Martwa strefa - Stephen KIng - ebook + audiobook + książka

Martwa strefa ebook

Stephen King

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młody nauczyciel angielskiego Johnny Smith uważa się za człowieka szczęśliwego. Ma ukochaną dziewczynę, jest lubiany przez uczniów i jest przekonany, że w życiu nie spotka go nic złego. Jednak pewnego dnia w wyniku groźnego wypadku samochodowego zapada w śpiączkę. Kiedy budzi się po prawie pięciu latach, z niepokojem odkrywa w sobie niezwykły dar - widzi przeszłość i przyszłość innych ludzi. Johnny potrafi przewidzieć dosłownie wszystko, niekiedy więcej, niżby sobie życzył... Niezwykły talent staje się dla niego przekleństwem...

Stephen King (ur. 1947) napisał ponad pięćdziesiąt książek - wszystkie zyskały status światowych bestsellerów, a wśród nich "Lśnienie" (1998), "Miasteczko Salem" (1998), "Misery" (2004) i "Pod kopułą" (2010). Powieści Kinga osiągnęły rekordowe nakłady (na całym świecie wydano

ponad trzysta milionów jego książek), przetłumaczono je na przeszło 30 języków. Stephen King mieszka w stanie Maine z żoną, powieściopisarką Tabithą King.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 567

Oceny
4,4 (574 oceny)
322
163
64
22
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lacerta_

Z braku laku…

Z Kingiem mam zawsze problem. Bardzo podobają mi się jego pomysły, ale wykonanie już nie zawsze i w "Martwej strefie" jest dokładnie tak. Pomysł jest intrygujący i bardzo ciekawy, muszę przyznać, że początek również mi się spodobał, jednak spodziewałam się historii bardziej mrocznej i pełnej napięcia niż otrzymałam. Tak właściwie przez większą część książki zwyczajnie się nudziłam. Były fragmenty, które definitywnie były przegadane i niepotrzebnie zbyt przeładowane długimi opisami. Złożoność fabularna i wielowątkowość jest na plus, ale tutaj akcja była zdecydowanie zbyt powolna i brakowało jej napięcia.
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

" Martwa strefa " to gruba ale niezwykle wciągająca książka napisana przez Stephena Kinga. Bardzo dobrze skonstruowany thriller z wątkami romantycznymi, politycznymi i oczywiście z elementami fantastyki. Co można powiedzieć o fabule książki. Jest perfekcyjna. Orginalny pomysł, postaci wielowymiarowe którym daleko do plastikowych laleczek bez duszy. Akcja czasami zwalnia, aby po chwili przyspieszyć. Co mi się spodobało autor nie przesadził z paranormalnymi wstawkami i przedstawił je w bardzo wiarygodny sposób. Choć książka miała swoją premierę kilka lat temu ja na nią trafiłam dopiero teraz i muszę przyznać że przeczytałam z ogromną przyjemnością.
10
Anjanka

Całkiem niezła

Następna pozycja Kinga za mną, która po raz kolejny rzuca mnie na matę. Trzyma bardzo przyzwoity, "kingowski" poziom, z dość ciekawym konceptem fabularnym motywu jasnowidzenia, z intrygującymi wątkami pobocznymi i bardzo dobrym, odczuwalnym klimatem autentycznych wydarzeń z lat 70- tych. Nie miałam jakoś specjalnie wygórowanych wymagań co do tej lektury. Oczekiwałam historii ciekawej, wciągającej, nie odbiegającej ani stylem, ani klimatem od wcześniejszych powieści tego autora i taką dostałam. Oczywiście, daleko "Martwej strefie" do tak wybitnych dzieł, jak "Bastion", czy "Dallas 63", jednak King jest mistrzem w kreowaniu konkretnych rzeczywistości - doczekałby się uznania nawet, jakby pisał o pasących się krowach na łące. Ot, co!😉 Pozycja godna uwagi.
10
devchloi

Dobrze spędzony czas

bardzo wciągająca historia, a wątki, które pierwotnie wydawały się być niepotrzebne, na końcu znajdują swoje wyjaśnienie
00
Ewelinka82

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału:

THE DEAD ZONE

 

Copyright © 1979 by Stephen King

All Rights Reserved including the right of reproduction

in whole or in part in any form

This edition published by arrangement with NAL Signet,

a member of Penguin Putnam, Inc.

 

Projekt okładki: Ewa Wójcik

Ilustracja na okładce: Vincent Chong

 

Redaktor prowadzący: Katarzyna Rudzka

 

Redakcja: Jacek Ring

 

Korekta: Mariola Będkowska

 

ISBN 978-83-8234-826-2

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Owena

Kocham cię, stary byku

 

 

OD AUTORA

Książka ta jest dziełem wyobraźni. Wszystkie główne postaci zostały wymyślone. Ponieważ akcja dzieje się na tle prawdziwych wydarzeń ostatniej dekady, czytelnik może rozpoznać pewne rzeczywiste osoby, mające udział w tworzeniu historii lat siedemdziesiątych. Mam nadzieję, że ich działania przedstawiłem we właściwy sposób.

 

 

PROLOG

 

I

John Smith jeszcze przed maturą zdążył zapomnieć o ciężkim upadku, którego doznał na lodzie tego styczniowego dnia 1953 roku. W gruncie rzeczy już w ostatniej klasie podstawówki miałby wielkie kłopoty, gdyby chciał odgrzebać to zdarzenie w pamięci. Ojciec i matka o niczym się nie dowiedzieli.

Jeździli na łyżwach na oczyszczonym ze śniegu skrawku Runaround Pond w Durham. Starsi chłopcy grali w hokeja starymi, posklejanymi taśmą kijami, zamiast bramek używając dwóch koszy na ziemniaki. Maluchy niepewnie kręciły się w kółko, jak to maluchy od niepamiętnych czasów; nogi komicznie wygięte w kostkach, z ust wypływają na kilkustopniowy mróz obłoczki pary. W rogu, na oczyszczonym lodzie płonęły dwie opony, buchające czarnym dymem; wokół ognia siedziało kilkoro rodziców przyglądających się swym pociechom. Czasy pojazdów śnieżnych jeszcze nie nadeszły i sporty zimowe ciągle polegały na ćwiczeniach ciała, a nie silnika spalinowego.

Johnny wyszedł ze swego domu, który stał na skraju miasteczka Pownal. Przez ramię miał przewieszone łyżwy. Jak na sześciolatka jeździł całkiem nieźle. Nie aż tak, by przyłączyć się do starszych i grać z nimi w hokeja, ale wystarczająco, by kręcić ósemki wokół innych pierwszoklasistów, którzy albo rozpaczliwie wywijali rękami, próbując ustać, albo padali na tyłki.

Właśnie sunął powolutku wzdłuż granicy oczyszczonego lodu i marzył o tym, by umieć jeździć do tyłu tak jak Timmy Benedix. Słuchał lodu jęczącego i trzaskającego tajemniczo pod warstwą śniegu, a także krzyków graczy, ryku silnika ciężarówki jadącej przez most do cementowni w Lisbon Falls, pomruku rozmów dorosłych. W ten chłodny, jasny zimowy dzień Johnny był szczęśliwy. Nie miał żadnych problemów, o niczym nie myślał i nie pragnął niczego… chyba tylko żeby jeździć do tyłu jak Timmy Benedix.

Przejechał koło ogniska i dostrzegł, jak kilku dorosłych przekazuje sobie butelkę whisky.

– Zostaw trochę dla mnie! – krzyknął do Chucka Spiera.

Chuck, który miał na sobie wielką kurtkę drwala i zielone flanelowe spodnie, uśmiechnął się.

– Spadaj, mały. Chyba matka cię woła.

Sześcioletni John Smith odpowiedział mu uśmiechem i odjechał. A przy lodowisku, od strony drogi zauważył schodzącego w dół samego Timmy’ego Benediksa, a za nim jego ojca.

– Timmy! – krzyknął. – Patrz!

Obrócił się i pojechał niezgrabnie do tyłu. Nie zdając sobie z tego sprawy, zbliżał się do hokeistów.

– Hej, mały! – krzyknął ktoś. – Z drogi!

Johnny nie usłyszał. Udało mu się! Jechał do tyłu. Złapał rytm – za pierwszym razem! Trzeba było tak jakoś wyginać nogi…

Zafascynowany spojrzał w dół. Co też wyczyniają te jego nogi?

Krążek hokejowy, stary, poryty i wyżłobiony po brzegach, przemknął obok niezauważony. Jeden ze starszych chłopaków, niezbyt dobry łyżwiarz, rzucił się w pościg głową w przód, ślepy na wszystko.

Chuck Spier dostrzegł niebezpieczeństwo. Zerwał się na równe nogi i wrzasnął:

– Johnny! Uwaga…!

Chłopiec podniósł głowę, a w następnej chwili kiepski łyżwiarz rąbnął w niego z rozpędu całą masą swych osiemdziesięciu kilogramów.

Johnny pofrunął z rozrzuconymi ramionami. Chwilę później jego głowa zetknęła się z lodem i zrobiło mu się czarno przed oczami.

Czarno… czarny lód… czarno… czarny lód… czarny. Czarny.

Powiedzieli mu, że zemdlał. Natomiast on był pewny tylko tej dziwnej, powtarzającej się myśli i że w którymś momencie dostrzegł nad sobą krąg twarzy – przerażeni hokeiści, zaniepokojeni dorośli, małe, ciekawskie dzieciaki, głupio uśmiechnięty Timmy Benedix. Chuck Spier trzymał go w ramionach.

Czarny lód. Czerń.

– Co?! – zapytał Chuck. – Johnny… dobrze się czujesz? Strasznie się walnąłeś.

– Czarny – mówił ochryple Johnny. – Czarny lód. Nie ładuj go więcej, Chuck.

Mężczyzna rozejrzał się wokół trochę przestraszony, a potem znów spojrzał na Johnny’ego. Dotknął wielkiego guza wyrastającego na czole chłopca.

– Przepraszam – tłumaczył się niezdarny hokeista. – Nawet go nie widziałem. Małe dzieci powinny trzymać się z dala od boiska. Takie są zasady. – Rozglądał się niepewnie dookoła, czekając, żeby ktoś go poparł.

– Johnny? – Chuckowi nie podobały się oczy chłopca. Były ciemne, dalekie; dalekie i chłodne. – Dobrze się czujesz?

– Nie ładuj go więcej – powtarzał Johnny, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi, myśląc tylko o lodzie, o czarnym lodzie. – Wybuch. Kwas.

– To co, może jednak zabrać go do lekarza? – zapytał Chuck Billa Gendrona. – Bredzi.

– Poczekajmy trochę – doradził Bill.

Po chwili Johnny’emu rozjaśniło się w głowie.

– W porządku – szepnął. – Posadźcie mnie. – Timmy Benedix ciągle głupawo się uśmiechał, niech go wszyscy diabli! Johnny zdecydował, że pokaże mu to i owo. Pod koniec tygodnia będzie kosił wokół niego ósemki… do tyłu i do przodu.

– Chodź tu i usiądź na chwilę przy ognisku – powiedział Chuck. – Strasznie się walnąłeś.

Johnny nie opierał się, kiedy wzięli go pod ręce i podprowadzili do ogniska. Zapach topiącej się gumy, silny i ostry, lekko go zemdlił. Bolała go głowa. Ciekawie pomacał guza rosnącego mu nad lewym okiem. Miał wrażenie, że sterczy na kilometr.

– Pamiętasz, kim jesteś, i w ogóle? – spytał go Bill.

– Jasne. Pewnie, że pamiętam. Wszystko w porządku.

– Jak nazywają się rodzice?

– Herb i Vera. Herb i Vera Smith.

Bill i Chuck spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.

– Chyba w porządku – rzekł Chuck, a później powtórzył po raz trzeci: – Ale cholernie się walnął, nie? Rany!

– Dzieciaki. – Bill popatrzył rozkochanym wzrokiem na swoje ośmioletnie bliźniaczki, jeżdżące ręka w rękę, po czym podniósł spojrzenie na Johnny’ego. – Mogło zabić dorosłego.

– Ale nie Polaka – odpowiedział mu Chuck i obaj wybuchnęli śmiechem. Butelka bushmillsa ruszyła w drogę.

Dziesięć minut później Johnny znów był na lodzie. Ból głowy prawie ustał. Guz sterczał mu z czoła jak jakaś dziwna huba. Kiedy wrócił do domu na obiad, nie pamiętał już o upadku, o tym, że stracił przytomność i miał czarno przed oczami; zapomniał z radości, że odkrył, jak jeździć do tyłu.

– Na litość boską! – krzyknęła Vera Smith na jego widok. – Co ci się stało?

– Upadłem – odparł Johnny, siorbiąc zupę pomidorową Campbella.

– Dobrze się czujesz, synku? – Matka delikatnie dotknęła guza.

– Jasne, mamo!

I rzeczywiście nic mu nie dolegało… z wyjątkiem koszmarów, które pojawiały się potem przez jakiś miesiąc… Koszmarów i tego, że w ciągu dnia bywał czasami bardzo senny, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało. I minęło mniej więcej wtedy, kiedy ustąpiły koszmary.

Czuł się wspaniale.

Pewnego ranka w połowie lutego Chuck Spier stwierdził, że w jego starym de soto z czterdziestego ósmego roku kompletnie siadł akumulator. Próbował doładować go z akumulatora furgonetki. Właśnie podłączył drugi przewód, kiedy akumulator wybuchł mu w twarz, szpikując ją odłamkami i opryskując kwasem. Chuck stracił oko. Vera orzekła, że tylko opatrzności boskiej zawdzięcza, iż nie stracił obu. Dla Johnny’ego była to straszna tragedia; tydzień po wypadku pojechał z tatą do Szpitala Ogólnego w Lewinston. Widok wielkiego Chucka, leżącego w szpitalnym łóżku, wynędzniałego i jakby skurczonego, potężnie nim wstrząsnął; tej nocy Johnny śnił, że to on leży w szpitalu.

W następnych latach od czasu do czasu miewał przeczucia… wiedział, jaką piosenkę nadadzą w radiu, jeszcze zanim ją zapowiedziano, tego rodzaju rzeczy… ale nigdy nie wiązał ich z wypadkiem na lodzie.

A przeczucia te nigdy nie były ważne ani częste. Aż do maski i nocy na jarmarku nie zdarzyło się nic zdumiewającego. Aż do drugiego wypadku.

Później często o tym myślał.

Sprawa z kołem fortuny zdarzyła się przed drugim wypadkiem.

Jak ostrzeżenie z dzieciństwa.

 

II

Było lato 1955 roku i domokrążca w palącym słońcu niezmordowanie przemierzał Nebraskę i Iowa. Siedział za kierownicą mercury’ego kombi z 1953 roku. Auto przejechało dobre sto dwadzieścia tysięcy kilometrów i silnik nie chodził już tak cicho jak niegdyś. Domokrążca był potężnie zbudowany; ciągle jeszcze wyglądał na wykarmionego kukurydzą wiejskiego chłopaka ze Środkowego Zachodu. W lecie 1955 roku, zaledwie cztery miesiące po tym, jak zbankrutował jego biznes z malowaniem domów, Greg Stillson nie miał jeszcze dwudziestu trzech lat.

Bagażnik i tylne siedzenie mercury’ego zawalone były kartonami pełnymi książek. Większość to były Biblie. We wszystkich kształtach i kolorach. Oto wersja podstawowa: Amerykańska Jedyna Prawdziwa Biblia z szesnastoma kolorowymi ilustracjami, sklejona klejem samolotowym, za dolara sześćdziesiąt pięć, z gwarancją, że nie rozleci się co najmniej przez dziesięć miesięcy; dalej, Amerykański Jedyny Prawdziwy Nowy Testament w tanim wydaniu kieszonkowym, za sześćdziesiąt pięć centów, bez ilustracji, lecz ze słowami Pana Naszego Jezusa Chrystusa, wydrukowanymi na czerwono; wreszcie – dla bogaczy – Amerykańskie Jedyne Prawdziwe Słowo Boże Deluxe za dziewiętnaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów, oprawione w imitację białej skóry (nazwisko właściciela można wypisać na złotym liściu na okładce), zawierające dwadzieścia cztery kolorowe ilustracje i w środku wolne kartki na wpisywanie dat urodzin, ślubów i pogrzebów. Słowo Boże Deluxe mogło przetrwać w jednym kawałku nawet całe dwa lata. Leżał tam też karton broszurek zatytułowanych: „Jedyna Prawdziwa Ameryka: komunistyczno-żydowski spisek przeciw naszym Stanom Zjednoczonym”.

Greg zarabiał na tej książeczce, wydrukowanej na tanim, kiepskim papierze, więcej niż na wszystkich Bibliach razem wziętych. Książeczka wyjaśniała, jak to Rothschildowie, Rooseveltowie i Greenblattowie opanowują gospodarkę Ameryki i rząd Ameryki. Udowadniała na wykresach, że Żydzi są najbliżej spokrewnieni z komunistami-marksistami-leninistami-trockistami, a przez nich z samym antychrystem.

Maccartyzm upadł w Waszyngtonie dopiero niedawno; na Środkowym Zachodzie gwiazda McCarthy’ego świeciła całkiem jasno, a Margaret Chase Smith za jej słynną „Deklarację Sumienia” ochrzczono tu „suką”. Poza opowieściami o komunizmie wiejskich klientów Grega Stillsona niezdrowo fascynowała idea, że to Żydzi rządzą światem.

Greg skręcał właśnie na podjazd na farmę, jakieś trzydzieści kilometrów na zachód od Ames w stanie Iowa. Farma wyglądała na opuszczoną – zasłony w oknach i zamknięta stodoła – ale przecież nie wiesz, póki nie spróbujesz. To motto oddało Gregowi Stillsonowi spore usługi w ciągu tych dwóch lat, od kiedy przeniósł się z matką z Oklahomy do Omaha. Interes z malowaniem domów nie był niczym wielkim, ale Greg musiał pozbyć się z ust smaku Jezusa (proszę wybaczyć to drobne bluźnierstwo). Lecz teraz wrócił do domu – choć nie na kazalnicę – głosić konieczność odrodzenia i ulżyło mu, gdy skończył już z tym interesem z cudami.

Otworzył drzwiczki samochodu i kiedy wysiadał, zza stodoły wyłonił się wielki, groźny pies. Najeżył się, zaszczekał głośno.

– Cześć, dobry piesek – powiedział Greg. Głos miał niski, przyjemny i donośny; w wieku dwudziestu trzech lat wyćwiczył sobie głos czarodzieja.

Dobry piesek nie zareagował na ten przyjazny ton. Podchodził bliżej, wielki i zły, i miał zamiar urządzić sobie wczesny obiad z domokrążcy. Greg wsiadł więc do auta, zamknął drzwi i dwukrotnie przycisnął klakson. Z twarzy spływał mu pot; na białym lnianym garniturze, pod pachami, pojawiły się szare plamy. Zatrąbił jeszcze raz. Żadnej reakcji. Chłopstwo załadowało się do swojego international harvestera czy innego studebakera i pojechało do miasta.

Greg się uśmiechnął.

Zamiast wrzucić wsteczny bieg i opuścić podjazd, sięgnął za siebie i wyciągnął pompkę… pełną amoniaku.

Odciągnął tłok i wysiadł z samochodu uśmiechnięty. Siedzący na podjeździe pies poderwał się i natychmiast ruszył na niego, warcząc.

Greg nadal się uśmiechał.

– W porządku, piesku – powiedział tym swoim przyjemnym, mocnym głosem. – No, chodź. Podejdź do mnie. – Nie znosił tych wstrętnych kundli, biegających po niewielkich obejściach niby aroganccy mali cezarowie; sporo mówi to o ich właścicielach, nie? – Cholerne chłopstwo – mruknął pod nosem, nie przestając się uśmiechać. – No, chodź, piesku.

Pies się zbliżył. Przysiadł na łapach, gotowy do skoku. W oborze zaryczała krowa, wiatr szeleścił cicho w kłosach zbóż. Pies skoczył, a uśmiech Grega zmienił się w twardy, gorzki grymas. Przycisnął tłok pompki i strzelił wprost w oczy i nos zwierzęcia gryzącą mgiełką amoniaku.

Złowrogi warkot zmienił się w krótkie rozpaczliwe skomlenie, a później, gdy zaczął się prawdziwy ból, w przeciągłe wycie. Pies podwinął ogon; nie był już stróżem podwórka, lecz przegranym kundlem.

Twarz Grega Stillsona pociemniała, oczy zwęziły się w szparki. Zrobił szybki krok do przodu i nogą obutą w trzewik z metalowym czubkiem wściekle kopnął psa w podbrzusze. Pies zawył piskliwie; obolały i przerażony przypieczętował swój los: zamiast uciekać do stodoły wypowiedział wojnę prześladowcy.

Warknął, odwrócił się, zaatakował na oślep, złapał prawą nogawkę spodni Grega i ją rozdarł.

– Ty sukinsynu! – krzyknął zaskoczony i wściekły mężczyzna, po czym ponownie kopnął psa, tym razem tak silnie, że zwierzę potoczyło się po ziemi. Greg podszedł do niego i ciągle wrzeszcząc, wymierzył mu kolejnego kopniaka. Pies, któremu łzawiły oczy, a nos płonął z bólu, zorientował się wreszcie, jak niebezpieczny jest ten szaleniec, ale było już za późno.

Greg Stillson ścigał go po podwórku, dysząc i wrzeszcząc, po twarzy spływał mu pot. Kopał psa, aż zwierzę mogło już tylko ze skowytem czołgać się po ziemi. Kundel krwawił z kilkunastu ran; zdychał.

– Nie trzeba było mnie gryźć – szepnął Greg. – Słyszysz? Czy ty mnie słyszysz? Nie trzeba było mnie gryźć, ty durny kundlu. Nikt nie śmie wchodzić mi w drogę. Słyszysz? Nikt.

Zakrwawionym butem wymierzył kolejnego kopniaka, lecz pies już nic nie czuł. Żadnej satysfakcji. Greg poczuł ból głowy. Wszystko przez to słońce. Wszystko przez to, że ścigał tego psa w słońcu. Będzie miał szczęście, jeśli nie zasłabnie.

Zamknął na chwilę oczy, oddychał gwałtownie. Pot spływał mu po policzkach jak łzy, lśnił jak klejnoty w ostrzyżonych na jeża włosach. U jego stóp leżał zdychający pies. Kolorowe plamy światła tańczyły w rytm bicia serca na tle czerni zamkniętych powiek.

Bolała go głowa.

Czasami Greg zastanawiał się, czy przypadkiem nie wariuje. Jak teraz. Chciał tylko prysnąć na psa amoniakiem i odpędzić go do stodoły, a potem zostawić w drzwiach wizytówkę, żeby któregoś dnia wrócić i pohandlować. A teraz? Co za burdel! Nie może teraz zostawić wizytówki, no nie?

Otworzył oczy. Pies leżał u jego stóp, ciężko dysząc; z pyska ciekła mu krew.

– Nie trzeba było drzeć mi spodni – powiedział Greg psu. – Te spodnie kosztowały mnie pięć dolców, ty cholerny kundlu.

Musi się stąd wynieść. Wcale mu nie zależy, żeby wysiadający ze swego studebakera Clem Dupek, jego żona i sześcioro dzieciaków zobaczyli, jak ich burek zdycha u stóp Wielkiego Brzydkiego Domokrążcy. Straciłby pracę. Towarzystwo Jedynej Prawdziwej Ameryki nie zatrudniało domokrążców, którzy zabijali psy chrześcijan.

Chichocząc nerwowo, Greg wrócił do mercury’ego, wsiadł i szybko zjechał z podjazdu. Skręcił na wschód w polną drogę, biegnącą prosto jak strzelił wśród pól kukurydzy, i wkrótce jechał równo sto dziesięć, zostawiając za sobą trzykilometrową chmurę dymu.

Z pewnością nie chciał teraz stracić pracy. Jeszcze nie. Zarabiał niewiele – na dodatek do towaru, o którym Towarzystwo Prawdziwej Ameryki wiedziało, Greg dokładał trochę rzeczy, o których nie miało pojęcia. Jakoś wiązał koniec z końcem. A poza tym w podróży spotykał wielu ludzi… wiele dziewczyn. Fajne życie, ale…

Ale nie był zadowolony.

Jechał przed siebie. Głowa go bolała. Nie, nie czuł satysfakcji. Uważał, że jest stworzony do celów większych niż podróżowanie w kółko po Środkowym Zachodzie, sprzedawanie Biblii i fałszowanie formularzy, co przynosiło dodatkowe dwa dolce dziennie. Czuł, że jest stworzony… jest stworzony…

Do wielkości.

Tak, to było to. To było na pewno to.

Kilka tygodni temu zabrał dziewczynę na siano (jej rodzina wyjechała do Davenport sprzedawać kurczęta); dziewczyna sama zaczęła, pytając, czy chce szklankę lemoniady, i od łyczka do rzemyczka, a jak ją już miał, powiedziała, że to prawie jak pójść z kaznodzieją, i uderzył ją, właściwie nie wiadomo czemu. Uderzył ją i odjechał.

No… nie.

Tak naprawdę to uderzył ją trzy albo cztery razy. Aż się popłakała i krzyczała, żeby ktoś przyszedł i ją uratował; wtedy przestał i jakoś – potrzebował na to całego wdzięku, którym obdarzył go Bóg – jakoś się z nią dogadał. Wtedy głowa też go bolała, jasne plamki światła tańczyły mu przed oczami. Próbował sobie wytłumaczyć, że to tylko upał i ten straszny zaduch stodoły, ale to nie z gorąca rozbolała go wtedy głowa. Czuł wtedy to samo, to samo, co przed chwilą, kiedy pies rozdarł mu spodnie – coś mrocznego i szalonego.

– Nie jestem wariatem – powiedział głośno w pustkę samochodu. Szybko otworzył okno, do środka wionął upał lata, zapach kurzu, zboża, nawozu. Włączył radio i złapał piosenkę Patti Page. Ból głowy nieco ustąpił.

Chodzi o to, by nie stracić panowania nad sobą i nie dać się przyłapać. Jeśli ci się uda, nikt cię nie ruszy. A w obu sprawach stawał się coraz lepszy. Coraz rzadziej już śnił mu się ojciec, stojący nad nim z odsuniętym z czoła kaskiem i ryczący: „Do niczego się nie nadajesz, kurduplu! Do niczego się, kurwa, nie nadajesz!”.

Nie śniło mu się to tak często, bo już dawno nie była to prawda. Nie był już kurduplem. Zgoda, jako dziecko często chorował, był mały, ale urósł duży i troszczy się o matkę…

A ojciec tego nie dożył. Nie może go zobaczyć. Nie zdoła zmusić ojca, żeby to odszczekał, bo ojciec zginął podczas wybuchu na platformie. Tak bardzo chciałby go wykopać i raz, jedyny raz wrzasnąć mu w twarz: „Myliłeś się, tato, myliłeś się co do mnie!”, a później dać mu zdrowego kopniaka…

Jak temu psu.

Ból głowy wrócił, słabszy.

– Nie jestem wariatem – powtórzył Greg Stillson ciszej, niż grała muzyka. Jego matka często mu powtarzała, że będzie kimś ważnym, kimś wielkim, takie jest jego przeznaczenie, i Greg jej wierzył. Chodzi o to, żeby nie stracić panowania nad sobą – nie bić dziewczyny, nie kopać psa – i nie dać się przyłapać.

A kiedy nadejdzie jego czas, pokaże wszystkim, na co go stać. Tego był zupełnie pewien.

Znów pomyślał o psie. Tym razem na myśl o nim uśmiechnął się z satysfakcją.

Jego wielka chwila się zbliża. Odległa być może o lata; był młody, jasne, ale w młodości nie ma nic złego, jeśli tylko potrafisz zrozumieć, że nie możesz dostać wszystkiego naraz. Jak długo wierzysz, że los wreszcie się do ciebie uśmiechnie. A on w to wierzył.

Niech Bóg i jego synek Jezus mają w opiece tych, którzy wejdą mu w drogę.

Greg Stillson wystawił opalony łokieć za okno i zaczął pogwizdywać, wtórując radiu. Przydusił gaz, rozpędził mercury’ego do stu trzydziestu i pojechał prostą drogą w stanie Iowa ku czekającej nań przyszłości.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Koło fortuny

 

Rozdział 1

 

I

Później Sara pamiętała z tamtego wieczora tylko dwie rzeczy: jego szczęśliwą passę przy kole fortuny i maskę. Lecz w miarę jak upływał czas, jak mijały lata, coraz częściej myślała o masce – gdy tylko potrafiła się zmusić, żeby w ogóle myśleć o tym strasznym dniu.

Miał mieszkanie w Cleaves Mills. Sara dotarła tam za piętnaście ósma, zaparkowała auto za rogiem i wcisnęła guzik domofonu przy wejściu. Dzisiaj jechali jej samochodem, ponieważ wóz Johnny’ego został w warsztacie Tibbeta w Hampden z powodu zatartego wału czy czegoś takiego. Czegoś drogiego, powiedział jej przez telefon, a później roześmiał się typowym śmiechem Johnny’ego Smitha. Gdyby to był jej samochód, ba, gdyby to była jej portmonetka, Sara rozpłakałaby się głośno.

Przeszła przez hol do schodów, mijając po drodze wiszącą na ścianie tablicę ogłoszeń. Jak zwykle było na niej mnóstwo karteluszków, zachwalających motocykle, elementy wieży stereo, maszynopisanie, a także ogłoszenia ludzi, którzy chcieli dojechać do Kansas czy Kalifornii, albo kierowców jadących na Florydę i poszukujących pasażerów, którzy pomogliby im prowadzić i pokryli część kosztów benzyny. Tego wieczora najbardziej rzucał się w oczy plakat z zaciśniętą pięścią wymalowaną na jaskrawoczerwonym tle sugerującym ogień. Jedyne na plakacie słowo głosiło STRAJK! Kończył się październik 1970 roku.

Johnny wynajmował mieszkanie od frontu na drugim piętrze – nazywał je apartamentem na dachu drapacza chmur, skąd możesz, ubrany w smoking, jak jakiś Ramon Navarro, trzymając w ręku baloniasty kieliszek z dużą ilością koniaku, przyglądać się niezmierzonemu, bijącemu sercu Cleaves Mills: tłumom wylewającym się z teatrów, sznurom taksówek zajeżdżających sobie drogę, pulsującym neonom.

Tak naprawdę Cleaves Mills składało się z jednej głównej ulicy i jednego skrzyżowania ze światłami (po szóstej wieczorem włączało się migające żółte), jakichś dwudziestu sklepów i małej fabryki obuwia letniego. Jak w większości miast otaczających Orono, gdzie mieścił się Uniwersytet Stanowy Maine, tutejsi obywatele zajmowali się głównie dostarczaniem wszystkiego, co potrzebne studentom: piwa, wina, benzyny, rock and rolla, hamburgerów, trawki, jedzenia, kwater, filmów. Kino nazywało się „Abażur”. W roku akademickim pokazywano w nim „dzieła sztuki filmowej” i nostalgiczne obrazy z lat czterdziestych. W lecie, przeciwnie, najlepiej szły spaghetti westerny z Clintem Eastwoodem.

Johnny i Sara skończyli studia przed rokiem. Obydwoje uczyli w Cleaves Mills, w jednym z niewielu na tym terenie liceów, którego rejon nie obejmował trzech lub czterech miasteczek. Wykładowcy i administracja uniwersytetu, podobnie jak studenci, traktowali Cleaves jako sypialnię. Miasto miało z tego godne pozazdroszczenia podatki. A także znakomite liceum z nowiuteńkim skrzydłem, poświęconym studiom nad środkami masowego przekazu. Mieszkańcy mogli sobie kląć na inteligencików, ich cwaną gadkę, komunistyczne marsze przeciwko wojnie i mieszanie się w sprawy lokalne, ale nie protestowali przeciw podatkom, corocznie wpływającym z profesorskich willi i bloków mieszkalnych, ulokowanych na terenie zwanym przez jednych studentów Polami Oszustów, a przez innych Aleją Złodziejską.

Sara zapukała i głos Johnny’ego dziwnie stłumiony, odpowiedział:

– Otwarte!

Marszcząc czoło, popchnęła drzwi. Mieszkanie pogrążone było w całkowitej ciemności, której nie rozpraszało słabe żółte światło, mrugające pół przecznicy dalej. Meble rzucały złowrogie cienie.

– Johnny…!

Zastanawiając się, czy przypadkiem nie wysiadły bezpieczniki, Sara zrobiła nieśmiały krok naprzód… i nagle pojawiła się przed nią twarz, straszna twarz z koszmaru. Świeciła upiorną zgniłą zielenią. Jedno oko miała otwarte i wydawało się, że spogląda na nią z urazą i strachem; drugie, zamknięte, ściągało twarz w przedziwnym grymasie. Lewa strona, ta z otwartym okiem, wydawała się normalna, lecz prawa była pyskiem potwora; grube, odwinięte wargi obnażały wystające, świecące zęby.

Sara krzyknęła piskliwie, zrobiła jeden chwiejny krok wstecz, a wtedy zapaliły się światła i znów była w mieszkaniu Johnny’ego, a nie w jakiejś czarnej próżni. Na wiszącym na ścianie plakacie Nixon próbował sprzedawać używane samochody, na podłodze leżał pleciony dywan, który zrobiła matka Johnny’ego, wokół stały butelki po winie, w które wsadzono świece. Twarz przestała świecić i dziewczyna dostrzegła, że była to po prostu tania maska na Halloween, nic więcej. Z oczodołu patrzyło na nią błękitne oko Johnny’ego.

Zdjął maskę, uśmiechając się przyjaźnie. Miał na sobie sprane dżinsy i brązową bluzę.

– Szczęśliwego Halloween – powiedział.

Serce ciągle biło jej mocno; przeraził ją.

– Bardzo śmieszne. – Odwróciła się do wyjścia; nie znosiła, jak się ją straszyło.

Złapał ją w drzwiach.

– Hej… Przykro mi.

– Powinno ci być przykro.

Przyjrzała mu się chłodno, w każdym razie miało to być chłodne spojrzenie. Gniew ustępował. Po prostu nie sposób było długo się złościć na Johnny’ego, na tym polegał problem. Czy go kochała, czy nie – a ciągle starała się rozwiązać ten dylemat – nie potrafiła przez dłuższy czas być w jego towarzystwie nieszczęśliwa albo się na niego obrazić. Ciekawe, czy komuś kiedyś udało się zaciąć w złości na Johnny’ego, pomyślała, i była to myśl tak głupia, że musiała się uśmiechnąć.

– No, już lepiej. Bracie, myślałem, że sobie pójdziesz.

– Nie jestem bratem.

Johnny przyjrzał się jej uważnie.

– Zauważyłem.

Sara miała na sobie obszerne furto – sztuczne szopy czy coś równie banalnego – i na jego niewinną aluzję znowu się uśmiechnęła.

– Pod tym nic nie widać.

– O, nie. Ja widzę.

Objął ją i pocałował. Nie miała zamiaru oddać mu pocałunku, ale w końcu, oczywiście, oddała.

– Przepraszam, że cię przestraszyłem – powiedział i nim wypuścił ją z objęć, potarł po przyjacielsku jej nos swoim. Podniósł maskę. – Przypuszczałem, że podskoczysz na jej widok. Założę ją w piątek w świetlicy.

– Och, Johnny, to nie wpłynie dobrze na dyscyplinę!

– Jakoś z tego wybrnę – odparł z uśmiechem.

I, do diabła, oczywiście jakoś z tego wybrnie! Ona sama przychodziła co dzień do szkoły w wielkich profesorskich okularach, z włosami ściągniętymi w tył głowy i zawiązanymi w kok tak ściśle, że niemal słychać było, jak krzyczą. Nosiła sukienki kończące się powyżej kolan, i to w czasach, kiedy u większości jej uczennic kończyły się tuż poniżej majtek (a mam nogi lepsze od każdej z nich, pomyślała gniewnie). Kazała siadać w ławkach w porządku alfabetycznym, co w myśl zasad statystyki powinno trzymać rozrabiaków z dala od siebie, i zawsze wysyłała tych, którzy sprawiali jej kłopoty, do zastępcy dyrektora, wychodząc z założenia, że w odróżnieniu od niej on ma za to dodatkowo pięćset dolców na rok. A mimo to każdy dzień był niekończącą się bitwą z demonem młodych nauczycieli: dyscypliną. Bardziej niepokoiło ją jednak to, że zaczęła wyczuwać, iż istnieje gdzieś kolektywne, powołane samo przez siebie jury – może jakaś zbiorowa szkolna świadomość – oceniające każdego nowego nauczyciela, a werdykt, który szykuje w jej sprawie, nie będzie szczególnie korzystny.

Johnny, przynajmniej na pozór, był antytezą dobrego nauczyciela. Wędrował z lekcji na lekcję pogrążony w przyjaznej światu zadumie i często się spóźniał, bo podczas przerwy musiał uciąć sobie pogawędkę na korytarzu. Pozwalał uczniom siadać, gdzie im się żywnie podobało, i tym sposobem nikt nigdy nie siedział na tym samym miejscu przez dwa dni z rzędu (a klasowe łobuzy grawitowały oczywiście ku tylnym ławkom). Przy tym systemie Sara nie poznałaby nazwisk uczniów do marca, Johnny zaś miał je już porządnie poukładane w głowie.

Był wysoki i garbił się; uczniowie nazywali go Frankensteinem, czym wydawał się raczej rozbawiony niż oburzony. Lecz mimo wszystko jego klasy zachowywały się cicho i spokojnie, a wagary prawie się nie zdarzały (dla Sary wagarowicze byli ciągłym problemem). To samo jury wyraźnie go akceptowało. Należał do tych nauczycieli, którym uczniowie po dziesięciu latach dedykują szkolną księgę pamiątkową. A ona nie. Zastanawiała się czasami dlaczego i doprowadzało ją to do szału.

– Napijesz się piwa, nim wyjdziemy? Kieliszek wina? Cokolwiek?

– Nie, ale mam nadzieję, że jesteś nadziany – odpowiedziała, biorąc go pod rękę. Postanowiła się już na niego nie wściekać. – Zawsze jem co najmniej trzy hot dogi. Zwłaszcza na ostatnim jarmarku w roku.

Wybierali się do Esty, trzydzieści kilometrów na północ od Cleaves Mills. Jedynym, a w dodatku wątpliwym tytułem do sławy tego miasteczka był fakt, że odbywał się tam ABSOLUTNIE OSTATNI JARMARK W ROKU W NOWEJ ANGLII. Jarmark miał się zakończyć w piątkową noc, w Halloween.

– Biorąc pod uwagę, że płacą nam w piątki, jest nieźle. Mam osiem dolców.

– O mój Boże – szepnęła Sara. – Wiedziałam, że jeśli wytrwam w czystości, pewnego dnia spotkam bogatego królewicza.

Johnny uśmiechnął się i kiwnął głową.

– My, alfonsi, zarabiamy wielkie pieniądze, mała. Wezmę kurtkę i już nas nie ma.

Spojrzała za nim niecierpliwie, choć z sympatią, a głos, który coraz częściej rozbrzmiewał w jej głowie – pod prysznicem albo kiedy czytała książkę, kiedy sprawdzała prace albo robiła kolację tylko dla siebie – odezwał się znowu, podobny do trzydziestosekundowych urzędowych komunikatów w telewizji: To miły chłopak i tak dalej, łatwo by się z nim żyło, jest zabawny, nie będziesz przez niego płakać. Ale czy to miłość? To znaczy, czy to wszystko, czego możesz oczekiwać? Nawet kiedy się uczysz jeździć na rowerku, musisz spaść kilka razy i podrapać kolana. Nazwij to inicjacją. A to przecież tak niewiele.

– Muszę iść do łazienki – zawołał do niej Johnny.

– Aha. – Uśmiechnęła się. Był z tych, co zawsze informują o swoich naturalnych potrzebach, Bóg jeden wie czemu.

Podeszła do okna i spojrzała na główną ulicę. Dzieciaki wjeżdżały na parking koło O’Mike’a, najpopularniejszego baru z pizzą i piwem. Nagle zamarzyła, żeby być z nimi, żeby być jedną z nich, żeby zapomnieć o tych wszystkich problemach albo jeszcze ich nie dożyć. Na uniwersytecie nic nikomu nie grozi. To kraj, który nie istnieje, w którym wszyscy, nawet nauczyciele, mogą należeć do drużyny Piotrusia Pana i nigdy nie dorosnąć. A zawsze znajdzie się Nixon czy inny Agnew, żeby zagrać rolę kapitana Haka.

Spotkała Johnny’ego, kiedy oboje zaczęli uczyć, we wrześniu, ale wcześniej widywała go na wykładach z pedagogiki. Chodziła wtedy z członkiem Delta Tau Delta i nic, co można powiedzieć o Johnnym, nie pasowało do Dana. Dan był bez skazy przystojny, wybitnie inteligentny; sprawiał, że często czuła się z nim trochę niepewnie; dużo pił i kochał się bardzo namiętnie. Czasami, po kieliszku, bywał groźny – pamiętała dobrze noc w Brass Rail w Bangor. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku wdał się z nim wówczas w żartobliwą kłótnię na temat miejscowej drużyny futbolowej i Dan zapytał go, czy chce wracać do domu, niosąc głowę pod pachą. Mężczyzna go przeprosił, ale Dan nie pragnął przeprosin, lecz bójki. Zaczął podkpiwać sobie z jego towarzyszki. Sara położyła mu dłoń na ramieniu i poprosiła, żeby przestał. Strząsnął wtedy jej rękę i spojrzał na nią z dziwnym zimnym błyskiem w szarych oczach; ten błysk sprawił, że słowa uwięzły jej w zaschniętym gardle. W końcu obaj wyszli na dwór i Dan pobił tego gościa. Pobił go tak, że facet, który miał już blisko czterdziestkę i brzuszek, wrzeszczał. Sara nigdy przedtem nie słyszała wrzeszczącego mężczyzny – i nigdy już nie chciałaby usłyszeć. Musieli szybko wynieść się z restauracji, bo barman zauważył, co się dzieje, i wezwał policję. Wróciłaby wtedy sama (ach, doprawdy? – zapytał ją jakiś złośliwy wewnętrzny głos), ale do akademika miała ze dwadzieścia kilometrów, autobusy przestały kursować o szóstej, a bała się łapać okazję.

W drodze powrotnej Dan nie zamienił z nią ani słowa. Na policzku miał zadrapanie. Tylko jedno zadrapanie. Dojechali do Hart Hall, jej akademika, i wtedy powiedziała mu, że więcej nie chce go widzieć na oczy.

– Jak chcesz, mała – odparł tak obojętnie, że aż zrobiło się jej zimno. Kiedy zadzwonił po raz drugi od tego zdarzenia w Brass Rail, zgodziła się na randkę. Potem znienawidziła się za to.

I tak wyglądał cały jesienny semestr ostatniego roku. Dan przerażał ją i jednocześnie fascynował. Był jej pierwszym kochankiem i nawet teraz, dwa dni przed Halloween 1970 roku, nadal jedynym. Z Johnnym nie poszli jeszcze do łóżka.

Danny był bardzo dobry w tych sprawach. Wykorzystywał ją, ale był bardzo dobry. Nie chciał stosować żadnych środków ostrożności, więc to ona musiała pójść do przychodni uniwersyteckiej, gdzie zacinając się, wyjaśniła, że ma bolesne miesiączki, i dostała pigułkę. Jeśli chodzi o seks, Dan zdominował ją całkowicie. Miała z nim niewiele orgazmów, choć sama jego brutalność spowodowała kilka, i na parę tygodni przed zerwaniem zaczęła jak dojrzała kobieta łaknąć dobrego seksu, a pragnienie to w zdumiewający sposób zmieszane było z innymi uczuciami: niechęcią wobec Dana i siebie samej; poczuciem, że seks aż tak związany z poniżeniem i dominacją nie może być nazywany „dobrym”; pogardą dla samej siebie, że nie umie zerwać znajomości opartej najwyraźniej na emocjach wyłącznie destrukcyjnych.

Skończyło się to szybko, na początku tego roku. Wylali go.

– Co masz zamiar robić? – zapytała nieśmiało, siedząc na łóżku jego współlokatora, podczas gdy Dan wrzucał swoje rzeczy do dwóch walizek. Chciała mu zadać inne, bardziej osobiste pytanie. Czy zostaniesz gdzieś blisko? Pójdziesz do pracy? Zaczniesz studiować wieczorowo? Czy w twoich planach jest miejsce dla mnie? Tego ostatniego pytania, bardziej niż innych, nie potrafiła zadać. Bo nie była przygotowana na żadną odpowiedź. Odpowiedź, której jej udzielił, była dla niej wstrząsająca.

– Chyba Wietnam.

– Co?

Sięgnął na półkę, chwilę przerzucał leżące na niej papiery i rzucił jej list. Zawiadomienie z komisji poborowej w Bangor; polecenie stawienia się na badania lekarskie.

– Nie możesz tego jakoś załatwić?

– Nie. Może. Nie wiem. – Zapalił papierosa. – Nie wiem nawet, czy chciałbym spróbować.

Patrzyła na niego wstrząśnięta.

– Zmęczyła mnie ta gra. Studia, praca, mała żoneczka. Chyba już widziałaś się w roli żoneczki, co? Nie sądź, że wszystkiego nie przemyślałem. To by się nie udało. Ty o tym wiesz i ja także. Nie pasujemy do siebie, Saro.

Uciekła wtedy, bo oto miała odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Parę razy spotkała współlokatora Dana. Między styczniem a czerwcem dostał od niego trzy listy. Dan został powołany i pojechał na szkolenie na Południe. Jego kumpel nie wiedział nic więcej. Sara Bracknell też się niczego więcej nie dowiedziała.

Najpierw myślała, że wszystko będzie dobrze. Wszystkie te smutne, rzewne piosenki o nieodwzajemnionej miłości, których słucha się w samochodzie po północy, jej przecież nie mogą dotyczyć. Albo te banały o końcu przygody, albo ataki płaczu. Nie poderwała faceta tylko na złość i nie siadywała w barach. Tej wiosny większość wieczorów spędziła w akademiku, ucząc się w spokoju. Co za ulga. Załatwiła wszystko w sposób bardzo cywilizowany.

Dopiero kiedy spotkała Johnny’ego – na balu inauguracyjnym klas pierwszych, przed miesiącem (obydwoje robili za przyzwoitki, po prostu na nich padło) – zrozumiała, jaki koszmarny był ten jej ostatni semestr. Czegoś takiego nie zauważysz, kiedy trwa, jest zanadto z tobą zrośnięte.

Dwa osły spotykają się przed barem w pewnym miasteczku na Zachodzie. Jeden z nich jest miejscowy i ma na grzbiecie tylko siodło, drugi to osioł górnika, obładowany pakunkami, namiotami, śpiworami, garnkami i czterema dwudziestopięciokilowymi workami rudy. Od ciężaru grzbiet ma zgięty w harmonię. Miejski osioł mówi: „Niezły dźwigasz ciężar”. A osioł górnika na to: „Jaki ciężar?”.

Kiedy oglądała się za siebie, przerażała ją głównie pustka w jej życiu. Wynajęła małe mieszkanko na Flagg Street w Vaezie i tylko składała podania o pracę w szkołach oraz czytała ogłoszenia. Wstawała, jadła śniadanie, szła na zajęcia czy na spotkanie z pracodawcą, jeśli takie miała, wracała do domu, jadła, układała się do drzemki (a drzemki te trwały czasami cztery godziny), znowu jadła, czytała do wpół do dwunastej, oglądała telewizję, aż poczuła senność, i szła do łóżka. Nie pamiętała, by przez ten cały czas zdarzyło się jej pomyśleć. Rutyna. Czasami odczuwała jakiś nieokreślony ból między nogami, ból niespełnienia, tak to chyba nazywały autorki romansów, i pokonywała go zimnym prysznicem albo kąpielą. Sprawiało jej to gorzką, nieuświadomioną satysfakcję.

Przez cały ten czas gratulowała sobie parę razy, jaka to jest dorosła i jak dobrze sobie ze wszystkim radzi. Prawie nie myślała o Danie. Jakim Danie, cha, cha, cha? Później zdała sobie sprawę, że przez osiem miesięcy w ogóle nie myślała o niczym i nikim. Przez te osiem miesięcy kraj zachwiał się w posadach, a ona prawie tego nie zauważyła. Marsze protestacyjne, gliniarze w hełmach, z maskami gazowymi na twarzach. Agnew atakujący raz po raz prasę, strzały w Kent State, lato przemocy, kiedy to czarni i radykałowie wylegli na ulice – to wszystko mogło się zdarzyć na filmie w kinie nocnym. Sara myślała tylko o tym, jak cudownie poradziła sobie ze sprawą Dana, jak wspaniale dostosowała się do rzeczywistości, z jaką ulgą przyjęła fakt, że wszystko jest w porządku. Jaki ciężar?

A później zaczęła uczyć w liceum w Cleaves Mills, i to była jej osobista rewolucja: po szesnastu latach kariery uczennicy znaleźć się po drugiej stronie katedry. Spotkanie Johnny’ego Smitha na tym balu (czy ktoś z tak absurdalnym imieniem i nazwiskiem, John Smith, może w ogóle być rzeczywisty?) zmieniło wszystko. Wysunęła się ze skorupy na chwilę, która wystarczyła, by dostrzec, jak on na nią patrzy – nie świńsko, lecz zwyczajnie i normalnie oceniając, jak dobrze wygląda w jasnoszarym wełnianym kostiumie, który wtedy nosiła.

Zaprosił ją do kina – w „Abażurze” grali „Obywatela Kane’a” – a ona przyjęła jego zaproszenie. Bawiła się dobrze i myślała: Nic wielkiego. Kiedy pocałował ją na dobranoc, sprawiło jej to przyjemność. Żaden z niego Errol Flynn. Uśmiechała się, kiedy gadał w swoim stylu, i myślała: Kiedy dorośnie, chciałby być Henrym Youngmanem. A potem, tego samego wieczora, siedząc w pokoju i oglądając kino nocne – Betty Davis grała wstrętną sukę i obchodziła ją wyłącznie własna kariera – Sara przypomniała sobie te myśli i zamarła z zębami wbitymi w jabłko, takie to było niesprawiedliwe.

Głos, który nie odzywał się już prawie przez rok – nie tyle głos sumienia, ile rozsądku – przemówił nagle: Zastanawiasz się, że on to nie Dan, co? Co?

Nie, zapewniała samą siebie, teraz już całkiem wstrząśnięta. Przecież w ogóle nie myślę już o Danie. To… to było dawno temu.

Pieluszki – odpowiedział głos – to pieluszki były dawno temu. Dan odszedł wczoraj.

Nagle Sara zdała sobie sprawę, że jest późna noc, że siedzi w mieszkaniu zupełnie sama i ogląda film, który jej w ogóle nie obchodzi, i że robi to, bo łatwiej jest to robić niż myśleć; myślenie jest takie nudne, kiedy myślisz tylko o sobie i swej utraconej miłości.

Teraz była już bardzo wstrząśnięta.

Wybuchnęła płaczem.

Johnny zaprosił ją po raz drugi i trzeci, przyjęła jego zaproszenie i wtedy zrozumiała, kim była, to znaczy, kim się stała. Właściwie nie mogła go uznać za następnego chłopaka, bo to nie było tak. Sara była inteligentna i ładna i kiedy skończyła z Danem, mężczyźni często próbowali się z nią umawiać, ale przyjmowała tylko zaproszenia na hamburgera od współlokatora Dana. Teraz dopiero zdała sobie sprawę (z obrzydzeniem złagodzonym nieco poczuciem humoru), że chodziła na te nic, ale to nic nieznaczące spotkania tylko po to, by wyciągnąć z biedaka wszystko, co wiedział o Danie.

Większość jej koleżanek ze szkoły po maturze znikła z horyzontu. Bettye Hackman wyjechała z Korpusem Pokoju do Afryki, rozczarowując tym strasznie członków swej bogatej, zasiedziałej w Bangor rodziny; czasami Sara zastanawiała się, co Ugandyjczycy myślą o Bettye i jej białej, nigdy nieopalającej się skórze, o jej popielatoblond włosach i zimnej, posągowej urodzie. Deenie Stubbs podjęła dalsze studia w Houston. Rachel Jurgens wyszła za swojego chłopaka i właśnie oczekiwała dziecka gdzieś w dziczy zachodniego Massachusetts.

Nieco oszołomiona Sara musiała zgodzić się z wnioskiem, że Johnny Smith był pierwszym przyjacielem, którego zdobyła od wielu, wielu miesięcy – a przecież w ostatniej klasie wybrano ją najpopularniejszą dziewczyną szkoły. Umówiła się na randki z kilkoma innymi nauczycielami z Cleaves tylko po to, by nabrać dystansu do sprawy. Jednym z nich był Gene Sedecki, nowy nauczyciel matematyki, doświadczony nudziarz. Drugi, George Rounds, próbował natychmiast zaciągnąć ją do łóżka, więc dała mu w twarz – a nazajutrz okazał się wystarczająco bezczelny, by mrugnąć do niej na korytarzu.

Johnny natomiast był wesoły i w jego towarzystwie czuła się swobodnie. Pociągał ją seksualnie – jak mocno, tego nie mogła uczciwie ocenić, przynajmniej na razie. Tydzień temu, po piątkowym zjeździe nauczycieli Waterville, zaprosił ją wieczorem do siebie na spaghetti. Sos syczał na patelni, a on wyskoczył do sklepu i wrócił z dwiema butelkami jabłecznika. To było w jego stylu, jak ogłaszanie światu, że musi skorzystać z łazienki.

Po kolacji oglądali telewizję, a potem doszło do pieszczot i Bóg jeden wie, jak by się to skończyło, gdyby nie pojawili się jego przyjaciele, wykładowcy z uniwersytetu, którzy przynieśli rozprawkę o swobodach akademickich. Chcieli, żeby Johnny się temu przyjrzał i wyraził swoją opinię. Johnny przyjrzał się i wyraził swoją opinię, chociaż mniej entuzjastycznie, niż to czynił zwykle. Sara dostrzegła to i poczuła ciepłą, tajemną radość, a ból między nogami, ból niespełnienia, też ją ucieszył, lecz tej nocy nie mordowała go prysznicem.

Odwróciła się od okna i podeszła do sofy, na której Johnny zostawił maskę.

– Szczęśliwego Halloween – parsknęła śmiechem.

– Co? – zawołał Johnny z łazienki.

– Powiedziałam, że jeśli zaraz nie wyjdziesz, jadę bez ciebie.

– Już wychodzę!

– Wspaniale!

Przesunęła palcem po masce, fizjonomii jednocześnie doktora Jekylla i pana Hyde’a; lewa połowa była sympatycznym obliczem doktora Jekylla, prawa – okrutną, nieludzką twarzą Hyde’a. Do czego dojdzie w Święto Dziękczynienia? – pomyślała. A na Boże Narodzenie?

Na myśl o tym przebiegł ją nieznany dreszcz podniecenia. Lubiła Johnny’ego. Był zwyczajnym, sympatycznym facetem.

Jeszcze raz spojrzała na maskę; straszliwy Hyde wyrastał z twarzy Jekylla jak rak. Pomalowany był farbą fluorescencyjną, żeby świecić w ciemności.

Co to znaczy: zwyczajny? Nikt. Nic. Niekoniecznie. Gdyby był zwyczajny, to jak mógłby planować, że wejdzie w tej masce do świetlicy i uda mu się zachować dyscyplinę? Jakim cudem dzieciaki nazywające go Frankensteinem lubiły go i ceniły? Co to znaczy: zwyczajny?

Johnny wszedł do pokoju, odsuwając na bok plecioną zasłonę, oddzielającą pokój gościnny od sypialni i łazienki.

Jeśli dziś w nocy zaproponuje mi łóżko, to chyba się zgodzę.

Ta myśl była miła jak powrót do domu.

– Dlaczego się uśmiechasz?

– Tak sobie – odpowiedziała, rzucając maskę z powrotem na sofę.

– Nieprawda. Myślałaś o czymś miłym?

– Johnny. – Sara oparła dłoń na jego piersi, wspięła się na palce i delikatnie pocałowała go w policzek. – O pewnych rzeczach się nie mówi. Idziemy?

 

II

Zatrzymali się na chwilę na dole. Johnny zapinał dżinsową kurtkę; wzrok Sary znów przyciągnął plakat z napisem STRAJK i zaciśniętą pięścią na płomiennym tle.

– Będziemy mieli kolejny w tym roku strajk studencki – powiedział Johnny, idąc za jej spojrzeniem.

– Wojna?

– Tym razem to tylko część problemu. Wietnam, walka o swobody obywatelskie i to brutalne stłumienie buntu na uniwersytecie Kent State zdołały pobudzić do działania całe rzesze studentów. Chyba jeszcze nigdy nie było tak mało dupków zajmujących miejsca na uniwersytecie.

– Co to znaczy: dupków?

– Tych, którzy studiują, żeby zdobyć tytuł, nie interesują się działaniem systemu i wiedzą tylko tyle, że kiedy skończą, ten system da im pracę za dziesięć tysięcy dolarów rocznie. Dupek to student, który ma w dupie wszystko i dba wyłącznie o własną skórę. To się skończyło. Nadchodzą wielkie zmiany.

– Takie to dla ciebie ważne, chociaż sam już nie jesteś studentem?

Johnny wyprostował się.

– Szanowna pani, jestem absolwentem. Smith, rocznik siedemdziesiąty. Wypijmy po kufelku za dobre, stare Maine.

Sara się uśmiechnęła.

– Chodź, idziemy. Chcę się przejechać na karuzeli, zanim zamkną ją na noc.

– Doskonale. – Johnny wziął ją pod rękę. – Tak się złożyło, że mam twój samochód zaparkowany zaraz za rogiem.

– I osiem dolców. Wieczór zapowiada się bombowo.

Na niebie wisiały chmury, ale nic nie zwiastowało deszczu i jak na koniec października było dość ciepło. Johnny objął ją ramieniem i Sara przytuliła się do niego.

– Wiesz, strasznie dużo o tobie myślę.

Powiedział to prawie obojętnym tonem. Prawie. Serce Sary zwolniło nagle, a później przyspieszyło na kilkanaście uderzeń.

– Doprawdy?

– Mam wrażenie, że ten facet, ten Dan… On cię zranił, prawda?

– Nie wiem, co mi zrobił – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Mrugające żółte światło, od którego się już oddalili, wciąż rzucało na beton chodnika ich cienie, pojawiające się i znikające.

– Ja nie zamierzam cię skrzywdzić.

– Wiem, że nie. Ale, Johnny… daj mi trochę czasu.

– Jasne. Czas. Czasu nam chyba nie zabraknie.

Te jego słowa miały wracać do niej na jawie i – znacznie silniej – we śnie, brzmiąc niewypowiedzianą goryczą straty.

Skręcili za rogiem. Johnny otworzył jej drzwi od strony pasażera, obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

– Zimo ci? – zapytał.

– Nie. To wspaniała noc.

– Wspaniała – zgodził się.

Odjechali od krawężnika. Jej myśli wróciły do dziwacznej maski. Pół-Jekyll z błękitnym okiem Johnny’ego, widocznym w wielkim oczodole zaskoczonego doktora („Widzisz, ten koktajl wymyśliłem wczoraj w nocy, ale nie sądzę, by kiedykolwiek podawali go w barach”), i ta strona była w porządku, w środku widziała przecież cząstkę Johnny’ego. To strona Hyde’a przeraziła ją śmiertelnie, bo jego oko miało rozmiar szparki. W środku mógł czaić się każdy. Ktokolwiek. Nawet, powiedzmy, Dan.

Lecz kiedy dojechali do Esty, gdzie nagie żarówki podjazdu na teren jarmarku mrugały w ciemności, a długie linie neonów na szprychach diabelskiego młyna obracały się w koło, zapomniała o masce. Przyjechała tu ze swoim chłopakiem i będą się dobrze bawić.

 

III

Przeszli podjazdem, trzymając się za ręce. Prawie nie rozmawiali; Sarze wydawało się, że przeniosła się do czasów dzieciństwa. Dorastała w South Paris, wiosce w zachodnim Maine, a wielkie jarmarki odbywały się we Fryeburgu. Dla Johnny’ego, chłopaka z Pownal, Fryeburgiem było prawdopodobnie Topsham. Wszystkie były w zasadzie podobne i niewiele zmieniły się przez lata. Samochód parkowało się na łące, płaciło dwa dolce przy bramie i zaraz po wejściu na teren czuło się zapach hot dogów, smażonej papryki i cebuli, boczku, waty na patyku, trocin i końskiego nawozu. Słychać było łomot małej łańcuchowej kolejki górskiej, pukanie wiatrówek na strzelnicach, a metaliczny głos reklamujący bingo niósł się z głośników zawieszonych wokół wielkiego namiotu, wypełnionego długimi stołami i składanymi krzesełkami wypożyczonymi z kaplicy cmentarnej. Rock and roll walczył o prymat z muzyczką wygrywaną na fisharmonii. Naganiacze krzyczeli nieprzerwanie: „Dwa strzały za ćwierć dolca, wygraj tego ślicznego pieska dla swej pani, tutaj-tutaj-tutaj-tutaj, strzelaj, aż trafisz”. To się nie zmieniło. Tu znów czułeś się dzieckiem, które rwie się do tego, żeby je oskubano.

– Tu – powiedziała Sara i szarpnęła go za rękaw. – Karuzela! Karuzela!

– Oczywiście. – Johnny podał siedzącej w budce kobiecie dolara i odebrał dwa czerwone bilety i dwie dziesiątki. Kobieta nawet nie podniosła głowy znad „Photoplay”.

– Co to znaczy „oczywiście”? Czemu mówisz „oczywiście” takim tonem?

Johnny wzruszył ramionami. Minę miał aż za bardzo niewinną.

– Nie o to chodzi, co powiedziałeś, Johnie Smith. Tylko jak to powiedziałeś.

Karuzela się zatrzymała. Ludzie wysiadali i przeciskali się obok nich; przeważnie nastolatki w niebieskich wełnianych kurteczkach lub rozpiętych kożuszkach. Johnny poprowadził Sarę drewnianym pomostem i oddał bilety operatorowi karuzeli, który wyglądał na najbardziej znudzoną istotę we wszechświecie.

– Nic takiego – odpowiedział wreszcie, kiedy operator sadzał ich w okrągłym wózku i zamykał zabezpieczenie. – Czy wiesz, że te małe wózki poruszają się w kółko po szynach?

– Tak.

– A te szyny są osadzone na wielkim, okrągłym wirującym dysku, racja?

– Racja.

– No więc, kiedy karuzela obraca się z pełną prędkością, mały wózek, w którym siedzimy, porusza się w koło po okrągłej szynie i przeciążenie wynosi czasem nawet siedem g, tylko o pięć mniej niż dostają astronauci podczas startu z Przylądka Kennedy’ego. Znałem takiego dzieciaka… – Johnny pochylił się ku niej z figlarną miną.

– To jeszcze jedno z tych twoich wielkich kłamstw – przerwała mu Sara.

– Kiedy ten dzieciak miał pięć lat, upadł na schodach przed domem i doznał maleńkiego pęknięcia kręgu szyjnego. Później, dziesięć lat później, usiadł na karuzeli podczas jarmarku w Topsham… i… – Johnny wzruszył ramionami i poklepał ją współczująco po ręku – …ale pewnie nic ci się nie stanie.

– Och… wysiadam…

Karuzela ruszyła, zmieniając jarmark w wirującą mgłę twarzy i świateł. Sara roześmiała się i zaczęła go okładać pięściami.

– Maleńkie pęknięcie! – krzyknęła. – Tobie pęknie kręgosłup, kiedy wysiądziemy, ty łgarzu.

– Czy czujesz, jak trzeszczy ci szyja? – Johnny śmiał się szelmowsko.

– Ach, ty kłamczuchu!

Wirowali szybciej i szybciej, a kiedy przemknęli koło operatora po raz któryś – dziesiąty?, piętnasty? – Johnny ją pocałował; wózek kręcił się, przyciskając do siebie ich usta, i czynił pocałunek gorętszym, bardziej podniecającym, bardziej gwałtownym. A później karuzela zaczęła zwalniać, stuk łańcucha ucichł i chwiejny wózek powoli i niechętnie stanął.

Wysiedli. Sara złapała go za kark.

– Maleńkie pęknięcie, ośle – szepnęła.

Właśnie mijała ich gruba kobieta w luźnych niebieskich spodniach i butach na płaskim obcasie. Johnny powiedział, wskazując kciukiem Sarę:

– Proszę pani, ta dziewczyna mnie napastuje. Jeśli spotka pani policjanta, proszę go powiadomić, dobrze?

– Wy, młodzi, myślicie, że jesteście tacy mądrzy. – Gruba kobieta wzgardliwie wzruszyła ramionami. Potoczyła się w stronę namiotu do gry w bingo, mocniej niż do tej pory ściskając pod pachą torebkę.

– Jesteś niemożliwy. – Sara nie mogła opanować śmiechu.

– I źle skończę – zgodził się Johnny. – Mama zawsze to powtarzała.

Szli ramię w ramię wśród stoisk, czekając, kiedy świat przed ich oczami i u ich stóp przestanie się niespokojnie poruszać.

– Twoja mama jest bardzo religijna, prawda? – zapytała Sara.

– Stuprocentowa baptystka – rzekł Johnny. – Ale jest w porządku. Panuje nad sobą. Kiedy przyjeżdżam do domu, nie może się powstrzymać, żeby mi nie podsunąć paru broszur, już taką ma naturę. Tata i ja pogodziliśmy się z tym. Kiedyś dowcipkowałem sobie z niej. Pytałem, z kim Kain miał mieszkać w Nod, skoro jego tata i mama byli pierwszymi ludźmi na ziemi, i tak dalej, ale doszedłem do wniosku, że to za bardzo złośliwe, i dałem spokój. Dwa lata temu myślałem, że Eugene McCarthy może zbawić świat, a u baptystów przynajmniej Chrystus nie kandyduje na prezydenta.

– Twój ojciec nie jest religijny?

Johnny się roześmiał.

– Nic o tym nie wiem, ale na pewno nie jest baptystą. – I po chwili namysłu dodał: – Jest cieślą. – Jakby to wszystko wyjaśniało.

Sara się uśmiechnęła.

– A co by powiedziała twoja mama, gdyby wiedziała, że spotykasz się z upadłą katoliczką?

– Poprosiłaby, żebym zaprosił cię do domu – odparł natychmiast Johnny. – Żeby mogła ci podrzucić kilka broszur.

Stanęli, ciągle trzymając się za ręce.

– A chciałbyś mnie zabrać do domu? – zapytała, przyglądając mu się uważnie.

Długa, sympatyczna twarz Johnny’ego pozostała poważna.

– Tak. Chciałbym, żebyś ich poznała.

– Dlaczego?

– Przecież wiesz dlaczego – rzekł cicho.

Serce Sary przepełniła radość. Mocno ścisnęła jego rękę.

– Och, Johnny, tak cię lubię!

– A ja więcej niż lubię – odpowiedział poważnie.

– Zabierz mnie na diabelski młyn – rozkazała nagle, szczęśliwa i uśmiechnięta. Nie będzie teraz o tym rozmawiać, musi rzecz spokojnie przemyśleć, zastanowić się, do czego to może prowadzić. – Chcę się wznieść tak wysoko, żeby zobaczyć całą okolicę.

– Mogę cię na górze pocałować?

– Nawet dwa razy. Jeśli będziesz wystarczająco szybki.

Dał się zaciągnąć do biletera i oddał mu drugą dolarówkę.

– Kiedy byłem w liceum, znałem jednego dzieciaka pracującego w lunaparku i ten dzieciak mi opowiadał, jak to operatorzy diabelskich młynów są przeważnie pijani w trupa i zostawiają mnóstwo różności…

– Idź do diabła – przerwała mu Sara pogodnie. – Nikt nie żyje wiecznie.

– Ale każdy próbuje, zauważyłaś to? – Johnny wsiadł za nią do kołyszącej się gondoli.

Na górze całował ją kilka razy; październikowy wiatr rozwiewał im włosy, a pod nimi rozciągało się wesołe miasteczko, świecąc w ciemności jak tarcza zegara.

 

IV

Po diabelskim młynie poszli na zwykłą karuzelę, chociaż Johnny powiedział jej zgodnie z prawdą, że czuje się jak końska dupa. Ze swoimi długimi nogami mógł dosłownie stać okrakiem nad każdym z gipsowych koni. Sara odparła na to złośliwie, że w jej liceum była pewna dziewczyna, która miała słabe serce, tylko nikt nie wiedział, że ma słabe serce, i ta dziewczyna poszła ze swoim chłopakiem na karuzelę, i…

– Któregoś dnia pożałujesz – ostrzegł ją Johnny najzupełniej szczerze. – Przyjaźń oparta na kłamstwie do niczego nie prowadzi.

Pocałowała go bardzo mocno.

Po karuzeli odwiedzili gabinet luster – i był to bardzo dobry gabinet luster. Sara widziała Johnny’ego, jak spaceruje po którejś z sal, jak do niej macha. Kilkunastu Johnnych, kilkanaście Sar. Mijali się wzajemnie, pojawiali, znikali. Skręciła kilka razy w lewo, potem kilka razy w prawo, uderzyła nosem w przezroczystą szybę i wybuchnęła nerwowym śmiechem. Reakcja klaustrofobiczna. Jedno z luster zmieniło ją w przysadzistego tolkienowskiego krasnoluda, inne w symbol smukłej nastolatki o półkilometrowych nogach.

W końcu wyszli na dwór. Johnny kupił dwa hot dogi i ociekające tłuszczem frytki.

Minęli sex-bar. Przed wejściem stały trzy dziewczyny ubrane w spódniczki i biustonosze naszywane cekinami. Poruszały się w rytm starej melodii Jerry’ego Lee Lewisa, podczas gdy naganiacz zachwalał je przez głośnik: „Chodź no tu, mały”. Jerry Lee hałasował, dźwięk jego pianina niósł się i odbijał od wysypanych trocinami desek. „Chodź no tu, mały, złap byka za rogi, my nic nie ukrywamy i nikt niczego przed tobą nie zasłoni…”.

– Klub Playboya – zdumiał się Johnny i roześmiał się. – Coś takiego mieliśmy w Harrison Beach. Naganiacz przysięgał, że dziewczyny mogą sprzątnąć ci okulary z nosa z rękami związanymi na plecach.

– Interesujący sposób na nabawienie się wstydliwej choroby – zauważyła Sara i Johnny ryknął śmiechem.

Za ich plecami wzmocniony głos naganiacza cichł w dali wraz z rytmicznymi tonami pianina Jerry’ego Lewisa. „Panowie, chodźcie no do nas, chodźcie do nas, nie macie się czego wstydzić, skoro dziewczyny niczego się nie wstydzą, ale to niczego! Tu w środku jest wszystko. Dowiecie się wszystkiego dopiero wtedy, kiedy odwiedzicie Klub Playboya…”.

– Nie masz zamiaru wrócić i dowiedzieć się wszystkiego?

Johnny się uśmiechnął.

– Magisterium z tego przedmiotu otrzymałem już jakiś czas temu. Myślę, że mogę jeszcze trochę poczekać na doktorat.

Sara zerknęła na zegarek.

– Ojej, Johnny, robi się późno. A jutro idziemy do pracy.

– Racja, ale przynajmniej to piątek.

Westchnęła na myśl o klubie dyskusyjnym na piątej lekcji i o zajęciach z poezji na siódmej. Sami awanturnicy.

Powoli wracali. Tłum przerzedził się wyraźnie. Beczka śmiechu była już zamknięta. Dwaj robotnicy, z przyklejonymi do warg papierosami bez filtra, przykrywali brezentem kolejkę górską. Mężczyzna obsługujący strzelnicę właśnie gasił światła.

– Co robisz w sobotę? – zapytał Johnny, nagle onieśmielony. – Wiem, że to już pojutrze, ale…

– Mam pewne plany – odpowiedziała.

– Och!

Był taki przygnębiony, że nie mogła tego znieść; nie powinna tak z niego żartować.

– Mam zamiar spotkać się z tobą.

– Naprawdę? Och, jak dobrze. – Johnny uśmiechnął się, a ona odpowiedziała mu tym samym.

Głos z głębi jej głowy, czasami tak rzeczywisty, jakby mówił człowiek stojący tuż obok, odezwał się nagle.

Znów czujesz się dobrze, Saro. Czujesz się szczęśliwa. Czy to nie wspaniale?

– Tak, bardzo dobrze – powtórzyła, wspięła się na palce i pocałowała Johnny’ego. I dodała szybko, jakby w obawie, że wystraszy się własnych słów: – Czasami czuję się bardzo samotna w Veazie, wiesz? Myślałam, że moglibyśmy – moglibyśmy spędzić razem noc.

Johnny popatrzył na nią ciepło; w jego spojrzeniu było wahanie, tak że gdzieś głęboko w środku poczuła drżenie.

– Czy tego właśnie chcesz, Saro?

Skinęła głową.

– Bardzo.

– W porządku – odpowiedział i otoczył ją ramieniem.

– Jesteś pewien? – zapytała, trochę zawstydzona.

– Tylko boję się, że zmienisz zdanie.

– Nie zmienię.

Johnny przytulił ją mocniej.

– A więc to mój szczęśliwy wieczór.

Mijali właśnie koło fortuny; później Sara pamiętała, że była to jedyna jeszcze otwarta budka na przestrzeni trzydziestu metrów. Stojący za kontuarem mężczyzna zamiatał właśnie podłogę, szukając drobnych, które mogły spaść tam w ciągu wieczora. Pewnie zawsze to robi przed zamknięciem, pomyślała wtedy. Za nim wisiało wielkie koło ze szprychami, oświetlone małymi żarówkami. Mężczyzna musiał usłyszeć słowa Johnny’ego, ponieważ odezwał się natychmiast. Oczy miał spuszczone, ciągle bowiem wypatrywał błysku monet w śmieciach na podłodze.

– Hej, hej, hej, jeśli czujesz zapach szczęścia, kolego, obróć kołem fortuny, przemień centy w dolce. Szczęście zaklęte jest w koło, spróbuj szczęścia, małą dziesiątką wprawisz w ruch koło fortuny.

Johnny obrócił się w kierunku głosu.

– Co? – spytała Sara.

– Czuję zapach szczęścia, właśnie tak, jak powiedział ten gość. – Johnny uśmiechnął się. – Chyba że ty…

– Nie, zagraj. Tylko szybko.

Jeszcze raz spojrzał na nią tym szczerym wzrokiem i Sara znów poczuła się słabo; zastanawiała się, jaka będzie ich wspólna noc. Jej żołądek wykonał powolne salto, poczuła słabe mdłości – efekt wielkiej seksualnej tęsknoty?

– Nie, to nie potrwa długo. – Johnny spojrzał na człowieka przy kole.

Wokół nich było niemal całkiem pusto. Chmury rozeszły się i zrobiło się chłodniej. Wszyscy troje wydmuchiwali z ust obłoczki białej pary.

– Szanowny pan życzy sobie spróbować szczęścia?

– Tak.

W momencie wejścia na teren lunaparku Johnny przełożył wszystkie pieniądze do bocznej kieszeni spodni i teraz wyciągnął z niej to, co pozostało z ośmiu dolców. Miał przy sobie dolara i osiemdziesiąt pięć centów.

Przy kole fortuny zakłady robiono na kawałku żółtego plastiku podzielonego na kwadraty, na których wypisano numery i różnice między stawkami. Johnny natychmiast zauważył, że szanse zwycięstwa na kole przyprawiłyby gracza w ruletkę o zadyszkę. Za serię płacono tylko dwa do jednego. Były dwa numery przegrywające, zero i podwójne zero. Powiedział o tym właścicielowi, który wzruszył ramionami.

– Jak pan chce Vegas, niech pan jedzie do Vegas. Co mam panu powiedzieć?

Lecz tego wieczora nic nie mogło zepsuć Johnny’emu humoru. Zaczęło się nieszczęśliwie, od maski, lecz później miał już z górki. W rzeczywistości nie pamiętał milszego wieczora, pewnie nawet nic takiego nie przytrafiło mu się w życiu. Spojrzał na Sarę. Policzki miała zaczerwienione, oczy jej błyszczały.

– I co ty na to?

– Dla mnie to czarna magia. Co tu się robi?

– Gra na numer. Albo na czerwone–czarne, albo na parzyste–nieparzyste. Albo na dziesięcionumerową serię. Wypłaty są różne. – Spojrzał na mężczyznę, który odpowiedział mu nieodgadnionym spojrzeniem. – W każdym razie powinny być.

– Zagram na czarne – powiedziała Sara. – To takie podniecające, prawda?

– Czarne – powtórzył Johnny i rzucił dziesiątkę na czarny kwadrat.

Właściciel zerknął na żółty plastik, na którym leżała samotna dziesiątka, westchnął: „Ale zakład!”, i obrócił się w stronę koła.

Dłoń Johnny’ego powędrowała machinalnie do czoła i dotknęła go.

– Zaraz – powiedział gwałtownie i postawił ćwierćdolarówkę na kwadracie oznaczonym „jedenaście–dwadzieścia”.

– Już?

– Tak.

Właściciel zakręcił i koło zawirowało w obręczy świateł, czerń i czerwień zmieszały się nie do odróżnienia. Johnny bezmyślnie pocierał czoło. Koło zwalniało i teraz usłyszeli suche tykanie – drewniana zapadka ślizgała się po kolcach oddzielających numery. Minęła ósemkę i dziewiątkę, niemal zatrzymała się na dziesiątce, z ostatnim tyknięciem wskazała jedenastkę i znieruchomiała.

– Pani przegrywa, pan wygrywa – oznajmił właściciel.

– Wygrałeś, Johnny?

– Na to wygląda – odparł, gdy przy jego ćwierćdolarówce pojawiły się dwie dalsze.

Sara pisnęła cicho; nawet nie zauważyła, jak znika jej dziesiątka.

– Mówiłem ci, to mój szczęśliwy wieczór.

– Raz to tylko żart, dwa razy to fart – rzekł mężczyzna. – Hej, hej, hej!

– Spróbuj jeszcze raz, Johnny.

– W porządku. Jeśli tylko wygram.

– Mam zakręcić?

– Jasne.

Właściciel ponownie zakręcił kołem i kiedy się obracało, Sara szepnęła:

– Czy to nie o tych kołach mówią, że są lewe?

– Kiedyś tak. Teraz sprawdzają je inspektorzy stanowi, więc nie powinno być żadnych kantów.

Koło zwolniło, cykało powoli. Zapadka minęła dziesiątkę i Johnny zaczął wygrywać.

– No jeszcze, jeszcze! – krzyknęła Sara.

Kilku nastolatków wędrujących w stronę wyjścia zatrzymało się, by popatrzeć.

Zapadka postukiwała już bardzo leniwie. Minęła szesnastkę, siedemnastkę i zatrzymała się na osiemnastce.

– Pan wygrał znowu – oznajmił mężczyzna, dokładając sześć nowych ćwierćdolarówek do należącej do Johnny’ego kupki monet.

– Jesteś bogaty! – Sara rozpromieniła się i pocałowała go w policzek.

– Masz szczęście, bracie! – zachwycił się właściciel. – Nikt nie rzuca szczęścia! Hej, hej, hej!

– Zagrać jeszcze?

– A czemu nie – odpowiedziała Sara.

– Jasne, bracie, graj – zawtórował jej jeden z nastolatków. Ze znaczka na jego kurtce spoglądał Jimi Hendrix. – Ten facet orżnął mnie dziś na cztery dolce. Chciałbym zobaczyć, jak dostaje w tyłek.

– Ty też zagraj, Saro – powiedział Johnny i dał jej monetę.

Wahała się przez chwilę, nim położyła ją na numerze dwadzieścia jeden. Na żółtym plastiku widniała informacja, że pojedyncze numery wygrywają dziesięć do jednego.

– Pan zostaje przy środkowych numerach, co?

Johnny spojrzał na osiem ćwierćdolarówek leżących na plastiku i nagle zaczął znów pocierać czoło, jakby czuł nadchodzący ból głowy. Gwałtownym ruchem zsunął monety z kontuaru i stał, potrząsając nimi w złożonych dłoniach.

– Nie. Zagra tylko pani. Chcę na to popatrzeć.

Sara przyjrzała mu się zaskoczona.

– Johnny?

Wzruszył ramionami.

– Mam takie przeczucie…

Właściciel przewrócił oczami, jakby chciał powiedzieć: „Boże, daj mi cierpliwość, żebym zniósł tych wszystkich durniów”, i po raz kolejny zakręcił kołem. Zawirowało, zwolniło, stanęło. Na podwójnym zerze.

– Przegrywający, przegrywający – zaśpiewał mężczyzna i ćwierćdolarówka zginęła w kieszeni jego fartucha.

– Czy to w porządku, Johnny? – zapytała urażona Sara.

– Zero i podwójne zero zawsze przegrywają – wytłumaczył jej Johnny.

– Więc zrobiłeś bardzo mądrze, że zabrałeś pieniądze?

– Chyba tak.

– Mam zakręcić kołem czy zaparzyć kawę?

– Zakręć pan – powiedział Johnny i położył monety, w dwóch kupkach po cztery, na kwadracie oznaczającym dwadzieścia jeden do trzydziestki.

Koło zakręciło się, błyskając światłem, a Sara nie odrywając od niego oczu, zapytała Johnny’ego:

– Ile można na czymś takim zarobić przez jeden wieczór?

Do nastolatków dołączyła czwórka starszych ludzi, dwie kobiety i dwaj mężczyźni. Mężczyzna wyglądający na robotnika budowlanego powiedział:

– Gdzieś od pięciuset do siedmiuset dolarów.

Właściciel znów przewrócił oczami.

– Panie, chciałbym, żebyś pan miał rację.

– Hej, nie gadaj bzdur – upomniał go mężczyzna. – Jakieś dwadzieścia lat temu sam robiłem ten kant. Pięćset do siedmiuset za wieczór, i to bez majstrowania przy kole.

Johnny wpatrywał się w koło, które wirowało już wystarczająco wolno, by można było odczytać poszczególne numery. Przemknęło zero i podwójne zero, przemknęły jedynki, pojawiły się dwójki. Koło nadal zwalniało.

– Za szybko, człowieku – odezwał się jeden z nastolatków.

– Zaczekaj – odpowiedział mu Johnny szczególnym tonem.

Sara spojrzała na niego. Jego miła twarz była dziwnie napięta; oczy miał ciemniejsze niż zazwyczaj, nieobecne, dalekie.

Zapadka dotarła do trzydziestki i znieruchomiała.

– Wygrana, wygrana – zakomunikował z rezygnacją właściciel, a tłum wzniósł radosny okrzyk. Mężczyzna wyglądający na robotnika budowlanego klepnął Johnny’ego po plecach tak, że Johnny się zatoczył. Właściciel sięgnął pod ladę, wyjął z pudełka cztery dolary i położył je przy ośmiu ćwiartkach.

– Wystarczy? – zapytała Sara.

– Jeszcze raz. Jeśli wygram, ten facet zapłaci za wieczór i twoją benzynę. Jeśli przegram, będziemy do tyłu tylko o jakieś pół dolara.

– Hej, hej, hej! – zaśpiewał właściciel. Rozjaśnił się nagle i złapał właściwy rytm. – Połóżcie je, gdzie chcecie. Wszyscy krok do przodu! To nie zawody w oglądaniu. Koło zakręci się w koło, a gdzie się zatrzyma, nie powie nikomu!

Mężczyzna wyglądający na robotnika budowlanego i dwójka nastolatków stanęli obok Johnny’ego i Sary. Po krótkiej kłótni chłopcy uzbierali wspólnie pięćdziesiąt centów i obstawili dwudziestki. Mężczyzna wyglądający na robotnika budowlanego, który przedstawił się jako Steve Bernhardt, położył dolara na parzyste.

– A ty, kolego? – zapytał właściciel Johnny’ego. – Mam je zostawić, gdzie leżą?

– Tak.

– Człowieku – powiedział jeden z nastolatków – kusisz los.

– Chyba tak – przytaknął Johnny i Sara uśmiechnęła się do niego.

Bernhardt przyjrzał mu się z namysłem i nagle przesunął swoje pieniądze na środkowe.

– Co, do diabła! – rzekł nastolatek, który przedtem powiedział, że Johnny kusi los, i przesunął należące do niego i kolegi pięćdziesiąt centów na to samo miejsce.

– Wszystkie jajka w jednym koszyku? – zdziwił się właściciel. – Tego chcecie?

Gracze stali w milczeniu – cisza była potwierdzeniem. Dołączyło do nich kilku miejscowych robotników, jeden z dziewczyną; w mroku, przed budką, zebrał się całkiem spory tłumek. Właściciel mocno zakręcił kołem. Dwanaście par oczu śledziło obroty. Sara zorientowała się, że znów patrzy na Johnny’ego i myśli o tym, jak dziwnie wygląda jego twarz w ostrym, lecz jakby nierzeczywistym świetle. I znów pomyślała o masce: Jekyll i Hyde, parzyste–nieparzyste. Żołądek znów dał znać o sobie, poczuła mdłości. Koło zwolniło, usłyszeli stuk zapadki. Chłopcy zaczęli krzyczeć, jakby nie chcieli pozwolić mu się zatrzymać.

– Jeszcze trochę, dziecinko – wołał pieszczotliwie Steve Bernhardt. – Jeszcze trochę, słoneczko.

Koło wskazywało dwudziestki i zatrzymało się na dwudziestceczwórce. Tłumek wiwatował.

– Johnny, udało ci się, udało! – krzyknęła Sara.

Właściciel z dezaprobatą syknął przez zęby i wypłacił stawki. Dolara dla nastolatków, dwa dolary dla Bernhardta, dziesiątkę i dwie jednodolarówki dla Johnny’ego. Johnny miał teraz przed sobą osiemnaście dolarów.

– Wygrana, wygrana, hej, hej, hej! Jeszcze raz, przyjacielu. Fortuna ci dzisiaj sprzyja!

Johnny spojrzał na Sarę.

– Ty decydujesz – powiedziała, ale nagle znów poczuła się niewyraźnie.

– Graj, człowieku – zachęcił go nastolatek ze znaczkiem przypiętym do kurtki. – Marzę, żeby zobaczyć, jak ten gość dostaje w tyłek.

– W porządku – zgodził się Johnny. – Ostatni raz.

– Postaw, na co chcesz.

Wszyscy patrzyli na Johnny’ego, który stał przez chwilę zamyślony, pocierając czoło. Jego pogodna zazwyczaj twarz była nieruchoma, poważna, skupiona. Spoglądał na oświetlone koło, a jego palce nieprzerwanie pocierały gładką skórę nad prawym okiem.

– Niech zostaną – odezwał się w końcu.

Tłum odpowiedział mu pełnym powątpiewania szmerem.

– Och, człowieku, teraz już rzeczywiście kusisz los.

– Facet wygra – odezwał się Bernhardt z pełnym przekonaniem.

Spojrzał przez ramię na żonę. Wzruszyła ramionami, dając mu do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o co chodzi. Trzymam z tobą i niech to diabli!

Nastolatek zerknął na przyjaciela, który też wzruszył ramionami i skinął głową.

– W porządku – powiedział do właściciela. – Trzymamy z nim.

Koło się zakręciło. Sara usłyszała, jak za jej plecami jeden z miejscowych robotników postawił pięć dolarów przeciw serii, która miała powtórzyć się po raz trzeci. Jej żołądek wykonał kolejne salto, ale tym razem nie zatrzymał się, tylko fikał dalej, i Sara zdała sobie sprawę, że jest chora. Na twarz wystąpił jej zimny pot.

Koło zaczęło zwalniać przy serii pierwszej i jeden z nastolatków splunął z obrzydzeniem, lecz nie odchodził. Właściciel wyglądał na uszczęśliwionego. Stuk, stuk, stuk, czternastka, piętnastka, szesnastka.

– Przechodzi – powiedział Bernhardt.

W jego głosie był strach. Właściciel patrzył na koło, jakby żałował, że nie może wyciągnąć ręki i go zatrzymać. Koło tymczasem przeskoczyło dwudziestkę i zatrzymało się na dwudziestcedwójce.

Tłumek, który tymczasem rozrósł się do dwudziestu osób, wydał kolejny okrzyk triumfu. Wyglądało na to, że przybyli tu wszyscy, którzy pozostali na jarmarku. Sara usłyszała, jak miejscowy robotnik, który przegrał, płaci, mrucząc: „Pieprzone szczęście”. W głowie jej pulsowało. Nogi nagle ugięły się pod nią; drżące mięśnie zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Kilka razy gwałtownie zacisnęła powieki i przez te wysiłki zakręciło się jej w głowie. Miała wrażenie, że świat wiruje wokół, jakby ciągle siedzieli na karuzeli.

Zjadłam nieświeżego hot doga, pomyślała przygnębiona. Taka jest cena kuszenia losu na wiejskim jarmarku.

– Hej, hej, hej! – Właściciel bez wielkiego entuzjazmu wypłacił wygrane. Dwa dolary nastolatkom, cztery Steve’owi Bernhardtowi i plik banknotów Johnny’emu: trzy dziesiątki, piątkę i jedynkę. Płacił bez entuzjazmu, ale był optymistą. Jeśli ten wysoki, chudy mężczyzna z ładną blondynką jeszcze raz obstawi trzecią serię, wypłacone pieniądze na pewno do niego wrócą. Pieniądze nie należą do chudzielca, dopóki je stawia. A jeśli odejdzie? Cóż, ten dzień przyniósł mu tysiąc dolców, więc stać go na te parę wieczornych wypłat. A poza tym w świat pójdzie wieść, że Sol Drummore wypłacił kupę forsy, i jutro zakłady będą większe niż kiedykolwiek. Zwycięzca to dobra reklama.

– Połóż je, gdzie chcesz je mieć – zaśpiewał. Kilka osób zbliżyło się i wyłożyło na ladę dziesiątki i ćwiartki, lecz właściciel patrzył tylko na gracza z banknotami. – I co powiesz, przyjacielu? Zaryzykujesz?

Johnny obejrzał się na Sarę.

– I co ty na to… dobrze się czujesz? Jesteś biała jak papier.

– To żołądek – powiedziała i zmusiła się do uśmiechu. – Chyba przez hot doga. Czy możemy już jechać?

– Jasne, oczywiście. – Zbierał z lady kupkę pogniecionych banknotów, kiedy jego wzrok znów padł na koło. Troska o dziewczynę znikła z jego oczu; ściemniały, zrobiły się chłodne, kalkulujące. Patrzy na koło jak mały chłopak na odkryte przez siebie mrowisko, pomyślała, a on poprosił:

– Jeszcze minutkę.

– Jasne – odparła.

Ale teraz na dodatek w dole brzucha usłyszała burczenie, które wcale się jej nie podobało. Tylko nie rozwolnienie. Boże. Proszę.

Nie będzie szczęśliwy, póki wszystkiego nie straci. Ale on nie straci.

– Zdecydowałeś się, kolego? – zapytał się właściciel. – Grasz czy nie?

– W dupę czy po dupie? – mruknął jeden z miejscowych robotników.

Odpowiedział mu nerwowy śmiech. Sarze coraz bardziej kręciło się w głowie. Johnny przesunął nagle banknoty i drobne w róg żółtej płyty.

– Co ty wyprawiasz? – krzyknął właściciel, zdumiony.

– Stawiam wszystko na dziewiętnastkę.

Sara miała ochotę jęknąć i przygryzła język.

Z tłumku rozległ się pomruk.

– Nie kuś szczęścia – szepnął Steve Bernhardt w ucho Johnny’ego.

Lecz Johnny nie odpowiedział. Patrzył na koło, jakby już go nie interesowało. Oczy miał prawie fioletowe.

Nagle rozległo się dzwonienie i Sara myślała najpierw, że to dzwoni w jej uszach. Później zauważyła, że ludzie szybko zabierają pieniądze, tak że na planszy zostały tylko banknoty Johnny’ego.

Nie! Miała ochotę krzyczeć. Nie tak. Nie zostawiajcie go samego, to nie w porządku…

Przygryzła wargi. Miała wrażenie, że jeśli otworzy usta, zwymiotuje. Brzuch bardzo ją bolał.

Pieniądze, które wygrał Johnny, leżały samotnie pod światłem nagich żarówek. Pięćdziesiąt cztery dolary, a pojedyncze numery wygrywały dziesięć do jednego.

Właściciel oblizał wargi.

– Proszę pana, prawo zabrania przyjmowania zakładów ponad dwa dolary na pojedynczy numer.

– Daj pan spokój – warknął Bernhardt. – Prawo zabrania przyjmowania więcej niż dziesięć dolarów na serię, a pan właśnie pozwolił mu postawić osiemnaście. Co jest? Jaja się pocą?

– Nie, tylko…

– No już – powiedział nagle Johnny. – Albo, albo. Moja dziewczyna źle się czuje.

Właściciel spojrzał na tłum. Ludzie przyglądali mu się z wrogością. Niedobrze. Nie rozumieli, że facet właśnie wyrzuca pieniądze w błoto, a on tylko usiłuje go przed tym powstrzymać. Pieprzyć ich. I tak, i tak to się im nie spodoba. Niech gość albo stanie na głowie, albo straci forsę, będzie można zamknąć interes na noc.

– Cóż, chyba żaden z was nie jest inspektorem… – Odwrócił się w stronę koła. – Koło zakręci się w koło, a gdzie się zatrzyma, nie powie nikomu.