Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca historia o miłości, która przetrwa każdą burzę
Joanna wciąż nie może się otrząsnąć po tragicznym wypadku, w którym zginął jej ukochany. Dzień po dniu uczy się żyć na nowo i spoglądać w przyszłość bez lęku. Kiedy do sąsiedniego mieszkania wprowadza się Kamil, młody mężczyzna uciekający od przeszłości, między tymi dwojga błyskawicznie rodzi się nić porozumienia, a wkrótce również coś więcej. Bolesne wspomnienia kładą się jednak cieniem na uczuciu, które mogłoby być dla nich zapowiedzią prawdziwego szczęścia. Czy będą mieli na tyle sił i odwagi, by spróbować raz jeszcze otworzyć przed kimś serce?
Marzenia spełniają się jesienią to wzruszająca opowieść o nieustannym poszukiwaniu swojej życiowej drogi, bez względu na wiek, doświadczenia czy popełnione błędy. Bo miłość przychodzi do każdego, trzeba tylko otworzyć jej drzwi.
Kamil zapukał do niej po kilku dniach od ich spotkania w sklepie. Gdy wszedł do środka, położył na stole czekoladki i karmelową kawę. Uśmiechnęła się, nie dając jednak po sobie poznać, że to jedna z jej ulubionych. Zaparzyła kawę. Z lodówki wyjęła wczorajszą sałatkę. Siedzieli przy stole i rozmawiali. Czas szybko upływał. Zanim się zorientowali, minęła północ. Sąsiad pożegnał się, uśmiechając się i dziękując za miły wieczór.
Tej nocy Joanna długo nie mogła zasnąć. Znowu różne myśli kłębiły jej się w głowie. I ta wizyta Kamila. Nie chciała być niemiła, dlatego za którymś razem w końcu zgodziła się na spotkanie. Zresztą przebiegło ono wyjątkowo dobrze. Joanna była tym nawet zaskoczona. Ale dlaczego nie mogła zasnąć? Jakie wspomnienia przywołał w niej Kamil? Z czym walczyła? Od czego kolejny raz tak bardzo pragnęła uciec?
Marta Nowik
Magister filologii polskiej, pedagogiki resocjalizacyjnej i teologii. Ukończyła także studia podyplomowe na kierunku relacje interpersonalne i profilaktyka uzależnień, edukacja wczesnoszkolna i przedszkolna, bibliotekoznawstwo i informacja naukowa, autyzm oraz oligofrenopedagogika. Pracuje jako nauczyciel. Dodatkowo współpracuje z domowym hospicjum dziecięcym jako redaktor, z drukarnią i wydawnictwem jako korektor oraz z agencją reklamowo-marketingową jako copywriter. Wolny czas chętnie spędza na działce. Uwielbia spacery z psami na łonie natury. Lubi kryminalne zagadki i spotkania towarzyskie. Kocha podróże.
martanowik.pl
fb.com/marta.nowik.autorka
instagram.com/marta.nowik.autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Joanna rytmicznym krokiem szła przez park do pracy. Ze zdziwieniem spostrzegła połyskujące w słońcu kolorowe liście. – Ojej, to już naprawdę nadeszła jesień – westchnęła cicho. Upływ czasu często ją przytłaczał. Przyłapywała się nieraz na tym, że smutno wzdycha do swojego odbicia w lustrze, widząc, jak wydarzenia tych ostatnich kilku lat odbiły się na jej – jakże nieskazitelnej kiedyś – urodzie.
Dziś miała tylko trzech pacjentów do odwiedzenia. Krzyś, Igor i mała Hania – trzy iskierki, trzy malutkie istotki tak ciężko doświadczone przez ból i cierpienie. Joanna była pełna nadziei na dobre spotkania. Cieszyła się na samo wspomnienie niebieskich oczu Krzysia, w których można było dostrzec błękit nieba. Uśmiech Igora zawsze napawał ją optymizmem, nawet wtedy, gdy przewidywania lekarzy zakładały najczarniejszy scenariusz. I Hania, najpiękniejsza dziewczynka, jaką kiedykolwiek widziała, o twarzy i delikatnym uśmiechu anioła. Tak, Joanna kochała te dzieci. Kochała swoją pracę pomimo bólu, jaki odczuwała za każdym razem, gdy odchodził jej kolejny mały pacjent.
Do domu wróciła dopiero wieczorem. Zmęczona przeżyciami dzisiejszego dnia włączyła spokojną muzykę, która miała ukoić burzę myśli. Psy radośnie wybiegły jej na powitanie. – Dzień dobry – przywitała się z nimi z uśmiechem. – Zaraz idziemy na spacer – powiedziała cicho, głaszcząc Funię za uchem, tak jak lubiła jej starsza suczka. Lusia z radości kręciła kółka, pokazując tym, że nie może doczekać się założenia jej czerwonych szeleczek. – Jeszcze chwilka. – Uśmiechnęła się do swoich pupili, dopijając w pośpiechu łyk zimnej porannej herbaty.
Długi spacer dobrze zrobił im wszystkim. Psy wybiegały się na pobliskiej łące. Joanna zrobiła im kilka zdjęć. W świetle zachodzącego wrześniowego słońca wyglądały naprawdę pięknie.
W nocy Joannę obudziła burza. Otworzyła oczy i szybko zorientowała się, co się dzieje. Psy ze strachu wtulały się w jej bok. Podniosła się z łóżka i znalazła kapcie, które co jakiś czas w tajemniczy sposób znajdowały się w zupełnie innym miejscu, niż je zostawiała. Wyszła na balkon, aby zobaczyć na własne oczy to niesamowite zjawisko. Było warto. Lubiła obserwować żywioły. Zawsze ją fascynowały. Ich majestat i potęga mogły nauczyć pokory. Człowiek wydaje się wobec nich mały i bezbronny. Chciała wrócić po aparat, by uwiecznić niebo rozjaśniane przez błyskawice, ale nie mogła się ruszyć. Coś sprawiło, że stała zupełnie jak sparaliżowana. I chociaż minęło już tyle lat, ona wciąż widziała białą żaglówkę, tamte rysy twarzy i tamtą burzę. Zamknęła oczy. Miała wrażenie, że serce jej mocniej zabiło. Zaczęła szybciej oddychać. Tamto powróciło. Poczuła słony smak łez w ustach. Miała wrażenie, że w jej głowie kolejno przesuwały się klatki starego, dobrze znanego filmu. Wspomnienia. To one powracały co noc i sprawiały, że nie mogła zasnąć… Ocknęła się, otarła łzy i popatrzyła przed siebie. Burza zaczęła oddalać się w nieznanym kierunku. Nastała głęboka cisza. Joanna westchnęła. Było tak cicho, że usłyszała swoje myśli. Przychodziły nieproszone w najmniej spodziewanych momentach. Próbowała policzyć, ile to już minęło…
Z głębokiego zamyślenia wyrwało ją delikatne pukanie do drzwi. Psy zaczęły szczekać i pobiegły w stronę korytarza. Poruszyła się niespokojnie: kto to może być w środku nocy? Narzuciła na siebie swój ulubiony różowy szlafrok w psie łapki i zaciekawiona zajrzała przez wizjer.
Wtedy zobaczyła go po raz pierwszy.
Następnego dnia w pracy przeglądała i segregowała karty medyczne swoich nowych pacjentów. Gdy zwalniały się miejsca po odejściu podopiecznych, bardzo szybko pojawiali się nowi. Nie było próżni. Zawsze coś się działo. Na początku Joanna bardzo przeżywała każde pożegnanie. W większości przypadków nie były to powroty do domu, tylko przejścia do innego świata. Tak to sobie tłumaczyła. Odkąd zaczęła pracować w hospicjum dla dzieci, bardzo się zmieniła. Zaczęła doceniać to, co ma. Przestała rozczulać się nad sobą i użalać nad nieistotnymi, często wyolbrzymianymi problemami. Praca dawała jej siłę i uczyła pokory. Dlaczego wybrała właśnie hospicjum? Co chciała zapomnieć, rzucając się w wir heroicznej nieraz pracy? Nigdy nikomu o tym nie powiedziała…
Kawa z Sandrą zdecydowanie była tym, czego teraz najbardziej potrzebowała. Rozmowa z przyjaciółką pomogła jej zrelaksować się i wrócić do wewnętrznej równowagi po ciężkim dniu. Wygadała się, dała zdrowy upust swoim emocjom. Lubiła Sandrę za jej wrażliwość, szczerość, lojalność i zainteresowanie, jakie okazywała. Znały się już od wielu lat. Poznały się kiedyś na spływie kajakowym organizowanym przez wspólnych znajomych. I mimo iż minęło tyle czasu od tamtego wydarzenia, ich relacja przetrwała. Sandra zawsze wiedziała, co i kiedy należy powiedzieć. Miała niesamowite i rozbrajające poczucie humoru. I za to Joanna ją ceniła.
Kamila spotkała w sklepie. Szukał czegoś na półkach z pieczywem. Gdy go zobaczyła, próbowała się wycofać, ale było za późno. Dostrzegł ją i podszedł, aby się przywitać. – Nie wyglądam dziś zbyt dobrze – pomyślała szybko, wspominając ostatnią bezsenną noc…
Kamil był jej nowym sąsiadem. Tak, tym samym, który podczas nocnej burzy zapukał do jej drzwi. Zdziwiła ją jego śmiałość i pewność siebie. Nie otworzyła mu wtedy, udając, że śpi. Nie chciała się spoufalać, ani pokazywać się w szlafroku. Podejrzewała, że Kamil nie miał złych intencji, a jego nocne najście wynikało ze zwykłej sąsiedzkiej troski. Pewnie słyszał przez ścianę, jak psy piszczały i szczekały podczas burzy.
W czwartek Joanna miała wolne. Postanowiła wyspać się i wypocząć. Kamil zapraszał ją tego dnia na sąsiedzką integracyjną kawę. Umiejętnie się wykręciła, wymawiając się licznymi obowiązkami. Chciała mieć czas tylko dla siebie. Potrzebowała pozbierać swoje myśli. Udawało jej się to tylko w ciszy i samotności, z dala od ludzi i zgiełku ruchliwego miasta. Zapakowała psy do samochodu i pojechała na wieś. Wcześniej wyłączyła telefon i zostawiła w szufladzie. Tylko w taki sposób mogła odnaleźć swój upragniony święty spokój.
Domek na wsi. Wydawało się, jakby na nią czekał. Otwarta brama przyjaźnie zapraszała na rozległą posesję. Joanna rozejrzała się, próbując zauważyć, czy cokolwiek zmieniło się od jej ostatniego pobytu. Trawa wyrosła, wrzosy i rozchodniki kwitły w najlepsze, ozdabiając podwórko pięknymi kolorami. – Jesień – powiedziała do siebie szeptem. – Tamto wydarzyło się też jesienią – przemknęło jej szybko przez myśl. Nie zastanawiając się długo, wyciągnęła do ogrodu duży zielony leżak, koc i poduszkę w czerwone grochy. Na stoliku położyła książkę i postawiła termos z ciepłą ziołową herbatą. Przywołała psy, które z radością zajęły cały leżak, myśląc pewnie, że to specjalnie dla nich została przygotowana tak wspaniała możliwość wylegiwania się w ciepłym jesiennym słońcu. Usadowiła się wygodnie, opatuliła ciepłym kocem i zanim zdołała sięgnąć po książkę, głęboko zasnęła. Psy skorzystały z okazji i cichutko do niej dołączyły, z rozkoszą wyciągając się na wolnych przestrzeniach leżaka.
Obudził ją wieczorny chłód. Przeciągnęła się i wstała, aby trochę się rozruszać. Gwizdnęła na psy, zapraszając je w ten sposób na spacer. Nie musiała dwa razy powtarzać im tego komunikatu. Uradowane od razu znalazły się przy niej, gotowe na wspólną wycieczkę. Szła, próbując przypomnieć sobie, co jej się śniło. Czyżby Hubert? Czy to jego twarz widziała we śnie? Próbowała skupić myśli. Niewiele pamiętała. – Może to i dobrze – pomyślała.
Zjadła przywiezioną ze sobą kolację. Wypiła ciepłą aromatyczną herbatę. Ogarnęła trochę wnętrze domku. Był taki pusty bez jej ukochanej babci Zosi. – I ona także ode mnie odeszła… – załkała cicho. Wspomnienie ukochanej babci, która ją wychowała i była dla niej najważniejszą osobą na świecie, powodowało ból. Coś ścisnęło ją w klatce piersiowej. Otarła łzy i zaczęła zbierać się do powrotu, choć nie miała na niego ochoty. Pomimo nieraz bolesnych wspomnień było jej tu bardzo dobrze. Szum drzew, śpiew ptaków i cała otaczająca ją przyroda sprawiały, że właśnie w tym miejscu czuła się naprawdę szczęśliwa. – Wrócę tu za kilka dni na dłużej – postanowiła z delikatnym uśmiechem. Zapakowała psy do samochodu i wyruszyła w stronę miasta. Droga upływała jej spokojnie. Zaczęła rozmyślać o jutrzejszym dniu. – Będzie dobrze – pomyślała zadowolona. Tak, odpoczęła na wsi. Potrzebowała tego, aby na łonie natury naładować swoje akumulatory. I chyba się udało znów na jakiś czas dojść do ładu z samą sobą.
Kamil zapukał do niej po kilku dniach od ich spotkania w sklepie. Gdy wszedł do środka, położył na stole czekoladki i karmelową kawę. Uśmiechnęła się, jednak nie dając po sobie poznać, że to jedna z jej ulubionych. Zaparzyła kawę. Z lodówki wyjęła wczorajszą sałatkę. Siedzieli przy stole i rozmawiali. Czas szybko upływał. Zanim się zorientowali, minęła północ. Sąsiad pożegnał się, uśmiechając się i dziękując za miły wieczór.
Tej nocy Joanna długo nie mogła zasnąć. Znowu różne myśli kłębiły jej się w głowie. I ta wizyta Kamila. Nie chciała być niemiła, dlatego za którymś razem w końcu zgodziła się na spotkanie. Zresztą przebiegło ono wyjątkowo dobrze. Joanna była tym nawet zaskoczona. Ale dlaczego nie mogła zasnąć? Jakie wspomnienia przywołał w niej Kamil? Z czym walczyła? Od czego kolejny raz tak bardzo pragnęła uciec?
Kilka dni później na posesji domku babci Zosi zastała Stefana. Siedział na krześle przy starym drzewie i coś z wielkim zacięciem strugał w kawałku kory.
– Dzień dobry! – przywitała się radośnie Joanna.
– A, to ty. Witaj! – powiedział Stefan. – Dawno cię tu nie widziałem.
– Byłam kilka dni temu, ale na krótko.
Stefan uśmiechnął się i spojrzał w wielkie niebieskie oczy dziewczyny. Tak bardzo przypominała swoją matkę – osobę, która była mu kiedyś najdroższa na świecie. Gdyby wtedy nie wyjechała, kto wie, może do dnia dzisiejszego byliby razem… Na samo wspomnienie Laury poczuł smutek w sercu. Tak bardzo ją kochał. Jednak nie dane mu było zbyt długo cieszyć się wspólnym szczęściem. Pamiętał każdy szczegół związany z jej wyglądem. Miała taki piękny uśmiech. I ten jej ognisty temperament… Łzy napłynęły mu do oczu. Szybko się otrząsnął, jakby chciał te wspomnienia wyrzucić gdzieś daleko za siebie, aby nie sprawiały bólu. Ale czy było to możliwe? Czy mógłby wyrzucić z serca osobę, która tak wiele dla niego znaczyła?
Joanna poszła na spacer. Tego dnia chciała pobyć sama. Lubiła Stefana, ale jego intensywny wzrok zawsze ją onieśmielał. Nie wiedziała dlaczego. Nie rozumiała tego i dlatego wolała się wycofać na bezpieczną odległość. Nie wnikała, nie analizowała tego. Czuła, że nie mówi jej wszystkiego. Nie nalegała. Cieszyła się, że bezinteresownie dogląda posesji babci Zosi. I to jej wystarczało. Była mu za to dozgonnie wdzięczna. Reszta nie miała dla niej jakiegoś większego znaczenia. Przynajmniej tak jej się wydawało.
Kamil upychał swoje rzeczy do ogromnej walizki z nadzieją, że coś jeszcze się w niej zmieści. Zostały mu do przejrzenia jeszcze tylko szafa i komoda w salonie. Chciał jak najszybciej opuścić to znienawidzone miasto. Nie miał konkretnego planu. – Byle jak najdalej stąd – powtarzał sobie w myślach od kilku godzin.
Spakował się dość sprawnie. Rozejrzał się po mieszkaniu. Na stole położył list, kopertę z pieniędzmi i małe czerwone pudełeczko. Upewnił się, że wszystko zostawia w należytym porządku. Spojrzał na zegarek. Zaklął siarczyście pod nosem, gdy zorientował się, która jest już godzina. Zaczął w pośpiechu wynosić swoje rzeczy do samochodu. Nie było tego aż tak dużo jak na trzy lata, które tu spędził. – Dobra, ostatnie pudło! Nareszcie! – odetchnął z ulgą. Delikatne strużki potu spływały mu po czole. Oddychał ciężko. Pakując karton do bagażnika, zauważył, że nie da rady opanować drżenia rąk. – Jeszcze chwila i ten cały koszmar zniknie raz na zawsze z mojego życia – zapewniał siebie. Wyjmując z kieszeni kluczyki do auta, zauważył, że wciąż jeszcze ma klucze do mieszkania. Podszedł do skrzynki pocztowej i wrzucił je do tej oznaczonej numerem sto dwa.
Gdy wyjechał z ulicy Złotej i skręcił w Myśliwską, poczuł wielką ulgę. Ostatni raz obejrzał się i spojrzał na wielki balkon apartamentu na dziesiątym piętrze, który miał być spełnieniem jego marzeń, a okazał się… Kamil westchnął. – Nie, no nie będę przecież teraz płakał. Muszę się ogarnąć. Dam radę – zapewniał siebie.
Jechał płynnie, delikatnie zmieniając biegi. Nie miał planu. Nie miał pomysłu, co dalej zrobi. Wiedział jedno: chce uciec z tego miasta. Dusił się tym powietrzem i tą atmosferą. Wspomnienia ostatnich trzech spędzonych tu lat przyprawiały go o mdłości. Najpierw euforia, wielkie szczęście, że ma wszystko, o czym tylko może zamarzyć. W korporacji nieustające pasmo sukcesów. Dość sprawnie wspinał się po kolejnych szczeblach kariery. Kobiety za nim szalały. Nie musiał się zbyt długo starać, aby którąkolwiek zdobyć. Same mu się narzucały, składając propozycje nie do odrzucenia. Już na samo wspomnienie niektórych z nich Kamilowi robiło się niedobrze. Dlaczego wybrał właśnie ją? Czy to blask jej błękitnych oczu tak go omamił, że zaledwie po kilku miesiącach znajomości wziął ogromny kredyt na to wspaniałe gniazdko miłości, które z czasem stało się ich wspólnym piekłem? Kamil poczuł, że zaraz zwymiotuje. Zatrzymał się na poboczu. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się dookoła. Na pobliskiej stacji kupił mocną kawę i krakersy. Kwadrans pospacerował trasą pomiędzy zaparkowanym autem a pobliską stacją benzynową. – Co robić? Dokąd się udać? – pytał siebie, czując, że ma w głowie pustkę. – Jadę. Gdziekolwiek. Byle jak najdalej stąd – powiedział głośno do siebie.
Gdy wyjechał z Warszawy, nie miał jeszcze pomysłu, dokąd pojedzie. Po godzinie jazdy bez celu zorientował się, że kierunkowskazy prowadzą go w stronę Białegostoku. Zaśmiał się w duchu. – Niech będzie kraina Zenka! – zgodził się na taką wersję wydarzeń. Nigdy tam nie był pomimo swoich trzydziestu lat dość barwnego życia. Tyle przygód, tyle podróży, a Polska B, jak w jego korporacji określano ten rejon kraju, była wciąż tajemnicą i zagadką. – Ale chichot losu – zaśmiał się, zaklął i przycisnął gaz.
Te trzy lata w stolicy bardzo go zmieniły. Spoważniał, nabrał pewności siebie. Koledzy czasami zarzucali mu, że jest arogancki i gburowaty. Nie przejmował się ich słowami. Robił swoje i nie wnikał za bardzo w to, jak inni go oceniają. Nie miał zbyt wielu przyjaciół. Było w jego życiu kilku kumpli, na których mógł liczyć niemal w każdej sytuacji. Przynajmniej tak mu się wydawało do momentu, kiedy jednego z nich przyłapał na obmacywaniu jego dziewczyny podczas służbowego bankietu. Potem pojawiła się ona – długonoga piękność o wielkich niebieskich oczach i lśniących blond włosach. Szybko stracił dla niej głowę. Już po kilku spotkaniach był przekonany o tym, że to jest ta, z którą chce spędzić całe swoje życie. Po kilku miesiącach zamieszkali razem. Przeżyli kilka szalonych, wspaniałych miesięcy, pełnych wielkich uniesień i namiętności. Kamil zakochał się jak nigdy dotąd. Chciał się dla niej zmieniać, pracować nad sobą, coraz bardziej się starać, aby była z nim szczęśliwa. Bardzo chciał. Jednak miał świadomość swoich ograniczeń i tego, że zdarzają się sytuacje, w których nie potrafi przekroczyć samego siebie. Wiedział, z czego to wynika. Dwa lata terapii pomogły mu stanąć na nogi, zweryfikować swoją przeszłość i zrozumieć siebie. Najtrudniej było wybaczyć – własnemu ojcu i sobie samemu – to wszystko, co się wydarzyło pomiędzy nimi. A teraz jest już za późno. Został tylko grób na cmentarzu, który Kamil odwiedzał raz w roku pierwszego listopada. Któregoś razu napisał list, w którym próbował wyjaśnić ojcu, dlaczego to wszystko tak się potoczyło… Niestety, nie zdążył go już wysłać. Wiadomość o śmierci ojca spadła na niego nieoczekiwanie. Nie zdążył pożegnać się, nie zdążył przebaczyć, nie zdążył w tej relacji nic poukładać. Nigdy nie udało mu się namówić ojca na terapię czy spotkania AA, choć bardzo się starał i próbował wiele razy. Traktował to jako swoją porażkę. W pracy odnosił sukcesy, w życiu osobistym też mu się nieźle układało, przynajmniej do pewnego czasu. Tylko w relacji z ojcem czuł się bezradny i bezsilny. Niewidzialny wróg powoli wykradał mu ojca. I ostatecznie zabrał – dwa metry pod ziemię.
Dojeżdżał do celu – Polski B. – „B” jak Białystok – pomyślał. Uważał to za ironię losu, że on, chłopak z wielkiego miasta, ląduje tu, w takiej dziurze. Ale jeśli to miejsce ma pomóc mu zapomnieć i wyjść na prostą, to dlaczego nie. Nikogo tam nie znał. Nie miał żadnych kontaktów i znajomości powiązanych z tym miejscem. Będzie tu zupełnie obcy i anonimowy. I tego właśnie chciał. Jechał bez celu, jak najdalej od znienawidzonej Warszawy, aby się zaszyć w jakiejś spokojnej mieścinie, zapomnianej przez Boga i ludzi. – Przecież większość nawet nie wie, gdzie to jest – pomyślał rozbawiony. Był przekonany o tym, że to wszystko, co zobaczył i czego doświadczył w stolicy, będzie mógł przeboleć i ukoić właśnie w Białymstoku. Przypomniał sobie stary film U Pana Boga za miedzą i szczerze się zaśmiał. Zastanawiał się, co go tu czeka i czy ten zupełnie inny świat przyjmie go i zaakceptuje z jego nieudanym i rozsypanym życiem. Wiedział jedno: od jutra zaczyna nowy rozdział. Jaki będzie? Tego nie mógł przewidzieć. Co przygotuje mu przekorny los w Białymstoku? Jaki scenariusz napisze mu życie?
Joanna wyszła na balkon, aby pooddychać rześkim porannym powietrzem. Było bardzo wcześnie. Na łąkach rozciągających się dookoła unosiły się gęste mgły. Słońce wstawało leniwie. Miało się wrażenie, jakby chciało jeszcze trochę pospać. Joanna zaczęła rozciągać się, przygotowując się do porannego treningu. Bardzo lubiła te wrześniowe poranki. Jej ogródek, który założyła wiosną na balkonie, nie stracił jeszcze swojej okazałości. Żurawki prężyły się dumnie, eksponując swoje kolory. Rozchodniki, rojniki, słonecznice i inne rośliny skalniakowate tworzyły piękne kolorowe dywany w zielonych skrzynkach, których miała wiele.
Poćwiczyła przez dwa kwadranse. Poczuła się odprężona i zrelaksowana. Zaparzyła kawę i głęboko wciągnęła powietrze, rozkoszując się jej aromatycznym zapachem. Usiadła w swoim ulubionym fotelu w kuchni. To był jej rytuał. Dbała o spokojny początek dnia. Nadszedł czas na przemyślenia, refleksje i ułożenie w głowie planu dnia oraz listy zadań do wykonania. Gdy jakiś czas temu postanowiła zdecydowanie zwolnić tempo swojego życia, lista ta stawała się z każdym tygodniem coraz krótsza. Teraz osiągnęła niezbędne minimum. Joanna bardzo potrzebowała tego, aby w końcu odnaleźć samą siebie. Wiedziała, że najtrudniej jest spotkać się ze sobą. Pomimo to, chciała tego spotkania. Choć początkowo bała się, nie wiedząc, jak to będzie spojrzeć w lustrze sobie samej w oczy po tamtym pamiętnym jesiennym dniu. Jeszcze nie zapomniała. Wciąż widziała twarz Huberta, jego głębokie spojrzenie, miły ton głosu, dotyk, który tak bardzo lubiła, a który za każdym razem przyprawiał ją o rozkoszne ciepło i podniecające dreszcze. Tyle czasu już minęło od tego wypadku, tyle przeżytego bólu i wylanych łez. Do tej pory męczyły ją bezsenne noce. Jakże silne było pragnienie, aby w końcu się wyspać, zapomnieć i obudzić się w zupełnie nowej rzeczywistości. Może gdyby nie nalegała tak na ten wyjazd, Hubert nadal budziłby się przy niej każdego poranka, a ona szczęśliwa, wtulona w jego ramionach pieściłaby go czułymi delikatnymi pocałunkami? Ale kto mógł przewidzieć, że tak niespodziewanie pojawi się biały szkwał na jeziorze Śniardwy? Joanna zawsze zastanawiała się nad tym, dlaczego to właśnie ona przeżyła, a jej ukochany, który próbował ją uratować, utonął? Nie mogła sobie tego wybaczyć. Wolałaby zginąć, niż żyć z takim bagażem. Nigdy nie pogodziła się z utratą Huberta. Czas nie zaleczył ran. Przez pół roku po tym zdarzeniu nie wstawała z łóżka. Nie dała rady. Nie chciała żyć. Uważała, że to niesprawiedliwe, iż nie dano jej w tej kwestii wyboru. I dlatego miała w sobie tak wiele żalu o to wszystko, co zgotował jej los.
Hubert pogwizdywał z zadowoleniem, patrząc w kalendarz. Odliczał już dni do wyjazdu nad jezioro. Cieszył się z nadchodzącego, jakże upragnionego urlopu. Potrzebował wypocząć i oderwać się od prozy życia. Na myśl o spędzeniu kilku dni w towarzystwie Joanny robiło mu się ciepło na sercu. Wiedział, że będzie obecna także Sandra, przyjaciółka Joanny, ale raczej nie miał nic przeciwko temu. Stare sprawy uważał za zakończone. Wierzył w lojalność Sandry, życząc jej jak najlepiej. Liczyła się tylko ona – Joanna. Poznał ją zupełnie przypadkiem. Wpadli na siebie w galerii. Oboje się spieszyli. Doszło do zderzenia, na skutek którego Joanna upuściła część swoich rzeczy. Natychmiast obrzuciła go złowrogim, pełnym wyrzutu spojrzeniem. Hubert próbował przeprosić, ale nagle poczuł, że nie da rady wykrztusić z siebie ani jednego sensownego słowa. Coś tam zaczynał dukać, coś próbował sklecić naprędce, ale spostrzegł po wyrazie twarzy napotkanej dziewczyny zbierającej z ziemi swoje rzeczy, że się tylko kompromituje. Zamilkł zupełnie, bo wydawało mu się, że usłyszał cicho wypowiedziane pod jego adresem niecenzuralne słowa. Odszedł z pośpiechem. – Wariatka jakaś – pomyślał.
Ich drugie spotkanie również przebiegło dość nietypowo. Po zakończonych zakupach Hubert zjechał na podziemny parking. Podszedł do swojego auta i aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Na jego twarzy malowała się wściekłość. Tak, był wkurzony. Zobaczył za wycieraczką kartkę z informacją: „Przepraszam, chyba niechcący trochę zarysowałam. Proszę o kontakt”. Hubert kolejny raz oglądał porysowany bok. Nie mógł uwierzyć, że jakaś cizia śmiała zarysować jego nowiutkie BMW. – Chyba? Trochę? Niechcący? – cedził przez zęby do siebie. – Jakaś walnięta baba – skwitował.
Następnego dnia próbował zadzwonić pod podany numer. Niestety, było to zadanie niewykonalne, bo pani „niechcący” równie niechcący zostawiła zaledwie pięć cyfr swojego numeru telefonu. Hubert westchnął bezradnie. – Nie wierzę. To jakiś żart? – Ton jego głosu zdradzał znaczne zdenerwowanie. Postanowił wykonać dziesięć kombinacji, zakładając, że brakuje właśnie ostatniej cyfry. – Jak ją tylko dorwę, to… – syknął. Ale w sumie nie wiedział, co zrobi, kiedy dorwie ową panią. Wybierając numer po raz kolejny, nacisnął siódemkę. – Szczęśliwa siódemka? – pomyślał. Tym razem wydawało mu się, że trafił…
– O, to pan. – Osoba po drugiej stronie wyraźnie się ucieszyła. – Dobrze, że pan dzwoni. Czy wszystko w porządku? Jest tam pan? – dopytywał wdzięczny, niemalże anielski głos.
– Tak. – To było jedyne słowo, które dał radę z siebie wydobyć. – Zadzwonię później – dorzucił szybko i rozłączył się. Poczuł, jak robi mu się gorąco. – Co jest? – burknął do siebie. Cizia wydawała się być zachwycona tym, że zadzwonił. Jakby czekała na ten telefon przez całe swoje życie. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie.
Hubert przygotował sobie mocnego drinka. Pijąc, rozmyślał, co ma teraz z tym wszystkim zrobić. – Jak ją ukarać, aby na długo zapamiętała daną jej przez niego lekcję? – głowił się i zapewniał siebie, że na pewno coś zaraz wymyśli. Zawsze czuł się panem każdej sytuacji. Przywykł do tego, że to on dyktował warunki, a inni musieli mu się podporządkowywać. Tego oczekiwał. Nie znosił sprzeciwu. Krytyki nie przyjmował. Lubił rządzić. Planował doskonale każdy etap swojego poukładanego i nieskazitelnie uporządkowanego życia. Źle znosił nieprzewidziane sytuacje, które potrafią nieraz nieproszone wkraść się jak złodziej. A tu nagle jakaś cizia (jak ją w myślach nazywał) swoim pojawieniem się wywróciła do góry nogami jego świat. Pojawiła się jak wiatr, nie wiadomo skąd. Była nieznośnym trzpiotem, tak na pierwszy rzut oka oceniłby ją każdy przeciętny zjadacz chleba. Ale miała w sobie coś, co zaintrygowało Huberta.
Sandra żyła z lekkim poczuciem winy. Nie to, żeby miała wyrzuty sumienia. Nie. Ona miała zaledwie bardzo lekkie poczucie winy. Wina to zbyt wielkie słowo. Takie małe przewinienie, niewinny grzeszek, który na pewno mógłby przydarzyć się nie tylko jej.
Bardzo ceniła sobie przyjaźń z Joanną. Staż ich znajomości był już całkiem spory. Lubiła wspólne spotkania, pogaduszki do czwartej nad ranem, rozpoczynanie kolejnej butelki słodkiego wina, za którym obie przepadały. Wymieniały się sukienkami, gdyż miały zbliżony do siebie rozmiar. Razem chodziły na zakupy. We dwie wyjeżdżały na ekskluzywne wakacje do ciepłych krajów. Doskonale wiedziały, o czym nie należy wspominać po powrocie do codzienności. Zdawałoby się, że są nierozłączne. Zawsze razem. Dużo wspólnie przebywając, nie musiały mówić zbyt wiele o swoich uczuciach. Każda doskonale i niemalże bezbłędnie rozumiała i dostrzegała to, co akurat działo się we wnętrzu tej drugiej. I tak było aż do momentu, kiedy nagle w życiu Joanny pojawił się Hubert. Gdy przyjaciółka zupełnie straciła dla niego głowę, przestała już być dyspozycyjna i mieć nieograniczony czas na wspólne babskie posiadówki. Sandrę nie zadowalały telefony czy zaledwie godzinne wypady na obiad gdzieś w centrum Białegostoku. Poczuła się opuszczona i poniekąd zdradzona przez przyjaciółkę. Próbowała porozmawiać, jakoś delikatnie poruszyć ten temat. Jednak nie przyniosło to żadnej poprawy. Była sfrustrowana, zła i zazdrosna o jakiegoś tam Huberta.
Jednak dla Joanny nie był to tylko jakiś tam Hubert. I Sandra doskonale o tym wiedziała. Czuła, że traci bezpowrotnie coś, co wcześniej nazywała prawdziwą przyjaźnią. Nie mogła się z tym pogodzić. Nie umiała i nie chciała. Wiedziała, że nie zniesie kolejnego porzucenia. Żadne nowe rozstanie nie wchodziło w grę. Na pewno nie!
Wiele zmieniło się po wspólnym grillu, mocno zakrapianym drogimi trunkami. Sandra miała wtedy bardzo dobry humor. Było to doskonale widoczne, gdy Hubert, dbając o gości zorganizowanej przez siebie imprezy, kolejny raz napełnił jej kieliszek. Spoglądała na niego z coraz większym zainteresowaniem. – Może nie jest on taki zły, jak mi się wcześniej wydawało? – powtarzała sobie w duchu. Zaczęła mu się uważniej przyglądać. Zdała sobie sprawę z tego, że wcześniej zupełnie nie dostrzegała, jak bardzo jest przystojny. Zauważyła jego dobrze zbudowaną, wyrzeźbioną zapewne na siłowni klatę, silne ramiona i głębokie, pociągające spojrzenie, które w połączeniu z jego szelmowskim uśmieszkiem na pewno działało na każdą kobietę.
Do końca imprezy Sandra ukradkiem obserwowała Huberta. Widziała, jak wodzi wzrokiem za Joanną, jak impulsywnie reaguje, gdy koło niej zaczynają pojawiać się inni mężczyźni. Była czujnym i dość bystrym obserwatorem. Natychmiast wychwyciła moment drobnej sprzeczki Joanny i Huberta. Uśmiechnęła się. Może jednak nie byli aż tak idealną parą, za jaką ich do tej pory uważała? Wymiana zdań przybierała na sile. Sandra widziała, jak Hubert odepchnął Joannę. Uśmiechnęła się i wstała z fotela, z którego obserwowała ich oboje. Musiała zainterweniować. Tylko po której stronie stanąć? Ze zdziwieniem stwierdziła, że do końca tego nie wie.
Stefan był starym kawalerem. Tyle pogłosek krążyło po okolicy na jego temat. Śmiał się tylko, eksponując swoje białe zęby, gdy strzępy plotek co jakiś czas dochodziły do jego uszu. Nigdy nie narzekał na brak powodzenia. Był dość urodziwym mężczyzną. Kobiety często łakomie na niego zerkały, gdy ogolony i elegancko ubrany szedł na niedzielną mszę. Mógłby zapewnić spokojne i dostatnie życie jakiejś przedstawicielce płci pięknej. Dlaczego zatem był sam? Wielu się nad tym zastanawiało. Ludzie wiedzieli, że Stefan skrywa w sobie jakąś głęboką i smutną zarazem tajemnicę. Nie był w rozmowie zbytnio wylewny, jednakże ludzie do niego lgnęli, bo był dobrym słuchaczem. Cierpliwie, w milczeniu potrafił wysłuchać niejednej historii. Życie znał od podszewki. Doświadczył w nim i biedy, i bogactwa. I miłości, i żalu. Przyjmował pokornie to, co przynosił mu los. Lubił ciszę i samotność. Wydawałoby się, że stronił od ludzi. Jednak ci, którzy go dłużej znali, nie odnosili takiego wrażenia. W sąsiedniej wsi byli tacy, którzy pamiętali, że w zamierzchłych czasach był szaleńczo zakochany w Laurze, ale jak to było dokładnie, nikt do końca nie wiedział. Jedno było pewne: dusza Stefana skrywała wiele sekretów.
Stefan chętnie i często wyjeżdżał na wyprawy w góry. Długie piesze wędrówki rozpoczynane zaraz po wschodzie słońca przynosiły mu ulgę i ukojenie. Czuł się nadzwyczaj dobrze wśród dzikiej przyrody, zwłaszcza na trudnych szlakach, które nie cieszyły się zbyt wielką popularnością. Lubił szczególnie jesień, gdy dni stawały się coraz krótsze, a drzewa przywdziewały barwne suknie. Jesień w górach była dla Stefana magicznym doznaniem. Najpiękniejsze widoki, które zamiast na zdjęciach utrwalał tylko w sercu, kontemplował właśnie jesienią. No i była kiedyś przecież taka jedna jesień, której nie zapomni do końca swoich dni. Na taką jesień warto czekać przez całe swoje życie. Ta jego jedyna jesień nazywała się Laura.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Marzenia spełniają się jesienią
ISBN: 978-83-8219-946-8
© Marta Nowik i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Maria Ślęczka
Korekta: Konrad Witkowski
Okładka: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek