Marzenia i koszmary - Stephen King - ebook + audiobook + książka

Marzenia i koszmary ebook i audiobook

Stephen King

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zbiór dwudziestu pięciu znakomitych opowiadań Mistrza Grozy uzupełniony jego osobistym komentarzem, w którym autor wyjaśnia źródła swojej twórczej inspiracji.

Dziennikarz poszukujący sensacyjnego tematu do reportażu natrafia na ślad pilota-wampira, którego zagadkowe pojawienia się na odległych od siebie lotniskach są zawsze zwiastunami kolejnych morderstw…

Podstarzały nauczyciel poświęca siedem lat życia, by w bardzo niecodzienny sposób zemścić się na zabójcy swojej żony…

W gabinecie detektywa Umneya zjawia się tajemniczy gość, twierdząc, iż Umney jest jedynie tworem jego pisarskiej wyobraźni…

Czterdzieści lat po śmierci Sherlocka Holmesa doktor Watson wspomina zagadkę morderstwa, którą rozwikłał szybciej od swego sławnego przyjaciela…

Stephen King w najwyższej pisarskiej formie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1216

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 28 godz. 22 min

Lektor: Marcin Popczyński
Oceny
3,8 (35 ocen)
8
14
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aleksandra_Malek

Dobrze spędzony czas

"Wybór dwudziestu pięciu znakomitych opowiadań mistrza grozy uzupełniony osobistym komentarzem ,w którym autor wyjaśnia źródła swojej twórczej inspiracji . Dziennikarz poszukujący sensacyjnego tematu do reportażu natrafia na ślad pilota-wampira,którego zagadkowe pojawienie się na odległych od siebie lotniskach są zawsze zwiastunami kolejnych morderstw... Podstarzały nauczyciel poświęca siedem lat życia,by w bardzo niecodzienny sposób zamącić się na zabójcy swojej żony... W gabinecie detektywa Umney zjawia się tajemniczy gość twierdząc, iż Umney jest jedynie tworem jego wyobraźni pisarskiej ... Czterdzieści lat po śmierci Sherlocka Holmesa doktor Watson wspomina zagadkę morderstwa która rozwikłał szybciej od swojego sławnego przyjaciela ..." Kilka opowiadań bardzo mi się podobało: Cadillac Dolana Gryziszczęka Mają tu kapele jak wszyscy diabli Urodzi się w domu Sprawa doktora Inne mnie sobą nieco mniej zainteresowały. Ogólnie uważam całość za dobry zbiór.
00
gabipo

Całkiem niezła

ocena: 3,05/5 🌻 forma: 🎧 [kryteria oceny] 0,5/0,5 logiczność i ciągłość wydarzeń 0,5/0,5 ciekawości i świeżość opowiadań 0,25/0,5 płynność i przyjemność w odbiorze 1/1,5 fabuła opowiadań 0/0,5 kreacja bohaterów 0,5/0,5 styl pisania autora 0,25/0,5 „sedno”/ cel/ morał 0,05/0,25 pozytywny odbiór całości 0/0,25 ✨ to coś ✨
00

Popularność



Kolekcje



25 ZNAKOMITYCH OPOWIADAŃ MISTRZA HORRORU, KTÓRE UKAZUJĄ, JAK CIENKA JEST GRANICA ODDZIELAJĄCA ŚWIAT MARZEŃ I PRZERAŻAJĄCYCH SNÓW OD CODZIENNEJ SZARZYZNY.

PRAWDZIWA JASKINIA ALADYNA, W KTÓREJ KAŻDY ZNAJDZIE SWOJE KOSZMARY.

Darmowy koncert rockowy w Oregonie, z którego nie da się uciec…

Pilot wampir, którego pojawianie się na kolejnych lotniskach zawsze wiąże się ze zbrodniami…

Człowiek poświęcający siedem lat życia, by w przemyślny sposób zemścić się na zabójcach żony…

Prywatny detektyw z Los Angeles, którego tajemniczy gość twierdzi, że jest jedynie wytworem jego pisarskiej wyobraźni…

Doktor Watson wspominający czterdzieści lat po śmierci Sherlocka Holmesa zagadkę, którą rozwiązał szybciej niż jego mistrz…

Pożerające człowieka ropuchy…

To tylko niektóre z wątków opowiadań z tego zbioru. Są zróżnicowane gatunkowo – od klasycznych horrorów przez sensacyjne i obyczajowe.

Choć autor we wstępie zwraca się do czytelników, którzy „wierzą w istnienie niewidzialnych światów”, to nawet ci, którzy wykazują się w tej kwestii dużym sceptycyzmem, znajdą w Marzeniach i koszmarach coś dla siebie.

STEPHEN KING

Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To. Druga część tego świetnie ocenianego filmu weszła na ekrany kin we wrześniu 2019 r.

Stephen King nieustannie szuka nowych literackich wyzwań. Do jego dorobku obejmującego powieści z gatunku horroru i fantastyki dołączyły kryminały z trylogii z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

stephenkinguniwersum.com

stephenking.com

stephenking.pl

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDER

DOLORES CLAIBORNE

GRA GERALDA

DESPERACJA

REGULATORZY

SKLEPIK Z MARZENIAMI

BEZSENNOŚĆ

ZIELONA MILA

MARZENIA I KOSZMARY

KOMÓRKA

CZTERY PO PÓŁNOCY

CHUDSZY

TO

BASTION

OCZY SMOKA

PO ZACHODZIE SŁOŃCA

CZTERY PORY ROKU

UCIEKINIER

CZARNA BEZGWIEZDNA NOC

CUJO

PODPALACZKA

ROK WILKOŁAKA

MROCZNA POŁOWA

WOREK KOŚCI

DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA

TOMA GORDONA

NOCNA ZMIANA

ŁOWCA SNÓW

OSTATNI BASTION BARTA DAWESA

UNIESIENIE

INSTYTUT

PÓŹNIEJ

BAŚNIOWA OPOWIEŚĆ

Stephen King, Richard Chizmar

PUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY

OSTATNIA MISJA GWENDY

Trylogia PAN MERCEDES

PAN MERCEDES

ZNALEZIONE NIE KRADZIONE

KONIEC WARTY

MROCZNA WIEŻA

ROLAND

(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)

POWOŁANIE TRÓJKI

ZIEMIE JAŁOWE

CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ

WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA

WILKI Z CALLA

PIEŚŃ SUSANNAH

MROCZNA WIEŻA

Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA

NARODZINY REWOLWEROWCA

DŁUGA DROGA DO DOMU

ZDRADA

UPADEK GILEAD

BITWA O JERICHO HILL

POCZĄTEK PODRÓŻY

SIOSTRZYCZKI Z ELURII

BITWA O TULL

PRZYDROŻNY ZAJAZD

CZŁOWIEK W CZERNI

Wyłącznie jako audiobook i e-book

Stephen King, Joe Hill

W WYSOKIEJ TRAWIE

Stephen King, Stewart O’Nan

TWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału: NIGHTMARES AND DREAMSCAPES

Copyright © Stephen King 1993 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Maria Wroczyńska i Paweł Wroczyński 2022 Monika Joanna Nowakowska-Kulesza i Monika Janina Nowakowską 2022

Przekład: Witold Nowakowski (Pałka niżej! i Brooklyński sierpień), Michał Wroczyński (pozostałe utwory)

Redakcja: Anna Calikowska

Projekt graficzny okładki: Sławomir Rybka

ISBN 978-83-6751-250-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Karol Ossowski

woblink.com

Wstęp

Mit, przekonanie, wiara

oraz „Ripley’s Belive It or Not!”

Kiedy byłem dzieckiem, wierzyłem we wszystko, co mi mówiono, we wszystko, co czytałem, i w każdą rzecz, jaką tworzyła moja nadmiernie wybujała wyobraźnia. Stało się to powodem wielu bezsennych nocy, ale również nadawało otaczającemu mnie światu barw i wyrazu, których nie miałby z pewnością, gdybym całe noce spędzał pogrążony w kamiennym śnie. Już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że istnieją ludzie – tak, naprawdę bardzo wielu ludzi – których wyobraźnia pozostaje kompletnie jałowa, odrętwiała, przytępiona, i w rezultacie stan ich umysłów kojarzy się z przypadłością, na jaką cierpią daltoniści. Zawsze takim osobom współczułem i nawet do głowy mi nie przyszło (w każdym razie nie wtedy), że ludzie ci z kolei współczują mnie, a bywa, że mną gardzą, i to nie dlatego, że dręczą mnie różne irracjonalne lęki, ale głównie z tego względu, że zawsze cierpiałem na głęboką i nieuleczalną łatwowierność. „Ten chłopiec – musiał myśleć ten czy ów (wiem, że tak również uważała moja matka) – kupi Most Brooklyński; i to nie raz. Będzie go nieustannie kupował przez całe życie”.

Podejrzewam, że tkwiło w tym stwierdzeniu ziarno prawdy, a szczerze mówiąc, sądzę, że tkwi do dzisiaj. Moja żona z upodobaniem rozpowiada na lewo i prawo, że w wyborach prezydenckich po raz pierwszy wziąłem udział, mając dwadzieścia jeden lat, i głosowałem na Richarda Nixona. „Nixon obiecywał, że zakończy wojnę w Wietnamie – ciągnie zazwyczaj z wesołym błyskiem w oku moja żona – a Steve mu uwierzył!”.

To prawda, Steve mu uwierzył. Podobnie jak w ciągu swego czterdziestopięcioletniego, często ekscentrycznego życia wierzył w wiele innych rzeczy. Na przykład, jako ostatni z mieszkających w sąsiedztwie dzieciaków zadecydował, że ogromna liczba ulicznych Świętych Mikołajów oznacza, że prawdziwego Świętego Mikołaja nie ma (do dziś nie widzę żadnej logiki w twierdzeniu, że skoro istnieje milion uczniów, to nauczyciel nie istnieje). Nigdy nie kwestionowałem zapewnień mojego wuja Orena, że można metalowym śledziem od namiotu oderżnąć komuś cień (trzeba tylko zrobić to w chwili, gdy słońce stoi w zenicie), ani też stwierdzenia jego żony, że za każdym razem, kiedy mam dreszcze, oznacza to, że po miejscu, w którym pewnego dnia wykopią mi grób, spaceruje gęś. Jeśli wziąć pod uwagę przebieg całego mojego dotychczasowego życia, oznacza to, że płytą grobową zostanę przykryty za stodołą ciotki Rhody w Goose Wallow w stanie Wyoming.

Wierzyłem również we wszystko, co usłyszałem na szkolnym podwórku. Z równą łatwością przełykałem maleńkie niczym piskorzyki kłamstewka i gigantyczne łgarstwa rozmiarów wieloryba. Pewne dziecko oświadczyło mi z absolutnym przekonaniem, że jeśli położę na szynach kolejowych dziesięciocentówkę, to wykolei się na niej pierwszy przejeżdżający pociąg. Inne dziecko poinformowało mnie, że jeśli zostawię na szynie tę monetę, to kolejny pociąg kompletnie ją sprasuje (tak dokładnie powiedziało: „kompletnie ją sprasuje”), i jeśli zdejmę później ten pieniążek z szyny, będzie giętki, prawie przezroczysty i duży jak srebrna dolarówka. Święcie wierzyłem w te rewelacje: że dziesięciocentówki są kompletnie sprasowane, a poza tym wyrzucają z szyn pociągi, które je sprasowały.

Inne fascynujące historie, które usłyszałem na szkolnym dziedzińcu w Central School w Stratfordzie w stanie Connecticut oraz w szkole podstawowej w Durham w Maine, wiążą się z tak różnorodnymi tematami jak piłeczki do golfa (zatrute i skorodowane od środka), poronienia (dzieci, które, choć rodzą się żywe, są tak potwornie zdeformowane, że muszą zostać zabite przez pewnych osobników ze służby zdrowia, określanych złowieszczym mianem „pielęgniarek specjalnych”), czarne koty (jeśli przebiegnie ci drogę, musisz natychmiast skrzyżować palce i odpędzić zły urok, bo w przeciwnym razie prawie na pewno do końca dnia umrzesz), pęknięcia w płytach chodnikowych. Nie muszę zapewne wyjaśniać ich niebezpiecznego związku z kręgosłupami kompletnie niewinnych matek.

Moim podstawowym źródłem cudownych i zadziwiających informacji w tamtych czasach była wydana przez oficynę Pocket Books w broszurowej oprawie książka z fragmentami komiksów i innych publikacji „Ripley’s Believe It or Not!”. To z niej dowiedziałem się, że można stworzyć potężny materiał wybuchowy, zeskrobując celuloid z kart do gry, a następnie upychając go w długiej rurce. Tą rurką wierci się w czaszce otwór i wtyka tam świecę, dzięki czemu czaszka staje się istotą ludzką, która widzi w nocy (pytanie, po co ktokolwiek miałby zrobić taką rzecz, przyszło mi do głowy dopiero znacznie później). Dowiedziałem się, że istnieją prawdziwi giganci (pewien mężczyzna miał dobrze ponad dwa i pół metra wzrostu), że istnieją krasnale (kobieta mająca zaledwie dwadzieścia osiem centymetrów wzrostu) i prawdziwe POTWORY ZBYT OKROPNE, ŻEBY JE OPISYWAĆ… z tym tylko, że Ripley opisał je z lubością i z najdrobniejszymi szczegółami, załączając przy tym fotografie (gdybym nawet żył sto lat, nie zapomnę pewnego typa ze świecą wbitą w środek wygolonej czaszki).

Cała seria tych broszur stanowiła – w moim pojęciu – najbardziej zdumiewający przejaw bocznych torów, którymi toczy się świat. Nosiłem te książeczki w tylnej kieszeni i wyciągałem je w deszczowe popołudnia, kiedy nie można było grać w baseball, a wszyscy mieli chwilowo dosyć Monopolu. Czy wszystkie te bajkowe cuda i ludzkie potwory z książeczek Ripleya istnieją naprawdę? Teraz nie ma to większego znaczenia. Dla mnie istniały – w okresie między szóstym a jedenastym rokiem życia, a więc podczas krytycznych lat, kiedy formuje się wyobraźnia człowieka – co więcej były czymś aż nadto prawdziwym. Wierzyłem w nie równie mocno jak w dziesięciocentówkę, która wykoleja pociąg towarowy, czy w to, że wyciekające z piłeczki golfowej płynne paskudztwo może, jeśli człowiek nie będzie uważać, zeżreć mu dłoń. Publikacje „Ripley’s Belive It or Not!” po raz pierwszy pokazały mi, jak cienka linia oddziela czasami bajkowy świat od codziennej szarzyzny. Pozwoliły zrozumieć, że zestawienie tych dwóch światów rzuca nieraz wiele światła na powszednie aspekty życia oraz na sporadyczne wybuchy zjawisk niesamowitych. Proszę pamiętać, że mówimy teraz o przekonaniu, a przekonanie stanowi kolebkę mitu. Zapytacie: a co z rzeczywistością? Jeśli o mnie chodzi, rzeczywistość może wziąć sobie dupę w troki i wejść nawet do komory akceleracyjnej. Nigdy nie przykładałem większej wagi do rzeczywistości, w każdym razie w swoim pisarstwie. Zbyt często rzeczywistość jest dla wyobraźni tym, czym dla wampira osinowy kołek.

Uważam, że tak naprawdę mit i wytwór wyobraźni to prawie to samo, a przekonanie stanowi dla nich nieustanne źródło energii. Przekonanie o czym? Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby miało to znaczenie. Jeden bóg czy wielu? Albo to, czy na dziesięciocentówce może wykoleić się pociąg towarowy.

Moje przekonania nie mają nic wspólnego z wiarą. Postawmy sprawę jasno. Wychowałem się w cieniu Kościoła Metodystów i odebrałem w dzieciństwie wystarczająco wiele fundamentalistycznych nauk, by wierzyć, że takie przekonanie w najlepszym przypadku poczytane zostanie za zarozumialstwo i arogancję, a w najgorszym za istne bluźnierstwo. Moje przekonanie o istnieniu tych wszystkich dziwacznych rzeczy brało się stąd, że zostałem ukształtowany tak, żeby w nie wierzyć. Inni ludzie zostają sprinterami, bo zostali ukształtowani na sprinterów; albo grają w baseball, ponieważ Bóg obdarzył ich dwumetrowym wzrostem; albo rozwiązują na tablicy skomplikowane równania matematyczne, gdyż są ukształtowani tak, że dostrzegają miejsca, w których zazębiają się liczby.

Ale w którymś miejscu wkracza w to wszystko wiara i myślę, że to właśnie miejsce ma związek z ponownym robieniem wszystkiego od początku, obrabianiem ciągle od nowa tej samej rzeczy, choć człowiek jest najgłębiej przekonany, że nie wykona już tego lepiej, że wyczerpał temat i jeśli jeszcze mocniej naciśnie, nie będzie już miał dokąd iść; może zmierzać wyłącznie w dół. Nie masz nic do stracenia, podejmując pierwszą próbę rozbicia pinaty, ale podjęcie drugiej (i trzeciej… czwartej… i trzydziestej czwartej) zwiększa tylko ryzyko porażki, depresji, a w przypadku autora opowiadań, który tworzy doskonale zdefiniowany gatunek, prowadzi do uprawiania parodii tego gatunku. Ale my tak właśnie robimy, w każdym razie większość z nas, i jest to bardzo trudne. Nie uwierzyłbym w to dwadzieścia lat temu, a nawet dziesięć, ale tak właśnie jest. To bardzo trudne. Bywają dni, kiedy myślę o tym starym procesorze mowy marki Wang, który przed pięcioma laty przestał reagować na elektryczność; ten z Mrocznej połowy działa wyłącznie na zasadzie wiary. No i dobrze; jeśli tylko wyświetla słowa na ekranie, to wszystko w porządku, prawda?

Pomysł każdego opowiadania zawartego w tej książce zrodził się w chwili przekonania, a każde napisałem w przypływie wiary, radości i optymizmu. Te pozytywne uczucia mają jednak swoje mroczne analogie i lęk przed fiaskiem jest tutaj rzeczą najmniej istotną. Najgorszą rzeczą – w każdym razie dla mnie – jest wałkowanie spraw, o których powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia, a teraz wsłuchuję się jedynie w nieustanne trajkotanie własnego głosu, ponieważ cisza, jaka zapadłaby, gdybym przestał mówić, byłaby zbyt upiorna.

W ostatnich latach coraz trudniej wykrzesać z siebie wiarę niezbędną do napisania opowiadania; każdy chce stworzyć powieść, a każda z nich powinna liczyć cztery tysiące stron. Wielu krytyków zauważyło już to zjawisko i oceniło je niezbyt pochlebnie. W recenzjach każdej długiej powieści, jaką wydałem, od Bastionu poczynając, a na Sklepiku z marzeniami kończąc, oskarżano mnie o nabijanie tekstu. Czasami krytyka ta była uzasadniona; czasami sprowadzała się wyłącznie do gniewnego trajkotania mężczyzn i kobiet, którzy zaakceptowali literacką anoreksję ostatnich trzydziestu lat w sposób zadziwiająco (w każdym razie dla mnie) bezkrytyczny i jednomyślny. Ci samozwańczy diakoni w Świątyni Literatury Amerykańskiej Ostatnich Czasów wydają się wielkoduszność traktować podejrzliwie, strukturę z niechęcią, a jakikolwiek rozmach literacki z nieskrywaną nienawiścią. Wynik jest dziwaczny, wyjaławia klimat literacki, utworki w rodzaju Vox pióra Nicholsona Bakera, w którym autor bezsensownie rozdziela włos na czworo, stają się obiektem zażartych dyskusji i analiz, a naprawdę ambitna amerykańska powieść Grega Matthewsa pod tytułem Heart of the Country zostaje kompletnie zignorowana.

Ale to sprawy marginalne – dygresja, w której chciałem wylać trochę swoich żalów. Przede wszystkim, czy istniał kiedykolwiek pisarz lub pisarka, którzy nie czuliby się źle potraktowani przez krytykę? Chciałem właśnie powiedzieć, i sam sobie bardzo niedelikatnie przerwałem, że w ostatnich latach z niejakim trudem przychodzi mi dopełnić aktu wiary niezbędnej do zamiany przekonania w coś konkretnego – to znaczy w opowiadanie, które ludzie naprawdę zechcą czytać.

„Cóż, więc nie pisz opowiadań – mógłby ktoś powiedzieć (z tym, że zazwyczaj słyszę takie głosy tylko w swojej głowie, takie same jak te, które słyszała Jessie Burlingame w Grze Geralda). – Ostatecznie nie potrzebujesz już, jak kiedyś, tylu pieniędzy”.Tak, to prawda. Czasy, kiedy czek za cztery tysiące napisanych słów mógł w magiczny sposób załatwić sprawę penicyliny dla mojego dzieciaka, który dostał zapalenia ucha, lub spłacenia długów, minęły już dawno. Ale logika jest rzeczą bardziej niż mylącą; jest niebezpieczna. Bo widzicie, tak naprawdę to wcale nie chodzi o te pieniądze, które przynoszą mi powieści. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, odwiesiłbym mundur na kołek i poszedł pod prysznic… albo spędziłbym resztę życia na Karaibach, wygrzewając się w słońcu i obserwując, jak rosną mi paznokcie.

Ale bez względu na to, co sądzi o tym prasa brukowa, nie chodzi mi o pieniądze ani o nakłady, co z kolei zarzuca mi wielu aroganckich krytyków. Rzeczy podstawowe oparły się próbie czasu, a dla mnie główny cel nie uległ zmianie – moja praca ciągle cię bierze, Wytrwały Czytelniku, przejmuję nad tobą bez reszty kontrolę i mam nadzieję, że potrafi tak cię wystraszyć, że zasypiasz tylko przy zapalonym świetle. Ciągle po raz pierwszy dostrzegam coś niemożliwego… a następnie wysławiam to. Ciągle sprawiam, że zaczynasz wierzyć w to samo co ja – przynajmniej na jakiś czas.

Nieczęsto o tym mówię, ponieważ jest to krępujące i brzmi pompatycznie, ale nadal uważam opowiadanie za najwspanialszą rzecz, za coś, co nie tylko wzbogaca ludzi wewnętrznie, ale też ich chroni. I nie mówię tego w sensie metaforycznym. Moim zdaniem dobre pisarstwo – dobre opowiadania – stanowi cudowny gejzer wyobraźni, a wyobraźnia w moim pojęciu ma przynosić ukojenie i ratunek w sytuacjach krańcowych, na gwałtownych wirażach życia, które bez takiej pociechy stałoby się nie do zniesienia. Mogę naturalnie mówić tylko za siebie i opierając się wyłącznie na własnym doświadczeniu, ale właśnie w moim przypadku wyobraźnia, która po wielekroć powodowała, że w dzieciństwie nie mogłem ze strachu zasnąć, później, kiedy już wkroczyłem w wiek męski, przeprowadziła mnie bezpiecznie przez wiele straszliwych zakoli życiowych i mrocznych krajobrazów rzeczywistości. Jeśli opowiadania, które zrodziły się z tej właśnie wyobraźni, wywrą podobny skutek na niektórych czytelników, będę absolutnie szczęśliwy i absolutnie usatysfakcjonowany – poczuję radość, jakiej nie wzbudziłoby we mnie napisanie scenariusza do najbardziej kasowego filmu czy zawarcie umowy autorskiej opiewającej na miliony dolarów.

Niemniej opowiadanie jest niezwykle trudną i wymagającą formą literacką. Z tego też względu ogarnęła mnie duma – i zdumienie – kiedy w pewnej chwili skonstatowałem, że stworzyłem ich wystarczająco dużo, żeby złożyć z nich trzy zbiory. Uświadomienie sobie tego przyszło również w najbardziej odpowiedniej chwili, ponieważ jako dziecko wierzyłem święcie (wzięło się to zapewne z lektury „Ripley’s Belive It or Not!”, że ludzie co siedem lat kompletnie się odmieniają; cała tkanka, każdy mięsień, zastępowany zostaje nowymi komórkami. Marzenia i koszmary ułożyłem latem 1992 roku, siedem lat po wydaniu mojego poprzedniego zbioru pod tytułem Szkieletowa załoga, opublikowanego z kolei siedem lat po Nocnej zmianie, moim pierwszym tomie opowiadań. Ale najfajniejsza w tym wszystkim jest świadomość, że choć wiara w przetworzenie pomysłu w rzeczywistość przychodzi mi z coraz większym trudem (jak wiadomo, z każdym dniem nasze mięśnie stają się starsze), to ciągle jest to jeszcze możliwe. Kolejną krzepiącą rzecz stanowi to, że ktoś ciągle jeszcze chce czytać te opowiadania – i to właśnie, Wytrwały Czytelniku, mnie zachwyca.

Najstarsze (moja wersja o morderczej piłeczce golfowej i potwornych poronieniach, jeśli sobie życzycie) jest opowiadanie To żyje w nas, po raz pierwszy opublikowane w magazynie literackim Uniwersytetu Maine „Marshroots”, jakkolwiek dla potrzeb tego zbioru zostało w pewnym stopniu zmodyfikowane i zmienione tak, żeby wyraźniej pokazać, o co mi głównie chodziło – ostateczne spojrzenie wstecz na skazane na zagładę małe miasteczko Castle Rock. Najnowszy utwór to Ludzie Godziny Dziesiątej, który niczym w gorączce napisałem w trzy dni latem 1992 roku.

Znajduje się tutaj kilka prawdziwych ciekawostek – pierwotna wersja mojej jedynej sztuki telewizyjnej (Przepraszam, to nie pomyłka); opowiadanie o Sherlocku Holmesie (Sprawa doktora), w którym do wyjaśnienia sprawy rusza doktor Watson; historia rodem z mitologii Cthulhu (Crouch End), której akcja rozgrywa się na przedmieściach Londynu, tam gdzie mieszkał Peter Straub, kiedy zawarłem z nim znajomość; ostre, „kryminalne” opowiadanie w stylu Richarda Bachmana (Piąta ćwiartka); i nieco zmieniona wersja opowiastki Mój śliczny kucyk. To opowiadanie po raz pierwszy wydało w niewielkim nakładzie Whitney Museum, z ilustracjami Barbary Kruger.

Po długim i głębokim namyśle postanowiłem również włączyć do zbioru długi kawałek niebeletrystyczny, zatytułowany Pałka niżej!, traktujący o dzieciach i baseballu. Po raz pierwszy ukazał się drukiem na łamach „New Yorkera”, a praca nad nim sprawiła mi większą trudność, niż przez ostatnich piętnaście lat nastręczył mi jakikolwiek utwór. Zapewne nie powinienem go tu zamieszczać, ale pisanie i publikacja moich tekstów sprawia mi nieprawdopodobną satysfakcję, toteż zdecydowałem się na Pałkę niżej! Bo tak naprawdę to ten tekst nie pasuje do zbioru opowiadań traktujących głównie o sprawach niejasnych i nadnaturalnych… z tym tylko, że esej ten również zawiera wszystkie te elementy. Struktura jest ta sama. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie sami.

Przede wszystkim jednak jak ognia unikałem starych utworów trzymanych w różnych kufrach i na dnie szuflad. Mniej więcej od roku 1980 niektórzy krytycy zarzucają mi, że spisy brudnej bielizny, którą oddaję do pralni, mógłbym wydać w milionowym nakładzie. Wielu uważa wręcz, że przez cały czas dokładnie to robię. Natomiast ludzie, którzy czytają moje utwory dla przyjemności, sądzą coś innego i książkę tę wymyśliłem właśnie dla nich, a nie dla krytyków. W sumie powstała nowa książkowa jaskinia Aladyna, gdzie każdy znajdzie swego demona; książka, która zamyka całość rozpoczętą Nocną zmianą i Szkieletową załogą. Znalazły się w niej wszystkie moje dobre opowiadania. Złe wepchnąłem pod dywan najgłębiej, jak się dało, i zostaną tam do dnia Sądu Ostatecznego. Jeśli w przyszłości pojawi się kolejny zbiór, zawierać będzie wyłącznie utwory, których dotąd nie napisałem, a nawet takie, o których jeszcze nie myślałem (inaczej: historie, w które jeszcze nie uwierzyłem). Podejrzewam, że stanie się to już w roku, którego pierwszą cyfrą będzie 2.

A na razie mamy dwadzieścia kilka osobliwych opowiadań (ostrzegam, parę jest bardzo osobliwych). W każdym zawarłem cząstkę czegoś, w co przez jakiś czas wierzyłem, i choć wiem, że niektóre z tych rzeczy – wynurzający się z umywalki palec, pożerające człowieka ropuchy (Pora deszczowa), kłapiące zęby – nie są zanadto straszne, to sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziemy tam razem. Ale najpierw powtórz za mną katechizm:

Wierzę, że dziesięciocentówka może wykoleić pociąg towarowy.

Wierzę, że w kanałach Nowego Jorku żyją aligatory i szczury wielkości kuców szetlandzkich.

Wierzę, że stalowym śledziem od namiotu można odciąć komuś jego cień.

Wierzę w Świętego Mikołaja; wierzę, że poprzebierani w czerwono-białe stroje osobnicy, których spotyka się przed Bożym Narodzeniem na ulicach, są naprawdę jego pomocnikami.

Wierzę, że otacza nas niewidzialny świat.

Wierzę, że piłeczka golfowa jest wypełniona trującym gazem, więc jeśli ktoś ją przetnie i wciągnie ten gaz do płuc, umrze.

Ale przede wszystkim wierzę w duchy, wierzę w duchy, wierzę w duchy.

W porządku? Gotowy? Świetnie! Proszę, oto moja dłoń. Ruszamy. Znam drogę. Ty musisz tylko wziąć się w garść… i uwierzyć.

Maine

Bangor, 6 listopada 1992 roku

Jawa? Sen?

Po której stronie linii mieszczą się sny?

Cadillac Dolana

Zemsta jest potrawą, którą najlepiej spożywać na zimno.

Powiedzenie hiszpańskie

Czekałem i obserwowałem przez siedem lat. Dolan. Widziałem go, jak przychodzi i odchodzi. Obserwowałem, jak uczęszcza do wytwornych restauracji, ubrany w smoking, zawsze z inną kobietą uczepioną jego ramienia, zawsze w towarzystwie dwóch ochroniarzy. Obserwowałem, jak jego stalowoszare włosy stawały się elegancko i modnie siwe, podczas gdy moje stopniowo wypadały, aż zacząłem świecić łysą pałą. Obserwowałem, jak opuszcza Las Vegas, udając się w swoje regularne pielgrzymki na Zachodnie Wybrzeże; obserwowałem jego powroty. Dwa czy trzy razy obserwowałem z pobocza szosy, jak jego sedan cadillac De Ville, w kolorze takim samym jak włosy właściciela, przemyka szosą 71 w kierunku Los Angeles. Kilkakrotnie obserwowałem, jak tą samą szarą limuzyną opuszcza swój dom na Hollywood Hills, żeby wrócić do Las Vegas – ale to zdarzało mi się nieczęsto. Jestem nauczycielem. Nauczyciele nie mają tyle wolnego czasu i takiej swobody ruchów jak bogaci gangsterzy. Jest to po prostu czysto ekonomiczny aspekt życia.

Nie wiedział, że go obserwuję. Nigdy nie zbliżyłem się do niego na tyle, żeby mógł mnie dostrzec. Zachowywałem ostrożność.

Zabił moją żonę, czy raczej doprowadził do jej śmierci; na jedno wychodzi. Chcecie poznać szczegóły? Ode mnie się ich nie dowiecie. Jeśli pragniecie je poznać, zajrzyjcie do starych gazet. Miała na imię Elizabeth. Uczyła w tej samej szkole co ja. Zresztą uczę tam do dzisiaj. Prowadziła lekcje z pierwszymi klasami. Dzieciaki ją uwielbiały i myślę, że niektóre nie zapomniały ukochanej nauczycielki, choć dzisiaj mają już po kilkanaście lat. Ja również ją kochałem i kocham do teraz. Nie miała oszałamiającej urody, ale była ładna. Była cicha i spokojna, ale umiała się śmiać. Śnię o niej. Śnię o jej orzechowych oczach. Nigdy nie istniała dla mnie inna kobieta. I nigdy już się nie pojawi.

Powinęła mu się noga. Dolanowi. To wszystko, co musicie wiedzieć. Jednocześnie znalazła się tam Elizabeth. W niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie. Była świadkiem tego, jak powinęła mu się noga. Poszła na policję, stamtąd odesłano ją do FBI. Została przesłuchana i wyraziła zgodę; oświadczyła, że będzie zeznawać jako świadek. Zapewniono jej wprawdzie ochronę, lecz i FBI powinęła się noga albo nie doceniło Dolana. A może i jedno, i drugie. Tak czy owak, pewnego wieczoru Elizabeth wsiadła do samochodu, a podłączony do stacyjki ładunek dynamitu sprawił, że zostałem wdowcem. To on zrobił ze mnie wdowca – Dolan.

Kiedy zabrakło jedynego świadka, został zwolniony. On wrócił do swego świata, ja do swego. Wytworny apartament na dachu wieżowca dla niego, dla mnie pusty niewielki domek. Dla niego piękne kobiety w futrach i błyszczących wieczorowych strojach, dla mnie cisza. Cztery szare limuzyny marki Cadillac rocznie dla niego, dla mnie stary buick riviera. Jemu włosy posiwiały, mnie po prostu wyszły.

Ale obserwowałem.

O tak, byłem bardzo ostrożny! Bardzo. Wiedziałem, kim jest i na co go stać. Wiedziałem, że zgniótłby mnie jak robaka, gdyby dowiedział się lub domyślił, co dla niego szykuję. Dlatego byłem ostrożny.

Podczas letnich wakacji przed trzema laty towarzyszyłem mu (w roztropnej odległości) w drodze do Los Angeles, dokąd jeździł regularnie. Zatrzymał się w swojej eleganckiej rezydencji i wydawał przyjęcia (skryty w bezpiecznym cieniu na najbliższej przecznicy, obserwowałem przyjeżdżających i odjeżdżających gości i jeszcze bardziej wsiąkałem w mrok, kiedy pojawiały się odbywające patrol radiowozy). Zatrzymałem się w tanim hoteliku, gdzie goście za głośno nastawiali radia, a w oknach mojego pokoju lśniły jaskrawe światła neonu mieszczącego się po drugiej stronie ulicy baru, w którym występowały toples dziewczęta. Nocami, kiedy już zapadałem w sen, śniły mi się orzechowe oczy Elizabeth, śniłem, że wcale się to wszystko nie wydarzyło, i czasami, gdy się budziłem, na twarzy miałem ślady łez.

Powoli traciłem nadzieję.

Rozumiecie, ciągle był dobrze strzeżony, tak dobrze strzeżony. Nie ruszał się z domu na krok bez dwóch uzbrojonych po zęby goryli, a jeździł opancerzonym cadillakiem. A także wyposażonym w ogromne radialne, samouszczelniające się opony, tak lubiane przez awanturniczych dyktatorów niewielkich niespokojnych państewek.

I wtedy właśnie, gdy towarzyszyłem mu po raz ostatni, wymyśliłem sposób, w jaki można to zrobić… Znalazłem sposób i okropnie się wystraszyłem.

Towarzyszyłem mu w drodze powrotnej do Las Vegas, ale trzymałem się za nim w odległości półtora, a czasem trzech lub czterech kilometrów. Kiedy przecinaliśmy pustynię, jadąc w kierunku wschodnim, jego samochód był zaledwie lśniącym na horyzoncie maleńkim punkcikiem odbitego od karoserii słonecznego światła, a ja myślałem o Elizabeth i o tym, jak cudownie słońce skrzyło się w jej włosach.

Trzymałem się w bardzo dużej odległości. Był środek tygodnia i na autostradzie US 71 panował niewielki ruch. Na pustej szosie tropienie samochodu staje się uciążliwe i niebezpieczne – o tym wie nawet nauczyciel ze szkoły podstawowej. Minąłem pomarańczowy znak z napisem: OBJAZD ZA 8 KILOMETRÓW i zwiększyłem dzielący nas dystans. Na pustynnych objazdach wszyscy poruszają się bardzo powoli, a ja nie chciałem zanadto zbliżyć się do szarego cadillaca forsującego porżniętą koleinami drugorzędną drogę.

OBJAZD ZA 5 KILOMETRÓW – pojawił się kolejny napis, a pod nim: ROBOTY DROGOWE PRZY UŻYCIU DYNAMITU. WYŁĄCZYĆ RADIA CB.

Przypomniał mi się film, który oglądałem dwa lata wcześniej. Na filmie uzbrojeni bandyci, ustawiwszy przy drodze fałszywe znaki, zwabili opancerzoną limuzynę na pustynię. Kiedy kierowca, zmamiony fałszywymi znakami, skręcił w opustoszałą wiejską drogę (na pustyni istnieje wiele takich szlaków wydeptanych przez stada owiec, dróg prowadzących do odległych rancz oraz starych rządowych traktów wiodących donikąd), złodzieje usunęli znaki, żeby się upewnić, że nie pojawi się jakiś inny przypadkowy samochód, i tak długo oblegali zwabiony w pułapkę opancerzony wóz, aż wyleźli z niego ochroniarze.

Zabili ochroniarzy.

Pamiętam ten szczegół.

Zabili ochroniarzy!

Dotarłem do objazdu i skręciłem w wyboisty szlak. Droga, jak to przewidywałem, była w fatalnym stanie – zasypana piaskiem, wąska dwupasmówka, pełna dziur i kolein, na których mój stary buick trząsł się i jęczał. Wymagał nowych amortyzatorów, a to bardzo poważny wydatek dla nauczyciela, nawet dla bezdzietnego wdowca, który nie ma żadnego hobby z wyjątkiem pragnienia zemsty.

Pomysł przyszedł mi do głowy w chwili, gdy buick trząsł się i podskakiwał na nierównej drodze. Zamiast następnym razem podążać za cadillakiem Dolana w drodze z Las Vegas do Los Angeles albo z Los Angeles do Las Vegas, powinienem go wyprzedzić – pojechać przodem. Powinienem postawić fałszywe znaki objazdu, takie same jak na filmie, i wywieść Dolana na odludzie, w puste, ciche i otoczone górami rozciągającymi się na wschód od Las Vegas miejsce. Potem natychmiast usunąć znaki, jak zrobili to bandyci na filmie…

Brutalnie wróciłem do rzeczywistości. Przed sobą, tuż przed sobą, ujrzałem zaparkowanego na pylistym poboczu cadillaca Dolana. Jedna opona, samouszczelniająca się albo i nie, była płaska. Nie, nie płaska. Została rozerwana na strzępy. Zapewne winę za to ponosił jakiś ostry kawałek skały, który uderzył w oponę niczym miniaturowa mina przeciwczołgowa. Jeden z dwóch ochroniarzy pochylał się przy ustawionym z przodu podnośniku. Drugi – olbrzym ze spoconą świńską twarzą – stał obok Dolana, zapewniając mu bezpieczeństwo. Widzicie sami, nawet na środku pustyni nikt nie miał szans zbliżyć się do Dolana.

Stał obok auta, szczupły, w rozpiętej pod szyją koszuli i w czarnych spodniach, pustynny wiatr rozwiewał mu siwe włosy. Palił papierosa i spoglądał na mężczyzn zupełnie tak, jakby znajdowali się w restauracji, na sali balowej lub w salonie.

Jego wzrok spoczął na chwilę na przedniej szybie buicka. Nasze oczy spotkały się, ale po chwili Dolan odwrócił głowę. Najwyraźniej mnie nie poznał, jakkolwiek raz już widział mnie przed siedmioma laty (wtedy miałem jeszcze włosy!), gdy podczas przesłuchania wstępnego siedziałem obok żony.

Przerażenie, jakie ogarnęło mnie w chwili nieoczekiwanego spotkania, zamieniło się w ślepą furię.

Przez głowę przemknęła mi myśl, żeby opuścić szybę po stronie pasażera i wrzasnąć: „Jak śmiałeś mnie zapomnieć?! Jak śmiałeś mnie tak zbyć?!”. Och, jasne, byłby to czyn szaleńczy. To bardzo dobrze, że mnie zapomniał, to miło, że tak mnie zbył. Lepiej być myszą kryjącą się za boazerią i przegryzającą przewody. Lepiej być pająkiem snującym wysoko pod rynną swoją zabójczą sieć.

Mozolący się w pocie czoła przy podnośniku ochroniarz zamachał ręką. Nie tylko Dolan mnie zapomniał. Popatrzyłem obojętnie na gestykulującego w moją stronę mężczyznę, życząc mu w duchu zawału lub wylewu, najlepiej obu tych przypadłości jednocześnie. Pojechałem dalej – ale w głowie huczało mi i pulsowało, a przez chwilę góry na horyzoncie falowały mi w oczach i widziałem je podwójnie.

Gdybym miał pistolet! – pomyślałem. Gdybym tylko miał pistolet! Gdybym tylko miał pistolet, odebrałbym mu raz na zawsze jego parszywe, odrażające życie!

Kiedy przejechałem kilkanaście kilometrów, wrócił mi zdrowy rozsądek. Gdybym miał pistolet, jedynym moim zyskiem byłaby własna śmierć. Gdybym miał pistolet, mógłbym co najwyżej zatrzymać się obok pracującego przy lewarku goryla, który do mnie machał, wysiąść z samochodu i na oślep zasypać pustynny krajobraz gradem kul. Może nawet kogoś bym zranił. Ale potem oni zastrzeliliby mnie i pochowali w bezimiennym płytkim grobie. Wtedy Dolan znów ciągałby się z pięknymi kobietami, odbywał swoje pielgrzymki srebrzystym cadillakiem z Las Vegas do Los Angeles i z powrotem, a w tym czasie pustynne zwierzęta odgrzebałyby moje szczątki i walczyły o kości w zimnym świetle księżyca. I nikt nie pomściłby Elizabeth… Nikt.

Towarzyszący mu mężczyźni potrafili tylko zabijać. Ja potrafiłem tylko uczyć trzecioklasistów.

To nie film, napomniałem się w duchu, kiedy z powrotem wjeżdżałem na autostradę i mijałem pomarańczową tablicę z napisem: KONIEC ROBÓT DROGOWYCH. STAN NEVADA DZIĘKUJEMY. Gdybym kiedykolwiek pomylił film z rzeczywistością, sądząc, że łysiejący, cierpiący na krótkowzroczność nauczyciel trzeciej klasy szkoły podstawowej mógłby przekształcić się w Brudnego Harry’ego naprawdę, a nie wyłącznie w marzeniach, nikt nigdy nie pomściłby Elizabeth. Nigdy.

Ale czy w ogóle można się zemścić? Czy można?

Pomysł ustawienia fałszywych znaków był równie romantyczny i nierealny jak pomysł wyskoczenia z samochodu i położenia trupem całej trójki. Kto niby miałby to zrobić? Ja? Ja, który ostatni raz strzelałem w wieku szesnastu lat, a na dodatek nigdy nie miałem w ręce pistoletu.

Nawet na filmie taka rzecz jest niemożliwa do zrealizowania bez całej dobrze zorganizowanej grupy. To oczywiste nawet dla takiego romantyka jak ja. Na filmie było ich ośmiu czy dziewięciu, podzielonych na dwa oddziały, które kontaktowały się ze sobą za pomocą radiotelefonów. Jeden krążył nawet nad autostradą w niewielkim samolocie, żeby się upewnić, że opancerzonemu pojazdowi, kiedy zbliżał się do fałszywego objazdu, nie towarzyszy żaden samochód.

Bez wątpienia całą intrygę wymyślił jakiś otyły scenarzysta siedzący na brzegu basenu z piña coladą w jednej ręce, długopisem Pentela w drugiej i z rozłożoną przed nosem prawie podręcznikowo traktowaną książką Edgara Wallace’a. Ponadto ten gość miał jeszcze całą armię asystentów, którzy pomogli mu dopracować pomysł. Ja byłem sam.

Plan do niczego. Po prostu chwilowy poroniony pomysł, jakich tyle przychodziło mi do głowy przez te wszystkie lata, jak pomysł z trującym gazem wpuszczonym do przewodów systemu klimatyzacyjnego Dolana, pomysł podłożenia bomby w jego rezydencji w Los Angeles czy też idea zdobycia jakiejś morderczej broni, na przykład bazooki, którą zamieniłbym jego przeklętego srebrnego cadillaca w kulę ognia, gdy jechałby szosą 71 na wschód do Vegas lub na zachód do Los Angeles.

Lepiej tego zaniechać. Odrzucić to wszystko.

Ale to niemożliwe. Bo to nie chce odejść.

Odetnij go – wstawiał się w mojej głowie za Elizabeth jakiś wewnętrzny głos. – Odetnij go tak, jak wyszkolony owczarek odcina od stada wskazane przez właściciela jagnię. Wyprowadź go na manowce, na odludzie, i tam zabij. Zabij ich wszystkich.

Do niczego. Musiałem pogodzić się z prawdą, że skoro człowiek taki jak Dolan pozostawał przy życiu, musiał szczególnie wyostrzyć w sobie instynkt przetrwania – wyostrzyć zapewne do stanu paranoi. On i jego ludzie w jednej chwili zorientują się w podstępie z objazdem.

A jednak dzisiaj skręcili – odparł wewnętrzny głos wstawiający się za Elizabeth. – Nawet się nie zawahali. Skręcili potulnie jak baranki.

Ale wiedziałem też – tak, skądś to wiedziałem – że ludzie pokroju Dolana, ludzie przypominający bardziej wilki niż człowieka, potrafią jakimś szóstym zmysłem zwęszyć niebezpieczeństwo. Mógłbym wykraść z jakiegoś przydrożnego baraku prawdziwe tablice nakazujące objazd i ustawić je we właściwych miejscach. Mógłbym nawet ustawić fluorescencyjne pomarańczowe pachołki drogowe i wymalować kilka znaków na szosie. Mógłbym to wszystko zrobić, a mimo to Dolan zwęszyłby zapach potu pochodzący z moich rąk. Zwęszyłby go nawet przez pancerne szyby swojej limuzyny. Zamknąłby oczy i odebrałby telepatycznie gdzieś w najgłębszych otchłaniach swego umysłu wymawiane przeze mnie imię Elizabeth.

Głos, który pod moją czaszką wstawiał się za Elizabeth, zamilkł i nie odzywał się dłuższy czas. Kiedy jednak w zasięgu wzroku pojawiło się Vegas – spowite błękitnawą mgiełką i drżące na krańcach w bijącym z pustyni upale – zabrzmiał ponownie.

Zatem nie próbuj zwodzić go fałszywym objazdem – szepnęło mi coś pod czaszką. – Zwiedź go prawdziwym.

Wjechałem buickiem na pobocze i z całych sił nacisnąłem hamulce. Rozwartymi ze zdumienia oczami gapiłem się w lusterko wsteczne.

W głowie wstawiający się za Elizabeth głos wybuchnął śmiechem. Dzikim, obłąkańczym śmiechem. Po chwili mu zawtórowałem.

• • •

Kiedy pojawiłem się w klubie rekreacyjnym przy Dziewiątej Ulicy, zgromadzeni tam nauczyciele wybuchnęli na mój widok śmiechem. Któryś chciał wiedzieć, kto wysmarował mi piaskiem twarz. Też odpowiedziałem śmiechem. Osobników takich jak ja ludzie nie podejrzewają o nic tak długo, dopóki ci śmieją się wraz z innymi. A poza tym, dlaczego miałem się nie śmiać? Ostatecznie moja żona nie żyła już od siedmiu lat, prawda? Pozostał z niej w trumnie tylko proch, włosy i kilka kości! Dlaczego więc nie miałbym się śmiać? Kiedy człowiek nagle przestaje to robić, ludzie zaczynają podejrzewać, że coś jest z nim nie tak.

Śmiałem się wraz z nimi, jakkolwiek przez całą jesień i zimę bolały mnie mięśnie. Śmiałem się, mimo że nieustannie byłem głodny – żadnych drugich śniadań, żadnych przekąsek późnym wieczorem, żadnego piwa, żadnych ginów z tonikiem przed kolacją. Wyłącznie wołowina lub baranina i dużo, dużo, dużo warzyw.

Na Boże Narodzenie kupiłem sobie nautilusa.

Nie, niezupełnie tak. To Elizabeth kupiła mi na Boże Narodzenie ten przyrząd do ćwiczeń siłowych.

Już nie widywałem Dolana tak regularnie. Byłem zbyt zajęty przygotowaniami, zrzucaniem brzucha, rozwijaniem mięśni ramion, klatki piersiowej i nóg. Przychodziły jednak chwile, gdy ogarniało mnie zniechęcenie, opadały czarne myśli, że już nie zdołam odzyskać pełnej sprawności fizycznej, że nie potrafię funkcjonować bez drugiego śniadania, bez pierniczków w czekoladzie i, od czasu do czasu, solidnej porcji śmietanki do kawy. Kiedy nachodził mnie taki nastrój, parkowałem samochód naprzeciwko którejś z ulubionych restauracji Dolana albo szedłem do jednego z klubów, gdzie często bywał, i czekałem, aż pojawi się z uwieszoną na ramieniu arogancką, zimną blondynką lub roześmianym, rudowłosym wampem – albo z obiema tego rodzaju kobietami – i wysiądzie z siwego niczym mgła cadillaca. Oto on, człowiek, który zabił moją Elizabeth, oto on w oślepiająco białej koszuli od Bijana, ze złotym rolexem ciskającym migotliwe lśnienia w światłach nocnego lokalu. Kiedy byłem zniechęcony i zmordowany, szedłem do Dolana niczym umierający z pragnienia na pustyni człowiek do oazy. Spijałem jego zatrutą wodę, która w jednej chwili orzeźwiała mnie i stawiała na nogi.

W lutym zacząłem codziennie biegać, a koledzy nauczyciele śmiali się z mojej łysej głowy, bo poróżowiała od słońca i zaczęła się na niej łuszczyć skóra. Później różowiała coraz mocniej i jeszcze bardziej się łuszczyła bez względu na to, ile kremu przeciwsłonecznego bym na nią nałożył. Wtórowałem im śmiechem, choć wielokrotnie byłem bliski utraty przytomności, a przez długie minuty przed końcem biegu dręczyły mnie potworne skurcze mięśni ściskające łydki i uda niczym stalowe imadło.

Kiedy przyszło lato, złożyłem w Wydziale Dróg i Autostrad w Nevadzie podanie o przyjęcie do pracy. Miejski urząd pracy niechętnie podstemplował formularz i skierował do okręgowego nadzorcy, niejakiego Harveya Blockera. Blocker był wysokim mężczyzną o skórze spalonej słońcem Nevady prawie na czarno. Miał na sobie dżinsy, zakurzone buty robocze i niebieski podkoszulek z obciętymi rękawami. Na przodzie koszulki widniał napis: ZŁE NASTAWIENIE. Pod skórą grały mu sploty wspaniale rozwiniętych mięśni. Popatrzył na moje podanie. Potem spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem. Papier wyglądał bardzo zabawnie w jego olbrzymiej dłoni.

– Chyba stroisz sobie żarty, przyjacielu. Tak, na pewno! Mówimy o pustynnym słońcu i pustynnym żarze, a nie o tych gównianych solariach dla yuppies. Co tak naprawdę robisz w życiu, braciszku?

– Jestem nauczycielem – odparłem. – Uczę w trzeciej klasie.

– Och, słoneczko ty moje – odparł i ponownie ryknął śmiechem. – Zejdź mi z oczu, dobrze?

Miałem zegarek kieszonkowy. Otrzymałem go od pradziadka, który pracował przy budowie ostatniego odcinka ogromnej linii kolei transkontynentalnej. Rodzinna legenda głosi, że pracował tam aż do chwili, kiedy wbito w podkład ostatni – złoty – gwóźdź. Wyjąłem zegarek za dewizkę i zadyndałem nim przed nosem Blockera.

– A to pan widzi? – zapytałem. – Jest warte sześćset, może siedemset dolarów.

– Czy to ma być łapówka? – Blocker znów dostał paroksyzmu wesołości. Był z niego straszliwy śmieszek. – Człowieku, słyszałem o ludziach, którzy wchodzili w układy z diabłem, ale po raz pierwszy spotykam kogoś, kto za pomocą łapówki sam chce się dostać do piekła. – Popatrzył na mnie ze współczuciem. – Może ci się tylko wydaje, że wiesz, w co chcesz wdepnąć, ale ja jestem tutaj po to, żeby ci powiedzieć, że nie masz o tym zielonego pojęcia. Na zachód od Indian Springs spotykałem już w lipcu temperatury dochodzące do sześćdziesięciu pięciu stopni. Najsilniejsi wymiękają. A ty, braciszku, do najsilniejszych nie należysz. Nie musisz ściągać koszuli, żeby wyprężyć tych kilka nędznych muskułów wyrobionych w klubie kulturystycznym dla yuppies. Zresztą natychmiast byś sobie te mięśnie naderwał.

– Proszę sprawdzić mnie przez jeden dzień. Nie naderwę sobie mięśni, a po prostu odejdę. Proszę zatrzymać ten zegarek. Nie kłóćmy się.

– Pieprzysz.

Popatrzyłem na Blockera, a on przez dłuższą chwilę spoglądał na mnie.

– Faktycznie nie pieprzysz – powiedział w końcu ze zdziwieniem.

– Nie.

– Dasz ten zegarek na przechowanie Tinkerowi? – zapytał, wskazując kciukiem czarnego mężczyznę o cyklopiej posturze, który w farbowanej wełnianej koszuli siedział nieopodal w kabinie spycharki, zajadał ciastko owocowe z McDonald’sa i przysłuchiwał się naszej rozmowie.

– Można mu zaufać?

– Masz niewyparzoną gębę, koleś.

– A więc niech przechowa go do chwili, kiedy zdecyduje pan, czy mam wynosić się natychmiast, czy dopiero we wrześniu, kiedy będę musiał wracać do szkoły.

– Co mam zrobić?

Wskazałem formularz z biura pracy.

– Podpisać to. Nic więcej.

– Upadłeś na głowę.

Pomyślałem o Dolanie, o Elizabeth i nie odezwałem się słowem.

– Zaczniesz od najbardziej gównianej roboty – ostrzegł Blocker. – Będziesz zrzucał łopatą z tyłu ciężarówki gorący asfalt i zalewał nim dziury. Nie dlatego, że zależy mi na twoim przeklętym zegarku, choć ucieszyłbym się, gdyby trafił w moje ręce, ale dlatego, że w ten sposób zaczynają tu wszyscy.

– W porządku.

– Tak długo, aż zrozumiesz, braciszku.

– Rozumiem.

– Nie rozumiesz – odparł Blocker. – Dopiero zrozumiesz.

No i miał rację.

• • •

Z następnych dwóch tygodni pamiętam tyle co nic – zgarniałem łopatą gorący asfalt, zalepiałem nim dziurę w jezdni i ze zwieszoną głową wlokłem się za ciężarówką, dopóki nie zatrzymała się przy kolejnym wyboju. Czasami pracowaliśmy na Stripie i wtedy dobiegał mnie dźwięk dzwonków oznajmujących pełną pulę przy stolikach pokerowych w kasynach. Odnosiłem wrażenie, że dzwoni mi pod czaszką. Unosiłem głowę i widziałem, że Harvey Blocker obserwuje mnie z wyrazem osobliwej litości; jego twarz lśniła w bijącym od rozpalonej szosy upale. Niekiedy przyglądałem się Tinkerowi siedzącemu pod brezentem skrywającym kabinę buldożera. Wyciągał zegarek mojego pradziadka i bujał go na łańcuszku. Zegarek lśnił w promieniach słońca.

Toczyłem ze sobą straszliwą walkę, żeby nie zemdleć, żeby zachować przytomność. Wytrzymałem cały czerwiec, minął pierwszy tydzień lipca. Pewnego dnia podczas przerwy na lunch, kiedy jadłem kanapkę trzymaną w drżącej dłoni, przysiadł się do mnie Blocker. Potrafiłem tak nieraz drżeć do dziesiątej wieczorem. To od upału. Drżałem i niewiele brakowało, żebym zemdlał. Ale w takich chwilach myślałem o Dolanie i udawało mi się tylko drżeć.

– Ciągle brakuje ci siły, braciszku – odezwał się Blocker.

– Nie – odparłem. – Ale jak ktoś powiedział, trzeba wziąć pod uwagę surowiec wyjściowy.

– W każdej chwili się spodziewam, że popatrzę w twoją stronę, a ty będziesz leżał nieprzytomny na środku drogi. Ale ty najwyraźniej wcale nie zamierzasz mdleć.

– Nie, nie zamierzam.

– Tak, nie zamierzasz. Tyle że jeśli w dalszym ciągu będziesz szedł z łopatą za ciężarówką, to w końcu zemdlejesz.

– Nie.

– Braciszku, największe upały dopiero się zbliżają. Tink nazywa tę pogodę piekarnikiem.

– Wytrzymam.

Wyciągnął coś z kieszeni. Był to zegarek mojego pradziadka. Położył mi go na kolanach.

– Zabierz ten pieprzony zegarek – powiedział z niesmakiem. – Nie potrzebuję go.

– Przecież dobiliśmy targu.

– Odwołuję to.

– Jeśli wyrzucisz mnie z roboty, pozwę cię do sądu arbitrażowego – odrzekłem. – Podpisałeś mój formularz. Jeśli…

– Wcale cię nie wywalę – odparł i odwrócił głowę. – Chcę, żeby Tink nauczył cię obsługiwać ładowarkę czołową.

Przypatrywałem mu się długo, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Moja sala lekcyjna w trzeciej klasie, tak chłodna i przyjemna, nigdy jeszcze nie wydawała mi się równie odległa… i ciągle nie miałem najmniejszego pojęcia, co taki człowiek jak Blocker sobie myśli ani jak rozumie to, co powiedział. Zdawałem sobie sprawę, że mnie podziwia, a zarazem mną pogardza, ale zupełnie nie miałem pojęcia, co naprawdę myśli.

I nie musi cię to obchodzić, kochanie – odezwał się nieoczekiwanie w mojej głowie głos Elizabeth. – Tu chodzi o Dolana. Pamiętaj, o Dolana.

– Dlaczego chcesz to zrobić? – zapytałem w końcu.

Popatrzył na mnie. W oczach błysnęły mu złość i rozbawienie. Ale przeważała chyba złość.

– O co chodzi, braciszku? Jak myślisz, kim jestem?

– Nie…

– Myślisz, że chcę cię zabić, żeby mieć ten twój pierdzielony zegarek? Tak właśnie myślisz?

– Przepraszam.

– Tak, pewnie. Najżałośniejszy skurwiel, jakiego w życiu spotkałem.

Odłożyłem zegarek pradziadka.

– Nigdy już, braciszku, nie nabierzesz krzepy. Niektóre rośliny i niektórzy ludzie wytrzymują na słońcu. Inni więdną i umierają. Ty umierasz. Dobrze o tym wiesz, a mimo to nie szukasz cienia. Dlaczego? Dlaczego włazisz w takie gówno?

– Mam swoje powody.

– Ba, o to mogę się założyć. I niech Bóg ma w swej opiece każdego, kto ci stanie na drodze.

Podniósł się i odszedł.

Zbliżył się uśmiechnięty Tinker.

– Jak myślisz, potrafisz nauczyć się obsługiwać ładowarkę czołową?

– Wydaje mi się, że tak – odrzekłem.

– Mnie też się tak wydaje. Staruszek Blockhead bardzo cię lubi, tylko nie potrafi tego okazać.

– Zauważyłem.

Tink roześmiał się.

– Twardziel z ciebie, skurwielu.

– Mam nadzieję – rzuciłem.

Resztę lata spędziłem na ładowarce czołowej, a kiedy jesienią wróciłem do szkoły, prawie tak czarny jak Tinker, nauczyciele przestali się ze mnie podśmiewać. Czasami, gdy ich mijałem, obserwowali mnie kątem oka, ale przestali się śmiać.

„Mam swoje powody”. Tak właśnie mu powiedziałem. Bo miałem. Dla kaprysu nie spędziłbym całego lata w piekle. Rozumiecie, musiałem dojść do formy. Przygotowanie się do tego, żeby wykopać grób mężczyźnie czy kobiecie, nie wymaga aż tak drakońskich metod, ale ja wcale nie zamierzałem grzebać ani mężczyzny, ani kobiety.

Zamierzałem pogrzebać tego przeklętego cadillaca.

• • •

Do kwietnia następnego roku znajdowałem się na liście prenumeratorów biuletynu zatytułowanego „Znaki drogowe w Nevadzie”, wysyłanego przez Komisję do spraw Autostrad Stanowych. Wszelkie materiały na temat bieżących rachunków za naprawy dróg, nowo zakupionego sprzętu do prac drogowych, akcji dotyczących kontroli szos poprowadzonych między piaszczystymi wydmami czy artykuły o najnowszych technikach zapobiegania erozji szos studiowałem pobieżnie. Głównie interesowały mnie dwie ostatnie strony biuletynu. Dział zatytułowany po prostu „Kalendarium”, w którym podawano miejsca oraz daty planowanych prac drogowych w nadchodzącym miesiącu. Szczególnie przykuwały moją uwagę miejsca i daty wymieniane po prostym, pięcioliterowym skrócie: PRZEB. Oznacza on „przebudowa”, a doświadczenie wyniesione z pracy w ekipie Harveya Blockera mówiło mi, że przy tego rodzaju robotach prawie zawsze robi się objazdy. Ale nie zawsze. Decyzję o zamknięciu jakiegoś odcinka drogi Komisja do spraw Autostrad podejmuje bardzo niechętnie i w ostateczności. Ale wcześniej czy później tych pięć liter oznaczać będzie koniec Dolana, pomyślałem. Tylko pięć liter, ale jakże często widywałem je w snach: PRZEB.

Nie łudziłem się, że przyjdzie mi to łatwo albo że nastąpi w najbliższym czasie – zdawałem sobie świetnie sprawę z tego, że zapewne będę musiał czekać lata, a w tym czasie ktoś inny może dostać Dolana w swoje ręce. Był złoczyńcą, a złoczyńcy prowadzą niebezpieczne życie. Niczym rzadka koniunkcja planet, musiałyby jednocześnie wystąpić cztery niezależne od siebie czynniki: podróż Dolana, moje wakacje, święto państwowe, trzydniowy weekend.

Miną całe lata. Może nigdy to nie nastąpi. Ale czułem wewnętrzny spokój, miałem osobliwą pewność, że taka chwila nadejdzie, a wtedy ja będę gotowy. I w końcu rzeczywiście nadeszła. Nie tego lata, nie tej jesieni ani nie następnej wiosny. Ale w czerwcu zeszłego roku otworzyłem nowy numer „Znaków drogowych w Nevadzie” i ujrzałem w kalendarium:

1 LIPCA–22 LIPCA (poszerz.):

US 71 704–755 km (PASMO ZACHODNIE) PRZEB.

Trzęsącymi się rękami zacząłem kartkować stojący na biurku kalendarz. Czwarty Lipca wypadał w poniedziałek.

A więc wystąpiły trzy czynniki z czterech, a podczas robót prowadzonych na długim odcinku autostrady z pewnością zrobią objazd.

Ale Dolan… co z Dolanem? Co z czwartym czynnikiem? Pamiętałem, że dotąd trzykrotnie wybrał się do Los Angeles w tygodniu, w którym wypadał Czwarty Lipca – w świątecznym tygodniu w Las Vegas w interesach panował zastój. Pamiętałem również, że trzykrotnie wybrał się gdzieś indziej – raz do Nowego Jorku, raz do Miami, a raz do Londynu. Raz po prostu nie ruszał się z Las Vegas.

Gdyby się tym razem wybrał…

Czy istniał sposób, żeby to jakoś sprawdzić?

Długo się nad tym zastanawiałem i niepokoiły mnie dwie wizje. W pierwszej oczami wyobraźni widziałem cadillaca Dolana pomykającego o zmierzchu autostradą US 71 w kierunku zachodnim, do Los Angeles. W promieniach zachodzącego słońca prowadził za sobą długi cień. Widziałem, jak mija szereg tablic z napisem: OBJAZD, z których ostatnia nakazywała wyłączyć radia CB. Widziałem, jak mija pozostawiony na skraju szosy sprzęt – buldożery, równiarki, ładowarki czołowe. Maszyny stoją w bezruchu nie dlatego, że zakończono już dzienną pracę, ale ze względu na weekend; trzydniowy weekend.

W drugiej wizji wszystko było takie samo, tyle że na czas weekendu zostały pozdejmowane tablice informujące o objeździe.

Zostały pozdejmowane, bo ja je zdjąłem.

Dopiero ostatniego dnia zajęć w szkole nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, w jaki sposób mam się dowiedzieć, czy Dolan zamierza jechać na święto do Los Angeles, czy nie. Prawie zasypiałem już i mój umysł znajdował się w odległości tysięcy kilometrów zarówno od szkoły, jak i od Dolana, kiedy nagle usiadłem prosto jak rażony prądem, strącając stojący na skraju biurka wazon (były w nim przepiękne pustynne kwiaty, które wręczyli mi uczniowie na koniec roku szkolnego). Naczynie spadło z hukiem na podłogę i potłukło się. Kilku uczniów, którzy również drzemali, też wyprostowało się w ławkach jak rażeni prądem, a na mojej twarzy zapewne malowało się przerażenie, bo mały Timothy Urich wybuchnął płaczem i musiałem go długo uspokajać.

Prześcieradła, myślałem, gładząc Timmy’ego po głowie. Prześcieradła, poszewki, pościel i srebrna zastawa stołowa… dywany… otoczenie domu. Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Dolan z całą pewnością chce, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik.

Naturalnie. To wszystko stanowiło w tym samym stopniu część Dolana co jego cadillac.

Uśmiechnąłem się, a Timmy Urich odpowiedział mi uśmiechem. Ale ja uśmiechałem się nie do niego.

Uśmiechałem się do Elizabeth.

• • •

W tym roku szkoła kończyła się dziesiątego czerwca. Dwanaście dni później poleciałem do Los Angeles. Wynająłem samochód i zatrzymałem się w tym samym tanim hotelu, z którego korzystałem przy innych okazjach. Przez kolejne trzy dni jeździłem na Hollywood Hills i obserwowałem posiadłość Dolana. Nie mogłem tego robić bez przerwy, ponieważ ktoś mógł w końcu zwrócić na mnie uwagę. Bogacze zawsze zwracają uwagę na kręcących się w okolicy obcych, ponieważ obcy zbyt często okazują się niebezpieczni.

Jak ja.

Początkowo posesja była jak wymarła. Okiennice otwarte, trawniki niezarośnięte – Boże broń! – woda w basenie czysta i chlorowana. Ale poza tym domostwo sprawiało wrażenie opustoszałego. Żaluzje w oknach były opuszczone, na podjeździe nie stały żadne samochody, nikt nie pływał w basenie, którego brzegi każdego ranka starannie mył młodzian z włosami związanymi w kitkę.

Zacząłem podejrzewać, że cały mój plan wziął w łeb. Mimo to nie opuszczałem Los Angeles w nadziei, że jednak pojawi się w końcu czwarty czynnik.

Dwudziestego dziewiątego czerwca, kiedy byłem już prawie gotów dać za wygraną i rozpocząć kolejny rok obserwacji, oczekiwania, ćwiczeń i wakacyjnej pracy na ładowarce czołowej dla Harveya Blockera (jeśli naturalnie zatrudniłby mnie ponownie), przed posiadłością Dolana pojawił się niebieski van z napisem AGENCJA OCHRONY LOS ANGELES. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, otworzył kluczem bramę, wprowadził do środka samochód, następnie wrócił piechotą i ponownie dokładnie zamknął bramę na klucz.

Było to wyraźne odstępstwo od panujących tu na co dzień zwyczajów. Poczułem przypływ nadziei. Odjechałem prawie na dwie godziny, po czym wróciłem, ale tym razem zaparkowałem przy sąsiedniej przecznicy, a nie naprzeciwko domu. Kwadrans później przed bramę zajechał kolejny niebieski van. Na boku pojazdu widniał napis: USŁUGI PORZĄDKOWE DUŻEGO JOE. Serce mocniej zabiło mi w piersi. Obserwowałem to w lusterku wstecznym. Pamiętam, jak mocno zaciskałem dłonie na kierownicy wynajętego samochodu.

Z vana wysiadły cztery kobiety, dwie białe, czarna i Chicana*. Miały na sobie białe stroje, jak kelnerki. Ale oczywiście kelnerkami nie były. Były sprzątaczkami.

Któraś nacisnęła dzwonek umieszczony przy bramie, a wtedy natychmiast pojawił się ochroniarz i otworzył wrota. Cała piątka wśród wybuchów śmiechu zaczęła się przekomarzać. Ochroniarz próbował położyć jednej z kobiet rękę na pośladku, ale dała mu klapsa po dłoni.

Jedna wróciła do niebieskiego vana i wprowadziła go na podjazd. Pozostałe, głośno rozmawiając, ruszyły w stronę domu, a strażnik zamykał bramę.

Pot spływał mi po twarzy. Miałem wrażenie, że to tłuszcz. Serce waliło mi jak młotem.

Kiedy zniknęli z zasięgu lusterka wstecznego, odważyłem się odwrócić w stronę domu.

Zobaczyłem, że tylne drzwi vana są otwarte.

Jedna sprzątaczka niosła stos schludnie złożonej pościeli, druga ręczniki. Trzecia dźwigała dwa odkurzacze.

Zatrzymały się przed drzwiami wejściowymi i strażnik wpuścił je do środka.

Odjechałem. Byłem tak poruszony, że z najwyższym trudem mogłem skupić uwagę na kierownicy.

Otwierano dom. Dolan nadjeżdżał.

• • •

Dolan nie kupował co roku nowego cadillaca; nie kupował go nawet co dwa lata. Szary sedan DeVille, którym pojawił się pod koniec tego czerwca, miał już trzy lata. Znałem dokładnie wszystkie jego parametry. Napisałem list do General Motors z prośbą o przysłanie mi danych technicznych tej marki samochodu. Przedstawiłem się jako pisarz pracujący nad nową powieścią. Przysłali mi całą książkę obsługi wraz z prospektem tegorocznego modelu cadillaca. Zwrócili nawet zaadresowaną przeze mnie kopertę zwrotną ze znaczkiem. Najwyraźniej wielkie przedsiębiorstwa zachowują klasę nawet wtedy, gdy mają deficyt.

Potrzebne mi były trzy parametry – maksymalna szerokość, wysokość i długość cadillaca. Udałem się z nimi do znajomego nauczyciela z liceum w Las Vegas. Chyba już wam wspominałem, że przygotowywałem się do tego nie tylko pod kątem formy fizycznej. Z całą pewnością nie.

Przedstawiłem mu problem jako czysto teoretyczne zadanie. Powiedziałem, że zamierzam napisać opowiadanie science fiction i chciałbym, żeby wszystkie wyliczenia w nim były niezwykle dokładne. Podałem mu nawet zarys wiarygodnej intrygi opowiadania – własna pomysłowość wręcz mnie zaskoczyła.

Znajomy chciał wiedzieć, z jaką prędkością ma się poruszać ten wymyślony pojazd zwiadowczy obcych. Takiego pytania nie przewidziałem i spytałem, czy to takie ważne.

– Naturalnie, że ważne – odparł. – Bardzo ważne. Jeśli zaplanowałeś, że wymyślony przez ciebie pojazd zwiadowczy ma wpaść w zastawioną pułapkę, pułapka musi mieć dokładnie wyliczone wymiary. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że ma pięćset osiemnaście centymetrów na sto pięćdziesiąt dwa.

Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, że niedokładnie tyle, ale uciszył mnie machnięciem ręki.

– No dobrze – rzucił. – To ułatwi mi wyliczenie łuku.

– Czego?

– Łuku spadania – odrzekł, a mnie zrobiło się zimno.

Usłyszawszy taki zwrot, mężczyzna ogarnięty żądzą zemsty mógł wpaść w sidła miłości. Słowa brzmiały mrocznie i złowieszczo: łuk spadania.

Zakładałem, że wystarczy, jeśli wykopię mogiłę, która będzie pasowała do wymiarów cadillaca. I dopiero mój znajomy nauczyciel matematyki uświadomił mi, że zanim dół posłuży za grób, wcześniej musi spełnić rolę skutecznej pułapki.

Oświadczył, że istotny jest kształt. Dodał, że jama, jaką sobie wymyśliłem, nie spełniłaby pokładanej w niej nadziei… Tak naprawdę szanse, że jej nie spełni, były znacznie większe.

– Jeśli pojazd nie trafi dokładnie na sam początek dołu i natychmiast w niego nie wpadnie – tłumaczył znajomy nauczyciel – to może wcale w niego nie wpaść. Prześlizgnie się nad nim, pochyli pod pewnym kątem, a kiedy stanie, obcy wydostaną się lukiem pasażerskim i dopadną twoich bohaterów.

Wyjaśnił, że rozwiązaniem jest poszerzenie przedniej części pułapki i nadanie całości kształtu zwężającego się komina.

Później wyniknął problem szybkości.

Jeśli cadillac Dolana będzie jechał za szybko, a dziura w ziemi będzie za krótka, pojazd przeleci po prostu nad nią i zahaczy podwoziem lub tylnymi kołami o krawędź dołu po przeciwnej stronie. Może nawet dachuje, ale cały do jamy nie wpadnie. Jeśli natomiast cadillac będzie się posuwać zbyt wolno, a dół okaże się za długi, auto może wylądować ukosem, oprzeć się na masce, nie spaść do środka czterema kołami i pułapka w takim przypadku również nie spełni swego zadania. Nie można przecież pogrzebać cadillaca z wystającymi pół metra nad ziemią bagażnikiem i tylnym zderzakiem. To tak, jakby chciało się pochować człowieka z nogami sterczącymi w górę.

– No więc jak szybko ma jechać ten twój pojazd zwiadowczy? – zapytał mój znajomy.

Zacząłem szybko dokonywać w myślach obliczeń. Na autostradzie kierowca Dolana jechał z szybkością stu, stu dwudziestu kilometrów na godzinę. W miejscu, gdzie zamierzałem zastawić pułapkę, zapewne będzie posuwać się wolniej. Mogłem wprawdzie zabrać znaki informujące o objeździe, ale nie zdołam ukryć maszyn drogowych.

– Około dwudziestu rull – odparłem.

Nauczyciel uśmiechnął się.

– Przetłumacz to.

– Powiedzmy, osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.

– Aha.

Bezzwłocznie zabrał się do pracy, a ja usiadłem obok i z szerokim, pogodnym uśmiechem rozmyślałem o cudownym zwrocie „łuk spadania”.

Matematyk prawie natychmiast uniósł głowę i popatrzył na mnie.

– Wiesz, bracie – odezwał się – powinieneś pomyśleć o zmniejszeniu rozmiarów tego pojazdu.

– Tak? A to dlaczego?

– Pięć metrów na półtora to bardzo dużo jak na pojazd zwiadowczy – oświadczył ze śmiechem. – To, do licha, prawie rozmiary wozu Lincoln Mark IV.

Również się roześmiałem. Obaj chichotaliśmy dłuższą chwilę.

• • •

Zaraz po tym, jak ujrzałem wchodzące do posiadłości Dolana sprzątaczki z pościelą i ręcznikami, wróciłem samolotem do Las Vegas.

Wszedłem do swojego domu, udałem się do salonu i sięgnąłem po telefon. Ręka lekko mi drżała. Dziewięć lat czaiłem się, czekałem i obserwowałem, jak pająk wysoko pod rynną, jak mysz za boazerią. Zrobiłem wszystko, żeby Dolan nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że mąż Elizabeth ciągle jest nim zainteresowany. Obojętny wzrok, jakim obrzucił mnie tamtego dnia, gdy mijałem jego unieruchomiony samochód, i wściekłość, która mnie wtedy ogarnęła, były moją nagrodą.

Ale teraz musiałem podjąć ryzyko. Musiałem je podjąć, ponieważ nie mogłem być w dwóch miejscach jednocześnie i musiałem mieć absolutną pewność, że Dolan wybiera się w drogę, żeby już na niego czekać, usunąwszy na chwilę znaki informujące o objeździe.

Zaplanowałem, że do domu wrócę samolotem. Wierzyłem, że mi się uda. Wierzyłem, że zdołam sprawić, że mi się to uda.

Zadzwoniłem do biura numerów w Los Angeles i poprosiłem o telefon firmy Dużego Joe. Kiedy już mi podano ten numer, natychmiast go wykręciłem.

– Tu Bill z firmy dostawczej Renniego – powiedziałem. – W sobotę wieczorem mamy przyjęcie w Hollywood Hills na Aster Drive pod numerem tysiąc sto dwadzieścia jeden. Czy któraś z waszych dziewcząt nie mogłaby sprawdzić w domu pana Dolana, czy w szafce nad kuchenką stoi taka ogromna waza na poncz? Moglibyście to dla nas zrobić?

Poproszono, żebym chwilę zaczekał przy telefonie. Czekałem, ale z każdą upływającą sekundą, które wydawały mi się wiecznością, byłem coraz bardziej pewien, że tamten coś zwąchał i z drugiej linii telefonuje do Renniego.

W końcu – po bardzo, bardzo długim „w końcu” – odezwał się. Sprawiał wrażenie zakłopotanego, a to był już dla mnie dobry znak.

– W sobotę wieczorem?

– Tak, zgadza się. Nie mam tak wielkiej wazy, jaka jest potrzebna, i musiałbym obdzwonić całe miasto. Wydaje mi się, że on ma. Chcę się po prostu upewnić.

– Niech pan posłucha. Z mojej listy zleceń wynika, że pan Dolan ma pojawić się w mieście dopiero w niedzielę po południu, około trzeciej. Oczywiście któraś z dziewcząt może tej wazy poszukać, ale najpierw chciałbym wyjaśnić pewną rzecz. Pan Dolan nie jest człowiekiem, którego można traktować jak ciula, jeśli wybaczy mi pan salonowy język…

– W pełni podzielam tę opinię – wtrąciłem.

– …więc skoro ma się tutaj pojawić dzień wcześniej, natychmiast wyślę do jego domu jeszcze kilka sprzątaczek.

– Proszę chwilę zaczekać – rzuciłem. – Sprawdzę jeszcze raz.

Na stoliku obok mnie leżała czytanka dla klas trzecich zatytułowana: Drogi do wszystkich miejsc na świecie. Sięgnąłem po książkę i trzymając ją tuż przy słuchawce, zacząłem głośno kartkować.

– Och, Boże! – jęknąłem. – To mój błąd. Przyjęcie rzeczywiście ma się odbyć w niedzielę. Strasznie mi głupio. Proszę wybaczyć, że narobiłem tyle zamieszania.

– Nie szkodzi. Proszę jeszcze chwilę zaczekać… Polecę którejś z dziewcząt, żeby sprawdziła tę wazę w…

– Skoro ma się odbyć w niedzielę, to nie ma sprawy – przerwałem mu szybko. – W niedzielę rano oddadzą mi wazę, którą wypożyczyłem na przyjęcie weselne w Glendale.

– W takim razie w porządku. I niech się pan nie przejmuje. – Pogodny, pozbawiony podejrzliwości ton, ton człowieka, który nie zamierza przetrawiać wszystkiego dwa razy.

Taką miałem nadzieję.

Odwiesiłem słuchawkę i siedziałem bez ruchu, układając sobie wszystko w głowie na tyle, na ile potrafiłem. Kalkulowałem. Dolan, żeby zdążyć do Los Angeles na piętnastą, powinien opuścić Las Vegas w niedzielę około dziesiątej rano. Do miejsca robót drogowych dotrze mniej więcej kwadrans po jedenastej, wpół do dwunastej. Wtedy na autostradzie praktycznie nie będzie żadnego ruchu.

Zdecydowałem, że dosyć tych jałowych spekulacji, należy przystąpić do działania.

Przejrzałem mnóstwo ogłoszeń, wykonałem kilka telefonów, a następnie udałem się do handlarza używanymi samochodami, gdzie obejrzałem pięć pojazdów, które były w zasięgu moich możliwości finansowych. Zdecydowałem się na zdezelowanego forda pochodzącego z tego roku, kiedy została zabita Elizabeth. Zapłaciłem gotówką. Gdy opuściłem handlarza, zostało mi na koncie tylko dwieście pięćdziesiąt siedem dolarów, lecz nic mnie to nie obchodziło. W drodze do domu wstąpiłem do wypożyczalni mieszczącej się w budynku o rozmiarach niewielkiego domu towarowego i wypożyczyłem sprężarkę powietrzną, dopłacając brakującą gotówkę z MasterCard.

W piątek – późnym popołudniem – załadowałem furgonetkę. Kilofy, łopaty, sprężarka, ręczne kowadło blacharskie, skrzynka z narzędziami, lornetka, wypożyczony w Wydziale Dróg i Autostrad młot pneumatyczny do rozbijania asfaltu, komplet ostrzy w kształcie grota do strzały, wielka płachta brezentowa piaskowego koloru oraz duży zwój brezentu, który osobiście przyciąłem jeszcze poprzedniego lata. Do tego dwadzieścia jeden cienkich rozpór drewnianych, każda długa na półtora metra, a na końcu przemysłowy zszywacz do stalowych klamer.

Na skraju pustyni zatrzymałem się w centrum handlowym, skąd ukradłem tablice rejestracyjne i niezwłocznie zamontowałem do swojej furgonetki.

Sto dwadzieścia kilometrów na zachód od Vegas ujrzałem pierwszą pomarańczową tablicę. ROBOTY DROGOWE. JAZDA NA WŁASNE RYZYKO. Około dwóch kilometrów dalej stała ta, na którą czekałem od… no cóż… czekałem od dnia śmierci Elizabeth, jakkolwiek wtedy jeszcze nie miałem o tym najmniejszego pojęcia.

OBJAZD ZA 10 KILOMETRÓW.

Kiedy pojawiłem się na miejscu, żeby dokładnie ocenić sytuację, zmierzch przechodził już w noc. Powinienem był to zawczasu przewidzieć. Trochę żałowałem, ale nie bardzo.

Objazd prowadził w prawo, między dwoma garbami wzniesień, przez które przechodziła autostrada. Była to typowa, niegdyś zabezpieczona po bokach płotem, stara droga, którą Wydział Dróg i Autostrad wygładził i poszerzył, przystosowując do chwilowo zwiększonego ruchu. Wjazd oznaczała świetlna strzałka zasilana z buczącego agregatu zamkniętego na kłódkę w stalowej skrzyni.

Tuż za miejscem, gdzie rozpoczynał się objazd, autostradę, która pięła się tam na szczyt kolejnego pagórka, blokował podwójny rząd pachołków. Za nimi (na wypadek gdyby ktoś był wyjątkowym gapą, minął świetlną strzałkę i przejechał po rzędach pachołków; a podejrzewam, że niektórzy kierowcy są tak niebotycznymi głupcami) postawiono pomarańczową tablicę wielkości tablicy szkolnej, z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA. KORZYSTAĆ Z OBJAZDU.

Bardzo się ucieszyłem, że wzniesienie zasłaniało miejsce robót. Nie chciałem, żeby Dolan miał okazję zwęszyć pułapkę, zanim w nią wpadnie.

Szybko, by nikt mnie nie zauważył, wyskoczyłem z furgonetki i przestawiłem kilkanaście pachołków, tworząc przejazd takiej szerokości, by zmieścił się w nim mój samochód. Tablicę z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA przewlokłem na prawą stronę, biegiem wróciłem do auta, wskoczyłem do szoferki i przejechałem na drugą stronę zapory.

Usłyszałem dźwięk nadjeżdżającego samochodu.

Znów wyskoczyłem z furgonetki i zacząłem gorączkowo ustawiać pachołki na miejsce. Dwa wyleciały mi z rąk i potoczyły się do przydrożnego rowu. Dysząc ciężko, zbiegłem po nie, ale w mroku potknąłem się o kamień i rozciągnąłem jak długi na ziemi. Natychmiast zerwałem się na nogi. Na twarzy osiadła mi gruba warstwa kurzu, z dłoni kapała krew. Samochód się zbliżał. Niebawem miał pojawić się na wzniesieniu przed objazdem, a wtedy jego kierowca w świetle reflektorów ujrzałby mężczyznę w dżinsach i podkoszulku próbującego przestawiać pachołki, a obok, tam, dokąd prawo wjazdu miały tylko wozy należące do Wydziału Dróg i Autostrad, zaparkowany cywilny samochód. Postawiłem na miejsce ostatni pachołek i co sił w nogach pobiegłem po tablicę. Pociągnąłem za mocno i o mały włos jej nie przewróciłem.

Kiedy blask reflektorów nadjeżdżającego ze wschodniej strony samochodu stawał się coraz silniejszy, nieoczekiwanie nabrałem pewności, że jest to patrol policji stanowej Nevady.

Znak stał już tam, gdzie poprzednio. A jeśli nawet niedokładnie tam, to wystarczająco blisko szosy, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pędem ruszyłem do furgonetki, wskoczyłem do środka i odjechałem, by skryć się za wzniesieniem. Gdy tam dotarłem, pierwszą górkę zalało światło reflektorów nadjeżdżającego auta. Czy jego kierowca dostrzegł mój samochód, który stał z wygaszonymi światłami?

Nie sądzę.

Rozparłem się w fotelu, zamknąłem oczy i czekałem, aż serce zacznie mi normalnie bić. W końcu, gdy warkot i klekot podskakującego na wyboistym objeździe samochodu ucichł, bicie serca i oddech wróciły mi do normy.

A więc byłem na miejscu – bezpieczny i za objazdem.

Musiałem wziąć się do roboty.

Za drugim wzniesieniem szosa schodziła łagodnie i dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się równiną. Ale dwie trzecie tego płaskiego odcinka autostrady po prostu nie istniały. Piętrzyły się tam aż po horyzont pryzmy ziemi oraz kopy żużlu i żwiru.

Czy nie zauważą tego w porę i nie zatrzymają się? Czy nie zawrócą? A może pojadą dalej, jeśli nie dostrzegą żadnych znaków ostrzegawczych?

Było już za późno na takie spekulacje.

Wybrałem teren odległy o dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie zaczynał się płaski odcinek drogi. Jakieś czterysta metrów dalej asfalt się urywał. Zatrzymałem się na poboczu, wyskoczyłem z kabiny i przeszedłem na tył pojazdu. Ułożyłem kilka desek i po nich wyniosłem z auta sprzęt. Chwilę odpoczywałem, patrząc w zimne pustynne gwiazdy.

– Jesteśmy, Elizabeth – szepnąłem do tych gwiazd.

Odniosłem wrażenie, że jakaś zimna dłoń musnęła mi kark.

• • •

Sprężarka zagrzmiała niczym silnik rakietowy, a huk młota pneumatycznego był jeszcze gorszy. Ale nic na to nie mogłem poradzić. Mogłem jedynie żywić nadzieję, że przed północą uporam się z pierwszą częścią zadania. Gdyby praca się przeciągnęła, byłbym w kropce, bo miałem ograniczony zapas paliwa do kompresora.

Nieważne. Po co przejmować się tym, czy ktoś słucha i zastanawia się, co za idiota w środku nocy pracuje młotem pneumatycznym. Myślałem o Dolanie. Myślałem o szarym sedanie DeVille.

Myślałem o łuku spadania.

Najpierw za pomocą kredy, taśmy mierniczej i wyliczeń znajomego matematyka wyznaczyłem zarys grobu. W mroku bielał naszkicowany z grubsza prostokąt o szerokości około półtora metra i o długości trzynastu. Bliższy mnie koniec był nieco szerszy. W mroku rysunek nie przypominał kształtem zwężającego się komina, tak jak to było na wykresie, który wyrysował mój znajomy. Przypominał bardziej szeroki wlot do długiej, prostej tchawicy. A wszystko po to, żeby cię lepiej pożarł, mój drogi, pomyślałem i uśmiechnąłem się w ciemnościach.

W poprzek naszkicowanego kredą tego prawie prostokąta przeciągnąłem dwadzieścia linii, tworząc pasy o szerokości mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów każdy. Później wyrysowałem pojedynczą pionową krechę przez środek, dzięki czemu powstała krata złożona z czterdziestu figur zbliżonych do kwadratu. Każda miała wymiary sześćdziesiąt na siedemdziesiąt pięć centymetrów. Segment czterdziesty trzeci, pierwszy i nieprzekreślony rozszerzały się niczym szufla.

Zakasałem rękawy, uruchomiłem sprężarkę i zabrałem się do pierwszego.

Praca posuwała się żwawiej, niż zakładałem, ale wolniej, niż miałem nadzieję. Czy tak jest zawsze? Wszystko nabierze tempa, gdy przyjdzie kolej na ciężki sprzęt, ale to nastąpi później. Najpierw musiałem zerwać nawierzchnię szosy. Nie skończyłem do północy. Nie skończyłem nawet do trzeciej nad ranem, kiedy wyczerpało mi się paliwo. Przewidziałem taką okoliczność i zabrałem ze sobą pompkę do przelewania benzyny z baku furgonetki. Ale kiedy odkręciłem nakrętkę i w nozdrza uderzył mnie zapach ropy, po prostu zakręciłem bak i położyłem się z tyłu samochodu.

Dosyć, na dzisiaj dosyć. Nie mogłem. Chociaż pracowałem w roboczych rękawicach, na dłoniach porobiły mi się bąble; wiele krwawiło. Od wibracji, w które wprawiał je młot pneumatyczny, ciało dygotało jak w febrze, a ramiona drżały niczym oszalały kamerton. Bolała mnie głowa, kark miałem zdrętwiały i czułem, że kręgosłup wypełnia mi sproszkowane szkło.

Wyciąłem dwadzieścia osiem kwadratów.

Dwadzieścia osiem.

Zostało czternaście.

A to przecież zaledwie początek zadania.

Nigdy, pomyślałem. To nierealne. Nie dam rady.

I znów dotyk lodowatej dłoni.

Dasz radę, kochanie, dasz.