Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wśród książek można znaleźć nie tylko piękne historie, lecz także nowe życie...
Karina wychowywała się w domu dziecka, marząc o przyszłości innej niż ta, która bywa udziałem wielu jej rówieśników. Na szczęście los okazuje się dla dziewczyny łaskawy i daje jej szansę na spełnienie dziecięcych pragnień. Praca w księgarni pozwala jej na to, by do wszystkich tych historii, które ją otaczają, dopisać własną – niepowtarzalną i pełną nadziei...
Ta wzruszająca opowieść, powstała z potrzeby serca i wciąż żywych wspomnień autorki. Marta Nowik doświadczenia, które zdobyła, pracując w domu dziecka, wplotła w przejmującą historię dziewczyny pragnącej za wszelką cenę wyrwać się z traumy dzieciństwa spędzonego w „bidulu”.
Pamiętnik Kariny, pełen autentycznych emocji i poruszających refleksji, to wyjątkowe świadectwo młodej kobiety, która z bolesnych doświadczeń przeszłości potrafiła uczynić swoją siłę i dzięki niej rozpocząć nowe życie.
Nowe życie Kariny to niezwykle przejmująca opowieść o dziewczynie, która pomimo przeciwności losu
i doznanych krzywd uczy się żyć w nowej rzeczywistości. Autorka dotyka niezwykle wrażliwych, niełatwych tematów. To powieść, obok której nie można przejść obojętnie. Jej przesłanie jest proste: bądź dobrym człowiekiem, bo to, co dajesz, otrzymujesz. Polecam z całego serca!
Ewelina Kwiatkowska-Tabaczyńska, Zaczytana Ewelka
Marta Nowik - autorka kilku powieści obyczajowych. Przede wszystkim uwielbia studiować! Jest absolwentką trzech kierunków studiów magisterskich oraz pięciu podyplomowych. Obecnie studentka czwartego roku psychologii.
Mieszka na pięknym, malowniczym i wielokulturowym Podlasiu. Uwielbia spacery z psami, lubi zagadki kryminalne, kocha podróże, kontempluje zachody słońca. Inspiracje do pisania czerpie z ciszy i z przyrody. Niepoprawna optymistka, rozważna i romantyczna jednocześnie. Szuka tego, co dobre, prawdziwe i piękne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska Adiustacja językowo-stylistyczna: Joanna Kłos Korekta: Dorota Marcinkowska | Na Pomoc Tekstom Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki: Lena Wójcik Zdjęcie na okładce: annebel146 / Adobe Stock
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są wyłącznie zabiegiem literackim. Jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydanie I | Kraków 2024 EBOOK ISBN: 978-83-68031-24-9
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
wydawnictwoemocje.pl
Plik przygotował Woblinkwoblink.com
Dzieciom, które miały w życiu pod górkę...
Macie czasami wrażenie, że to, co się dzieje dookoła, jest od was zupełnie niezależne? I chociaż dotyczy bezpośrednio waszej codzienności, nie możecie zrobić zupełnie nic, by cokolwiek zmienić? Ja już dawno przestałam ogarniać własne życie. Nie rozumiałam absolutnie nic z tego, co się w nim działo. Przestałam się nad tym głębiej zastanawiać, gdy zdałam sobie sprawę, że jestem tylko pionkiem w toczącej się grze. Zdecydowanie nie miałam szans na wygraną…
Nazywam się Karina. Dla przyjaciół Karo. Mam siedemnaście lat i mieszkam w domu dziecka. Spędziłam tu dzieciństwo. Nie znam innego życia. Gdy słyszę pytania, czy nie wolałabym trafić do rodziny zastępczej, wzruszam tylko ramionami. Bo czego mam żałować? Odkąd pamiętam, byłam brzydka i wredna. Nie prezentowałam się dobrze. I pomimo próśb i błagań moich wychowawczyń z placówki podczas każdej kolejnej wizyty zaprzyjaźnionych z bidulem osób wypadałam coraz gorzej.
Miałam tam niewielki, w miarę przyzwoicie urządzony pokój. Bywało, że dzieliłam go z jedną lub dwiema dziewczynami, które wcześniej czy później odchodziły do „nowej cioci”. Czasami cioci towarzyszył wujek. Nie cierpiałam, gdy kazali nam tak nazywać zupełnie obce osoby, które nas odwiedzały. Dla mnie byli to ludzie, którzy zaspokajając swoje zbyt wybujałe ego, chcieli się lepiej poczuć. Niektórym się wydawało, że mają do spełnienia wielką misję, od której przebiegu zależą dalsze losy świata. Najgorsi jednak byli ci, którymi kierował pociąg do pieniędzy. Z nimi było najtrudniej, gdyż z reguły nieźle się kamuflowali.
Za miesiąc święta Bożego Narodzenia. Tak wyczekiwane przez dzieci ze szczęśliwych rodzin, jednocześnie tak znienawidzone przez podopiecznych domu dziecka. W naszym bidulu po wielu latach starań i daremnych wysiłków wychowawczynie, dla świętego spokoju, przestały wierzyć w to, że poczujemy się szczęśliwi w ten jeden ich zdaniem magiczny wieczór. Kończy się na symbolicznym przystrojeniu placówki, średnich rozmiarów choince i zwyczajnej wieczerzy wigilijnej. Przeważnie bez zapraszania nadętych bufonów, którzy lubili się tu pokazywać i robić sobie z nami fotki. Na wizyty właśnie w okolicach świąt bądź kampanii wyborczych byli szczególnie chętni. Reszty nie trzeba tłumaczyć. W końcu kogo nie rozczulają zdjęcia z biednymi, porzuconymi wychowankami domu dziecka?
Dziś na obiad wątróbka. Nie cierpimy jej, choć wmawia się nam, że jest zdrowa. Dzięki takim dniom jak ten bezdomne psy i koty z naszej ulicy, a nawet całego osiedla, będą miały królewską ucztę. Maksymilian zgłosił się na ochotnika, żeby zwymiotować w kącie w celu odwrócenia uwagi dorosłych. W tym czasie dłonie pozostałych sprawnie pakowały wątróbkę do kieszeni. Część z nas miała przygotowane woreczki, dzięki czemu zapach tego wspaniałego specyfiku nie wsiąkał w ubrania. Ci, którzy byli nieprzygotowani, musieli szybko ubrudzić swoje rzeczy, żeby można było oddać je do prania.
Maks był z nami od kilku lat. Dobrze pamiętam dzień, w którym go do nas przywieziono. Padało, a właściwie niemiłosiernie lało. Była sobota, więc nie wyganiali nas do szkoły z nadzieją, że będziemy zdobywać tam wiedzę. Podjechało znajome nam stare niebieskie auto. Byliśmy na to przygotowani. Od godziny staliśmy w oknach na czatach.
– Jest! – Okrzyk Krystiana wyzwolił w nas gotowość.
Mieliśmy zabrać się do roboty, jak tylko nowy przekroczy próg. Jednak na widok zapłakanej twarzy niewysokiego nastolatka odruchowo odłożyliśmy przygotowane na ten moment pająki, żaby i wystraszone myszy. Musiały zaczekać na kogoś innego.
Niesamowite było to, że jako dzieci po przejściach doskonale wyczuwaliśmy wszelki fałsz, zarówno u rówieśników, jak i u dorosłych. Ból na twarzy Maksymiliana był bardzo prawdziwy. Nikt z nas nie miał wątpliwości, że z chwilą wejścia do tego miejsca został jednym z nas.
Zdarzało się, że nazywali nas psychopatami. My jednak mieliśmy swojego rodzaju empatię, którą starannie ukrywaliśmy, aby nikt nas nie zranił. Nie byliśmy bez serca, jak niejednokrotnie twierdził Romek, policjant, który lubił nas straszyć, czym tylko się dało. Jego wyszukane metody okazywały się nietrafione i nieskuteczne. W jego przekonaniu natomiast trafiały na zły grunt.
Tak, dla wielu byliśmy złym gruntem. Glebą, na której nie dało się nic zasiać. Niezależnie jednak od tego, co mówili o nas inni i jak bardzo zaleźliśmy im za skórę, nie byliśmy aż tak źli. Przypięto nam łatki zdeprawowanych dzieciaków z bidula, które na ulicy czy w szkole lepiej omijać z daleka. I bez względu na to, co ktokolwiek z nas zrobił i ile stron zawierały nasze akta, dla siebie nawzajem byliśmy ważni.
Każde z nas miało swoją historię. I to nie tylko taką, jaką zanotował pracownik opieki społecznej. Nasze historie były prawdziwe. Przesiąknięte realiami do szpiku kości. Nieraz opowiadaliśmy je sobie lub jedynie streszczaliśmy, siedząc nocą po ciemku w jednym z pokoi. Chowaliśmy się przed wychowawcami, co nie było trudne. Czasami ktoś z nas ukradł jakąś świeczkę, którą zapalaliśmy na spotkaniach. Jej blask zabawnie migotał na naszych poruszonych twarzach, nieraz mokrych od łez, a czasem niewzruszonych jak kamień.
– Karo, co chcesz dostać na święta? – usłyszałam, gdy jak zwykle z wielką radością wybierałam się do szkoły.
Ta kobieta naprawdę sprawiała wrażenie miłej. Była tu nowa, co wiele wyjaśniało. Nie zależało nam na tym, aby poznać jej imię. Pracownicy często się zmieniali. Nie chcieliśmy się do kogoś przywiązywać na chwilę.
– To, co w ubiegłym roku! – powiedziałam, malując grubo rzęsy fioletowym tuszem.
– Czyli co? – zapytała zaciekawiona i usatysfakcjonowana, że tak świetnie jej idzie nawiązywanie kontaktu.
– Czyli nic! – rzuciłam, nakładając na usta ognistoczerwoną szminkę.
Wyraz jej twarzy wydał mi się głupkowaty. Owszem, starała się, ale ja nie widziałam w tym najmniejszego sensu. Nie chciałam jej nic ułatwiać. Nikomu nie ułatwiałam. Z tego byłam znana. Dostrzegłam, że chciała coś jeszcze powiedzieć. Byłam szybsza.
– Daruj sobie! – uprzedziłam ją i wybiegłam z pokoju, słysząc, jak Rozalka drze się na dole, że znowu się spóźnimy.
Do szkoły spóźnialiśmy się prawie zawsze. To było dla nas normą. Potrafiliśmy znaleźć tysiąc powodów, dla których nie dotarliśmy na czas. Kto mądry, odpuszczał i nie wnikał w ten temat. Kto czuł, że musi nas wychowywać, przegrywał na starcie. Tak to działało w naszym świecie.
Rozalka była drobną dziewczyną o przeraźliwie chudych nogach. Raz nawet sobie wyobraziłam, jak wichura ją porywa i niesie hen, daleko stąd. Nie wiem, czy Rozalka ucieszyłaby się z takiego obrotu spraw. Ja się od razu uśmiechnęłam, widząc oczami wyobraźni, jak frunie nad bidulem i kolorowymi dachami naszego miasta.
Lubiłam Rozalkę. Była autentyczna. Mówiła szczerze, co myśli, choć wielu się to nie podobało. Miałam nieodparte wrażenie, że gdy była chora, nauczyciele oddychali z ulgą, że jej nie ma w szkole. Bawiły mnie tego typu sytuacje. Sprawiało mi radość pozdrawianie od niej wytypowanych nauczycielek, które na dźwięk jej imienia bladły, otwierały okno i – w swoim mniemaniu umiejętnie – zmieniały temat.
Zawsze paliłyśmy w drodze do szkoły. To nas odprężało. Kiedyś, gdy byłyśmy młodsze, przyłapał nas Romek. Pokazałyśmy mu języki i uciekałyśmy od niego, śmiejąc się do rozpuku. Dla nas to była świetna zabawa. Groził, że wsadzi nas do więzienia, gdy tylko będziemy pełnoletnie. Odrzekłyśmy zgodnie, że trzymamy go za słowo.
– Patrz, kto idzie! – Rozalka wskazała ruchem głowy kogoś, na spotkanie z kim nie byłam dziś gotowa.
– Bartek? – Poczułam, że ze stresu dostałam wielkiej chrypy.
– Cześć, laski! Dokąd lecicie?
Podobała mi się jego wiecznie stercząca grzywka. Był bardzo przystojny. Dziewczyny za nim szalały. Na pewno mu to imponowało.
– Do szkoły.
Zdawało się, że Rozalka rozbawiła go tym, co właśnie powiedziała. Zaśmiał się. Ja nie dałam rady wykrztusić z siebie słowa. Pewnie i tak nie powiedziałabym niczego mądrego. Zresztą czy taki chłopak mógłby spojrzeć właśnie na mnie? Wydało mi się to niemożliwe. Ostatnio w galerii handlowej przystawiał się do mnie jakiś stary dziad. Coś tam gadał od rzeczy, chciał zrobić mi zakupy. Zwiałam do windy. Wyszłam drugim wyjściem, oglądając się raz po raz, czy za mną nie idzie.
– Fajne spodnie – powiedział Bartek, wskazując na moje nogi.
Spojrzałam na stare jeansy, które ostatnio jeszcze mocniej pocięłam. Ubranie sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało się rozpaść na tysiąc drobnych kawałków, jednak mnie to nie przeszkadzało. Moje spodnie, moja sprawa.
– Dzięki. – Tylko tyle dałam radę powiedzieć, unikając jego wzroku.
Nie chciałam, by na mnie patrzył. Wiedziałam, że jestem brzydka jak noc. Faceci, którzy się na mnie gapili, myśleli tylko o jednym. Mnie nie zależało na tego typu kontaktach. Nie miałam na to ochoty. Stroniłam od innych osób, nie spodziewając się od nich niczego dobrego. Poza tym wcale nie znałam dobrych ludzi. Spotykałam albo złych, albo bardzo złych. Moja historia nie zmieściłaby się na kartach jednej książki. To musiałaby być kilkutomowa saga.
– Wpadajcie w sobotę na imprezę do starej stodoły – powiedział Bartek i zdawało mi się, że zaproszenie kieruje głównie do mnie.
Stodołą nazywaliśmy opuszczoną kamienicę, na której wisiała tablica informująca o zakazie wstępu, gdyż budynek groził zawaleniem. Lubiliśmy się tam spotykać, może dlatego, że było to zakazane miejsce. A takie smakują najlepiej! Często robiliśmy to, czego nam zabraniano, niezależnie od konsekwencji, głównie, by udowodnić innym, jak bardzo się tym nie przejmujemy. Karano nas, straszono kuratorami, ośrodkami wychowawczymi, policją, a my i tak swoje. Czuliśmy się wolni. Wiedzieliśmy, że już gorzej w naszym życiu raczej być nie może. A jednak – nieraz się okazywało, że mogło być. Nie martwiliśmy się tym zbytnio. Każde z nas w ten sposób próbowało zagłuszyć swój wewnętrzny ból. Próbowało, bo do końca się nie udawało…
– Fajny ten Bartek – podsumowała Rozalka, gdy zostałyśmy same.
– Nie wiem. Być może – bąknęłam.
– Nie wiesz? Dziewczyno, on na ciebie leci! Widziałam, jak na ciebie patrzy.
– Przesadzasz. Na mnie nikt normalny nie poleci. Musiałoby być z nim coś nie tak.
– Karo! Co ty mówisz!?
– Jest, jak jest – odparłam, wypatrując za drzewami budynku szkoły, do którego zmierzałyśmy. Nie dlatego, że lubiłam szkołę. Chciałam jak najszybciej zakończyć temat Bartka. Robił się niewygodny. Nie lubię, jak mnie coś uwiera.
Czas spędzony z babcią Krysią za każdym razem wydawał mi się niezwykły. Co ta kobieta miała w sobie, że każdy do niej lgnął i pragnął choć przez chwilę być blisko? Zastanawiałam się nieraz, dlaczego babcia nie zabrała mnie do siebie. Pewnie sąd nie pozwoliłby starszej, schorowanej kobiecie na pełną opiekę nade mną. Poza tym to była moja przyszywana babcia. Prawdziwej od dawna nie miałam. A kiedy jeszcze miałam, to marna była z niej pociecha, więc na jedno wychodzi.
– Na pewno jesteś głodna. Umyj ręce i siadaj do stołu. Zaraz podgrzeję ci gołąbki, które tak lubisz.
Krystyna – lubiłam ją tak nazywać – jak zwykle o wszystkim pomyślała. Nie miała pewności, czy przyjdę, a mimo to zawsze znajdowała w swojej wielkiej lodówce coś, co lubiłam. Chwile spędzone w tym miejscu za każdym razem dawały mi namiastkę domu, którego nie miałam. Bo domu dziecka nie nazywałam swoim. Często z przekąsem określałam go mianem schroniska dla bezdomnych psów, ale nie chcecie wiedzieć, dlaczego akurat tak mi się kojarzył.
– Byłaś dziś w szkole?
– Tak – skłamałam bez zająknięcia się i obciągnęłam niżej mankiety starej, rozciągniętej bluzy, bo miałam wrażenie, że babcia dostrzegła nacięcia na nadgarstkach.
To była dobra kobieta. Nie miałam jednak serca jej we wszystko wtajemniczać, szczególnie w ciemne strony mojego życia. Po co ma wiedzieć, jak jest naprawdę? Niech wierzy, że świat jest dobry, a ludzie wspaniali. Zakładałam, że nie zrozumie, dlaczego my, dzieci z domu dziecka, tniemy się na potęgę, aby rozładować buszujące w nas napięcie i emocje, z którymi sobie nie radzimy.
Zabawne jest to, że gdy w rodzinie zastępczej odkryją tnącego się podopiecznego, od razu jest wielka afera, szukanie winnych i wytykanie palcami: kto zauważył, kto nie zauważył. W placówce to był chleb powszedni. Czekało nas za to słowne upomnienie i groźby odebrania tych kilku marnych przywilejów, które nam łaskawie darowano. Czasem kończyło się wizytą u psychologa, ale w większości przypadków był to czas zmarnowany dla obu stron. Bardzo szybko nauczyliśmy się mówić to, co chciano usłyszeć w gabinecie i z czego najbardziej cieszyli się wychowawcy – bo mogli wpisać w planach pracy z dzieckiem, czego dokonali.
– Jakie oceny szykują się na półrocze? – spytała Krystyna.
– Będę miała tylko dwie jedynki.
– A reszta?
– Reszta to same dwójki – odparłam z dumą.
– Nikt wam tam nie pomaga w lekcjach?
Babcia nie używała określenia „dom dziecka”. Przeważnie nazywała to miejsce „tam”. Nie rozumiałam, dlaczego niektórzy dorośli boją się wypowiadania na głos pewnych słów. Nam przychodziło to z łatwością.
– Pomagają. Wolontariusze. Dzięki temu mam większość dwójek. Odrabiają za nas lekcje, bo widzą, że my sami nic nie ogarniamy.
– No tak, no tak… – Babcia nie wydawała się zaskoczona takim obrotem spraw. Miałam zresztą nieodparte wrażenie, że nic nie było w stanie jej zaskoczyć. Taka z niej była znawczyni życia.
Na deser dostałam szarlotkę z lodami, którą uwielbiałam. Przepadłam, delektując się nią. Była nieziemsko dobra. Jeśli niebo istnieje, to taki musi być jego smak.
Z tym niebem to zawsze był problem. Wszyscy nam mówili, że jesteśmy źli i zepsuci. Uwierzyliśmy, że tak jest, i nawet nie próbowaliśmy tego zmienić. Bo i po co? Niech dorośli się cieszą, że mają rację. W końcu to oni są najmądrzejsi.
O niebie najpiękniej opowiadał nam ksiądz Adam. Przychodził do nas od czasu do czasu i rozmawiał z nami na różne tematy. Nie bał się nas. Tym nam zaimponował. Akceptował nas takimi, jakimi jesteśmy. Nie udawaliśmy przed nim grzecznych dzieci. On nie starał się nas umoralniać, czym szybko zdobył nasz szacunek. Był prawdziwy. Zauważyliśmy, że wielu dorosłych go nie lubi. Tym bardziej pozwoliliśmy mu zostać jednym z nas. Ksiądz Adam był raperem. Nagrywał teledyski. Słuchaliśmy jego kawałków wieczorami, naruszając ciszę nocną. To pewnie dzięki nam liczba ich wyświetleń się w ostatnim czasie podwoiła.
Niebo miało na nas czekać. Każde z nas dostanie tam kiedyś własne mieszkanie. Przynajmniej tyle zrozumieliśmy z lekcji z księdzem Adamem. Patrzyliśmy na niego wielkimi ze zdziwienia oczami. My, którzy tu, na ziemi, nie mieliśmy własnego domu, żyliśmy na koszt państwa, co nieustannie nam wypominano, a o cieple rodzinnego ogniska mogliśmy tylko pomarzyć. Choć woleliśmy nie snuć marzeń, bo to za bardzo bolało. Unikaliśmy w ten sposób rozczarowań. Nie mieliśmy wielkich oczekiwań. Z zasady też nikomu do końca nie ufaliśmy. Różne osoby pojawiały się w naszym życiu i znikały. Nie liczyliśmy, że zagoszczą na dłużej. Nie zakładaliśmy, że zostaną na zawsze. Niczego nie zakładaliśmy.
Niektórym pomagaliśmy odejść. Nie było to trudne. Lubiliśmy robić zakłady, kto ile wytrzyma. Szukaliśmy słabych stron. Jeśli wyczuwaliśmy fałsz czy obłudę, nie mieliśmy dla nich litości. Karaliśmy ich za wszelkie krzywdy wyrządzone nam przez dorosłych. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyliśmy, bo czasami do końca nie rozumieliśmy, co się z nami działo i dlaczego zachowujemy się tak, a nie inaczej.
– Jakie plany na święta Bożego Narodzenia? – zainteresowała się Krystyna.
– Jeszcze nie wiem. Niektórzy pojadą do swoich rodzin. Pozostali, czyli większość z nas, zostaną.
„Do rodzin” – to zawsze dziwnie brzmiało. Część z nas, placówkowych dzieci, jak nas określano, miała żyjące rodziny. Mało kto był sierotą. Kiedyś jedna pani redaktor zapytała nas przy okazji spotkania, czy wolelibyśmy wrócić do domów, z których nas zabrano, i tam żyć. Zdziwiliśmy się tym pytaniem. Ktoś z dorosłych szybko wtedy zareagował. Zabroniono tej bystrej pani z nami rozmawiać. Była miła, ale strasznie głupia.
– Ty zostaniesz – bardziej stwierdziła, niż zapytała Krystyna.
– Tak. Zawsze zostaję.
Babcia pokiwała tylko swoją siwą jak gołębica głową. Nie wiem, czy mnie rozumiała, ale przynajmniej nie próbowała się wymądrzać, jak to czynili niektórzy, doprowadzając mnie do furii.
– Przyjdziesz do mnie na święta?
Nie miałam serca jej powiedzieć, że po ostatnich raczej mnie do niej nie puszczą. Trochę nawywijałam, wykorzystując jej dobroć i chwilami naiwność. Będąc pod jej opieką, uciekłam, aby spotkać się ze znajomymi. Okradliśmy wtedy sklep monopolowy. Nie było tego dużo, ale kamery uchwyciły nasze twarze i niebawem nas złapano. Gdy policja zapukała do drzwi Krystyny, ta spała w najlepsze. Była przekonana, że ja w drugim pokoju oglądam świąteczne filmy.
– Zapytam wychowawców – odrzekłam zgodnie z prawdą.
Babcia była znajomą mojej mamy. Kiedyś nawet razem pracowały. Pozostawały w dobrych relacjach aż do momentu, gdy coś się wydarzyło. Niewiele pamiętam. Miałam wtedy zaledwie kilka lat. A może nie chcę pamiętać? Umysł ludzki ma niesamowitą zdolność wypierania tego, co przykre i bolesne. Być może tak było w moim przypadku.
– Weź jeszcze jeden kawałek szarlotki. – Babcia podsunęła bliżej talerz w drobne kolorowe kwiatki.
Chociaż miałam wrażenie, że zaraz pęknę, nie odmówiłam. W życiu nie jadłam tak pysznego ciasta. Byłam pełna jak bąk, ale szarlotka babci musiała się jeszcze zmieścić. W domu dziecka ciasto dostawaliśmy w niedziele i święta. U Krysi, niezależnie od tego, którego dnia tygodnia przyszłam, zawsze była niedziela. I to najpiękniejsza i tak słoneczna, jak tylko można sobie wyobrazić.
– Napisałaś już list do Świętego Mikołaja?
– Babciu, babcia chyba nie wierzy w jego istnienie? – oburzyłam się.
– Cicho! Bo jeszcze nas usłyszy i będzie mu przykro. On naprawdę przejmuje się takimi stwierdzeniami.
– Nie sądzę – odparłam, zupełnie jak rozsądna dorosła osoba.
– On jest bardzo wrażliwy. Chce być dobry i pomagać, ale nie każdy daje mu szansę. Napisz list i zostaw go u mnie, a ja mu przekażę osobiście.
– Osobiście? Dobrze. – Zgodziłam się z babcią Krysią, wiedząc doskonale, że to ona chce mi sprawić radość prezentem.
– Tak. Dostarczę mu do rąk własnych. Będziemy miały pewność, że list się nie zagubi gdzieś po drodze. W grudniu Święty Mikołaj ma pełne ręce roboty.
Wracałam od babci pełna sprzecznych uczuć. Cieszyłam się ze spotkania z nią i propozycji spędzenia razem świąt. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że być może nie uda mi się do niej przybyć.
Wystawy sklepów mieniły się świątecznymi dekoracjami. Więcej osób wychodziło na zakupy. Czekaliśmy na śnieg, ale do końca nie było pewne, czy spadnie akurat na święta. W galeriach handlowych leciała bożonarodzeniowa muzyka. I chociaż wszędzie było naprawdę pięknie, mnie chciało się tylko płakać. Jakiś ogromny ból i żal, nagromadzone przez lata w moim sercu, nie pozwalały mi być tak twardą i silną, jak tego chciałam. Nie mam jednak serca z betonu, wbrew temu, co wmawiała mi kiedyś jedna urzędniczka w policyjnej izbie dziecka, gdy narozrabiałam. Po prostu staram się ukrywać swoją wrażliwość, aby nikt mnie nie zranił.
Otworzyłam furtkę domu dziecka. Przekroczyłam próg i na chwilę się zatrzymałam. Ktoś dosypał ziaren do karmnika. Stałam i patrzyłam, jak sikorki i inne małe ptaszki z wielką gracją wydziobują pestki. One w przeciwieństwie do mnie na pewno się nie przejmują perspektywą spędzenia kolejnych samotnych świąt Bożego Narodzenia. Podeszłam bliżej. Nie uciekły. Tylko one się mnie nie boją. Dostrzegłam w oddali jakiś ruch. Zmrużyłam oczy. Wydawało mi się, że pod starym, rozłożystym świerkiem poruszyła się znajoma kolorowa czapeczka. To była Rozalka. Znowu, jak stary Indianin, puszczała kółka z dymu. Uśmiechnęłam się. Takie sztuczki najlepiej potrafiła robić tylko ona. I za to ją kochałam.
W grudniu byliśmy nieznośni. Wszystko, co przypominało nam o świętach Bożego Narodzenia, tylko nas denerwowało. Wychowawcy nie mogli z nami wytrzymać. Widzieliśmy, z jak wielką ulgą opuszczali to miejsce po skończonym dyżurze.
Nie umieliśmy inaczej. Musieliśmy jakoś odreagować i dać upust nagromadzonym emocjom. Nikt z nami na ten temat nie rozmawiał. Może to i dobrze, bo po co obie strony tej rozmowy miałyby udawać, że jakoś się ułoży – skoro wiedzieliśmy, że się nie ułoży.
W szkole, do której chodziliśmy tylko z przymusu, słyszałam, jak jedna nauczycielka mówiła do drugiej, że dawno nie widziała u nas takich smutnych twarzy. To było na lekcji plastyki, kiedy kazano nam namalować wymarzone święta. Niektórzy oddali puste kartki. Ktoś porwał swoją na strzępy. Inna praca, zawierająca jakieś bliżej nieokreślone bazgroły, została przez właściciela podpalona i z zaciekawieniem obserwowaliśmy, jak spada z drugiego piętra. Nauczycielka zdecydowanie nie podzielała naszego zachwytu. Nie rozumieliśmy dlaczego.
Na języku polskim rozmawialiśmy o świątecznych tradycjach. Trwało to maksymalnie piętnaście minut, dopóki Rafał nie zaczął opowiadać, jak w święta jego pijany ojciec rzucał psem o ścianę. Pani najpierw pobladła, a potem zaczęła się jąkać, próbując jak najszybciej zmienić temat. Kiepsko jej szło. Pomogliśmy jej. Wyjęliśmy telefony i każdy z nas zamknął się w swoim wirtualnym świecie. Na przerwie Rafał poszedł zapalić. Nie wrócił na pozostałe lekcje. Wychowawczyni pobiegła na skargę do dyrektorki. Często to robiła. Gdy ta pojawiła się w naszej sali z groźną miną i zapytaniem, gdzie jest Rafał, my tylko wzruszyliśmy ramionami. Nie wierzyliśmy, że ją to naprawdę interesuje.
W bidulu wychowawca kazał nam robić świąteczne ozdoby. Lubiliśmy go, więc kilka osób zgodziło się pomóc. Reszta się przyglądała, nie biorąc udziału. Jacek rysował czaszki na pięknych czerwonych bombkach. Pan kazał mu odpocząć. Chłopak się jednak zdenerwował, tłumacząc, że to pirackie ozdoby, i rozwalił cały karton ze szklanymi sopelkami, który stał na parapecie tuż obok. Młodsze dziewczynki lepiły oczka do choinkowych łańcuchów. Nawet nieźle im szło. Nie poddawały się, gdy coś się im, szczególnie na początku, nie udawało. Dostały pochwałę i obietnicę dodatkowego deseru po jutrzejszym obiedzie. Pozazdrościliśmy im tej nagrody, nazywając je lizuskami.
Tej nocy mieliśmy zaplanowane spotkanie. Atmosfera dookoła robiła się coraz cięższa. Czuliśmy potrzebę bycia razem, ale z dala od poukładanego świata dorosłych. Nasza rzeczywistość była zupełnie inna. Oni mieli swoje domy, rodziny, uporządkowane życie. Do nas w większości przypadków przychodzili tylko po to, by zarabiać, choć dobrze wiedzieliśmy, jak marne są ich płace. My nie mieliśmy nikogo, kto by nas chciał czy kochał. Byliśmy zdani jedynie na siebie i łaskę co poniektórych dorosłych.
Po rozpoczęciu oficjalnej ciszy nocnej i odczekaniu do momentu, aż opiekunowie sprawdzą, jak ładnie leżymy w swoich łóżkach, zaczynaliśmy się kolejno wymykać z pokoi. To był przywilej najstarszych. Nie chcieliśmy dzieciaków. Staraliśmy się być dyskretni, aby jak najdłużej cieszyć się spokojnym realizowaniem wyłącznie naszych planów. Dobrze nam szło. Nie zostaliśmy nakryci. Czuliśmy satysfakcję, że mamy swoją tajemnicę. Lubiliśmy przeświadczenie, że coś zależy tylko od nas.
Dziś byliśmy w piątkę: ja, Rozalka, Rafał, Maksymilian i ona – nowa dziewczyna, która nie lubiła swojego imienia, więc zwracaliśmy się do niej bezosobowo.
– Ciężki ten grudzień. Wszyscy podniecają się świętami, a mi tak cholernie chce się płakać na samą myśl o nich. Kto w ogóle wymyślił te głupie święta? Jak przetrwać to wszystko, co niektórzy nazywają magią świąt? Czuję, że w tym roku tego nie udźwignę. Przerasta mnie to. Chciałabym zasnąć i obudzić się dopiero w styczniu. – Swoim wyznaniem oficjalnie zaczęłam spotkanie.
– Ja mam tak samo. Nie lubię świąt i to już się nie zmieni. Nie będzie cudu bożonarodzeniowej nocy. Nie pomyślę życzenia i nie obudzę się w normalnej, szczęśliwej rodzinie. Głupia nie jestem. – Rozalka otworzyła przyniesione ze sobą chipsy o smaku pieczonych ziemniaczków. To były jej ulubione. Ostatnio zajadała się nimi bez opamiętania.
– Ja, jak będę dorosły, wykreślę na stałe z mojego kalendarza te kilka dni. Po prostu ich nie będzie. Będę żył tak, jakby święta nie istniały, za to, co mój ojciec zrobił z moim psem. – Rafał przerwał na chwilę. Milczeliśmy. Znaliśmy tę historię. Współczuliśmy mu. Czekaliśmy cierpliwie, aż się pozbiera i będzie gotowy kontynuować. Zupełnie nam się nie spieszyło. Na ścianie głośno tykał stary zegar. Poza tym było cicho. – Chciałbym już mieć osiemnaście lat, być niezależnym od nikogo i opuścić to miejsce – dokończył spokojniejszym głosem.
– Co zamierzasz robić w przyszłości? Z czego będziesz żył? – spytał Maksymilian.
– Z opieki społecznej. Tak jak moi starzy. Nie musieli pracować, bo ciągle dostawali jakieś zasiłki. Dobry układ.
– Ja bym tak nie chciała – odparłam po chwili namysłu.
– A ty? Co z tobą będzie, jak skończysz osiemnaście lat i nie będziesz już musiała chodzić do szkoły? – zainteresowała się Rozalka, mrużąc przy tym w charakterystyczny dla siebie sposób oczy.
– Nie wiem. Może się zakocham i w końcu stąd wyjadę, aby zapomnieć, że jestem dziewczyną z bidula?
– Chciałabyś? – dopytywała zaciekawiona.
– Chyba tak, choć wiem, że nikt mnie nie zechce, bo jestem gruba i brzydka.
– Wcale nie jesteś gruba! – oburzył się Rafał. – Widziałem gorsze pasztety.
– Dzięki. – Spojrzałam na niego z wdzięcznością.
– Też nie będziesz obchodzić świąt? – Rozalka zadała to pytanie i przysunęła się bliżej mnie.
Zamyśliłam się. Przypomniała mi się Opowieść wigilijna, którą oglądaliśmy w zeszłym tygodniu na godzinie wychowawczej w szkole. Fajnie by było siedzieć przy pięknie zastawionym stole, wokół którego widziałabym życzliwe mi osoby. Jednak to było tylko marzenie, więc cicho westchnęłam i odparłam:
– Ja nie zasługuję na prawdziwe święta…
– Dlaczego tak mówisz? – Pierwszy raz tego wieczoru odezwała się ona: dziewczyna bez tożsamości. Dziewczyna bez imienia. Tak ją nazywaliśmy.
– Trafiłam tu, do tego naszego piekiełka, właśnie w święta Bożego Narodzenia. Zbyt głośno krzyczałam, jak ojciec lał matkę. Sąsiedzi usłyszeli i zawołali policję. Potem było tylko gorzej. Stary nigdy mi tego nie wybaczył. Od tej pory go nie widziałam.
– Nie odwiedził cię tu ani razu? Nie przyszedł nawet w święta? – Maksymilian popatrzył na mnie badawczo.
– Na szczęście nie – odparłam z wyraźną ulgą.
– Bił cię? – ponowił pytanie.
– Bił.
– A matka? Co z nią? – spytała Rozalka.
– Ojcu założyli niebieską kartę. Mama nie wytrzymała tego wszystkiego i się załamała. Wpadła w głęboką depresję i trafiła do szpitala. Nie wiem, co u niej. Nie interesuje się mną ani moim losem, pewnie dlatego, że sama nie ogarnia własnego życia. Czasami wydaje mi się, że jest bezradna jak dziecko. Zawsze mnie od siebie odpychała. Czuję się tak, jakbym naprawdę nie miała matki.
– Dlaczego ciągle powtarzasz, że jesteś brzydka, choć to nieprawda? – dopytywała.
– Nie wiem. Nigdy nie usłyszałam od rodziców dobrego słowa na swój temat. Pamiętam tylko złe rzeczy. Nie wiem, jak to jest być piękną.
– Tego nie trzeba wiedzieć. To się po prostu w sobie ma. Nie jesteś tanim plastikiem jak niektóre lalunie. Naprawdę masz potencjał i jeśli go wykorzystasz, nie skończysz w przyszłości jak my – przekonywała Rozalka.
Byłam zdziwiona. Kolejny raz słyszałam, że mam potencjał. Nie rozumiałam do końca tych słów. Jak można mieć potencjał, mieszkając w domu dziecka? To się chyba wyklucza. Rozalia nie pozwalała mi pić tanich bełtów i zadawać się z byle kim, jakby chciała mnie ochronić przed złem tego świata. Czy jednak da się uciec od przeznaczenia? Jeśli moi rodzice nie potrafili być ze sobą szczęśliwi, to dlaczego mnie miałoby się udać? Nie odnajdywałam w tym żadnej logiki. A może nie chciałam? Dobrze mi było bez rozpamiętywania wszystkiego. Będzie, co ma być.
– Nie wiem, co to jest ten potencjał – odparłam, patrząc w jej stronę.
– Nie będziesz jak my ćpunką czy pijaczką ani nawet laską zarabiającą w galerii. Mam przeczucie, że osiągniesz coś w życiu i świat jeszcze o tobie usłyszy. Pozbierasz się po tym, co przeżyłaś, bo jesteś silniejsza, niż ci się wydaje. Staniesz na nogi i jeszcze pokażesz, na co cię stać. Będziesz mierzyć wysoko, bo jesteś ulepiona z zupełnie innej gliny niż my.
– Nie rozumiem tego – przyznałam wprost.
– Nie musisz. Sama się kiedyś o tym przekonasz.
– To niesprawiedliwe, że mnie ma się udać, a wam, moim braciom i siostrom, niekoniecznie.
– Braci się nie traci – wtrącił Rafał. – Zawsze będziemy z tobą i po twojej stronie.
– Ale dlaczego? – spytałam.
– Bo jesteś wyjątkowa – powiedziała bezimienna dziewczyna.
– Ale ja nie chcę być wyjątkowa! Chcę być taka jak wy! – Starałam się nie krzyczeć, aby nas nie usłyszano i nie odnaleziono przez to naszej kryjówki. Zdenerwowałam się jednak nie na żarty. Serce waliło mi jak młotem. Co oni wygadują?! Jaja sobie ze mnie robią? Chciałam być jedną z nich. Nikim więcej. Nie miałam żadnych aspiracji ani marzeń. Nie wierzyłam w marzenia. Nie wierzyłam w nic. Oparłam głowę o zimną ścianę. Pragnęłam jakoś ostudzić emocje, żeby nie wybuchnąć. Zimna ściana kojarzyła mi się z zimną szybą, a zimna szyba z oknem, do którego tyle razy przytulałam twarz, czekając na… No właśnie, czekając na nic i nikogo… Tylko dlatego, że nie chciałam przeżyć kolejnego rozczarowania i czuć więcej bólu.
– Dlaczego nie lubisz swojego imienia? – zapytałam, patrząc na bezimienną.
Skrzywiła twarz. Miało się wrażenie, że nie zrozumiała pytania. Długo się w sobie zbierała. Kręciła się niespokojnie. Zaczęła się drapać po głowie. Zdawało się, że odpowiedź nie padnie.
– Bo takim samym imieniem dziadek nazywał po kolei wszystkie swoje świnie… Nie chciałam być jedną z nich, choć nieraz krzyczał do mnie, jak coś nie poszło po jego myśli: „ty świnio!”… Ciągle mi się śni ten sam zły sen, że jestem jedną z jego świń.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej