąc poten­cjał w mojej opo­wie­ści.

Jestem też ogrom­nie wdzięczna mojej redak­torce, Tri­cii Bocz­kow­ski, za bły­sko­tliwe komen­ta­rze, cią­głe wspar­cie i doce­nie­nie mojego sło­wiań­skiego poczu­cia humoru.

Z rado­ścią współ­pra­co­wa­łam z wysoce pro­fe­sjo­nal­nym i zaan­ga­żo­wa­nym zespo­łem z Crown Arche­type, w któ­rego skład wcho­dzili: David Drake, Penny Simon, Jesse Aylen, Julie Cepler, Mat­thew Mar­tin, Chri­sto­pher Brand, Eli­za­beth Rend­fle­isch, Robert Siek, Kevin Gar­cia, Aaron Blank i Wade Lucas.

Praw­dzi­wym dobro­dziej­stwem była też praca z cier­pli­wymi i peł­nymi pasji człon­kami mojego zespołu z Abra­mo­vić LLC: Giu­lia­nem Argen­zia­nem, Alli­son Bra­inard, Cathy Kout­sa­vlis, Polly Mukai-Heidt i Hugo­nem Huertą, a także z Insty­tutu Mariny Abra­mo­vić: Serge’em Le Bor­gne’em, Tha­no­sem Argy­ro­po­ulo­sem, Bil­lym Zhao, Paulą Gar­cią i Lyn­sey Peisin­ger.

Chcę rów­nież podzię­ko­wać gale­riom za wspie­ra­nie sztuki, o któ­rej można prze­czy­tać w tej książce: nowo­jor­skiej Sean Kelly Gal­lery, lon­dyń­skiej Lis­son Gal­lery, Gal­le­ria Lia Rumma z sie­dzi­bami w Neapolu i Medio­la­nie, Luciana Brito Gale­ria z São Paulo, Art Bärtschi & Cie z Genewy, wie­deń­skiej Gale­rie Krin­zin­ger oraz Gal­leri Brand­strup z Oslo.

Mam także nadzieję, że czy­ta­jąc tę opo­wieść, mój brat Veli­mir, jego córka Ivana oraz trójka moich chrze­śnia­ków, Vladka, Anto­nio i Nemo, z więk­szym zro­zu­mie­niem odniosą się do pew­nych wybo­rów, któ­rych w życiu doko­na­łam, i decy­zji, które pod­ję­łam.

Dzię­kuję też Dave’owi Gib­bon­sowi za oka­zane mi nie­oce­nione wspar­cie duchowe w życiu pry­wat­nym i zawo­do­wym oraz Ricie Capa­sie za przy­jaźń i sio­strzaną miłość.

Jestem rów­nież ogrom­nie wdzięczna wspa­nia­łym ludziom, któ­rzy od dłuż­szego czasu dbają o moje zdro­wie i robili to także w trak­cie powsta­wa­nia tej książki. Należą do nich: dr David Oren­tre­ich, dr Linda Lan­ca­ster, dr Radha Gopa­lan, mój tre­ner Mark Jen­kins oraz moja masa­żystka Sarah Faulk­ner.

Bar­dzo wiele osób, któ­rych drogi życiowe skrzy­żo­wały się kie­dyś z moją drogą, ma dla mnie wiel­kie zna­cze­nie. Bar­dzo żałuję, że nie wystar­czy tu miej­sca, by o nich wszyst­kich wspo­mnieć.

Koń­cząc, wyra­żam rów­nież nadzieję, że ta książka będzie dla wszyst­kich inspi­ra­cją i dowo­dem, że jeśli nie bra­kuje nam chęci i pasji, nie ma prze­szkód nie do poko­na­nia.

Boul­bon, Fran­cja, 2016

1.

Pew­nego ranka spa­ce­ro­wa­łam z bab­cią po lesie. Wokół nie­zwy­kłe piękno i spo­kój. Byłam wtedy małą, zale­d­wie czte­ro­let­nią dziew­czynką. Nagle dostrze­głam coś bar­dzo dziw­nego – linię bie­gnącą w poprzek drogi. Tak mnie zacie­ka­wiła, że pode­szłam bli­żej. Chcia­łam jej dotknąć. W tym momen­cie bab­cia tak gło­śno krzyk­nęła. Zapa­dło mi to w pamięć. Przez drogę sunął ogromny wąż.

Wtedy po raz pierw­szy w życiu naprawdę odczu­łam strach – nie mia­łam jed­nak poję­cia, czego powin­nam się bać. Wła­ści­wie prze­stra­szy­łam się głosu babci. A wąż szybko odpełzł dalej.

To nie­sa­mo­wite, jak rodzice i inne osoby z oto­cze­nia zasie­wają w czło­wieku strach. Na początku jest się tak nie­win­nym, nie­świa­do­mym.

Fot. 1. Ja w Bel­gra­dzie, 1951

Pocho­dzę z mrocz­nego miej­sca. Z powo­jen­nej Jugo­sła­wii okresu od połowy lat czter­dzie­stych po połowę sie­dem­dzie­sią­tych. Komu­ni­stycz­nej dyk­ta­tury pod wodzą mar­szałka Tity. Sza­rej, mono­ton­nej, z wiecz­nym nie­do­bo­rem prak­tycz­nie wszyst­kiego. Komu­nizm i socja­lizm łączy rodzaj este­tyki opar­tej na czy­stej brzy­do­cie. Bel­gra­dowi mojego dzie­ciń­stwa bra­ko­wało nawet monu­men­ta­li­zmu moskiew­skiego placu Czer­wo­nego. Wszystko wyglą­dało, jakby było z dru­giej ręki. Jakby przy­wódcy patrzyli przez pry­zmat cudzego komu­ni­zmu i budo­wali coś gor­szego, mniej funk­cjo­nal­nego i bar­dziej popie­przo­nego.

Nie zapo­mnę prze­strzeni publicz­nych – malo­wano je przy­bru­dzoną zie­le­nią, a nie­osło­nięte żarówki rzu­cały sino­szare świa­tło, które jakby zaciem­niało widok. Połą­cze­nie takiego oświe­tle­nia i barwy ścian nada­wało skó­rze żół­ta­wo­zie­lon­kawy odcień spo­ty­kany u osób z chorą wątrobą. Wszel­kie dzia­ła­nie rodziło poczu­cie uci­sku i nie­ja­kiego przy­gnę­bie­nia.

Mnó­stwo rodzin zamiesz­ki­wało ogromne, szka­radne bloki. Mło­dzi nie mieli szans na wła­sne miesz­ka­nia, więc każde mie­ściło kilka poko­leń – dziad­ków, nowo­żeń­ców, a póź­niej ich potom­stwo. Pro­wa­dziło to do nie­unik­nio­nych pro­ble­mów – rodziny gnieź­dziły się prze­cież w okrop­nej cia­sno­cie. Spra­gnio­nym seksu mło­dym pozo­sta­wały jedy­nie park lub kino. A szansa na kupie­nie cze­goś nowego czy ład­nego była naprawdę zni­koma.

W cza­sach komuny krą­żył taki dow­cip: facet odcho­dzi na eme­ry­turę i w nagrodę za wyróż­nia­jącą się pracę dostaje zamiast zegarka nowy samo­chód. W biu­rze dowia­duje się, że naprawdę wyjąt­kowy z niego szczę­ściarz – dosta­nie go w okre­ślo­nym ter­mi­nie, już za dwa­dzie­ścia lat.

– Rano czy po połu­dniu? – pyta facet.

– Co za róż­nica? – dziwi się urzęd­nik.

– Tego dnia mam jesz­cze hydrau­lika – odpo­wiada eme­ryt.

Moja rodzina nie musiała tego wszyst­kiego zno­sić. Rodzice byli boha­te­rami wojen­nymi – wal­czyli z nazi­stami w jugo­sło­wiań­skiej par­ty­zantce komu­ni­stów z Titą na czele, więc po woj­nie zostali pro­mi­nent­nymi człon­kami par­tii i objęli wyso­kie sta­no­wi­ska. Ojca powo­łano w sze­regi eli­tar­nej ochrony mar­szałka Tity, a matka kie­ro­wała insty­tu­tem nad­zo­ru­ją­cym zabytki i zaopa­tru­ją­cym pań­stwowe budynki w dzieła sztuki. Była także dyrek­to­rem Muzeum Sztuki i Rewo­lu­cji. Dla­tego mie­li­śmy sporo przy­wi­le­jów. Zaj­mo­wa­li­śmy duże miesz­ka­nie w cen­trum Bel­gradu, przy ulicy Mace­doń­skiej 32. Wielki zabyt­kowy budy­nek z lat dwu­dzie­stych XX wieku miał ele­gancki wystrój, witraże i zdo­bie­nia z kutego żelaza, przez co przy­po­mi­nał pary­skie kamie­nice. Mie­li­śmy dla sie­bie całe pię­tro – sie­dem poko­jów dla czte­ro­oso­bo­wej rodziny: rodzi­ców, młod­szego brata i mnie. W tam­tych cza­sach było to nie­sły­chaną rzad­ko­ścią. Cztery sypial­nie, jadal­nia, ogromny salon (tak nazy­wa­li­śmy pokój dzienny), kuch­nia, dwie łazienki i pokój słu­żą­cej. W salo­nie stały regały pełne ksią­żek i wielki czarny for­te­pian, a całe ściany obwie­szone były obra­zami. Ponie­waż matka kie­ro­wała Muzeum Rewo­lu­cji, mogła odwie­dzać mala­rzy i kupo­wać ich płótna – prace malo­wane pod wpły­wem Cézanne’a, Bon­narda czy Vuil­larda, a także liczne abs­trak­cje.

Fot. 2. Moi rodzice, Danica i Vojin Abra­mo­vi­cio­wie, 1945

W mło­do­ści uwa­ża­łam nasze miesz­ka­nie za szczyt luk­susu. Póź­niej odkry­łam, że kie­dyś nale­żało ono do zamoż­nej żydow­skiej rodziny i zostało skon­fi­sko­wane pod­czas hitle­row­skiej oku­pa­cji. Z cza­sem zorien­to­wa­łam się też, że obrazy, któ­rymi matka zapeł­niła miesz­ka­nie, by­naj­mniej nie nale­żały do arcy­dzieł. Spo­glą­da­jąc w prze­szłość, dostrze­gam, że – z tych i innych przy­czyn – nasz dom był naprawdę okrop­nym miej­scem.

Matka, Danica, i ojciec, Vojin zwany Vojem, prze­żyli pod­czas II wojny świa­to­wej wspa­niały romans. Nie­sa­mo­wita histo­ria – ona była piękna, on przy­stojny, a każde oca­liło dru­giemu życie. Matka była majo­rem i dowo­dziła oddzia­łem dzia­ła­ją­cym na linii frontu, który odpo­wia­dał za odszu­ki­wa­nie i rato­wa­nie ran­nych par­ty­zan­tów. Kie­dyś, pod­czas nie­miec­kiego natar­cia, zapa­dła na tyfus i leżała wśród ciężko ran­nych – nie­przy­tomna, z wysoką gorączką, nakryta kocem po czu­bek głowy.

Z pew­no­ścią by umarła, gdyby nie sła­bość ojca do kobiet. Kiedy doj­rzał spły­wa­jące spod koca dłu­gie włosy, zwy­czaj­nie nie zdo­łał się powstrzy­mać przed uchy­le­niem nakry­cia. A gdy zoba­czył, jak uro­dziwa dziew­czyna się pod nim kryje, prze­trans­por­to­wał ją w bez­pieczne miej­sce w pobli­skiej wsi, gdzie wyzdro­wiała dzięki tro­skli­wym chło­pom.

Pół roku póź­niej wró­ciła na front, by znów zająć się odsta­wia­niem ran­nych do szpi­tala. W jed­nym z ciężko ran­nych natych­miast roz­po­znała męż­czy­znę, który oca­lił jej życie. Ojciec śmier­tel­nie się wykrwa­wiał, a bra­ko­wało krwi do trans­fu­zji. Matka odkryła jed­nak, że ma tę samą grupę, oddała krew i ura­to­wała mu życie.

Zupeł­nie jak w bajce. Póź­niej wojna znów ich roz­dzie­liła.

Odna­leźli się jed­nak, a po zakoń­cze­niu dzia­łań wojen­nych pobrali. Dołą­czy­łam do nich ponad rok póź­niej – 30 listo­pada 1946.

Noc przed roz­wią­za­niem matce śniło się, że rodzi olbrzy­miego węża. Następ­nego dnia, gdy prze­wod­ni­czyła zebra­niu par­tyj­nemu, ode­szły jej wody. Odmó­wiła prze­rwa­nia posie­dze­nia i dopiero po jego zakoń­cze­niu poje­chała do szpi­tala.

Przy­szłam na świat przed­wcze­śnie, a poród oka­zał się dla matki bar­dzo ciężki. Część łoży­ska pozo­stała w macicy i roz­wi­nęła się sepsa. Matka znów była o włos od śmierci; nie­mal przez rok musiała prze­by­wać w szpi­talu. Przez pewien czas po powro­cie do domu praca i wycho­wy­wa­nie mnie spra­wiały jej sporą trud­ność.

Począt­kowo zaj­mo­wała się mną nasza pomoc domowa. Byłam cho­ro­wi­tym nie­jad­kiem – istna skóra i kości. Gospo­sia miała syna w tym samym wieku, który zja­dał wszystko, co po mnie zostało. Wyrósł na ogrom­nego gru­basa. Gdy odwie­dziła nas bab­cia Milica, matka matki, na mój widok wpa­dła w prze­ra­że­nie. Natych­miast zabrała mnie ze sobą i pozo­sta­łam u niej do szó­stego roku życia, do naro­dzin brata. Rodzice przy­jeż­dżali do mnie jedy­nie w week­endy. Trak­to­wa­łam ich jak dwoje nie­zna­jo­mych, któ­rzy zja­wiają się raz w tygo­dniu i przy­wożą nie­tra­fione pre­zenty.

Podobno we wcze­snym dzie­ciń­stwie nie lubi­łam cho­dzić. Kiedy bab­cia wybie­rała się na rynek, sadzała mnie przy kuchen­nym stole i tam po powro­cie znaj­do­wała. Nie wiem, z czego to wyni­kało, być może z tego, że prze­cho­dzi­łam z rąk do rąk. Nie mia­łam swo­jego miej­sca i sądzi­łam pew­nie, że jeśli gdzieś pójdę, znów będę musiała je zmie­nić.

W mał­żeń­stwie rodzi­ców nie­mal natych­miast zaczęło się psuć, chyba jesz­cze zanim przy­szłam na świat. Połą­czyła ich nie­sa­mo­wita miłość i wza­jemna atrak­cyj­ność – krótko mówiąc, seks – lecz jed­no­cze­śnie tyle ich dzie­liło. Matka pocho­dziła z boga­tej rodziny i była inte­lek­tu­alistką; stu­dio­wała w Szwaj­ca­rii. Pamię­tam, jak bab­cia wspo­mi­nała, że gdy matka opu­ściła dom, by dołą­czyć do par­ty­zan­tów, wzięła jedy­nie stare chłop­skie buciory, pozo­sta­wia­jąc sześć­dzie­siąt par innych butów.

Rodzina ojca nale­żała do ubo­gich, lecz boha­ter­skich. Dzia­dek był majo­rem odzna­czo­nym za zasługi w boju, a ojca jesz­cze przed wojną wię­ziono za komu­ni­styczne poglądy.

Dla matki komu­nizm był abs­trak­cyjną ideą, czymś, co odkryła w Szwaj­ca­rii, ucząc się o Mark­sie i Engel­sie. Jej udział w par­ty­zantce wyni­kał z ide­ali­zmu czy nawet chęci podą­ża­nia za modą. W przy­padku ojca był jedy­nym moż­li­wym wybo­rem – pocho­dził prze­cież z bied­nej, a przy tym wojow­ni­czej rodziny. Był praw­dzi­wym komu­ni­stą. Wie­rzył, że komu­nizm to spo­sób na zmianę sys­temu kla­so­wego.

Matka uwiel­biała balet, operę i kon­certy muzyki kla­sycz­nej. Ojciec prze­pa­dał za pie­czo­nymi pro­sia­kami i popi­ja­wami ze starą par­ty­zancką bra­cią. Mieli więc ze sobą nie­wiele wspól­nego, co skoń­czyło się bar­dzo nie­szczę­śli­wym mał­żeń­stwem. Nie­ustan­nie się kłó­cili. Do tego docho­dziła jesz­cze sła­bość ojca do płci pięk­nej, dzięki któ­rej zresztą poznał matkę.

Od początku mał­żeń­stwa nie uda­wało mu się docho­wać wier­no­ści. Matka nie­na­wi­dziła tego i wkrótce prze­nio­sła to uczu­cie na ojca. A ja, rzecz jasna, byłam tego wszyst­kiego nie­świa­doma – miesz­ka­łam prze­cież u babci. Gdy mia­łam sześć lat, uro­dził się mój brat Veli­mir i wró­ci­łam do domu rodzi­ców. Nowi opie­ku­no­wie, dom i brat – wszystko naraz. Nie­mal natych­miast poczu­łam się nie­szczę­śliwa.

Pamię­tam, że chcia­łam wró­cić do babci, bo czu­łam się tam tak bez­piecz­nie, tak spo­koj­nie. Jej poranne i wie­czorne rytu­ały nada­wały dniom swo­isty rytm. Bab­cia nale­żała do głę­boko wie­rzą­cych i całe jej życie krę­ciło się wokół cer­kwi. Codzien­nie o szó­stej rano, po wscho­dzie słońca, zapa­lała świecę i odma­wiała modli­twę. Powta­rzała to także o szó­stej wie­czo­rem. Do szó­stego roku życia codzien­nie towa­rzy­szy­łam jej w cer­kwi. Pozna­łam imiona roz­ma­itych świę­tych i ich histo­rie. Dom babci zawsze wypeł­niał zapach kadzi­dła i świeżo palo­nej kawy. Wypa­lała zie­lone ziarna i wła­sno­ręcz­nie je mie­liła. Jej dom dawał mi ogromne poczu­cie spo­koju.

Gdy prze­nio­słam się do rodzi­ców, bra­ko­wało mi tych rytu­ałów. Rodzice budzili się rano tylko po to, by prze­pra­co­wać cały dzień, i zosta­wiali mnie pod opieką pomocy domo­wych. Na doda­tek byłam bar­dzo zazdro­sna o brata. Jako chło­piec natych­miast stał się ulu­bień­cem. Na Bał­ka­nach tak po pro­stu jest. Dziad­ko­wie ze strony ojca mieli sie­dem­na­ścioro dzieci, lecz bab­cia trzy­mała jedy­nie zdję­cia synów. Naro­dziny mojego brata potrak­to­wano jak wiel­kie wyda­rze­nie. Póź­niej dowie­dzia­łam się, że o moim przyj­ściu na świat ojciec nikomu nawet nie powie­dział. Veli­mi­rem natych­miast pochwa­lił się przy­ja­cio­łom, z któ­rymi wspól­nie świę­to­wał, pijąc, strze­la­jąc w powie­trze i sza­sta­jąc pie­niędzmi.

Co gor­sza, brat zapadł wkrótce na dzie­cięcą epi­lep­sję – ataki spra­wiały, że wszy­scy kon­cen­tro­wali się na nim, obda­rza­jąc go jesz­cze więk­szą uwagą. Kie­dyś, gdy nikt nie widział (mia­łam wtedy sześć lub sie­dem lat), spró­bo­wa­łam wyką­pać brata i nie­mal go uto­pi­łam – wło­ży­łam go do wanny i plum – znik­nął pod wodą. Gdyby bab­cia w porę nie wyło­wiła Veli­mira, była­bym jedy­naczką.

Fot. 3. Z ciotką Kse­niją, bab­cią Milicą i bra­tem Veli­mi­rem, 1953

Oczy­wi­ście zosta­łam uka­rana. Karano mnie czę­sto, za naj­drob­niej­sze prze­wi­nie­nia, nie­mal zawsze cie­le­śnie – biciem, klap­sami lub policz­ko­wa­niem. Dys­cy­pli­no­wały mnie matka albo jej sio­stra Kse­nija, która na jakiś czas się do nas wpro­wa­dziła – ni­gdy ojciec. Biły na kwa­śne jabłko; cho­dzi­łam cała posi­nia­czona. Cza­sami jed­nak ucie­kały się do innych metod. W miesz­ka­niu mie­li­śmy wnę­kową szafę na ubra­nia, bar­dzo ciemną i głę­boką – w języku serb­sko-chor­wac­kim okre­ślaną sło­wem pla­kar. Drzwi zle­wały się ze ścianą i nie miały gałki; by je otwo­rzyć, wystar­czyło pchnąć. Szafa fascy­no­wała mnie, a jed­no­cze­śnie prze­ra­żała. Nie wolno mi było wcho­dzić do środka. Cza­sami jed­nak, kiedy coś zbro­iłam – albo gdy matka lub ciotka uznały, że byłam nie­grzeczna – za karę mnie tam zamy­kały.

Okrop­nie się bałam ciem­no­ści. Ale pla­kar zamiesz­ki­wały duchy – świe­tli­ste, bez­kształtne i mil­czące istoty, które by­naj­mniej nie wyda­wały mi się straszne. Roz­ma­wia­łam z nimi. Ich obec­ność odczu­wa­łam jako zupeł­nie natu­ralną. Sta­no­wiły po pro­stu część mojej rze­czy­wi­sto­ści, mojego życia. Zni­kały, gdy tylko zapa­la­łam świa­tło.

Jak już wspo­mnia­łam, ojciec był bar­dzo przy­stoj­nym męż­czy­zną – o suro­wych, wyra­zi­stych rysach, z gęstą i bujną czu­pryną. Miał twarz boha­tera. Na zdję­ciach z cza­sów wojny pra­wie zawsze dosiada bia­łego konia. Wal­czył w 13. Dywi­zji Czar­no­gór­skiej, gru­pie par­ty­zan­tów, która prze­pro­wa­dzała bły­ska­wiczne ataki na Niem­ców. Wyma­gało to nie­sa­mo­wi­tej odwagi. W trak­cie walk stra­cił wielu przy­ja­ciół.

Jego naj­młod­szy brat wpadł w ręce nazi­stów, któ­rzy zamę­czyli go na śmierć, a oddział par­ty­zancki ojca zła­pał i przy­pro­wa­dził mu żoł­nie­rza, który go zabił. Ojciec nie zastrze­lił Niemca. „Nikt już nie wskrzesi mi brata” – powie­dział, po czym wypu­ścił tego żoł­nie­rza. Był wojow­ni­kiem i kie­ro­wał się w walce głę­bo­kim poczu­ciem etyki.

Fot. 4. Vojo w dniu wyzwo­le­nia Bel­gradu, 1944

Ojciec ni­gdy mnie za nic nie uka­rał, ni­gdy nie ude­rzył i za to go poko­cha­łam. I choć czę­sto wyjeż­dżał ze swoją jed­nostką, gdy mój brat był jesz­cze nie­mow­lę­ciem, stop­niowo się do sie­bie zbli­ży­li­śmy. W końcu zosta­li­śmy z Vojem naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Zawsze sta­rał się spra­wić mi przy­jem­ność – pamię­tam, że zabie­rał mnie do weso­łego mia­steczka i kupo­wał sło­dy­cze.

Rzadko wycho­dzi­li­śmy we dwoje. Zwy­kle szła z nami jedna z jego przy­ja­ció­łek, które obsy­py­wały mnie cudow­nymi pre­zen­tami. Przy­no­si­łam je do domu, pro­mie­nie­jąc szczę­ściem, i chwa­li­łam się: „Och, dosta­łam to wszystko od takiej pięk­nej blon­dynki”, na co matka natych­miast wyrzu­cała podarki przez okno.

Mał­żeń­stwo rodzi­ców przy­po­mi­nało wojnę – ni­gdy nie widzia­łam, by się przy­tu­lali, cało­wali czy obda­rzali czu­ło­ściami. Może to był nawyk z daw­nych par­ty­zanc­kich cza­sów, ale oboje spali z nała­do­waną bro­nią na noc­nych sto­li­kach! Pamię­tam, jak kie­dyś, pod­czas jed­nej z rzad­kich przerw pomię­dzy cichymi dniami, ojciec wpadł do domu na obiad, a matka spy­tała: „Chcesz zupę?”. Usły­szaw­szy odpo­wiedź twier­dzącą, zaszła go od tyłu i wylała mu gorącą zawar­tość tale­rza na głowę. Ojciec wrza­snął, ode­pchnął stół, roz­bił wszyst­kie naczy­nia w pomiesz­cze­niu i wyszedł. Mię­dzy nimi zawsze czuć było napię­cie. Ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wiali. Nie przy­po­mi­nam sobie szczę­śli­wych świąt Bożego Naro­dze­nia.

Fot. 5. Z ojcem, 1950

Zresztą i tak ich nie obcho­dzi­li­śmy. Byli­śmy komu­ni­stami. Za to bab­cia, bar­dzo reli­gijna, 7 stycz­nia świę­to­wała pra­wo­sławne Boże Naro­dze­nie, co było zara­zem cudowne i straszne. Cudowne, bo przez trzy dni przy­go­to­wy­wała się do tych uro­czy­sto­ści, przy­rzą­dza­jąc tra­dy­cyjne potrawy, deko­ru­jąc pokoje. Tyle że musiała zaciem­niać okna, bo w tym cza­sie w Jugo­sła­wii obcho­dze­nie Bożego Naro­dze­nia wią­zało się z dużym ryzy­kiem. Szpicle spi­sy­wali nazwi­ska rodzin zbie­ra­ją­cych się na święta, a rząd nagra­dzał ich za donosy. Moja rodzina scho­dziła się więc do domu babci poje­dyn­czo, a uro­czy­sto­ści odby­wały się za czar­nymi zasło­nami. Nikomu poza bab­cią nie udało się już wszyst­kich zgro­ma­dzić. A to było naprawdę piękne.

Podob­nie zresztą jak świą­teczne tra­dy­cje. Co roku bab­cia przy­go­to­wy­wała ser­nik, w któ­rym zapie­kała dużą srebrną monetę. Kto na nią natra­fił – i nie zła­mał przy tym zęba – mógł się uwa­żać za szczę­ścia­rza. Monetę trzeba było prze­cho­wy­wać do następ­nego roku. Bab­cia obsy­py­wała nas też ryżem. Kto zebrał naj­wię­cej, dla tego nad­cho­dzący rok miał się oka­zać naj­bar­dziej pomyślny.

Straszne było to, że rodzice nie roz­ma­wiali ze sobą nawet w Boże Naro­dze­nie. I to, że co roku dosta­wa­łam uży­teczne pre­zenty, które wcale mi się nie podo­bały. Weł­niane skar­pety, książkę, którą musia­łam prze­czy­tać, albo fla­ne­lową piżamę. Piżamy były zawsze o dwa roz­miary za duże – matka prze­ko­ny­wała mnie, że skur­czą się po wypra­niu, co wcale nie nastę­po­wało.

Ni­gdy nie bawi­łam się lal­kami. Ni­gdy ich nie chcia­łam. I nie lubi­łam zaba­wek. Wola­łam igrać z cie­niami prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów na murze albo z wpa­da­ją­cym przez okno pro­mie­niem słońca. Świa­tło uwi­dacz­niało opa­da­jące dro­binki kurzu, a ja wyobra­ża­łam sobie, że to pla­nety zalud­nione miesz­kań­cami innych galak­tyk, isto­tami poza­ziem­skimi, które odwie­dzają nas, podró­żu­jąc na pro­mie­niach słońca. Ponadto mia­łam też świe­tli­ste zjawy z pla­karu. Całe dzie­ciń­stwo spę­dzi­łam w towa­rzy­stwie duchów i innych nie­wi­dzial­nych istot. Widy­wa­łam cie­nie i zmar­łych.

Jedną z rze­czy, któ­rych zawsze naj­bar­dziej się bałam, była krew – moja wła­sna. We wcze­snym dzie­ciń­stwie, gdy matka z ciotką mnie biły, cho­dzi­łam cała posi­nia­czona i wciąż krwa­wi­łam z nosa. Póź­niej, gdy wypadł mi pierw­szy mleczny ząb, krwa­wie­nie nie usta­wało przez trzy mie­siące. Musia­łam spać na sie­dząco, żeby się nie zachły­snąć. W końcu rodzice zaczęli mnie pro­wa­dzić do leka­rzy, żeby usta­lić, co się wła­ści­wie dzieje, i oka­zało się, że to cho­roba krwi. Począt­kowo podej­rze­wano bia­łaczkę. Rodzice oddali mnie do szpi­tala. Spę­dzi­łam tam pra­wie rok. Mia­łam wtedy sześć lat i prze­ży­wa­łam naj­szczę­śliw­sze chwile dzie­ciń­stwa.

Wszy­scy w rodzi­nie byli dla mnie tacy mili. Pre­zenty stały się nagle tra­fione. W szpi­talu trak­to­wano mnie bar­dzo dobrze. Czu­łam się jak w raju. Leka­rze zle­cali wciąż nowe bada­nia i odkryli, że nie cier­pię na bia­łaczkę, lecz na coś bar­dziej tajem­ni­czego – praw­do­po­dob­nie była to swego rodzaju psy­cho­so­ma­tyczna reak­cja na prze­moc fizyczną ze strony matki i ciotki. Spró­bo­wano roz­ma­itych kura­cji i wypi­sano mnie do domu, gdzie znów zaczęło się bicie, choć już nieco rzad­sze.

Ocze­ki­wano, że będę zno­siła tę karę bez słowa skargi. Sądzę, że matka na swój spo­sób tre­so­wała mnie tak, żebym stała się żoł­nierką jak ona. Komu­nistka była z niej może nie­zde­cy­do­wana, ale wytrwała. Praw­dzi­wego komu­ni­stę cechuje spar­tań­ska deter­mi­na­cja, zdolna prze­bi­jać mury. „Co do bólu, potra­fię go wytrzy­mać”, powie­działa Danica w wywia­dzie, który prze­pro­wa­dzi­łam z nią u schyłku jej życia. „Nikt nie sły­szał, jak krzy­czę z bólu, i ni­gdy się tego nie doczeka”. U den­ty­sty, pod­czas wyry­wa­nia zębów, upar­cie odma­wiała znie­czu­le­nia.

Nauczy­łam się od niej samo­kon­troli i ni­gdy nie prze­sta­łam się jej bać.

Matka miała obse­sję na punk­cie porządku i czy­sto­ści – po czę­ści z powodu par­ty­zanc­kiej prze­szło­ści, choć moż­liwe, że była to także reak­cja na chaos panu­jący w jej mał­żeń­stwie. Budziła mnie w środku nocy, jeśli uznała, że leżę nie­chluj­nie, kłę­biąc pościel. Do dziś śpię cał­ko­wi­cie nie­ru­chomo, po jed­nej stro­nie łóżka – gdy rano wstaję, wystar­czy jedy­nie lekko je wygła­dzić. Gdy nocuję w hote­lach, nikt by się nawet nie domy­ślił mojej obec­no­ści.

Dowie­dzia­łam się też, że to ojciec nadał mi imię – otrzy­ma­łam je na cześć rosyj­skiej żoł­nierki, w któ­rej się zako­chał pod­czas wojny. Na jego oczach roze­rwał ją gra­nat. Matka czuła się głę­boko ura­żona przy­wią­za­niem ojca do tej kobiety i siłą rze­czy prze­nio­sła swą nie­chęć na mnie.

Maniac­kie upodo­ba­nie porządku Danicy zagnieź­dziło się w mojej nie­świa­do­mo­ści. Nocami prze­śla­do­wał mnie bar­dzo męczący kosz­mar zwią­zany z syme­trią: we śnie byłam gene­ra­łem doko­nu­ją­cym inspek­cji sze­regu ide­al­nych żoł­nie­rzy. Odry­wa­łam jed­nemu guzik mun­duru i cały porzą­dek się burzył. Budzi­łam się spa­ni­ko­wana. Tak się bałam naru­szyć syme­trię.

Fot. 6. Matka pod­czas wizyty dele­ga­cji buł­gar­skiej, Bel­grad 1966

W innym powra­ca­ją­cym śnie wcho­dzi­łam na pokład samo­lotu, by się prze­ko­nać, że jest zupeł­nie pusty – nie ma żad­nych pasa­że­rów. Pasy bez­pie­czeń­stwa leżały równo na wszyst­kich fote­lach z wyjąt­kiem jed­nego. Ten drobny prze­jaw dez­or­ga­ni­za­cji wpę­dzał mnie w panikę, jakby wyni­kał z mojej winy. We śnie wła­śnie ja zawsze pono­si­łam odpo­wie­dzial­ność za naru­sze­nie syme­trii – było to zabro­nione i jakaś siła wyż­sza miała mnie za to uka­rać.

Prze­śla­do­wała mnie myśl, że moje przyj­ście na świat naru­szyło syme­trię w mał­żeń­stwie rodzi­ców – w końcu to po moich naro­dzi­nach ich zwią­zek stał się tak burz­liwy i pełen agre­sji. Matka zresztą przez całe życie miała mi za złe podo­bień­stwo do ojca, który nas opu­ścił. Miała obse­sję na punk­cie czy­sto­ści i syme­trii, a także na tle sztuki.

Od szó­stego czy siód­mego roku życia wie­dzia­łam, że chcę zostać artystką. Matka kar­ciła mnie za mnó­stwo rze­czy, lecz do tego zawsze zachę­cała. Sztuka była dla niej świę­to­ścią. W naszym wiel­kim miesz­ka­niu przy­dzie­lono mi więc nie tylko pokój, ale i pra­cow­nię malar­ską. W prze­ci­wień­stwie do reszty pomiesz­czeń zagra­co­nych roz­ma­itymi przed­mio­tami, obra­zami, książ­kami czy meblami moje pokoje cecho­wała spar­tań­ska pro­stota. Dba­łam o to od wcze­snego dzie­ciń­stwa. Sta­ra­łam się, by nie było w nich nic zbęd­nego, by pozo­stały nie­mal puste. W sypialni stały jedy­nie łóżko, krze­sło i stół, a w pra­cowni nie trzy­ma­łam niczego poza szta­lu­gami i far­bami.

W pierw­szych obra­zach odzwier­cie­dla­łam swoje sny. Wyda­wały mi się bar­dziej rze­czy­wi­ste niż świat, w któ­rym na co dzień funk­cjo­no­wa­łam i który wcale mi się nie podo­bał. Pamię­tam, jak po prze­bu­dze­niu wspo­mnie­nia o snach były jesz­cze tak silne, że mogłam je spi­sy­wać, a następ­nie malo­wać, uży­wa­jąc tylko dwóch kolo­rów – głę­bo­kiej zie­leni i gra­natu, ni­gdy innych.

Z nie­wia­do­mych przy­czyn te barwy bar­dzo mnie pocią­gały. Zie­leń i gra­nat wypeł­niały moje sny. Ze sta­rych zasłon w kolo­rach z moich snów uszy­łam sobie nawet długą roz­pi­naną suk­nię.

Fot. 7. W ubra­niu uszy­tym z zasłon, 1960

Z zewnątrz moje życie wyglą­dało na uprzy­wi­le­jo­wane i w pew­nym sen­sie takie było – w porów­na­niu z ota­cza­jącą mnie ponurą, pełną nie­do­statku rze­czy­wi­sto­ścią komuny żyłam w luk­su­sie. Nie musia­łam prać ani pra­so­wać ubrań, goto­wać ani sprzą­tać pokoju. We wszyst­kim mnie wyrę­czano. A wyma­gano jedy­nie, bym się uczyła i osią­gała naj­do­sko­nal­sze wyniki.

Bra­łam lek­cje for­te­pianu, angiel­skiego i fran­cu­skiego. Matka fascy­no­wała się kul­turą fran­cu­ską – z tego kraju pocho­dziło wszystko, co naj­lep­sze. Byłam nie lada szczę­ściarą, jed­nak przy całym kom­for­cie swo­jego życia czu­łam się bar­dzo samotna. Jedyną wol­no­ścią, jaką mogłam się cie­szyć, była wol­ność arty­stycz­nej eks­pre­sji. Pie­nię­dzy na malo­wa­nie ni­gdy mi nie bra­kło, za to na ubra­nia – zawsze, a także na roz­ma­ite inne rze­czy, któ­rych naprawdę pra­gnę­łam jako dora­sta­jąca dziew­czyna.

Jeśli chcia­łam kupić książkę, dosta­wa­łam ją. Gdy mia­łam ochotę wybrać się do teatru, kupo­wano mi bilet. Zaopa­try­wano mnie też w płyty z muzyką kla­syczną, kiedy mia­łam ochotę jej posłu­chać. Robiono to jed­nak nie po to, by mi całą tę kul­turę poka­zać, lecz po to, by mi ją na siłę wepchnąć. Przed wyj­ściem do pracy matka zosta­wiała mi na stole kar­teczki z pole­ce­niami, ile zdań fran­cu­skich powin­nam opa­no­wać i jakie prze­czy­tać książki – wszystko już za mnie zapla­no­wano.

Zgod­nie z wolą matki prze­czy­ta­łam całego Pro­usta, Camusa i André Gide’a. Ojciec z kolei życzył sobie, abym zgłę­biła lite­ra­turę rosyj­ską. Mimo przy­musu z przy­jem­no­ścią ucie­ka­łam w świat lite­ra­tury. Podob­nie jak w przy­padku snów, rze­czy­wi­stość przed­sta­wiana w książ­kach miała na mnie więk­szy wpływ niż rze­czy­wi­stość, w któ­rej żyłam.

Gdy czy­ta­łam, oto­cze­nie zni­kało. Nie­szczę­śliwa rodzina – zgryź­liwe kłót­nie rodzi­ców czy smu­tek babci spo­wo­do­wany fak­tem, że wszyst­kiego ją pozba­wiono – prze­sta­wała dla mnie ist­nieć. Prze­ni­ka­łam w świat boha­te­rów.

Fascy­no­wały mnie fabuły pełne skraj­no­ści. Uwiel­bia­łam czy­tać o Raspu­ti­nie, któ­rego nie imały się kule – mie­sza­nina komu­ni­zmu z misty­cy­zmem to inte­gralna część mojego DNA. Nie zapo­mnę też dziw­nego opo­wia­da­nia Camusa Rene­gat albo umysł zmą­cony. Jego boha­te­rem jest chrze­ści­jań­ski misjo­narz, który zamiast nawra­cać pustynne ple­mię, przyj­muje jego wie­rze­nia. Gdy zła­mał któ­rąś z panu­ją­cych w nim zasad, pozba­wiono go języka.

Nie­zwy­kle wcią­gał mnie Kafka. Pochło­nę­łam Zamek i mia­łam poczu­cie, że naprawdę prze­nio­słam się do jego świata. Kafka w tajem­ni­czy spo­sób wciąga czy­tel­nika w labi­rynt biu­ro­kra­cji, z któ­rym zmaga się główny boha­ter K. Poczu­cie zna­le­zie­nia się w sytu­acji bez wyj­ścia staje się nie­zno­śne. Cier­pia­łam razem z K.

Lek­tura Ril­kego przy­po­mi­nała z kolei oddy­cha­nie czy­stym tle­nem poezji. Przed­sta­wiał życie zupeł­nie ina­czej, niż je dotąd odbie­ra­łam. Pisał o cier­pie­niu wszech­świata i uni­wer­sal­nej wie­dzy zwią­za­nej z kon­cep­cjami, które odnaj­do­wa­łam póź­niej w tek­stach doty­czą­cych bud­dy­zmu zen czy sufi­zmu. Pierw­szy kon­takt z taką per­spek­tywą dosłow­nie osza­ła­miał:

Zie­mio, czyż nie jest to twoim pra­gnie­niem: w nas

naro­dzić się nie­wi­dzial­nie? – Czy to nie sen twój,

być jeden raz nie­wi­dzialną? – Zie­mio! być nie­wi­dzialną!

Co, jeśli nie meta­mor­foza, jest twym naglą­cym żąda­niem?1

Jedy­nym tra­fio­nym pre­zen­tem, jaki kie­dy­kol­wiek dosta­łam od matki, była książka Listy (1926) zawie­ra­jąca kore­spon­den­cję pomię­dzy Ril­kem, rosyj­ską poetką Mariną Cwie­ta­jewą i Bory­sem Paster­na­kiem, auto­rem Dok­tora Żywago. We troje ni­gdy się nie spo­tkali, każde z nich uwiel­biało jed­nak twór­czość pozo­sta­łych i pisało do sie­bie, i prze­sy­łało im swoje utwory. I zako­chali się w sobie nawza­jem.

Wyobra­ża­cie sobie samotną pięt­na­sto­latkę, która natyka się na taką histo­rię? (Fakt, że byłam imien­niczką Cwie­ta­je­wej, zda­wał mi się nader zna­czący). W każ­dym razie z upły­wem czasu uczu­cie Cwie­ta­je­wej zwró­ciło się raczej ku Ril­kemu niż Paster­na­kowi. Napi­sała do poety, że chcia­łaby wybrać się do Nie­miec i poznać go oso­bi­ście. „Nie możesz” – odpi­sał. „Nie możemy się spo­tkać”. To tylko roz­pa­liło w niej namięt­ność. Nie prze­sta­wała pisać, nale­ga­jąc na spo­tka­nie. Wresz­cie odpo­wie­dział: „To nie­moż­liwe – umie­ram”. „Zabra­niam ci umrzeć”, odpi­sała. Nie zdo­łała jed­nak odwró­cić losu i kore­spon­den­cyjny trój­kąt się roz­padł.

Cwie­ta­jewa i Paster­nak wciąż wysy­łali sobie wier­sze, ona z Moskwy, a on z Paryża. Póź­niej poetka, jako żona wię­zio­nego przez komu­ni­stów zwo­len­nika bia­łych, musiała opu­ścić Rosję. Wyje­chała na połu­dnie Fran­cji, jed­nak po pew­nym cza­sie, gdy środki do życia się wyczer­pały, wró­ciła do ojczy­zny. Posta­no­wili z Paster­nakiem, że nim na dobre wyje­dzie, spo­tkają się wresz­cie, po wielu latach żar­li­wej kore­spon­den­cji, na Dworcu Lyoń­skim w Paryżu.

Oboje byli tym bar­dzo prze­jęci. Marina miała ze sobą starą rosyj­ską walizę pęka­jącą w szwach od nad­miaru rze­czy. Widząc, jak się zmaga, by ją domknąć, Paster­nak pobiegł po sznu­rek i prze­wią­zał nim bagaż.

Sie­dzieli obok sie­bie, led­wie zdolni się ode­zwać – kore­spon­den­cja zaszła już tak daleko, że gdy się wresz­cie zoba­czyli, prze­peł­niły ich emo­cje. Paster­nak wyszedł po papie­rosy, by już nie powró­cić. Cwie­ta­jewa cze­kała wytrwale, aż nade­szła pora odjazdu pociągu. Wzięła więc prze­wią­zaną sznur­kiem walizkę i odje­chała do Rosji.

Wró­ciła do Moskwy. Mąż wciąż prze­by­wał w wię­zie­niu, nie miała za co żyć. Udała się więc do Ode­ssy, gdzie napi­sała despe­racki list do sto­wa­rzy­sze­nia pisa­rzy, pro­sząc o posadę sprzą­taczki. Odpi­sali, że nie sko­rzy­stają z jej usług. Się­gnęła więc po sznur, któ­rym Paster­nak zabez­pie­czył jej bagaż, i się powie­siła.

Kiedy czy­ta­łam takie książki, nie rusza­łam się z domu. Całymi dniami. Od czasu do czasu wycho­dzi­łam tylko do kuchni się najeść i zaraz wra­ca­łam do swo­jego pokoju, do książki. I tak to się toczyło.

Gdy mia­łam około dwu­na­stu lat, matka zdo­była gdzieś szwaj­car­ską pralkę. Było to nie lada wyda­rze­nie – cie­szy­li­śmy się tym luk­su­sem jako jedna z pierw­szych rodzin w Bel­gra­dzie. Przy­wie­ziono ją któ­re­goś dnia rano, nową, błysz­czącą i zagad­kową. Umie­ści­li­śmy ją w łazience. Matka odno­siła się do niej z nie­uf­no­ścią. Wsta­wiała pra­nie, wyj­mo­wała, a potem i tak odda­wała naszej pomocy domo­wej, która jesz­cze raz robiła je ręcz­nie.

Pew­nego ranka, kiedy aku­rat nie poszłam do szkoły, usia­dłam w łazience i wpa­try­wa­łam się w tę fascy­nu­jącą nową maszynę. Obra­cała ubra­nia, wyda­jąc mono­tonny dźwięk – du-dum-du-dum. Zahip­no­ty­zo­wała mnie. Pralka auto­ma­tycz­nie wiro­wała – zaopa­trzona była w dwa gumowe wałki, które krę­ciły się w prze­ciw­nych kie­run­kach w peł­nym skłę­bio­nych ubrań kor­pu­sie. Zaczę­łam się bawić, wsu­wa­jąc palce pomię­dzy rolki i szybko je wyj­mu­jąc.

Za któ­rymś razem zro­bi­łam to zbyt wolno i wałki wcią­gnęły mi palec, coraz moc­niej go ści­ska­jąc. Poczu­łam potworny ból i krzyk­nę­łam. Bab­cia była aku­rat w kuchni. Usły­szaw­szy mnie, wbie­gła do łazienki, lecz z powodu ogra­ni­czo­nego poję­cia o tech­nice nie wpa­dła na to, by po pro­stu wycią­gnąć z kon­taktu wtyczkę. Posta­no­wiła pobiec na zewnątrz po pomoc. W tym cza­sie wałki wcią­gnęły mi już dłoń.

Miesz­ka­li­śmy na trze­cim pię­trze, a bab­cia była przy kości, więc poko­na­nie scho­dów w dół i z powro­tem na górę zajęło jej sporo czasu. Ścią­gnęła na pomoc musku­lar­nego mło­dziaka, tyle że moja ręka tkwiła już po sam łokieć mię­dzy wał­kami pralki.

Tech­niczna smy­kałka chło­paka nie prze­kra­czała zdol­no­ści babci, więc i on nie wpadł na to, by odłą­czyć dopływ prądu. By mnie oca­lić, posta­no­wił uru­cho­mić muskuły. Całą ich mocą roz­cią­gnął rolki pralki, a po chwili, potęż­nie rażony prą­dem, wylą­do­wał nie­przy­tomny na dru­gim końcu łazienki. Ja też padłam na pod­łogę z siną i opuch­niętą ręką.

W tej samej chwili wró­ciła matka i w lot oce­niła sytu­ację. Wezwała karetkę i wymie­rzyła mi siar­czy­sty poli­czek.

W okre­sie mojego dzie­ciń­stwa histo­ria par­ty­zantki odgry­wała w szkol­nym pro­gra­mie naucza­nia bar­dzo ważną rolę. Musie­li­śmy opa­no­wać nazwy wszyst­kich bitew, rzek czy mostów, które prze­kro­czyli w cza­sie wojny jej żoł­nie­rze. Uczy­li­śmy się też, rzecz jasna, o Sta­li­nie, Leni­nie, Mark­sie i Engel­sie. W każ­dym publicz­nym miej­scu Bel­gradu wisiał ogromny por­tret mar­szałka Tity z podo­bi­znami Marksa i Engelsa po bokach.

Jugo­sło­wiań­skie sied­mio­latki wstę­po­wały w sze­regi pio­nie­rów. Zakła­dały na szyje czer­wone chu­sty, zawsze odpra­so­wane, nawet w nocy pozo­sta­jące w zasięgu ręki, tuż obok łóżka. Jako pio­nie­rzy uczy­li­śmy się masze­ro­wać, śpie­wać komu­ni­styczne pie­śni, wie­rzyć w przy­szłość ojczy­zny i tym podobne. Pamię­tam, jaką dumą napa­wały mnie ta chu­sta, sta­tus pio­nierki i przy­na­leż­ność do par­tii. Odkry­cie, że ojciec, który zawsze miał bujną czu­prynę, używa mojej chu­sty w cha­rak­te­rze ban­dany, wpra­wiło mnie w wiel­kie prze­ra­że­nie.

Ogromne zna­cze­nie miały też pochody, w któ­rych musiały uczest­ni­czyć wszyst­kie dzieci. Obcho­dzi­li­śmy 1 maja, mię­dzy­na­ro­dowe komu­ni­styczne święto, oraz 29 listo­pada, dzień powsta­nia Repu­bliki Jugo­sła­wii. Wszyst­kie dzieci uro­dzone w listo­pa­dowe święto mogły odwie­dzić Titę, który czę­sto­wał je cukier­kami. Matka powie­działa mi, że należę do tych szczę­ścia­rzy, ale ni­gdy nie pozwa­lała na wyprawy po sło­dy­cze. Co roku oznaj­miała, że swoim zacho­wa­niem nie zasłu­ży­łam na ten przy­wi­lej. Otrzy­my­wa­łam więc kolejną karę. Kilka lat póź­niej, po dzie­sią­tych uro­dzi­nach, odkry­łam, że przy­szłam na świat nie 29, lecz 30 listo­pada.

Mie­siączkę dosta­łam w wieku dwu­na­stu lat. Za pierw­szym razem trwało to ponad dzie­sięć dni i krwa­wi­łam naprawdę obfi­cie. Czer­wony płyn zda­wał się sączyć bez końca. Dzie­cięce wspo­mnie­nia nie­spo­dzie­wa­nych krwo­to­ków i poby­tów w szpi­ta­lach spo­wo­do­wały, że bar­dzo się wystra­szy­łam. Myśla­łam, że umrę.

W zro­zu­mie­niu, co się ze mną dzieje i na czym polega men­stru­acja, pomo­gła mi raczej nasza pomoc domowa Mara niż matka. Gospo­sia była miłą, kor­pu­lentną kobietą z wiel­kim zadkiem i peł­nymi war­gami. Gdy objęła mnie czule, by wyja­śnić zmiany zacho­dzące w moim ciele, poczu­łam prze­dziwną ochotę, by poca­ło­wać ją w usta. Nie­zu­peł­nie do tego doszło – nastą­piła bar­dzo nie­zręczna chwila, a póź­niej zapał do cało­wa­nia minął. Odtąd moje ciało stało się jed­nak źró­dłem wielu nie­po­ję­tych odczuć. W tym cza­sie zaczę­łam się też czę­sto mastur­bo­wać, czemu nie­odmien­nie towa­rzy­szyło głę­bo­kie poczu­cie winy.

W okre­sie doj­rze­wa­nia dopa­dły mnie także pierw­sze migreny. Cier­piała na nie i matka – raz lub dwa razy w tygo­dniu wra­cała wcze­śniej z pracy i zamy­kała się w zaciem­nio­nej sypialni. Bab­cia przy­kła­dała jej do głowy chłodne kom­presy – z pla­strów mięsa, pomi­do­rów czy ogór­ków – i wszy­scy dosłow­nie cho­dzi­li­śmy na pal­cach, zacho­wu­jąc się nie­mal bez­gło­śnie. Danica, natu­ral­nie, ni­gdy się nie skar­żyła, demon­stru­jąc iście spar­tań­skiego ducha.

W gło­wie mi się nie mie­ściło, że migreny mogą być tak dotkliwe – matka ni­gdy nie roz­ma­wiała ze mną o swo­ich i nawet sło­wem nie oka­zy­wała mi współ­czu­cia. Ataki cią­gnęły się całą dobę. Wiłam się z bólu, a z łóżka wycią­gały mnie jedy­nie bie­gunka i wymioty. Zresztą rzy­ga­nie i sraczka tylko wzma­gały łupa­nie w gło­wie. Ćwi­czy­łam leże­nie w bez­ru­chu w okre­ślo­nych pozy­cjach – z dło­nią na czole, z ide­al­nie wypro­sto­wa­nymi nogami albo z głową nachy­loną pod pew­nym kątem – co przy­no­siło nie­wielką ulgę. W ten spo­sób zaczę­łam się uczyć akcep­to­wać i opa­no­wy­wać ból i strach.

Mniej wię­cej w tym cza­sie odkry­łam w szafce z bie­li­zną poście­lową doku­menty roz­wo­dowe rodzi­ców. Ich wspólne życie – czy raczej pie­kło – miało potrwać jesz­cze całe trzy lata. Spali więc w jed­nym łóżku z pisto­le­tami przy wez­gło­wiu. Naj­gor­sze były nocne powroty ojca, które dopro­wa­dzały matkę do szału i nie­odmien­nie koń­czyły się bójką. Za każ­dym razem pobita matka wbie­gała w końcu do mojego pokoju, wycią­gała mnie z łóżka i trzy­mała przed sobą niczym tar­czę, by zatrzy­mać roz­ju­szo­nego ojca. Zawsze mnie, ni­gdy brata.

Fot. 8. Mój brat Veli­mir, 1962

Do dziś nie zno­szę, gdy ludzie w gnie­wie pod­no­szą głos. Gdy się to zda­rza, zamie­ram. Jak po zastrzyku – po pro­stu nie mogę się poru­szyć. To bez­wiedna reak­cja. Sama też się cza­sem wku­rzam, ale bar­dzo trudno mi się dopro­wa­dzić do krzyku. Wymaga to nie­praw­do­po­dob­nej ilo­ści ener­gii. Nie­kiedy wrzesz­czę pod­czas per­for­man­sów – to jeden ze spo­so­bów na wypę­dze­nie demo­nów, tyle że nawet wtedy nie krzy­czę na kogoś.

Ojciec wciąż pozo­sta­wał moim przy­ja­cie­lem, lecz dla matki sta­wa­łam się coraz więk­szym wro­giem. Gdy mia­łam czter­na­ście lat, została przed­sta­wi­cielką Jugo­sła­wii w UNE­SCO i spę­dzała w Paryżu dłu­gie mie­siące. Pod­czas jej pierw­szej nie­obec­no­ści ojciec przy­niósł wiel­kie gwoź­dzie, wspiął się na dra­binę i wbił je w sufit salonu. Wszę­dzie posy­pał się gips! Do gwoź­dzi przy­mo­co­wał huś­tawkę, co wpra­wiło mnie i brata w zachwyt. Czu­li­śmy się jak w nie­bie – abso­lut­nie wolni. Po powro­cie matka sza­lała z wście­kło­ści. Huś­tawkę usu­nięto.

Na czter­na­ste uro­dziny ojciec poda­ro­wał mi pisto­let. Był piękny – nie­wielki i zgrabny, z ręko­je­ścią wykła­daną kością sło­niową i srebrną gra­we­ro­waną lufą.

– To pisto­let ope­rowy, do małej torebki – wyja­śnił.

Ni­gdy nie potra­fi­łam wyczuć, kiedy żar­tuje, a kiedy mówi poważ­nie. Chciał, żebym nauczyła się strze­lać, więc zabra­łam pisto­let do lasu, kilka razy wypa­li­łam, a potem nie­chcący upu­ści­łam w śnieżną zaspę. Prze­padł na dobre.

Ojciec zabrał mnie też jako czter­na­sto­latkę do lokalu ze strip­ti­zem. O nic nie pyta­łam, choć zda­wa­łam sobie sprawę, że to wysoce nie­sto­sowne.

Marzy­łam o nylo­no­wych poń­czo­chach, z punktu widze­nia matki – rzecz nie do pomy­śle­nia, bo coś takiego nosiły tylko pro­sty­tutki. Ojciec mi je spre­zen­to­wał, a matka wyrzu­ciła przez okno. Wiem, że pró­bo­wał się wku­pić w moje łaski – chciał, bym go kochała i nie opo­wia­dała matce o jego eska­pa­dach, ale ona i tak o wszyst­kim wie­działa.

Matka ni­gdy nie pozwa­lała mi ani bratu przy­pro­wa­dzać do domu kole­gów, bo śmier­tel­nie się bała zaraz­ków. Byli­śmy tak nie­śmiali, że inne dzieci wciąż się z nas natrzą­sały. Kie­dyś jed­nak w mojej szkole uru­cho­miono pro­gram wymiany uczniow­skiej z Chor­wa­cją. Gości­łam w domu pew­nej dziew­czynki w Zagrze­biu. Miała prze­cu­downą rodzinę. Jej rodzice z miło­ścią odno­sili się do dzieci i do sie­bie nawza­jem; wszy­scy zasia­dali do wspól­nych posił­ków, roz­ma­wiali i czę­sto się śmiali. Póź­niej chor­wacka kole­żanka przy­je­chała do nas i było naprawdę okrop­nie. Nie roz­ma­wialiśmy. Nikt się nie śmiał. Nie zda­rzyło się nam nawet razem posie­dzieć. Tak bar­dzo się wsty­dzi­łam – za sie­bie i swoją rodzinę, za totalny brak miło­ści w moim domu – i to poczu­cie wstydu było dla mnie istną tor­turą.

Gdy mia­łam czter­na­ście lat, zapro­si­łam do domu kolegę ze szkoły – na rosyj­ską ruletkę. Byli­śmy zupeł­nie sami. Usie­dli­śmy naprze­ciw sie­bie przy stole w biblio­tece. Rewol­wer wzię­łam ze sto­lika noc­nego ojca. Wyję­łam naboje, zosta­wia­jąc tylko jeden, wpra­wi­łam maga­zy­nek w ruch i prze­ka­za­łam go chłopcu. Przy­ło­żył lufę do skroni i naci­snął spust. Roz­legł się cha­rak­te­ry­styczny trzask. Prze­ka­zał mi rewol­wer. Zbli­ży­łam go do skroni i naci­snę­łam kurek. Znów usły­sze­li­śmy trzask. Wtedy skie­ro­wa­łam broń ku biblio­teczce i wystrze­li­łam. Nastą­piła potężna eks­plo­zja, kula prze­le­ciała przez pokój, by utkwić w grzbie­cie Idioty Dosto­jew­skiego. Natych­miast obla­łam się zim­nym potem. Nie mogłam opa­no­wać drże­nia.

Swoje nasto­let­nie życie wspo­mi­nam jako nader uciąż­liwe i nie­szczę­śliwe. Uwa­ża­łam się za naj­brzyd­szego dzie­ciaka w szkole, na doda­tek nie­ty­powo szpet­nego. Byłam wysoka i szczu­pła, więc prze­zy­wano mnie Żyrafą. Musia­łam sie­dzieć w tyl­nych ław­kach ze względu na wzrost, ale nic stam­tąd nie widzia­łam, więc dosta­wa­łam kiep­skie oceny. W końcu ktoś się domy­ślił, że potrzebne mi oku­lary. Nie były to jed­nak nor­malne oku­lary, lecz okropne bryle z cza­sów komuny, z gru­ba­śnymi szkłami i cięż­kimi opraw­kami. Usil­nie sta­ra­łam się je zepsuć, „przy­pad­kowo” na nie sia­da­jąc lub „nie­chcący” umiesz­cza­jąc na fra­mu­dze otwar­tego okna, które póź­niej zamy­ka­łam.

Fot. 9. Z ojcem, w namia­stce sztyw­nej pół­halki, 1962

Matka ni­gdy nie kupo­wała mi ubrań, jakie nosiły inne dzie­ciaki. Przy­kła­dowo, kiedy zapa­no­wała moda na usztyw­nione halki, wszystko bym za taką oddała, lecz matka nie chciała ustą­pić. Nie dla­tego, że bra­ko­wało nam pie­nię­dzy. Nic podob­nego. Jako par­ty­zanci i komu­ni­ści, czyli czer­wona bur­żu­azja, rodzice byli zamoż­niejsi niż oto­cze­nie. Chcąc nie chcąc, mar­ko­wa­łam taką halkę. Nosi­łam pod wierzch­nią spód­nicą sześć czy sie­dem innych, jed­nak efekt ni­gdy mnie nie zado­wa­lał. Dodat­kowe war­stwy wycho­dziły spod spodu albo wręcz spa­dały.

Na doda­tek mia­łam jesz­cze orto­pe­dyczne buty. Z powodu pła­sko­sto­pia musia­łam nosić spe­cjalne obu­wie korek­cyjne – nie były to by­naj­mniej zwy­kłe buty, lecz okropne socja­li­styczne buciory z gru­bej żół­ta­wej skóry się­ga­jące aż po kostkę. Jakby tej topor­no­ści i brzy­doty było mało, matka zle­ciła szew­cowi pod­bi­cie obca­sów meta­lo­wymi pod­kład­kami przy­po­mi­na­ją­cymi pod­kowy, co prze­dłu­żało wpraw­dzie trwa­łość obu­wia, ale przy oka­zji spra­wiało, że okrop­nie stu­kało. Stuk-stuk, stuk-stuk – i tak przy każ­dym kroku.

Mój Boże, w tych hała­śli­wych bucio­rach było mnie sły­chać wszę­dzie i z daleka. Bałam się nawet wycho­dzić na ulicę. Gdy ktoś za mną szedł, zatrzy­my­wa­łam się, by go prze­pu­ścić – tak się wsty­dzi­łam. Pamię­tam zwłasz­cza jeden z pocho­dów pierw­szo­ma­jo­wych, gdy nasza szkoła dostą­piła zaszczytu prze­ma­sze­ro­wa­nia przed obli­czem samego Tity. Musie­li­śmy utrzy­mać ide­alny szyk – przez cały mie­siąc ćwi­czy­li­śmy prze­marsz na szkol­nym boisku, dopro­wa­dza­jąc wszystko do per­fek­cji. Ran­kiem 1 maja usta­wi­li­śmy się, by roz­po­cząć pochód, i nie­mal od razu odpa­dła mi jedna z „pod­ków”. Nie mogłam pra­wi­dłowo masze­ro­wać. Natych­miast usu­nięto mnie z sze­regu. Roz­pła­ka­łam się ze wstydu i wście­kło­ści.

Nie­trudno sobie to wyobra­zić – mia­łam chude nogi, orto­pe­dyczne buty i okropne oku­lary. Matka obci­nała mi włosy wysoko nad uszami i cia­sno je spi­nała. Ubie­rała mnie w grube weł­niane suk­nie. Mia­łam też twarz smar­kuli z nie­sa­mo­wi­cie wiel­kim nosem, który „wydo­ro­ślał” znacz­nie szyb­ciej niż jego bez­po­śred­nie oto­cze­nie. Czu­łam się paskud­nie brzydka.

Pyta­łam czę­sto matkę, czy pozwoli mi na korektę nosa, ale za każ­dym razem dosta­wa­łam jedy­nie w twarz. Cicha­czem wymy­śli­łam więc plan dzia­ła­nia.

W owym cza­sie wielką gwiazdą kina była Bri­gitte Bar­dot, mój ideał kobie­cej atrak­cyj­no­ści i piękna. Sądzi­łam, że posia­da­nie podob­nie zgrab­nego nosa roz­wią­za­łoby wszyst­kie moje pro­blemy. Wymy­śli­łam więc plan, w moim prze­ko­na­niu dosko­nały. Powy­ci­na­łam z gazet roz­ma­ite fotosy Bar­dot – uję­cia pro­fi­lowe i en face eks­po­nu­jące jej piękny nos. Scho­wa­łam je wszyst­kie do kie­szeni.

Rodzice mieli w sypialni olbrzy­mie drew­niane łoże mał­żeń­skie. Był ranek, czyli pora, gdy ojciec lubił gry­wać „na mie­ście” w sza­chy, a matka spo­ty­kać się z przy­ja­ciół­kami na kawie. Zosta­łam w domu zupeł­nie sama. Weszłam do sypialni rodzi­ców i posta­no­wi­łam zakrę­cić się wkoło, naj­szyb­ciej jak się uda. Zamie­rza­łam prze­wró­cić się, ude­rzyć o twardą kra­wędź łóżka i zła­mać nos, by tra­fić do szpi­tala. Fotosy Bri­gitte Bar­dot trzy­ma­łam w kie­szeni, sądząc, że korekta nosa według tego wzoru to dla leka­rzy baga­telka. Plan wyda­wał się ide­alny.

Wiro­wa­łam więc coraz szyb­ciej, tyle że upa­da­jąc, nie tra­fi­łam w nos. Za to paskud­nie roz­cię­łam sobie poli­czek. Długo leża­łam na pod­ło­dze, krwa­wiąc. W końcu wró­ciła matka. Omio­tła całą scenę suro­wym spoj­rze­niem, wyrzu­ciła zdję­cia do toa­lety i siar­czy­ście mnie spo­licz­ko­wała. Spo­glą­da­jąc wstecz, bło­go­sła­wię los, że nie udało mi się zre­ali­zo­wać tego zamy­słu. Moja twarz z nosem aktorki byłaby istną kata­strofą. Inna sprawa, że czas wcale nie oka­zał się dla Bar­dotki łaskawy.

Dni swo­ich uro­dzin by­naj­mniej nie zali­cza­łam do szczę­śli­wych. Po pierw­sze, pre­zenty zawsze oka­zy­wały się nie­tra­fione, a po dru­gie – wła­ści­wie nie było wspól­nego, rodzin­nego świę­to­wa­nia. Nie prze­ży­wa­li­śmy żad­nych rado­snych chwil. Pamię­tam, że w szes­na­ste uro­dziny bar­dzo się roz­pła­ka­łam, bo po raz pierw­szy uświa­do­mi­łam sobie, że kie­dyś umrę. Czu­łam się taka nie­ko­chana i opusz­czona. Słu­cha­łam w kółko Kon­certu for­te­pia­no­wego nr 1 Mozarta – coś w tym utwo­rze spra­wiało, że moja dusza zaczy­nała krwa­wić. W pew­nej chwili rze­czy­wi­ście roz­cię­łam sobie nad­gar­stek. Krew polała się tak obfi­cie, że poczu­łam bli­skość śmierci. Oka­zało się, że cię­cie było głę­bo­kie, lecz omi­nęło ważne tęt­nice pro­mie­niowe. Babka odwio­zła mnie do szpi­tala, który opu­ści­łam z czte­rema szwami. Nie powie­działa o niczym matce.

Pisy­wa­łam smutne wier­sze o śmierci. W gro­nie rodzin­nym ni­gdy jed­nak o niej nie roz­ma­wia­li­śmy, szcze­gól­nie w obec­no­ści babci. Nie poru­szało się przy niej przy­krych tema­tów. Wiele lat póź­niej, po wybu­chu wojny w Bośni, brat wszedł na dach domu, w któ­rym miesz­kała, by roz­chwiać antenę tele­wi­zyjną. Dzięki temu myślała, że zepsuł się odbior­nik, który rze­czy­wi­ście oddano do „naprawy”. Z tej też przy­czyny (i dla­tego, że nie wycho­dziła już na zewnątrz) bab­cia ni­gdy nie dowie­działa się o woj­nie.

Gdy mia­łam sie­dem­na­ście lat, rodzice wypra­wili przy­ję­cie, by uczcić osiem­na­sto­le­cie szczę­śli­wego związku mał­żeń­skiego. Zapro­sili do domu przy­ja­ciół i wydali uro­czy­sty obiad. Rodzinny dra­mat powró­cił natych­miast po wyj­ściu ostat­niego gościa.

Ojciec poszedł do kuchni posprzą­tać – rzecz nie­spo­ty­kana, bo takie czyn­no­ści ni­gdy nie zaprzą­tały mu głowy. Aku­rat tego dnia z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn zna­lazł się przy zle­wie.

– Zacznijmy od kie­lisz­ków do szam­pana. Ja myję, ty wycie­rasz – zapro­po­no­wał mi.

Chwy­ci­łam więc ręcz­nik do naczyń, gotowa przy­stą­pić do pracy. Nie­stety, ojciec nie­chcący stłukł pierw­szy umyty kie­li­szek. W tej samej chwili do kuchni weszła matka, zoba­czyła roz­bite szkło na pod­ło­dze i wybu­chła gnie­wem. Przez kilka godzin uda­wali szczę­śli­wych, więc tłu­miła w sobie całą złość i gorycz – wście­kłość, która zna­la­zła teraz ujście. Roz­krzy­czała się na ojca za wszystko – za jego nie­zdar­ność, za mał­żeń­ską kata­strofę i za roz­liczne kochanki. On zaś stał nie­ru­chomo. Obser­wo­wa­łam tę scenę w mil­cze­niu, ze ścierką do naczyń w ręku.

Matka nie prze­sta­wała krzy­czeć, a ojciec nie prze­ry­wał mil­cze­nia. Nie wyko­nał naj­mniej­szego ruchu. Czu­łam się jak boha­ter sztuki Bec­ketta. Po dłu­gich lamen­tach nad ich roz­pie­przo­nym związ­kiem matka uci­chła, bo ojciec nie reago­wał. Wresz­cie się ode­zwał:

– Skoń­czy­łaś?

Kiedy potwier­dziła, wziął pozo­stałe kie­liszki do szam­pana i – jeden po dru­gim – rzu­cił wszyst­kich jede­na­ście na pod­łogę.

– Mowy nie ma, żebym miał to zno­sić jesz­cze jede­na­ście razy – powie­dział i wyszedł z domu.

To był począ­tek końca. Wkrótce na dobre nas opu­ścił. Wie­czo­rem, gdy odcho­dził, zaj­rzał do mojego pokoju, żeby się poże­gnać.

– Wycho­dzę i już ni­gdy nie wrócę, ale wciąż będziemy się widy­wać – powie­dział. Wypro­wa­dził się do hotelu i odtąd z nami nie miesz­kał.

Naza­jutrz tak roz­pa­cza­łam, że dozna­łam zała­ma­nia ner­wo­wego. Spro­wa­dzono dok­tora, który podał mi jakiś lek, bo nie mogłam prze­stać pła­kać. Z żalu odcho­dzi­łam od zmy­słów, bo ojciec zawsze obda­rzał mnie miło­ścią i wspar­ciem. Wie­dzia­łam, że po jego odej­ściu będę jesz­cze bar­dziej osa­mot­niona.

Wtedy jed­nak wpro­wa­dziła się bab­cia.

Kuch­nia stała się cen­trum mojego świata – począt­kiem wszyst­kich zda­rzeń. Zatrud­nia­li­śmy pomoc domową, ale bab­cia Milica ni­gdy nie darzyła jej zaufa­niem, więc z samego rana przej­mo­wała ster w gospo­dar­stwie. Mie­li­śmy piec opa­lany drew­nem i duży stół, przy któ­rym sia­dy­wa­łam z bab­cią, by omó­wić z nią swoje sny. To nas naj­bar­dziej zaj­mo­wało. Babka inte­re­so­wała się zna­cze­niem snów i odczy­ty­wa­niem poja­wia­ją­cych się w nich sym­boli. Jeśli śniły się wypa­da­jące zęby, które wcale przy tym nie bolały, ozna­czało to śmierć zna­jo­mej osoby. Jeśli jed­nak poja­wiało się przy tym cier­pie­nie, umrzeć miał czło­nek rodziny. Sny o krwi zwia­sto­wały dobre nowiny, a o wła­snej śmierci – dłu­gie życie.

Matka wycho­dziła do pracy kwa­drans po siód­mej. Dopiero wtedy wszy­scy czu­li­śmy się swo­bod­niej. A gdy wra­cała po połu­dniu (punk­tu­al­nie o dru­giej pięt­na­ście), ponow­nie nastę­po­wała mobi­li­za­cja – jak w woj­sku przed inspek­cją. Zawsze się oba­wia­łam, że zro­bi­łam coś nie tak, że nie­wła­ści­wie posta­wi­łam jakąś książkę lub w inny spo­sób zabu­rzy­łam porzą­dek w domu.

Pew­nego dnia, gdy sie­dzia­ły­śmy przy kuchen­nym stole, bab­cia opo­wie­działa mi swoją histo­rię – sądzę, że była w sto­sunku do mnie znacz­nie bar­dziej otwarta niż w rela­cjach z innymi.

Matka babci pocho­dziła z bar­dzo boga­tej rodziny i zako­chała się w słu­żą­cym. Takie rze­czy były oczy­wi­ście zabro­nione. Rodzina ją odrzu­ciła. Zamiesz­kała z uko­cha­nym w jego wsi. Żyli tam w skraj­nej bie­dzie. Docze­kali się sied­miorga dzieci. By doro­bić, pra­babka zaj­mo­wała się pra­niem. Opie­rała nawet wła­sną rodzinę, która w zamian dawała jej tro­chę pie­nię­dzy lub żyw­ność. Jedze­nia wciąż im jed­nak bra­ko­wało. Bab­cia opo­wia­dała mi, że pra­babka – osoba bar­dzo dumna – trzy­mała zawsze na piecu cztery garnki, tyle że robiła to jedy­nie na pokaz, na wypa­dek nie­spo­dzie­wa­nej wizyty sąsia­dów, i goto­wała w nich samą wodę, bo zwy­kle w domu nie było czego do nich wrzu­cić.

Bab­cia była naj­młod­sza z sied­miorga rodzeń­stwa i wyróż­niała się urodą. Kiedy miała pięt­na­ście lat, pew­nego dnia w dro­dze do szkoły poczuła na sobie wzrok nie­zna­jo­mego, któ­remu towa­rzy­szył inny męż­czy­zna. Gdy wró­ciła do domu, matka pole­ciła jej podać kawę, bo odwie­dził ich kan­dy­dat do jej ręki. Taki był wtedy zwy­czaj.

Dla rodziny babci zain­te­re­so­wa­nie oka­zane córce przez wyglą­da­ją­cego na dżen­tel­mena nie­zna­jo­mego było praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem. Kle­pali biedę, więc wyda­nie jej za mąż zmniej­szy­łoby liczbę osób do wykar­mie­nia. Co wię­cej, kan­dy­dat pocho­dził z mia­sta i oka­zał się zamożny, choć przy tym znacz­nie star­szy – dzie­liła go z babką dwu­dzie­sto­let­nia róż­nica wieku. Pamię­tała, że poda­jąc mu kawę po turecku, po raz pierw­szy miała oka­zję spoj­rzeć przy­szłemu mężowi w twarz. I że oka­zała się zbyt nie­śmiała, by się na to odwa­żyć. Męż­czy­zna omó­wił z rodzi­cami babci plany mał­żeń­skie i odje­chał.

Trzy mie­siące póź­niej młodą narze­czoną prze­wie­ziono na miej­sce ślubu, po któ­rym zamiesz­kała w domu męża. Miała pięt­na­ście lat i wciąż była dziec­kiem – dzie­wicą. Nikt nie roz­ma­wiał z nią o sek­sie.

Bab­cia opo­wie­działa mi o nocy poślub­nej, kiedy mąż spró­bo­wał się do niej zbli­żyć. Zaczęła krzy­czeć, że ją mor­dują, i w poszu­ki­wa­niu schro­nie­nia ucie­kła do teścio­wej – która miesz­kała razem z nimi – i wsko­czyła do jej łóżka z krzy­kiem:

– On chce mnie zabić! Chce mnie zabić!

Kobieta tuliła ją całą noc, uspo­ka­ja­jąc:

– To nie­prawda, cho­dzi mu o coś zupeł­nie innego.

Minęły jesz­cze trzy mie­siące, nim babka stra­ciła dzie­wic­two.

Dzia­dek miał dwóch braci. Jeden został księ­dzem pra­wo­sław­nym, a drugi kup­cem jak dzia­dek. Byli wspól­ni­kami impor­tu­ją­cymi z Bli­skiego Wschodu przy­prawy, jedwab i inne towary. Mieli sklepy, domy, zie­mię i nale­żeli do bar­dzo zamoż­nych.

Brat dziadka, który był duchow­nym, został póź­niej patriar­chą Serb­skiego Kościoła Pra­wo­sław­nego, naj­po­tęż­niej­szą po władcy osobą w kraju. W latach trzy­dzie­stych XX wieku, jesz­cze w cza­sach monar­chii, król Alek­san­der popro­sił patriar­chę o zjed­no­cze­nie Kościoła pra­wo­sław­nego z kato­lic­kim, lecz spo­tkał się z odmową.

Władca zapro­sił więc patriar­chę oraz jego boga­tych braci na obiad, pod­czas któ­rego zamie­rzał prze­dys­ku­to­wać tę kwe­stię. Przy­byli, lecz duchowny wciąż obsta­wał przy swoim. Pod­czas posiłku bra­ciom podano dania zawie­ra­jące potłu­czone dia­menty. W ciągu mie­siąca wszy­scy trzej zmarli w męczar­niach spo­wo­do­wa­nych krwo­to­kami wewnętrz­nymi. Bab­cia owdo­wiała więc bar­dzo młodo.

Rela­cja babci z matką była dziwna i by­naj­mniej nie dobra. Babka z roz­licz­nych powo­dów wciąż zło­ściła się na córkę. Przed wojną jako zamożna wdowa tra­fiła przez nią, zade­kla­ro­waną komu­nistkę – za kratki. Musiała wyku­pić się z wię­zie­nia, poświę­ca­jąc odło­żone na czarną godzinę złoto. Po woj­nie zaś, gdy komu­ni­ści doszli do wła­dzy, matka, udo­wad­nia­jąc swoje odda­nie par­tii, wyrze­kła się wszel­kich posia­da­nych dóbr, w tym nale­żą­cych do babki. Spo­rzą­dziła nawet listę ze sta­nem posia­da­nia rodzi­cielki i w dowód lojal­no­ści prze­ka­zała ją komu­ni­stom. Uczy­niła to, rzecz jasna, dla dobra kraju. Babka utra­ciła więc swoje sklepy. Ode­brano jej zie­mię i dom. Pozba­wiono dosłow­nie wszyst­kiego. Poczuła się zdra­dzona przez wła­sną córkę.

A teraz, po odej­ściu ojca, babka zamiesz­kała wła­śnie z nami. Nie było im łatwo – ani jej, ani matce, lecz dla mnie obec­ność babci miała ogromne zna­cze­nie.

Do dziś żywo wspo­mi­nam nie­które chwile z jej udzia­łem. Odkąd skoń­czyła trzy­dziestkę, obmy­ślała swój strój do trumny. Co dzie­sięć lat odświe­żała go, by odpo­wia­dał aktu­al­nym tren­dom mody. Począt­kowo zamie­rzała odejść w beżach. Póź­niej zde­cy­do­wała się na kropki. Potem na gra­nat w cie­niut­kie paseczki i tak dalej. Dożyła stu trzech lat.

Gdy pyta­łam ją o wspo­mnie­nia z cza­sów obu wojen świa­to­wych, odpo­wia­dała:

– Niemcy zacho­wują się bar­dzo popraw­nie. Włosi natych­miast roz­glą­dają się za for­te­pia­nem i w gło­wie im tylko balangi. A kiedy nad­cho­dzą Rosja­nie, każdy bie­rze nogi za pas, bo gwałcą wszyst­kie kobiety, nie­ważne – młode czy stare.

Pamię­tam też, że gdy babka po raz pierw­szy zna­la­zła się w samo­lo­cie, popro­siła ste­war­desę o miej­sce z dala od okna, bo wła­śnie wyszła od fry­zjera i nie chciała, by wiatr roz­wi­chrzył jej ucze­sa­nie.

Podob­nie jak wiele innych osób naszego kręgu kul­tu­ro­wego w tam­tej epoce, babka była bar­dzo prze­sądna. Wie­rzyła, że kto po wyj­ściu z domu ujrzy cię­żarną lub wdowę, musi natych­miast ode­rwać sobie z ubra­nia guzik i go wyrzu­cić, w prze­ciw­nym razie czeka go nie­uchronny pech. Za to spa­da­jąca nań znie­nacka pta­sia kupa zwia­sto­wała szczę­ście.

Gdy mia­łam w szkole spraw­dziany, babka wyle­wała na mnie przy wyj­ściu szklankę wody, żeby wszystko poszło jak po maśle. Cza­sami w środku zimy cho­dzi­łam więc do szkoły z prze­mo­czo­nymi do nitki ple­cami!

Milica wró­żyła też z fusów kawy parzo­nej po turecku lub z zia­ren fasoli, które roz­rzu­cała pełną gar­ścią, by inter­pre­to­wać two­rzone przez nie abs­trak­cyjne obrazy.

Te znaki i rytu­ały sta­no­wiły dla mnie namiastkę ducho­wo­ści. Łączyły mnie też z moim wewnętrz­nym świa­tem, marze­niami i snami. Wiele lat póź­niej, gdy poje­cha­łam do Bra­zy­lii zgłę­biać sza­ma­nizm, prze­ko­na­łam się, że sza­mani także doszu­kują się tego rodzaju zna­ków. Jeśli swę­dzi lewe ramię, to sygnał o pew­nym prze­sła­niu. Każda część ciała wiąże się z kon­kret­nymi zna­kami, które pozwa­lają zro­zu­mieć, co się z czło­wie­kiem dzieje – nie tylko na pozio­mie ducho­wym, ale też fizycz­nym i umy­sło­wym.

Nie­mniej, gdy byłam nasto­latką, czu­łam zale­d­wie przed­smak tego wszyst­kiego, a nie­zdarne ciało sta­no­wiło dla mnie jedy­nie źró­dło zakło­po­ta­nia.

Zosta­łam prze­wod­ni­czącą szkol­nego klubu sza­cho­wego – byłam nie­złym gra­czem. Szkoła zwy­cię­żyła w tur­nieju i wyzna­czono mnie do odbioru nagrody na sce­nie. Matka nie chciała mi kupić nowej sukienki, wystą­pi­łam więc na uro­czy­sto­ści w orto­pe­dycz­nych butach i pod­róbce usztyw­nia­nej halki. Urzęd­nik wrę­czył mi nagrodę – pięć nowych sza­chow­nic. Zno­sząc je ze sceny, utkwi­łam gdzieś wiel­kim butem i upa­dłam, a plan­sze roz­le­ciały się na wszyst­kie strony. Wszy­scy się śmiali. Po tym zda­rze­niu rodzi­nie długo nie uda­wało się wycią­gnąć mnie z domu. I na dobre stra­ci­łam ochotę na sza­chy.

Głę­boki wstyd, wielka nie­śmia­łość. Jako nasto­latka odczu­wa­łam ogromny lęk przed roz­mową z ludźmi. Teraz mogę sta­nąć przed trzy­ty­sięczną publicz­no­ścią bez jakich­kol­wiek nota­tek; bez zakła­da­nia z góry, co chcę jej prze­ka­zać, nawet bez mate­ria­łów wizu­al­nych, i patrząc na nią, z łatwo­ścią mówić przez dwie godziny.

Co się stało?

Sztuka.

Gdy mia­łam czter­na­ście lat, popro­si­łam ojca o farby olejne. Kupił mi je, a na doda­tek zor­ga­ni­zo­wał naukę malo­wa­nia u przy­ja­ciela z cza­sów par­ty­zantki, Branka Fili­po­vi­cia Filo, przed­sta­wi­ciela kie­runku zwa­nego infor­me­lem, który swoje obrazy nazy­wał abs­trak­cyj­nymi pej­za­żami. Arty­sta przy­był do mojej maleń­kiej pra­cowni z far­bami, płót­nem i innymi mate­ria­łami, by udzie­lić mi pierw­szej lek­cji.

Odciął kawa­łek płótna i roz­ło­żył go na pod­ło­dze. Otwo­rzył puszkę z kle­jem, roz­lał go, dodał nieco pia­sku i tro­chę żół­tego, czer­wo­nego i czar­nego pig­mentu. Następ­nie skro­pił wszystko obfi­cie ben­zyną, zapa­lił zapałkę i spo­wo­do­wał wybuch.

– To zachód słońca – obwie­ścił i wyszedł.

Byłam pod wiel­kim wra­że­niem. Odcze­ka­łam, aż zwę­glone szczątki prze­schną, i ostroż­nie zawie­si­łam je na ścia­nie. Potem wyje­cha­li­śmy na rodzinne waka­cje. Gdy wró­ci­li­śmy, sierp­niowe słońce zdą­żyło dosu­szyć pracę. Kolory speł­zły, a pia­sek pood­pa­dał. Z dzieła pozo­stała jedy­nie kupka popiołu i pia­sku. Zachód słońca prze­stał ist­nieć.

Dopiero póź­niej zro­zu­mia­łam, na czym pole­gała istot­ność tego doświad­cze­nia. Nauczy­łam się dzięki niemu, że pro­ces jest waż­niej­szy niż efekt, tak jak per­for­mans zna­czy dla mnie wię­cej niż obiekt. Widzia­łam, jak powstaje praca Fili­po­vi­cia i jak się roz­pada. Nie było w tym trwa­ło­ści ani autor­skiego przy­wią­za­nia do efektu. Tylko czy­sty pro­ces. Póź­niej natknę­łam się na słowa Yves’a Kle­ina, które poko­cha­łam: „Moje obrazy to tylko popioły mojej sztuki”.

Wciąż malo­wa­łam w domo­wej pra­cowni, jed­nak pew­nego dnia, leżąc na tra­wie i wpa­tru­jąc się w bez­chmurne niebo, zoba­czy­łam dwa­na­ście woj­sko­wych odrzu­tow­ców, które prze­la­tu­jąc, pozo­sta­wiły białe smugi. Zafa­scy­no­wana obser­wo­wa­łam, jak ślady zni­kają, a niebo odzy­skuje nie­ska­zi­telny błę­kit. Wtedy pomy­śla­łam – dla­czego malar­stwo? Dla­czego mam się ogra­ni­czać do dwóch wymia­rów, jeśli mogę two­rzyć za pomocą dosłow­nie wszyst­kiego: ognia, wody, ludz­kiego ciała? Wszyst­kiego! Coś jakby zasko­czyło w mojej gło­wie – uświa­do­mi­łam sobie, że bycie arty­stą ozna­cza bez­gra­niczną wol­ność. Jeśli zechcę stwo­rzyć coś z kurzu czy śmieci, mogę to zro­bić. To uczu­cie było nie­wia­ry­god­nie wyzwa­la­jące, szcze­gól­nie dla kogoś wycho­wa­nego w domu na każ­dym kroku ogra­ni­cza­ją­cym swo­bodę.

Poje­cha­łam do bazy lot­ni­czej w Bel­gra­dzie popro­sić o uży­cze­nie dwu­na­stu samo­lo­tów. Zamie­rza­łam tak nimi pokie­ro­wać, by stwo­rzone przez nie smugi uło­żyły się we wzór na nie­bie. Ktoś w bazie zadzwo­nił do ojca.

– Pro­szę przy­je­chać i zabrać stąd córkę. Wymy­śla sobie rysunki na nie­bie, a poję­cia nie ma, ile kosz­tują loty odrzu­tow­ców.

Nie od razu porzu­ci­łam malo­wa­nie. Kiedy mia­łam sie­dem­na­ście lat, zaczę­łam przy­go­to­wa­nia do egza­mi­nów wstęp­nych do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Bel­gra­dzie. Naj­pierw odby­wało się wie­czo­rowe kursy rysunku, żeby zebrać port­fo­lio. Pamię­tam, jak kole­dzy mówili:

– Po co się w ogóle wysi­lasz? Nawet pal­cem nie musisz kiw­nąć – wystar­czy jeden tele­fon matki i zaraz się dosta­niesz.

Wku­rza­łam się, ale w rze­czy­wi­sto­ści wpra­wiało mnie to w wiel­kie zaże­no­wa­nie. Mieli rację. Tym bar­dziej zale­żało mi na okre­śle­niu swej toż­sa­mo­ści.

Na zaję­ciach wie­czo­ro­wych prze­ra­bia­li­śmy rysu­nek postaci z natury, czyli ryso­wa­li­śmy nagich modeli. Kobiety i męż­czyzn, a ja ni­gdy dotąd nie widzia­łam gołego faceta. Pamię­tam, że kie­dyś pozo­wał nam nie­wy­soki Rom z peni­sem zwi­sa­ją­cym po kolana. Nie mogłam na niego patrzeć! Nary­so­wa­łam więc wszystko oprócz członka. Krą­żący po pra­cowni pro­fe­sor za każ­dym razem powta­rzał:

– Rysu­nek nie jest skoń­czony.

Kie­dyś, gdy mia­łam jede­na­ście lub dwa­na­ście lat, sie­dzia­łam na kana­pie, czy­ta­jąc fascy­nu­jącą książkę, i obja­da­łam się cze­ko­ladą. Prze­ży­wa­łam rzadką chwilę pełni szczę­ścia. Sie­dzia­łam w roz­luź­nio­nej pozie, z nogami roz­rzu­co­nymi na poduszce. Wtem, nie wie­dzieć skąd, poja­wiła się matka i wymie­rzyła mi tak siar­czy­sty poli­czek, że dosta­łam krwo­toku z nosa.

Fot. 10. W Rovinj na Istrii, 1961

– Za co? – wykrztu­si­łam.

– Na kana­pie trzy­maj nogi razem – odparła.

Matka miała nader dziwne podej­ście do seksu. Bar­dzo się oba­wiała, że przed ślu­bem stracę dzie­wic­two. Kiedy dzwo­nił do mnie jakiś chło­pak, pytała:

– Czego pan chce od mojej córki? – i rzu­cała słu­chawką.

Otwie­rała nawet moją kore­spon­den­cję. Mówiła o sek­sie jak o czymś brud­nym, co przy­daje się jedy­nie do poczy­na­nia dzieci. Bałam się go, bo nie chcia­łam zajść w ciążę. Posia­da­nie dzieci koja­rzyło mi się ze straszną pułapką, a prze­cież zawsze pra­gnę­łam tylko wol­no­ści. Kiedy dosta­łam się do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, wszy­scy na roku utratę cnoty mieli już za sobą. Kole­dzy bawili się na impre­zach, a moja matka wciąż wyma­gała ode mnie powrotu do domu przed dzie­siątą, nawet gdy skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia lat. Ni­gdzie więc nie wycho­dzi­łam. Nie mia­łam chło­paka i byłam głę­boko prze­ko­nana, że coś jest ze mną nie w porządku. Dziś podo­bam się sobie na sta­rych foto­gra­fiach, lecz wtedy czu­łam się prze­raź­li­wie brzydka.

Nie liczę jed­nego poca­łunku, który przy­da­rzył mi się w wieku czter­na­stu lat. Wypo­czy­wa­li­śmy na chor­wac­kim wybrzeżu, a chło­pak miał na imię Bruno. To nie był nawet poca­łu­nek w usta, tylko lek­kie muśnię­cie policzka. Nie­stety wypa­trzyła nas matka. Odcią­gnęła mnie od niego za włosy. Mój pierw­szy praw­dziwy poca­łu­nek nastą­pił póź­niej. Mia­łam piękną przy­ja­ciółkę Bebę, wokół któ­rej cią­gle krę­cili się chłopcy. Dosta­wała mnó­stwo zapro­szeń na randki, na które nie nadą­żała cho­dzić. Cza­sami więc wysy­łała mnie w zastęp­stwie. Kie­dyś umó­wiła się z chło­pakiem, któ­rego zna­łam, bo miesz­kał w budynku po dru­giej stro­nie mojej ulicy. Nie mogła pójść, więc wysłała mnie do kina, gdzie mieli się spo­tkać, żebym mu prze­ka­zała tę wia­do­mość. Tak też zro­bi­łam. Odna­la­złam go i powie­dzia­łam:

– Przy­kro mi, ale Beba nie mogła przyjść.

– Ale ja już kupi­łem bilety. Masz ochotę na kino? – zapro­po­no­wał.

Obej­rze­li­śmy więc film, a potem spa­ce­ro­wa­li­śmy w śniegu, popi­ja­jąc wódkę, którą przy­niósł ze sobą. W końcu wylą­do­wa­li­śmy w zaspie i zaczął mnie cało­wać. To był mój pierw­szy praw­dziwy poca­łu­nek. Polu­bi­łam chło­paka, ale się z nim nie prze­spa­łam. Nazy­wał się Pre­drag Sto­ja­no­vić.

Nie chcia­łam stra­cić dzie­wic­twa z kimś, kogo lubi­łam, bo oba­wia­łam się ryzyka zako­cha­nia się w pierw­szej oso­bie, z którą się prze­śpię. Chcia­łam zro­bić to z kimś, na kim zupeł­nie mi nie zale­żało.

Wie­dzia­łam, że kiedy dziew­czyna po raz pierw­szy idzie z face­tem do łóżka, zwy­kle jest w nim zako­chana. On potem zawsze odcho­dzi, a ona cierpi. Nie chcia­łam, żeby przy­tra­fiło mi się coś takiego, więc uło­ży­łam plan: poszu­kam chło­paka, który sypia z wie­loma dziew­czynami – a przy­naj­mniej taką ma opi­nię – i wyko­rzy­stam go, by stra­cić cnotę. Będę wresz­cie nor­malna jak wszy­scy. Tyle że musiało się to odbyć w nie­dzielę o dzie­sią­tej rano, żebym mogła powie­dzieć matce, że wybie­ram się na pora­nek fil­mowy, bo wie­czo­rem nie wypu­ści mnie prze­cież do kina. Poszłam do aka­de­mii i rozej­rza­łam się za jakimś przy­stoj­nia­kiem. Przy­uwa­ży­łam chło­paka, który uwiel­biał pić i balo­wać. Na razie szło mi dosko­nale. Wie­dzia­łam, że prze­pada za muzyką, więc odpo­wied­nio go zagad­nę­łam:

Fot. 11. Moja pierw­sza miłość, 1962

– Mam nową płytę Perry’ego Como. Chciał­byś posłu­chać? Nie mogę ci jej poży­czyć, ale mogli­by­śmy posłu­chać razem. – (Wła­ści­wie słu­cha­łam wtedy wyłącz­nie muzyki kla­sycz­nej i spe­cjal­nie w tym celu poży­czy­łam płytę Como od przy­ja­ciółki. Mia­łam bar­dzo mgli­ste poję­cie o rock and rollu).

– OK. Kiedy? – zain­te­re­so­wał się chło­pak.

– Co powiesz na nie­dzielę? – spy­ta­łam.

– W porządku. O któ­rej?

– O dzie­sią­tej rano – zapro­po­no­wa­łam.

– Zwa­rio­wa­łaś? – obru­szył się.

– OK, to o jede­na­stej?

Zaopa­trzy­łam się w albań­ski koniak. To naj­gor­szy i naj­tań­szy alko­hol, jaki można sobie wyobra­zić – pędzą go rano, a wie­czo­rem już ląduje na stole. Przy­naj­mniej taki krą­żył dow­cip. Albań­czycy przy­jeż­dżali wtedy do Jugo­sła­wii po białe pie­czywo, bo pro­du­ko­wali jedy­nie ciemny chleb niskiej jako­ści. Nie taki zdrowy, jaki można kupić w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ale bury, bo wypie­kano go z kiep­skiej psze­nicy. Zosta­wiał w ustach nie­mal posmak pia­sku. Albań­czycy wkła­dali pajdę bia­łego chleba pomię­dzy dwie swo­jego ciem­nego i zja­dali jak kanapkę z serem.

Można sobie więc wyobra­zić, jak sma­ko­wał albań­ski koniak wytwa­rzany z tego wła­śnie chleba. W tam­tych cza­sach nawet nie piłam, ale pomy­śla­łam, że przyda się jako znie­czu­le­nie.

Przy­szłam więc do chło­paka około jede­na­stej i zapu­ka­łam do drzwi. Nikt nie zare­ago­wał. Pono­wi­łam puka­nie, a on w końcu otwo­rzył, na wpół śpiący, jakby poprzed­niej nocy zaba­lo­wał i późno wró­cił do domu.

– O… już jesteś. OK. Wezmę tylko prysz­nic. A ty zrób kawę.

Kąpał się, a ja zapa­rzy­łam kawę zakra­pianą mnó­stwem albań­skiego koniaku. Popi­ja­li­śmy gorący napar i nasta­wi­łam płytę Perry’ego Como. Sie­dli­śmy na kana­pie i dosłow­nie się na niego rzu­ci­łam. Nie zdą­ży­li­śmy się nawet roze­brać, kiedy krzyk­nę­łam. Wtedy on zorien­to­wał się, że jestem jesz­cze dzie­wicą, i tak się wściekł, że wyrzu­cił mnie z domu. Minął kolejny rok, zanim naprawdę poszłam z kimś do łóżka. Zro­bi­łam to z Pre­dra­giem Sto­ja­no­vi­ciem, który stał się moją pierw­szą miło­ścią. I byłam z sie­bie dumna, że dzie­wic­two mam już z głowy.

Mia­łam dwa­dzie­ścia cztery lata. Na­dal miesz­ka­łam z matką i wie­czo­rami musia­łam wra­cać o dzie­sią­tej. Wciąż cał­ko­wi­cie mnie kon­tro­lo­wała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ele­gie duinej­skie, Dzie­wiąta ele­gia, z: R.M. Rilke, Poezje, przeł. Mie­czy­sław Jastrun, Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, Kra­ków 1974, s. 253. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Walk Thro­ugh Walls: A Memoir

Copy­ri­ght © 2016 by Marina Abra­mo­vić

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor mery­to­ryczny: Ewa Hor­now­ska

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt okładki: Chri­sto­pher Brand

Foto­gra­fia na okładce: Inez and Vino­odh

Łama­nie i opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Sła­wo­mir Folk­man/ www.kala­dan.pl

Wszyst­kie foto­gra­fie zamiesz­czono w książce za zgodą autorki, chyba że zazna­czono ina­czej w wyka­zie na końcu książki

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Marina Abra­mo­vić. Poko­nać mur, wyd. I, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-923-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer