Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Alicja Urbanik-Kopeć przygląda się dziewiętnastowiecznemu rynkowi matrymonialnemu, na którym liczyły się posag, weksle i cenne pamiątki rodzinne, nierzadko pomagające narzeczonemu w spłacie długów. Szczególnie uważnie analizuje sytuację kobiet – młodych robotnic, mężatek, starych panien oraz wdów, których samodzielność finansowa stopniowo wzrastała, lecz ciężar społecznych oczekiwań pozostawał ten sam.
Matrymonium to barwny opis kolejnych etapów związku: od poszukiwań partnera za pomocą anonsów aż po małżeństwo, które zapewniało kobiecie bezpieczeństwo finansowe oraz złudzenie życiowego sukcesu. Czy jednak biznes małżeński naprawdę był najlepszym z rozwiązań?
Korzystając z oryginalnych świadectw epoki – artykułów prasowych, pamiętników, powieści i poradników – autorka przybliża system prawno-społeczny panujący na aż do dwudziestolecia międzywojennego. Zza ciasnych ram tego systemu wyłania się pasjonujący obraz kobiet, które próbowały kształtować własne życie: miłosne, rodzinne i finansowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka, to/studio
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Grafiki na okładce: Biblioteka Narodowa, Jagiellońska Biblioteka Cyfrowa, Detroit Publishing Company photograph collection (Library of Congress)
Copyright © by Alicja Urbanik-Kopeć, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Justyna Rochacewicz / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-598-4
Można śmiało twierdzić, że jeżeli zależność materjalna jest zawsze niewolą, to zależność ekonomiczna kobiety jest źródłem takich krzywd i niedoli, jakich ludzkość znieśćby stanowczo nie powinna1[1].
Maria Turzyma, „Nowe Słowo”, 1903
Sielankowe poglądy na małżeństwo już skończyły się i wkroczyła ekonomia2.
Ogłaszał w 1888 roku Bolesław Prus na łamach „Kuriera Codziennego”. Następnie zaś roztaczał przed czytelnikami wizję nowego społeczeństwa popartą szczegółowymi wyliczeniami. Przemiany społeczne i gospodarcze spowodowały zmianę stosunków międzyludzkich. Kawalerowie nie chcieli się żenić, ponieważ małżeństwo oznaczało dla nich nowe zobowiązania finansowe. Lekarz, inżynier czy artysta zarabiał około tysiąca rubli rocznie, co starczało mu na codzienne wydatki, mieszkanie i jedzenie, czasem też na wizytę w teatrze czy nowe książki. Posiadanie żony wymagało dołożenia do budżetu domowego drugiego tysiąca rubli rocznie, a w perspektywie kilku lat – kolejnych pieniędzy, kiedy w małżeństwie pojawiłyby się dzieci. Nikt nie chciał się na to decydować zbyt szybko. Mężczyzna stawał więc przed wyborem: mógł znaleźć bogatą z domu żonę, która wniosłaby do małżeństwa posag, biedować z powodu niskich zarobków albo znaleźć taką partnerkę, która swoimi własnymi zarobkami powiększałaby domowy budżet.
Samodzielna i zarabiająca dziewczyna nie chciała już pochopnie wychodzić za mąż. Szczególnie że „panna, przestając być gąską, staje się wymagająca i ostrożna”, a mężatki ostrzegają, że „błogosławiony stan małżeński nie jest takim znowu rajem, jak przedstawia się w powieściach”. Ponieważ kobiety nie garną się już do małżeństwa, zagrożona jest rodzina, ta podstawowa komórka społeczna. „Takie oto wstępują na świat generacje!” – podsumowywał Prus, nie znajdując dla zaniepokojonych tym stanem rzeczy czytelników żadnej konkretnej rady.
Prus pisał, że obraz małżeństwa pojawiający się na kartach powieści odbiega od rzeczywistości. Zwracał jednak na to uwagę w czasach, gdy również powieści – nie tylko felietony prasowe – skupiały się właśnie na trudnościach, a nie na samym opisie małżeńskiej sielanki. Fabuła Lalki, Ziemi obiecanej, Nad Niemnem czy Trędowatej pokazuje, jak wielkim przedsięwzięciem finansowym, społecznym i towarzyskim była transakcja małżeńska. Nie należało to do specyfiki powieści polskiej ani nawet powieści z przełomu wieków. Znane dzieła wcześniejsze, które ukształtowały również współczesne rozumienie miłości, równie wiele co o porywach serca opowiadały o zasobności kieszeni. Znamy co do grosza roczny dochód pana Darcy’ego z Rozważnej i romantycznej Jane Austen, wiemy też, za czyje pieniądze pan Rochester remontował Thornfield Hall w Dziwnych losach Jane Eyre Charlotte Brontë. Jednak odwracamy wzrok od tej wiedzy, by nie psuć sobie sielankowego nastroju.
Opowieść o małżeństwie w XIX wieku jest tak naprawdę narracją o pieniądzach. Ludzie pobierali się oczywiście z wielu powodów. Większość z nich doskonale rozpoznajemy i dziś – potrzeba bezpieczeństwa, towarzystwa, posiadania dzieci, zadośćuczynienia tradycji czy postępowania zgodnie z wyznawaną religią. Wreszcie – chodziło także o miłość, przyjaźń, podziw, pociąg erotyczny, lęk przed samotnością. Motywacji było tyle, ile osób stających na ślubnym kobiercu, a o instytucji małżeństwa opowiadać można przez soczewkę każdego z tych powodów. Obowiązujący system prawny i uwarunkowania społeczne powodowały jednak, że dominującym kontekstem rozważanym przed ślubem, tak samo determinującym zachowania jednostek czujących i myślących krańcowo odmiennie o swojej pozycji w świecie, były ekonomiczne konsekwencje małżeństwa.
W ważenie finansowych za i przeciw zaangażowani byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Kobiety jednak miały więcej do stracenia w tej matrymonialnej grze. To mężczyźni posiadali pieniądze, za pieniędzmi zaś szła władza, nie tyko w makroskali politycznej i gospodarczej, lecz także w skali mikro, uwidaczniającej się w pozycji mężczyzn w rodzinie, relacjach erotycznych i związkach małżeńskich. Ekonomia stanowiła podłoże wszystkich związków formalnych. O ile jednak mężczyźni mogli dość swobodnie realizować swoje potrzeby seksualne i emocjonalne poza małżeństwem, nie zważając na kontekst finansowy, o tyle kobiety, w zależności od klasy społecznej, musiały o nich zapomnieć lub zaspokajać je z wielką ostrożnością. Dla wielu małżeństwo stanowiło być albo nie być, zarówno w sensie społecznym, jak i emocjonalnym. Dominacja ekonomiczna mężczyzn nie kończyła się po ślubie – wtedy się dopiero rozwijała.
Opowieść o kobietach, małżeństwie i pieniądzach w XIX wieku to historia o systemie prawno-społecznym, który do całkowitej zależności finansowej kobiet od mężczyzn dołożył romantyczne wzorce emocjonalne, mające spacyfikować dążenia emancypacyjne. Kobieta bowiem, która była zmuszona znaleźć męża, żeby nie doznać upokorzenia albo nie ulec deklasacji, chętnie poddawała się argumentacji o poświęceniu dla rodziny, o naturalnej potrzebie heteroseksualnego spełnienia w związku i zaspokojenia uczuć macierzyńskich. Małżeństwo, od strony prawnej i społecznej, oznaczało wówczas całkowite oddanie własnej samodzielności w ręce męża. Łatwiej podejmować decyzje o porzuceniu własnych ambicji czy wręcz podmiotowości, jeśli zrobi się to w otoczeniu waloryzującym tradycyjne kobiece cechy – poświęcenie, oddanie, opiekuńczość.
W jednej z pierwszych scen Lalki Izabela Łęcka siedzi przy herbacie z ciotką, hrabiną Karolową. Hrabina namawia siostrzenicę, żeby zdecydowała się na ślub szybko. Przecież sytuacja finansowa ojca Izabeli nie jest najlepsza. Na stole są dwie propozycje. Pierwsza to ślub z marszałkiem, potrzebującym nie tyle żony, co raczej niańki, która ocierałaby mu podbródek. Druga to baron, farbujący się starszy pan z plamami wątrobowymi na rękach. Obie z tych możliwości mają być, zdaniem ciotki, lepsze niż licytacja majątku, w tym rodowych sreber i serwisu. Izabela, zrozpaczona, pyta hrabinę, czy ma „wahać się między sprzedaniem siebie i serwisu”3. Ciotka, kobieta inteligentna i światowa, zainteresowana szczęściem panny Izabeli, miesza herbatę i odpowiada nie wprost, a jednak zupełnie jasno. Otóż piękna, złotowłosa ukochana córka warszawskiego towarzystwa powinna zastanowić się, „czy nie szkoda tak pięknych pamiątek”.
W ekranizacji Lalki Wojciecha Jerzego Hasa scena jest jeszcze bardziej wymowna: hrabina Karolowa wspomina, że ojciec Izabeli sprzedaje kamienicę w niekorzystnym czasie, że wszystko przepadnie, nawet posag Izabeli. A następnie proponuje bratanicy pożyczkę w wysokości 3 tysięcy rubli „na drobne wydatki”4, żeby łatwiej było jej przełknąć zaręczyny z jednym ze starszych panów. Piękne oczy Beaty Tyszkiewicz napełniają się łzami.
Posag Izabeli Łęckiej ważniejszy był niż sama kobieta, a nawet ważniejszy niż rodowe srebra i porcelana. Wynosił pokaźną sumę 30 tysięcy rubli, wartość połowy kamienicy przy Kruczej 24, w śródmieściu Warszawy. O posagu Izabeli wiedział doskonale również sam Wokulski, wyliczając pobieżnie, ile straci na ewentualnym małżeństwie: „Dom rs. 60 000, posag panny Izabeli rs. 30 000, razem rs. 90 000. Bagatela… prawie trzecia część mego majątku… W każdym razie za dom wróci mi się ze 60 000 albo i więcej… No!… trzeba skłonić Łęckiego, ażeby te 30 000 mnie powierzył; będę mu płacił 5000 rubli rocznie jako dywidendę”. I tak dalej. Wokulski wyliczał w końcu, że po załatwieniu tych wszystkich spraw będzie miał do dyspozycji około 35 tysięcy rubli rocznie, co oznacza, że „żona […] nudzić by się nie powinna”, wydając te pieniądze.
Takie buchalterskie (Izabela powiedziałaby, że kupieckie) podejście do małżeństwa nie oznaczało wcale, że Wokulski prezentował szczególnie materialistyczną postawę w romantycznym świecie uczuć, wprost przeciwnie. Mimo niezwykłej urody kandydatki i jej dobrego pochodzenia zainteresowanie mężczyzn Izabelą zależało bezpośrednio od jej sytuacji finansowej, a raczej sytuacji jej ojca. Wizyty Izabeli u zamożnej ciotki (gdzie dyskutowały o rublach, licytacji kamienicy i srebrnym serwisie) „dały początek pogłosce, że pan Tomasz jeszcze posiada majątek i że zerwał z towarzystwem w części przez dziwactwo, w części dla poznania rzeczywistych przyjaciół i wybrania córce męża, który by ją kochał dla niej samej, nie dla posagu”. Następne ruchy pana Tomasza wzbudziły kolejne zawirowania w towarzystwie. Gdy rozeszła się pogłoska, że kamienica Łęckich zostanie zlicytowana, część kandydatów do ręki Izabeli się wycofała, nie chcąc się żenić z córką bankruta, choćby hrabianką. Posag Izabeli, jeśli dalej istniał, miał jednak wielką siłę przyciągania: „Kandydaci do małżeństwa i ich rodziny znaleźli się w dręczącej niepewności. Ażeby więc nic nie ryzykować i nic nie stracić, składali hołdy pannie Izabeli, nie angażując się zbytecznie i po cichu rzucali w jej domu swoje karty, prosząc Boga, ażeby ich czasem nie zaproszono przed wyklarowaniem się sytuacji”.
Słowo „pieniądz” pada w Lalce Bolesława Prusa dwieście dwadzieścia dziewięć razy. Miłość tylko sto cztery5.
Nie bez powodu.
W lipcu 1879 roku nad brzegiem Dunaju nieopodal Bratysławy znaleziono ludzkie szczątki. Naga kobieta ze śladami ran zadanych siekierą była zagadką dla austriackiej policji. Nie miała przy sobie żadnych dokumentów, jej ubranie leżało poskładane w kostkę na brzegu.
W maju 1883 roku z topieliska w pobliżu austriackiego Weißkirchen wyłowiono ciało następnej kobiety. Ta została pozbawiona przytomności narkotykiem, a później wepchnięta do wody z przywiązanym do szyi kamieniem. Podobnie zabito kolejną kobietę, wyłowioną z Dunaju w okolicach Wiednia niedługo później – miała poderżnięte gardło i ciało obciążone kamieniem.
W sierpniu 1883 roku w wąwozie w okolicach austriackiego szczytu Reisalpe znaleziono jeszcze jedno ciało młodej kobiety. Przyczyną śmierci był strzał z rewolweru w głowę.
Ciała w końcu zidentyfikowano. Pierwsza ofiara nazywała się Róża Ferenczy i była kucharką. Druga to pokojówka Józefa Timal, trzecia – jej ciotka, Katarzyna Timal. Ostatnia kobieta to służąca Teresa Keterli. Wszystkie zginęły z ręki Hugona Schenka, urodzonego w okolicach Cieszyna galicyjskiego oszusta i mitomana.
Schenk przyjmował wiele tożsamości. Podawał się za polskiego hrabiego Wielopolskiego, za właściciela dóbr ziemskich w Cincinnati w USA i za budowniczego Kanału Sueskiego, mimo że nigdy nie opuścił Europy. Przed szeregiem narzeczonych i ich ojców grał rolę przemysłowca, przedsiębiorcy kwiatowego, członka tajemniczej grupy nihilistów i loży masońskiej. Kilka razy sfingował własne samobójstwo, aresztowanie i zamach na życie dokonany rzekomo przez tajne stowarzyszenie skrytobójców. Miał za sobą wyroki za wyłudzenie pieniędzy, uwiedzenie, fałszowanie obywatelstwa, dokumentów tożsamości i weksli. Środki na życie i liczne podróże po całych Austro-Węgrzech pozyskiwał przede wszystkim od oszukiwanych kobiet. Dla Schenka swoją panią okradła na przykład pokojówka Józefa Ederówna, przynosząc mu ponad 300 złotych reńskich, których potrzebował podobno na rozkręcenie fabryki. W zamian za to obiecywał jej ślub. Po zabiciu Róży Schenk wypłacił z jej książeczki oszczędnościowej 384 złote. Po śmierci Józefy Timal z podobnej książeczki wypłacił 264 złote, zabrał jej też złoty zegarek. Ciotka Timalowa przyniosła Schenkowi 1200 złotych i cenną biżuterię. Teresa Keterli – 1200 złotych w gotówce i 1400 złotych za sprzedane akcje „Merkura”. Na procesie Schenka (powieszonego w 1884) przeciwko oszustowi zeznawały dwie niedoszłe narzeczone. Zarówno Józefa Eder, jak i Emilia Hechsman pojawiły się przed sądem w zaawansowanej ciąży.
Służące, pokojówki i kucharki, często już niemłode i niezbyt atrakcyjne, te, które zabił dla zysku, i te, które jedynie okradł, Hugo Schenk poznawał w ten sam sposób.
Przez ogłoszenia matrymonialne w lokalnej prasie1.
Gdy Schenk łowił swoje ofiary, pomysł dawania anonsów w prasie codziennej znano już od pół wieku. W Królestwie Polskim prekursorem drukowania ogłoszeń matrymonialnych był „Kurier Warszawski”, w którym pierwszy anons został zamieszczony już w 1834 roku. Praktyka nie zyskała popularności jako zbyt nowoczesna, ale ogłoszenia ukazywały się co jakiś czas, by w końcu w 1888 roku zyskać własną rubrykę Doniesienia osobiste. Wśród ogłoszeń o sprzedaży lokalu na sklep, poszukiwaniu bony, służącej i mamki, apeli o zwrot znalezionego kapelusza czy chęci wynajmu pokoju „dla przyzwoitej kobiety”2 albo dla studentów pojawiały się anonse zamieszczane przez ludzi szukających stałego związku.
Z czasem ogłoszenia matrymonialne zaczęły się ukazywać także w innych gazetach codziennych, takich jak „Kurier Codzienny”, a po 1918 roku – „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Na rynku pojawiły się także czasopisma specjalistyczne, poświęcone w całości publikowaniu ogłoszeń matrymonialnych i artykułów na temat różnych aspektów małżeństwa. W 1909 roku w Warszawie zaczął wychodzić „Globus”, w 1909 „Flirt Salonowy”, a w 1913 kontynuacja „Flirtu” pod nową redakcją – „Tygodnik Małżeński”.
Pomysł, by męża lub żony szukać za pomocą prasy, wielu wydawał się gorszący. Klasyczne sposoby szukania małżonka zakładały serię spotkań, najpierw w miejscach publicznych, a następnie w domu panny, pod okiem rodziców i znajomych familii. Konstanty Krumłowski tak doradzał młodzieńcom w 1903 roku: „bywasz w kilku domach, gdzie są panny, uczęszczasz do teatru, na koncerty i widowiska, do ogrodów, na zabawy publiczne i prywatne – więc okazji do zawarcia znajomości nie brak”3. Po takim przelotnym i przypadkowym zapoznaniu panny mężczyzna powinien zdeklarować się przed rodzicami, że chce spotykać się z ich córką, a następnie poprosić o możliwość bywania w domu i zabierania córki na spacery, do muzeów, teatru i tak dalej. Jeśli wszystko szło dobrze, mógł jej się oficjalnie oświadczyć i zostać przyjęty. Gdy młodzieniec zauważył pannę na przykład na ulicy czy w sklepie, mógł spróbować dowiedzieć się od znajomych, kto to jest, a następnie wystarać się o zaproszenie na jakąś wspólną okazję towarzyską. Baronowa Staffe doradzała w poradniku z 1898 roku, że najlepiej by było, „gdyby przyjazne młodym osoby zaprosiły ich na obiadek dany wyłącznie w tym celu, na którym oczywiście muszą być i rodzice panienki”4. Panna miała pozostać nieświadoma celu spotkania. W całym tym procesie sama zainteresowana mogła wyrazić zdanie tylko w kilku momentach, zawsze subtelnie – na przykład w trakcie wizyty potencjalnego narzeczonego w jej domu wyjść ze swojego pokoju tylko na chwilę, a potem powiedzieć, że ma już jakieś wcześniejsze zobowiązania towarzyskie.
Taki protokół zawierania znajomości celowo pomyślany był w ten sposób, by młodzi ludzie mieli mały wpływ na własną przyszłość. Nadmierne zainteresowanie płcią przeciwną, szczególnie w przypadku kobiet, poczytywano za przejaw złego charakteru. W 1891 Wanda Reichsteinowa radziła młodym pannom (czytelniczkom ze średniozamożnego mieszczaństwa), by nie myślały w ogóle o zamążpójściu i nie starały się poznawać mężczyzn, ponieważ prawdziwa nagroda czeka te dziewczęta, które „w domu rodzicielskim starają się sumiennie wypełniać swoje obowiązki i losy swoje zdały w ręce Opatrzności, czekając cierpliwie jej wyroków”5. Reichsteinowa doradzała też utrzymywanie zdrowego dystansu wobec kawalerów nawet w miejscach publicznych – na spacerach, w sklepach, teatrze czy w uzdrowiskach. „Najlepiej zawsze z mężczyznami jakiegobądź stanu i wieku trzymać się z daleka; tego zapewne żadna kobieta jeszcze nigdy nie żałowała. Z małymi wyjątkami podstępny to i egoizmem przesiąkły rodzaj, którym nie warto, kochane czytelniczki, zbytecznie się zajmować ani mu zbytecznie wiele czasu poświęcać – doradzała z przekonaniem. – Również do domów, gdzie są dorośli synowie, radzę wam jak najmniej uczęszczać, ażeby sobie nie wyobrazili, iż im poświęcacie wasze wizyty”.
Podobnie sztywne zasady próbowano stosować wobec kobiet z klasy robotniczej. Panie miały za zadanie pilnować służących, by te nie wychodziły na potańcówki i spotkania towarzyskie, ponieważ mogą tam zostać uwiedzione. Śledzenie (w imię przyzwoitości) życia towarzyskiego i uczuciowego służących, ekspedientek, szwaczek i praczek było tak powszechne wśród pracodawców, że Maria Ilnicka apelowała do pań, by dawały swoim pracownicom wychodne i pozwalały na wyjścia na tańce, do kawiarni i do operetki w celu zapoznania potencjalnego męża. „Ta, której nie dano – nie powiem już odpoczynku – ale możności zabawy swobodnej, której ją utrudniono, albo dni świąteczne zrobiono gorszą od najcięższej pracy nudą samotną między czterema ścianami, […] cały żal zmarnowanych chwil młodości przerobi w sobie na gorzką zazdrość dla klas wyższych, na niechęć do pani swojej” – przestrzegała Ilnicka czytelniczki „Bluszczu”, popularnej gazety dla kobiet. Tak jak w przypadku kobiet z klas posiadających i tu pośrednictwo osób trzecich miało być gwarantem dochowania norm przyzwoitości podczas rozwoju nowej relacji. Elżbieta Bederska, autorka poradnika dla służących z 1909 roku, napominała czytelniczki, że z potencjalnym mężem spotykać się mają nie na osobności, w bramie czy na schodach, ale w kuchni w domu pracodawców: „Jeżeli zachowanie wasze będzie skromne, a zamiar pobrania się stanowczy, pani na pewno słusznej twej prośbie nie odmówi” – uspokajała. Przedstawienie kandydata na męża pracodawcom miało też zapobiegać oszustwom, skandalom i wykorzystaniu finansowemu, którego obsesyjnie bały się panie. A czasem, jak widać na przykładzie ofiar Hugona Schenka, mogło chodzić także o coś gorszego – morderstwo.
Zapoznawanie potencjalnego małżonka poprzez ogłoszenia matrymonialne stało więc w sprzeczności z dotychczasową tradycją szukania partnera czy partnerki w każdej klasie społecznej. Protestował Kościół katolicki, dopatrując się w takich bezpośrednich anonsach rozwiązłości. Protestowali konserwatyści, niechętni oddawaniu decyzji o zamążpójściu w ręce samych zainteresowanych, szczególnie młodych kobiet. Przeciwko ogłoszeniom wypowiadał się Bolesław Prus – w felietonie dla, warto zauważyć, tej samej gazety, która jako jedna z pierwszych zaczęła publikować ogłoszenia, czyli „Kuriera Codziennego” (szczęśliwie w numerze, w którym ukazała się kronika – 20 grudnia 1889 roku – nie ma akurat żadnego tego typu anonsu). Nie miał właściwie nic przeciwko ogłoszeniom jako takim; to, że „co dzień czytamy o blondynkach i brunetkach, posażnych i nieposażnych, manifestujących petitem skłonność do małżeństwa”6, wydawało mu się jedynie znakiem czasów, a z postępem należy się pogodzić. „Nie razi mnie nowość tej formy w naszych dziennikach, bo telefon był większą nowością, a jednak został przyjęty” – zapewniał czytelników. Prus sceptycznie podchodził jednak do skuteczności takich ogłoszeń i martwił się o bezpieczeństwo poszukujących miłości:
Ale czy ty wiesz, kawalerze i panno: kogo możecie spotkać poza ogłoszeniem? Ty, paniczu – możesz znaleźć kokotę, która wyszafowawszy na prawo i lewo swoje uczucia, czy też „naturalne skłonności”, szuka teraz głupca, któreby uczciwym nazwiskiem pokrył cudze triumfy. Tobie zaś panienko grożą nierównie smutniejsze rzeczy…
Bo w najlepszym razie znajdziesz człowieka, który szukał cię nie w imię twej własnej wartości, lecz w imię higieny, i będzie cię traktował tak jak surową szynkę. W razie nieco gorszym, możesz trafić na zwykłego szantażystę, który, wydobywszy list od ciebie, zechce go sprzedać za grubą sumę. W najgorszym zaś wypadku, zamiast Romea, o jakim marzyłaś, możesz spotkać hultaja, który za pomocą różnych sztuk doprowadzi cię do publicznego domu, albo – łotra, który ograbi cię, jeżeli nie zabije, jak to robił w Wiedniu Schenk ze swymi „narzeczonymi” z ogłoszeń…
Prusa niepokoiło więc widmo oszustwa, szantażu albo nawet morderstwa – wszystkie niebezpieczeństwa, jakie miały czyhać na młodych ludzi, szczególnie kobiety, które postanowiły wziąć sprawy małżeńskie w swoje ręce. Mimo deklarowanej postępowości pisarz protestował w istocie przeciwko rozmontowywaniu tradycyjnego systemu szukania męża. Nie można oprzeć się wrażeniu, że niepokój ten wynikał głównie z faktu, że Prus (a za nim jego czytelnicy) postrzegał osoby korzystające z ogłoszeń matrymonialnych jako desperatów, którzy z braku systemu rodzinno-towarzyskiego zdani byli na własne siły. Ten brak rodziny wydawał się szczególnie groźny. Samotna kobieta nie mogła polegać na starszych, którzy przedstawiliby jej sprawdzonego kandydata, a także czuwali nad całym przebiegiem zaręczyn, łącznie z negocjacją posagu i warunków małżeństwa – czym, tradycyjnie, panny się same nie zajmowały. Desperacja połączona z samotnością miała też przyciągać oszustów, którzy, tak jak Hugo Schenk, wybierali spośród ogłoszeń kobiety gorąco pragnące miłości i relacji, gotowe na wszelkie poświęcenia dla pozornie idealnego narzeczonego. Łącznie z seksem przedmałżeńskim, kradzieżą i ucieczką z domu.
Przede wszystkim jednak Prusa bolało co innego. Felieton kończył kilkoma pytaniami:
Czego ty się, kawalerze albo młoda panno, spodziewasz od ogłoszeń? Czy zaczarowanej księżniczki albo bajecznego królewicza? […] I to wszystko ma ci dać ogłoszenie, kilka wierszy drobnego druku? Wszakże pierwszym warunkiem miłości jest zobaczyć i usłyszeć owego kogoś, nie zaś czytać jego reklamy.
Ogłoszenia matrymonialne miały odzierać proces szukania małżonka z romantyzmu. A raczej z cienkiej warstwy pozorów romantyzmu z uporem podtrzymywanych przez miejską burżuazję.
Wiem, ta droga – zdyskredytowana, i wyrobiło się o niej pojęcie, że uwłacza godności przyzwoitej kobiety, że to właściwie handel sobą na zimno. […] Ale trudno, czasami nie ma na to innej rady. Trzeba brać, zwłaszcza na początku, trochę rzecz na wesoło7.
Tak doradzał w 1938 roku Bronisław Gumplowicz. Tekst w obronie ogłoszeń matrymonialnych znalazł się w jego publikacji Czy pani chce wyjść za mąż? Sto poufnych porad dla panien na wydaniu napisanej w formie pytań i odpowiedzi. Autor wypowiadał się z przekonaniem na cały szereg tematów. Czytelniczki mogły się dowiedzieć, czy wypada popisywać się przed narzeczonym wiedzą i wykształceniem (absolutnie nie), chodzić z nim nad jezioro uczyć się pływać (to zależy) i jakie nosy preferują mężczyźni (nie czerwone, lekko przypudrowane). Poradnik zaczynał się od pytań fundamentalnych. Pierwsze z listy obiecanych w tytule stu brzmiało: „Czy każda kobieta powinna wyjść za mąż?” (tak, oczywiście!), drugie zaś: „Czy ogłaszanie się w piśmie matrymonialnym może dać rezultaty?” (tak, zdecydowanie!).
Nie tylko Gumplowicz pozytywnie wypowiadał się na temat anonsów matrymonialnych. Po przełomie XIX i XX wieku okres międzywojenny to drugi skok intensywnego rozwoju czasopism zamieszczających ogłoszenia chętnych do małżeństwa mężczyzn i kobiet. Powstawały pisma o zasięgu ogólnokrajowym (jak istniejąca od 1925 roku „Fortuna Versal” albo „Fortunat”), a także małe, lokalne czasopisma (w rodzaju bydgoskiej „Tajemnicy Powodzenia” czy „Głosu Serca” ze Stanisławowa albo „Przyszłości Zapewnionej” z Nowogródka). Wychodzące od 1926 roku „Wiadomości Matrymonialne” kupić można było, jak zapewniała reklama, nawet w kioskach „W Ameryce Detroit Mich Michigan 5529” albo „We Francji Ms Jacynew Petrellewicz 40, medela Charboniere Paris 18e”8. Czasopisma powstawały wszędzie, a czytelnicy rzucali się na każdy nowy tytuł, szukając miłości choćby w tak skandalicznym medium. Wydawcy czasopism, zarówno tych wychodzących przed I wojną światową, jak i po niej, zdawali sobie sprawę z kontrowersji, jakie wywoływał propagowany przez nie sposób zawierania znajomości. Wiele pierwszych numerów zawierało wstępniaki nadal odnoszące się do zarzutów przedstawionych w felietonie Bolesława Prusa jeszcze z 1889 roku.
„Żyjemy pod jarzmem niemądrych a zastarzałych przesądów”9 – pisał stanowczo w 1913 „Tygodnik Małżeński”. Nowe czasy wymagają nowoczesnego podejścia do związków. Nowoczesność, jak zapewniano, nie miała oczywiście oznaczać braku moralności. „Flirt Salonowy” piórem redaktora Edwarda Rychłowskiego zapewniał, że w szukaniu związków przez ogłoszenia matrymonialne nie ma nic zdrożnego: „Nie odpowiadam za wszystkich, którzy je [ogłoszenia] podają, zaznaczę tylko, że uczciwy i poważnie myślący człowiek zachowa wszędzie swą godność, a blagier i skoczek życiowy znajdzie teren, pole do swych, często udanych nawet, popisów”10. Stanisław Kamiński w „Tygodniku Małżeńskim” pisał kilka lat później już nieco ostrzej, tłumacząc przy okazji zmianę tytułu czasopisma: „Taką właśnie rozumną i moralną drogą [znalezienia miłości] są poważne ogłoszenia małżeńskie. W tym duchu zamierzamy prowadzić nasz tygodnik i dlatego nawet zmieniliśmy jego tytuł: zamiast »Flirtu Salonowego« wydawać będziemy »Ogłoszenia Małżeńskie«. Nie mamy zamiaru czynić przysługi niedoważonym półgłówkom płci obojej, chcącym za naszymi plecami uprawiać flirt miłości, ani ułatwiać sposobów potajemnego uczynienia radości swym brudnym celom, unikającym światła dziennego. Bynajmniej!”11.
„Brudne cele” to właśnie to, czego bali się krytycy ogłoszeń. Dlatego szybko ustalono: oferty małżeńskie tak, oferty choćby sugerujące relacje cielesne, lecz niematrymonialne – absolutnie nie. Wiele gazet, zarówno tych z przełomu wieków, jak i tych z międzywojnia, aktywnie zwalczało wszelkie przejawy „niemoralności” w ogłoszeniach. „Tygodnik Małżeński” zapowiadał cenzurę. Anonse niemoralne zamierzał „odrzucić ze wzgardą”, „ogłoszenia dowcipnisiów zaś, chcących się zabawić” – zamieszczać w dziale humorystycznym. „Fortuna Versal” w każdym numerze publikowała formułkę, mającą zniechęcić rozbuchanych erotycznie korespondentów:
ZWRACAMY UWAGĘP. T. ogłaszającym się w naszym piśmie, że nie umieścimy żadnych ogłoszeń nieodpowiedniej treści, zastrzegając sobie zmianę przez cenzurę, za którą Redakcja nie odpowiada. Jak również pieniędzy nie zwraca12.
Jeszcze ostrzej upominało warszawskie „Marzenie” w 1931 roku, być może dlatego, że czuło się zobowiązane swoim podtytułem: „wytworne, ilustrowane czasopismo społeczne, literackie i matrymonialne: dwutygodnik salonowy”. W pierwszym numerze opublikowano artykuł, w którym tłumaczono proces przyjmowania ogłoszeń i przedsięwzięte środki zapobiegawcze:
„Marzenie: Rêverie” postawiło sobie za cel utrzymanie wysokiego poziomu intelektualnego. […] Nie chcielibyśmy, aby ktoś mógł bodaj pomyśleć, że pod naszym płaszczykiem będzie mógł załatwiać jakieś swoje nie bardzo etyczne zamierzenia. Pismo nasze nie jest i nigdy nie będzie jakąś szmatą stręczycielską, a redakcja nasza biurem stręczenia. Dlatego zwracamy się do wszystkich z gorącą prośbą o zachowanie odpowiedniego poziomu w redagowaniu ogłoszeń13.
Redakcja odbierała anonse i korespondencję między zainteresowanymi w dwóch kopertach. Wewnętrzna miała być otwarta, zewnętrzna zaklejona. W redakcji ktoś otwierał kopertę zewnętrzną, wyciągał list z otwartej wewnętrznej, czytał go (by sprawdzić, czy nie ma niemoralnych treści), kopertę zewnętrzną wyrzucał i list wysyłał do adresata w zaklejonej w redakcji kopercie wewnętrznej. „Jest to może pewną niedogodnością dla P. T. zainteresowanych – przyznawało „Marzenie” – ale trzeba się z tym pogodzić, bo to jest złem koniecznem. Musimy dbać o poziom pisma. […] Ogłoszeń treści niemoralnej, wzbudzającej niemoralne domysły, jakoteż ofert z podobnemi propozycjami stanowczo zamieszczać ani doręczać nie będziemy”.
Jakich treści bali się „zgorzkniali krótkowidze” i „pseudo-moraliści”14 (nazywani tak przez redaktora „Tygodnika Małżeńskiego”)? Wydaje się, że chodziło o teksty, jakie publikowała na przykład „Fortuna”. Czasopismo wychodziło w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Lwowie i Łodzi, a także miało swoje filie w Kanadzie i USA. U nich działy z ogłoszeniami były dwa: jeden matrymonialny, drugi towarzyski. W dziale towarzyskim przeczytać można było:
Zakocham się w duchowej akrobatce, fizycznie olbrzymce. Biuro ogłoszeń Kraków, Sienna 12, pod „Circe”.
Poszukuję miłej, niezawodowej nauczycielki języka francuskiego. Pod „As” do Adm. „Fortuny”, Kraków, Rynek II.
Rozkwitła kobiecość do interesującego eksperymentu psychologicznego upragniona. „Eksperyment”, Biuro Ogłoszeń Kraków, Sienna 1215.
Młodziutka (20), zgrabniutka i milutka niewiasta, poszukuje młodego i zamożnego bohatera, któryby potrafił ją zainteresować swoją osobą tak, by zapomniała o nudach i wielu innych nieprzyjemnościach. Oferty Adm. „Fortuny”, Warszawa 8–2, pod „Znudzona niewiasta”16.
Co ciekawe, redaktorzy „Fortuny” doszli w 1923 roku do wniosku, że bardzo mało kobiet ogłasza się na ich łamach, a „poza tym jeden za drugim, jak kadry żołnierskie, ustawione ogłoszenia mężczyzn, którzy śmiało i otwarcie, gromkim głosem proponują, a nawet żądają takich a takich warunków”17. Redakcja uznała, że problem wynika z profilu pisma: „Fortuna” jest czasopismem matrymonialnym (i tak ma napisane na okładce), a kobiety wstydzą się w kiosku przyznać przed sprzedawcą i innymi klientami, że kupują czasopismo, by znaleźć sobie męża. Wydawca postanowił więc wydawać dodatek „Versal – świat towarzyski”. „Niewiasta, nie chcąc płonąć ze wstydu przy kupnie »Fortuny«, poprosi o »Versal« – zakładano. – Będą w nim ogłoszenia treści wzorowej w celu zawarcia znajomości towarzyskiej. Że z dalszej korespondencji wyłonić się może kwestia małżeństwa, to już niewiastę żenować nie będzie, bo o tem wiedzieć będzie tylko ten, któremu tę sprawę powierzyła, a nikt ze szpalt nie przeczyta o wezwaniu jej głosu krwi i serca”.
Plan być może i dobry, ale wykonanie okazało się trudne. Ogłoszenia w dziale towarzyskim „Fortuny” i w samym dodatku „Versal” nie wspominały bezpośrednio o małżeństwie (co miało być żenujące dla kobiet), ale za to korespondenci poczuli się uwolnieni z surowych przykazań moralnych narzucanych przez redaktorów i dawali ogłoszenia w rodzaju tych o duchowej akrobatce, fizycznie olbrzymce. To z kolei nie podobało się redakcji (i zapewne tropiącym deprawację komentatorom). Około 1925 roku „Fortuna” połączyła się więc na stałe z „Versalem” i powstała „Fortuna Versal”, z drukowanym tłustym drukiem ostrzeżeniem o publikacji „ogłoszeń nieodpowiedniej treści”.
Przekonanie, że kobiety (ale i mężczyźni) wstydzą się publikować ogłoszenia w czasopismach matrymonialnych, bo oznacza to przyznanie się do porażki na rynku małżeńskim, znalazło swoje odzwierciedlenie w polityce wielu takich gazet. Do kwestii dyskrecji i bezpieczeństwa – drugiego najczęściej podnoszonego w kontekście ogłoszeń matrymonialnych problemu, którego symbolem miała być mordercza kariera Hugona Schenka – odnosił się też Gumplowicz w swoim poradniku. Choć entuzjastycznie podchodził do ogłoszeń matrymonialnych, dawał też rady kobietom:
Trzeba, żeby pani była bardzo ostrożną. Wielu mężczyzn lubi bawić się w ten sposób. Albo prowadzą korespondencję, żeby się potem w gronie przyjaciół z niej wyśmiewać i wszystkim pokazywać przysłane fotografie – wówczas ktoś z pani znajomych może ją poznać, co byłoby całkiem zbyteczne – albo pisują dlatego, żeby wyszukać sobie naiwną i ładną dziewczynę i pobawić się z nią bez ślubu, wyzyskując jej dobre chęci. Więc zalecamy największą ostrożność18.
Wobec takich zagrożeń proponował konsultować ogłoszenia z zaufaną osobą i nie wysyłać fotografii, dopóki nie pozna się lepiej potencjalnego kandydata na męża.
Większość czasopism pobierała opłatę od słowa, zwykle wysokości 15 groszy. „Marzenie” chciało 5 złotych za ogłoszenie do dwudziestu pięciu wyrazów i 15 groszy za każde kolejne słowo, „Głos Serca” 10 złotych za ogłoszenie do pięćdziesięciu słów. „Przyszłość Zapewniona” pobierała 7,5 złotego za ogłoszenie do pięćdziesięciu słów. Wydawane jeszcze pod zaborem rosyjskim „Tygodnik Małżeński” i „Flirt Salonowy” po 40 kopiejek za ogłoszenie i dodatkowo po 20 kopiejek za każdy wiersz. Ceny również stanowiły zaporę dla ewentualnych niepoważnych ogłoszeniodawców lub „niedoważonych półgłówków chcących uprawiać flirt miłości”. W okresie międzywojennym przeciętna pensja robotnika wynosiła 102 złote miesięcznie, robotnicy zaś – tylko 53 złote. Mężczyźni pracujący umysłowo (czyli na ogół na posadach biurowych) zarabiali średnio 280 złotych, kobiety – 170. Koszt jednego ogłoszenia w „Głosie Serca” stanowił więc około 10 procent miesięcznej pensji robotnika oraz 5 procent pensji stenotypistki albo sekretarki. W latach trzydziestych za 5 złotych można było kupić 3 kilogramy mięsa wołowego, 5 kilogramów cukru albo 200 kilogramów węgla opałowego19. Można było też zjeść obiad w luksusowej restauracji Victoria przy ulicy Jasnej w Warszawie (zupa rakowa 80 groszy, bryzol z polędwicy 3 złote, kieliszek brandy 1 złoty)20. Dawanie ogłoszenia, nawet krótkiego, do piętnastu słów, było więc kosztem, na który decydowali się ci, którym naprawdę zależało na znalezieniu partnera lub partnerki.
„Czy w dzisiejszych czasach szalonego tempa życia, w czasach radja, samolotów, telewizji i rekordów, w czasach coraz intensywniejszej amerykanizacji życia zostaje człowiekowi czas na spokojne życie towarzyskie?”21 – zapytywała „Swatka” w 1931. Redaktorzy tłumaczyli, że życie współczesne, ze względu na zmianę warunków społecznych, nie daje już możliwości tradycyjnego zawierania związków. Gazety matrymonialne były więc według nich jedyną szansą dla ludzi na ułożenie sobie życia rodzinnego. Upadek tradycyjnych wartości wieszczono już zresztą w czasopismach matrymonialnych w końcu wieku XIX. Wraz z urbanizacją, wchodzeniem kobiet na rynek pracy i dostępem do coraz większej liczby zawodów, masową migracją do miast i idącym za tym rozpadem bliskich więzi rodzinno-towarzyskich pojawiła się świadomość, że również w relacjach towarzyskich musi zapanować choć szczątkowa emancypacja. Konstatacja ta przybrała na sile po I wojnie światowej, wobec radykalnych zmian kulturowych, jakie ta ze sobą przyniosła.
Bronisław Gumplowicz, autor poradnika w stu pytaniach, z tej właśnie perspektywy bronił ogłoszeń matrymonialnych. Czasy się zmieniły, nie warto więc w imię źle pojmowanego konserwatyzmu pozbawiać się możliwości znalezienia partnera lub partnerki – pisał. Co ma zrobić kobieta, której nie podobają się okoliczni kawalerowie, która mieszka na prowincji i czuje się samotna? „Czepiać się ludzi niesympatycznych […] albo godzić się na pierwszego lepszego, który pod żadnym względem jej nie pasuje, byle nie zostać starą panną?”22. Powinna wysłać ogłoszenie matrymonialne, a następnie wdać się w korespondencję listowną z chętnym mężczyzną. „Może nie być nadzwyczajny – ostrzegał Gumplowicz zachowawczo – bo, gdyby nim był, toby go z pewnością już któraś porwała, ale znośny, milszy od tych, których pani zna”. I wtedy zostanie uratowana od widma staropanieństwa. O poszerzaniu puli kandydatów dla prowincjonalnych panien pisali też redaktorzy „Flirtu Salonowego” i „Tygodnika Małżeńskiego”. „Ten i ów ojciec, mający córkę na wydaniu, niemoże prowadzić domu otwartego, wodzić ją na bale, na zabawy i na rozmaite zebrania publiczne i prywatne. […] A cóż dopiero mówić o samotnikach? Czyż biedna pracownica, bezżenny robotnik, rzemieślnik, urzędnik, zawodowiec, a nawet osoba zamożna”23 nie powinni szukać szczęścia poza najbliższym otoczeniem? – pytał Kamiński w „Tygodniku Małżeńskim”. „Sierota bez rodziny, córka niezamożnych rodziców, bogata wdowa lub panna – nie może przecież rzucić się na szyję pierwszemu lepszemu mężczyźnie na ulicy i krzyknąć mu do ucha »Ożeń się ze mną« – wtórował mu we „Flircie Salonowym” Rychłowski. – I dla braku stosunków starzeją się panny lub kawalerowie, marnieje ich życie bezcelowo, na próżno”24.
Troska o panny i kawalerów z prowincji miała być przyczyną powstawania efemerycznych czasopism lokalnych, takich jak „Głos Serca” ze Stanisławowa czy „Przyszłość Zapewniona” z Nowogródka. Obie redakcje podkreślały, że doskonale rozumieją, jak trudno jest znaleźć partnera ludziom „pozostawionym w środowiskach wyzbytych z wszelkiego życia towarzyskiego”25. „Głos Serca” uspokajał, że „stosunki mamy wyrobione wśród wszystkich sfer i ziemiaństwa, kupiectwa, wśród sfer wojskowych, robotniczych i włościaństwa”26 i dlatego na pewno każdemu chętnemu znajdą parę. Pisma te przetrwały tylko kilka miesięcy, a ich prenumeratorom pozostało przerzucić się na ogłoszenia chociażby w „Fortunie Versal”.
Ogłaszający czuli presję, by zaprezentować się z jak najlepszej strony, a jednocześnie wytłumaczyć, dlaczego mimo oszałamiających zalet szukają znajomości w prasie. Określenia pojawiające się w bardzo wielu ogłoszeniach to „brak stosunków” i „brak znajomości”. Tak swoje ogłoszenia rozpoczynali zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Trzydziestoczterolatek na stanowisku urzędniczym pragnął „na tej drodze z powodu braku znajomości zapoznać się z panną dobrego wychowania dobrze sytuowaną celem ożenki”27. Przystojny blondyn, lat dwadzieścia siedem, pisał, że „z braku znajomości poszukuje tą drogą pannę lub wdowę do lat dwudziestu pięciu”28. Kawaler, handlowiec w pierwszorzędnej firmie, lat trzydzieści osiem, pobierający tysiąc rubli rocznie, poszukiwał „z powodu braku czasu i znajomości tą drogą dozgonnej towarzyszki”29. Niektórzy swój brak znajomości poczytywali sobie za zaletę. Mężczyzna, lat trzydzieści pięć, „zdrów, pracowity, uczciwy, moralnego prowadzenia się, z braku znajomości wskutek ciągłej pracy”30 poszukiwał żony o nieskalanej przeszłości. Podobnie pisał urzędnik państwowy na posadzie dającej półtora tysiąca rubli rocznie: „nie mając stosunków, a nie mogąc tracić drogiego dla mnie czasu na zawiązywanie takowych, drogą anonsu pragnę poznać się z młodą, inteligentną i ładną osóbką”31. W przypadku tych mężczyzn brak przyjaciół i zaproszeń na spotkania towarzyskie miał wynikać z tego, że nie lubią tracić czasu na głupoty. Ogłoszenia matrymonialne miały być więc efektywnym, szybkim sposobem na znalezienie partnerki. Jeden mężczyzna pisał wprost: „nie mając czasu i sposobności na zawieranie nieskutecznych towarzyskich znajomości, udaję się do pośrednictwa »Flirtu Salonowego« w celu poznania młodej, inteligentnej i sympatycznej panienki”32. Inny z kolei: „bez zbytecznych ceremonii ożeni się kawaler, blondyn, wysoki”33.
Bardzo rzadko przyznawano wprost, że ogłoszenie w gazecie jest ostatnią deską ratunku przed ugrzęźnięciem na prowincji w sytuacji, przed którą przestrzegali redaktorzy pism matrymonialnych. Pewna zrozpaczona dziewczyna pisała w 1913 roku:
Panowie kandydaci. Jestem młodą panną, prowincjonalistką, mam lat 19, a niemając absolutnie żadnych stosunków w sferze ziemiańskiej, przeto zwracam się do was za pomocą pisma o składanie swych ofert, marzeniem mojem Warszawa, nienawidzę prowincji, wykształcenie mam 4 klasowe, jestem muzykalną. Posagu mam 14 000 rubli. Piszcie do mnie34.
Wydaje się, że to właśnie do takich czytelniczek jak ona zwracał się w Gumplowicz, pisząc w swoim poradniku, że „wymiana celowej, anonimowej korespondencji bądź co bądź urozmaica szarzyznę panieńskiego dnia”35. Panna prowincjonalistka chciała wyjechać koniecznie do miasta i próbowała użyć do tego ogłoszeń matrymonialnych. Jednak mężczyźni z prowincji lub jeszcze bardziej odległych okolic również szukali żon, tyle tylko, że chcieli sprowadzić je do siebie. W 1910 roku ogłaszał się na przykład „Inżynier”:
Brak znajomości z polkami [sic!] zmusza mnie do poszukiwań za pomocą anonsu w tygodniku „Flirt Salonowy” żony, młodej panny do lat 25, może być bez posagu; ja jestem blondynek, jak mnie się zdaje, przystojny, stanowisko zajmuję zarządzającego fab. w głębokiej Rosji, pensja 6 tysięcy rubli. Za osiem lat powrócę do Królestwa Polskiego. Panie odważne niech łaskawie prześlą swe oferty z fotografiami36.
Można się domyślać, że Inżynier nie tylko miał problem ze znalezieniem żony na miejscu, ale także z przekonaniem poznanej kobiety, by zamieszkała z nim gdzieś na dalekich stepach rosyjskich. Z kolei w innej gazecie ogłaszał się dentysta szukający żony „lat średnich”. Sam prowadził praktykę na prowincji i tam planował pozostać: „warszawianki kocham, lecz wolałbym z prowincji”37 – uprzedzał potencjalne kandydatki.
Upatrywanie w mieście ratunku przed samotnością było oczywiście wynikiem stereotypu, że w dużym skupisku ludzi łatwiej o nawiązanie znajomości. Rzeczywiście, jeśli chodzi o potencjalne okazje (wspomniane już wcześniej tańce, kawiarnie, przechadzki po publicznych parkach i ogrodach), miasto oferowało więcej możliwości zapoznania kogoś niż głęboka prowincja. Nie znaczy to jednak, że w mieście również nie mieszkali ludzie samotni. Na izolację i złe samopoczucie skarżyły się szczególnie kobiety aktywne zawodowo – zapracowane nauczycielki, korepetytorki, krawcowe, modystki, służące. W ich przypadku brak znajomości wynikał zarówno z braku czasu, jak i ze zwiększonej kontroli moralności – opinia społeczna szczególnie skrupulatnie przyglądała się samotnym kobietom w mieście. W otwierającej scenie komedii Szwaczka warszawska główna bohaterka Marta siedzi przy maszynie, patrzy przez okno i lamentuje:
Mój Boże! dzień taki piękny, tyle ludzi snuje się po ulicach, tylu pięknych chłopców depcze chodnik, śledząc, gdzie zgrabny kapeluszyk, zgrabniejsza figurka albo zgrabniejsza jeszcze twarzyczka, a ty, Marto, podjęłaś się nigdy z prostej drogi nie zbaczać, przeto grzybem siedź w koszu, duś się w murach, obszywaj, ubieraj, strój innych, abyś miała żyć z czego. Oj! ciężko to, ciężko na tym świecie biednemu!… i gdyby jeszcze nie roześmiać się czasem, nie podskoczyć, nie zaśpiewać, prawda, to nie grzech, i nie umizgnąć się do jakiego ładnego chłopca, toby przyszło chyba spleśnieć, zapomnieć w gębie języka, zanudzić się na śmierć. A ludziom i to solą w oku38.
Ponieważ Szwaczka warszawska to „krotochwila ze śpiewami”, Marta po tym monologu wykonywała jeszcze krótką piosenkę o samotności:
Hardo w górę wznoszą czoła
Nasze piękne panie,
Że cnotliwe – bo dokoła
Sto ócz patrzy na nie.
Strzedz sieroty niema komu.
Bo biedna, bo biedna,
Bo na świecie, jak i w domu,
Jedna, tylko jedna.
Marta oczywiście pod koniec sztuki znajduje dobrego męża, jednak to prawda, że wiele pracujących kobiet, zarówno nauczycielek, jak i robotnic, miało problemy z zapoznaniem mężczyzny z powodu braku czasu i siły. W 1874 roku Stanisław Rzętkowski publikował w „Tygodniku Ilustrowanym” tekst o młodej szwaczce, która, jak Marta, z utęsknieniem spoglądała za okno: „Oto spracowane dziewczę, które przez całą noc nie zmrużyło oka, aby zarobić na dzisiejszy kawałek suchego chleba, z tęsknotą i zazdrością spogląda przez okno pokoiku swego na świat boży, drżący gwarnym ruchem i… szczęściem, chociażby pozornym”39. Sama jednak nie może wyjść na ulicę, ponieważ musi dalej pracować.
Nie wszystkie proletariuszki przedstawiały tak smutny obraz. Wiele pracownic krawieckich, modystek i kwiaciarek, które pracowały w magazynach i sklepach, cieszyło się na co dzień towarzystwem koleżanek i prowadziło, w miarę możliwości, zadowalające życie towarzyskie. Nawet jednak to życie towarzyskie wiązało się z niebezpieczeństwami prawdziwymi czy też wyimaginowanymi przez podejrzliwą klasę wyższą. Or-Ot (Artur Oppman) pisał o „pannach z magazynu”, które po południu, po zakończeniu pracy, wychodziły w grupie na ulicę:
Wybiegły. Przede wszystkim spojrzały naprzeciwko, na drugą stronę ulicy. Tam, niby to spacerując, niby stojąc przygodnie, niby patrząc obojętnie na przechodzących, czuwa – raczej czyha na posterunku tłumek już znajomych lub pragnących się dopiero zapoznać panów. Są między nimi młodzi i – oczywiście – tych jest więcej, ale są i podstarzali, pofarbowani i wykrygowani amatorowie erotycznych przygód. Jaki gwar, jaki śmiech, jaki szczebiot! Jakie komplementy szczere czy kłamane, zwietrzałe i pachnące młodością jak kwiaty wiosenne! Rumieńce, błyski oczu, uściski pokłutych rączek, westchnienia.
I rozpierzchły się jak stado pliszek. Niektóre w towarzystwie, niektóre same, ale i za tymi w oddali podąża zawsze ktoś, kto prędzej czy później zbliży się… i sieć zarzuci.
Jedne ocali prawdziwa miłość, inne – chłodniejsze a sprytne – utorują sobie drogę w życiu, a jeszcze inne… Nie mówmy o tym. […]
Gdy nikt ci nie jest poczciwą wróżką,
Samotne dziecko gminu,
Niechże cię strzeże twoje serduszko,
Panienko z magazynu!40
Według opinii publicznej dziewczyny z klasy robotniczej, które swobodnie poszukiwały znajomości (i związków), musiały prędzej czy później ponieść za to straszną karę. Dlatego te, które podlegały bezpośredniej kontroli pracodawczyń, jak służące i inne pomocnice domowe, były rzadko wypuszczane z domu. Samotność towarzyszyła im przez większość czasu. Marcysia, bohaterka podobno autentycznego dziennika służącej domowej publikowanego w odcinkach w 1905 roku w „Ogniwie”, z wdzięcznością wspominała o swojej pani, która pozwalała jej narzeczonemu Staśkowi odwiedzać ją w kuchni: „drzwi do kuchni cały czas muszą być otwarte. Mamy Zorzę, trochę czytamy też Sienkiewicza; trochę rozmawiamy, gramy w czerwone i czarne i nie tak nudno… Sama bym w tej kuchni nie wytrzymała”. Wiele innych pracownic nie miało jednak tak wyrozumiałych (czy też może racjonalnie myślących) pań.
Samotność, brak przyjaciół czy mieszkanie w odizolowanym miejscu, czyli czynniki, o których najczęściej pisali obrońcy ogłoszeń matrymonialnych, nie stanowiły jedynego powodu, dla którego ludzie zamieszczali anonse. Poza grupą samotnych i grupą bezpośrednio szukających posażnej panny bądź zamożnego kawalera wiele ogłoszeń pochodziło od ludzi, którzy najwyraźniej w codziennym życiu mieli problemy ze znalezieniem kandydatów z powodu niezwykle wyśrubowanych wymagań.
Ogłaszano najróżniejsze warunki. Jeden mężczyzna, mieszkający w Chicago, pragnął zapoznać kobietę „z mniejszym lub większym posagiem, który nie jest wymagany od osoby dobrze zaawansowanej w grze fortepianowej, jedno albo drugie przy dobroci serca większą odegra rolę”41. Inny z kolei, „manipulant tartaczny”, szukał żony, zaznaczając: „pierwszeństwo mają blondynki, które wystarają się o posadę leśniczego”42 (w domyśle – dla przyszłego męża). Nauczyciel rysunków w gimnazjum chciałby poznać z kolei „pannę majętną lub fachową w celu matrymonialnym, najchętniej [taką], która posiada dobrze zaprowadzony interes dentystyczny, fotograficzny albo też krawiecki”43. Kapitan emerytowany zaznaczał, że szuka żony „niemałego wzrostu, zgrabnej, wysmukłej, budowa Venus”44 i że przyjmuje tylko zgłoszenia z fotografią całej sylwetki, koniecznie bez kapelusza na głowie (zapewne po to, by mało atrakcyjna kandydatka nie zdołała zatuszować tego faktu szerokim rondem i woalką). Trzy panny ziemianki poszukiwały razem trzech mężów, koniecznie „trzech oficerów, lotnicy i ułani pierwszeństwo”45.
Część autorów anonsów najwyraźniej starała się brać potencjalnych partnerów na litość. „Realista” szukał panny samodzielnej, której los dokuczył i która zajmie się gospodarstwem u samotnego mężczyzny. „Pożądane: sierota, biedna, wzrost średni, zgrabna, brzydka, miła, zrównoważona, uczciwa, niedzisiejszych zasad”46 – precyzował. Gdzie indziej „kawaler, lat 32, o protezie nogi, poszukuje towarzyszki o podobnych [warunkach]”47, najwyraźniej uznając, że kobiety z kompletem kończyn nie będą go chciały. Jedna panna ogłaszała się tak:
Panna, biedna, brzydka, zmęczona walką życia, niesympatyczna, wymagająca, pragnie w celu matrymonialnym zawiązać znajomość z człowiekiem dobrym, inteligentnym, miłym, na stanowisku48.
Nie był to jedyny taki anons. Mężczyzna pod pseudonimem „Nie taki diabeł straszny, jak go malują” ogłaszał: „Brzydki, źle wychowany, z wyższem wykształceniem pan poszukuje przystojnej, inteligentnej, bogatej panny lub wdowy”49. Być może chcieli w ten sposób wyróżnić się na tle innych ogłoszeń, gdzie zwykle zapewniano o zaletach charakteru i pociągającej powierzchowności kandydata do wstąpienia w związek małżeński. Możliwe też, że chodziło im o uniknięcie rozczarowania potencjalnego odbiorcy ogłoszenia.
Niektórzy ludzie szukali związku w prasie z powodu swojej nietypowej sytuacji. W 1885 roku w „Kurierze Codziennym” pojawiło się następujące ogłoszenie:
Mężczyzna, lat 41, kawaler, murzyn, zajmujący posadę odźwiernego biletera, dającą mu przyzwoite utrzymanie, nie mając sposobności zawiązania stosunków w innej drodze, za pośrednictwem niniejszego ogłoszenia poszukuje żony, panny lub wdowy, w wieku lat 30–40, osoby zdrowej, gospodarnej i przyzwoitego prowadzenia się. Bliższa wiadomość w Zarządzie Ogrodu Zoologicznego, ulica Bagatela nr 350.
Ogłoszenie matrymonialne zamieszczone przez czarnego mężczyznę wywołało niemałe poruszenie i rasistowskie komentarze. Warszawskie satyryczne czasopismo „Fortuna” poświęciło mu aż dwie wiadomości. W pierwszym doniesieniu pisano: „Murzyn z ogrodu zoologicznego za pośrednictwem pewnego Kuryera poszukuje małżonki. Nie wątpimy, że znajdzie on odpowiednią partię, chociażby z tego względu, iż nasze panie niejednokrotnie ujawniły już swoje sympatie dla… białych murzynów. Barwa skóry chyba nie odgrywa tu żadnej roli”51. Bileter z zoo nie znalazł najwyraźniej partnerki od razu i ponowił ogłoszenie, ponieważ kilka numerów późnej redakcja „Fortuny” donosiła po raz kolejny, pod tytułem Z kwestii murzyńsko-zoologicznych: „Słyszeliśmy, iż murzyn z ogrodu zoologicznego dotychczas jeszcze nie znalazł dozgonnej towarzyszki życia. Niejednej wprawdzie uśmiecha się myśl posiadania potomstwa koloru kawy ze śmietanką, od zrobienia jednak stanowczego kroku wstrzymuje je ta okoliczność, że trudno teraz w Warszawie o dobrą śmietankę, a co zatem idzie, trudno o porównanie, czy maleńkie bobo będzie rzeczywiście koloru kawy ze śmietanką”52.
Ton prześmiewczych ogłoszeń w piśmie satyrycznym wskazuje dobitnie, że mężczyzna musiał zapewne mierzyć się z rasizmem i liczył się z potencjalnym skandalem, jaki jego związek wywołałby w Warszawie. Jego marzenie o żonie nie było jednak niemożliwe do spełnienia. W 1898 roku „Przyjaciel Sług” donosił, że „W Warszawie odbył się ślub niezwykły. Panna służąca Józefa M. pojęła za męża Jakóba Untarak murzyna, lokaja hrabiego Potockiego. Ciekawość, czy pani murzynowa będzie miała dziatki białe czy czarne”53. Nie wiadomo, czy Untarak szukał żony przez ogłoszenia, nie wiadomo też, czy bileter z warszawskiego zoo znalazł w końcu partnerkę. Na pewno jednak możliwość anonsu w prasie zwiększała pulę dostępnych kandydatek, a uwaga prasy, choćby tak nieprzyjemna i rasistowska, jeszcze podbijała zainteresowanie.
Bronisław Gumplowicz tak reklamował skuteczność ogłoszeń matrymonialnych:
Małżeństwo to też swego rodzaju transakcja życiowa. Czemu nie używać w tym celu zwykłych środków reklamy handlowej, ogłoszeń prasowych. Wszak wszystko jedno, jaką drogą przyjdzie ten, kto ma panią zaślubić, byle by przyszedł54.
Wyliczanie wad, podkreślanie zalet, bezwzględna szczerość, wyczuwalna desperacja czy niewzruszone operowanie kwotami posagów, dochodów i wartości nieruchomości – to wszystko strategie, którymi w tym nowoczesnym przekazie posługiwali się zamieszczający anonse. Nowatorskie metody miały być odpowiedzią na postęp i zmianę stosunków społecznych. Jak przekonywały „Wiadomości Matrymonialne” w 1926 roku: „Żyjemy w okresie przejściowym. Na każdym kroku spotykamy materializm, wynik egoizmu. Młodzieńcze sny i marzenia o złotym królewiczu i diamentowej królewnie należą do przeszłości”55. Według autora tego tekstu przed powstaniem gazet matrymonialnych wiele związków kończyło się rozwodami czy separacją, a wszystko rozbijało się o pieniądze, bo „przed ślubem nie wypadało zawierać umowy w drażliwej kwestii materialnej, aby nie narażać się posądzeniu o brak miłości”. Dyskretne obliczenia finansowe często okazywały się przestrzelone. Mężczyzna pragnął za pomocą posagu żony wyrobić sobie pozycję zawodową czy założyć interes, kobieta zaś liczyła na ślub z bogaczem i to, że nie będzie musiała do końca życia martwić się o pieniądze. Gdy jednak pieniędzy nie było, „miejsce miłości zajęło rozgoryczenie, którego epilogiem był rozwód”. Nadzieją na trwałość związków są więc ogłoszenia, w których obie strony mogą jasno wyłożyć, czego oczekują i w jakich kwotach ma zamknąć się transakcja małżeńska. „Wobec tego sprawa małżeństwa weszła na drogę właściwą, niedopuszczającą do wspólnego się oszukiwania i budowy pałaców na piasku” – podsumowywała z zadowoleniem redakcja „Wiadomości Matrymonialnych”. „Tygodnik Małżeński” już w 1913 ogłaszał podobne treści, i to wierszem:
Świat kroczy naprzód, a w miejscu nie staje
I ciężko pracuje, zaś żyje z pośpiechem.
Dziś flirt bezcelowy jest głupstwem i grzechem.
Minął czas sielanki i czułostkowości,
Człek żąda rozsądnej i czystej miłości.
Coraz też są rzadsze małżeńskie konkury
Przewlokłe, kosztowne – potępić je z góry.
[…]
Czasy są zbyt ciężkie, a żyć jest w nich trudno.
Nie można się bawić w komedię obłudną.
Nie mogą flirtować dzisiaj ludzie pracy,
Czulą się na zimno bogaci próżniacy,
Za wiele dziś ludzie mają do czynienia.
Zatem są na czasie o tem ogłoszenia,
Że związki małżeńskie zawrzeć są gotowi
Na danych warunkach owe albo owi56.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Maria Turzyma, Mężna niewiasta, „Nowe Słowo” 1903, nr 23, s. 530.
2 Bolesław Prus, Kronika tygodniowa, „Kurier Codzienny” 1888, nr 208, s. 2, kolejne cytaty tamże.
3 Bolesław Prus, Lalka, Kraków 2002, s. 46, kolejny cytat tamże.
4Lalka, reż. Wojciech Jerzy Has, Polska 1968, 24:42.
5 Zauważa prof. Józef Bachórz, O pieniądzach i kwestiach ekonomicznych w Lalce Bolesława Prusa [w:] Pieniądz w literaturze i teatrze. Materiały z sympozjum „Temat pieniądza w literaturze i teatrze”, red. Józef Bachórz, Sopot 2000.
1 Pełna historia Hugona Schenka, zob. Straszny niewiastobójca Hugo Schenk i jego wspólnicy. Dokładna historya ich życia i wszystkich morderstw, jakoteż ostatecznego losu i stracenia, Cieszyn 1891.
2Lokale, „Kurier Warszawski” 1890, nr 235, s. 12.
3 Konstanty Krumłowski, Przewodnik zakochanych, czyli Jak zdobyć szczęście w miłości i powodzenie u kobiet?, Warszawa 1908, s. 10.
4 Baronowa Staffe, Zwyczaje towarzyskie, Lwów 1898, s. 15.
5 Wanda Reichsteinowa, Poradnik dla młodych osób w świat wstępujących. Ułożony dla użytku tychże, Poznań 1891, s. 17, kolejny cytat s. 27.
6 Bolesław Prus, Kronika tygodniowa, „Kurier Codzienny” 1889, nr 351, s. 2, kolejne cytaty tamże.
7 Bronisław Gumplowicz, Czy pani chce wyjść za mąż? Sto poufnych rad dla panien na wydaniu, Warszawa 1938, s. 6, kolejne cytaty s. 1.
8 „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 1, s. 1.
9Od redakcji, „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 1, s. 2.
10 Edward Rychłowski, Kierunek naszego pisma, jego tytuł, matrymonialne ogłoszenia i ich znaczenie, „Flirt Salonowy” 1910, nr 42, s. 1.
11 Stanisław Kamiński, Od redakcji, „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 1, s. 2, kolejne cytaty tamże.
12 Zob. na przykład „Fortuna Versal” 1927, nr 76, s. 5.
13Dział Matrymonialny. Uwagi ważne dla wszystkich. Ogłoszenia, „Marzenie: Rêverie” 1932, nr 1, s. 2, kolejny cytat tamże.
14 Stanisław Kamiński, dz. cyt., s. 2.
15Ogłoszenia towarzyskie, „Fortuna” 1923, nr 36, s. 1.
16Ogłoszenia towarzyskie, „Versal” 1923, nr 42, s. 1.
17 Rom. E., Wstydliwość kobiet, „Fortuna” 1923, nr 41, s. 2, kolejne cytaty tamże.
18 Bronisław Gumplowicz, dz. cyt., s. 7.
19 Zob. Mały Rocznik Statystyczny GUS 1939, red. Edward Szturm de Sztrem, Warszawa 1939.
20Menu, Restauracja Victoria, Jasna 26, 1934 r.
21Cel i zamiary swatki, „Swatka” 1931, nr 1, s. 1.
22 Bronisław Gumplowicz, dz. cyt., s. 6, kolejne cytaty tamże.
23 Stanisław Kamiński, dz. cyt., s. 1.
24 Edward Rychłowski, dz. cyt., s. 1.
25Od redakcji, „Przyszłość Zapewniona” 1930, nr 1, s. 1.
26Od redakcji, „Głos Serca” 1927, nr 1, s. 1.
27 „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 1, s. 4.
28 „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 4, s. 5.
29Ogłoszenia matrymonialne, „Flirt Salonowy” 1911, nr 5, s. 9.
30Ogłoszenia matrymonialne, „Flirt Salonowy” 1910, nr 8, s. 10.
31 „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 5, s. 8.
32Ogłoszenia matrymonialne, „Flirt Salonowy” 1910, nr 4, s. 9.
33Ogłoszenia matrymonialne, „Flirt Salonowy” 1910, nr 9, s. 8.
34 „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 7, s. 4.
35 Bronisław Gumplowicz, dz. cyt., s. 6.
36Ogłoszenia matrymonialne, „Flirt Salonowy” 1910, nr 3, s. 8.
37 Tamże, s. 10.
38 Antoni Wieniarski, Szwaczka warszawska, Poznań 1913, s. 1, kolejny cytat s. 2.
39 Stanisław Rzętkowski, Jak tam wesoło!, „Tygodnik Ilustrowany” 1874, nr 24, s. 362.
40 Artur Oppman, Moja Warszawa. Obrazki z dawnych lat, Warszawa 1929, s. 89.
41 „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 3, s. 1.
42 „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 1, s. 3.
43 „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 6, s. 4.
44 „Fortuna Versal” 1926, nr 72, s. 4.
45 „Fortuna” 1923, nr 31, s. 4.
46 „Fortuna Versal” 1926, nr 72, s. 1.
47 „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 3, s. 5.
48 „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 10, s. 7.
49 „Tygodnik Małżeński” 1913, nr 14, s. 5.
50 „Kurier Codzienny” 1885, nr 277, s. 3.
51 „Fortuna” 1885, nr 27, s. 3.
52Z kwestii murzyńsko-zoologicznych, „Fortuna” 1885, nr 29, s. 2.
53Co słychać w świecie?, „Przyjaciel Sług” 1898, nr 11, s. 24.
54 Bronisław Gumplowicz, dz. cyt., s. 5.
55Od redakcji, „Wiadomości Matrymonialne”, 1926, nr 1 s. 1, kolejne cytaty tamże.
56 Flirciarz, Z duchem czasu, „Tygodnik Małżeński”, 1913, nr 1, s. 1.
[1] W cytatach wszędzie zachowano zapis oryginalny, poprawiono jedynie interpunkcję.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I