Mąż i żona - Wilkie Collins - ebook + książka

Mąż i żona ebook

Collins Wilkie

3,7

Opis

Anne Silvester i Blanche Lundie to serdeczne przyjaciółki, które wychowywały się wspólnie. W pewne sierpniowe popołudnie przed obiema z nich otwiera się perspektywa małżeństwa, ale w zupełnie różnych okolicznościach. Blanche przyjmuje oświadczyny ukochanego Arnolda Brinkwortha, natomiast Anne, aby uniknąć pohańbienia, zmuszona jest zaaranżować potajemny ślub w szkockiej gospodzie z Geoffreyem Delamaynem, który wcześniej obiecał jej małżeństwo. Geoffrey wykorzystuje niepomyślny zbieg okoliczności, aby wykręcić się od zobowiązania, a o doręczenie listu Anne prosi swojego przyjaciela Arnolda. Z pozoru niewinna misja młodzieńca wykroczy poza zwykłe obowiązki posłańca. Dla dobra Anne zmuszony on będzie odgrywać przed personelem gospody rolę jej męża. Wkrótce okaże się, że pewnym osobom zależeć może na tym, aby faktycznie przedstawiać Arnolda i Anne jako męża i żonę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 942

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (11 ocen)
2
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG: IRLANDZKIE MAŁŻEŃSTWO

CZĘŚĆ PIERWSZA. WILLA W HAMPSTEAD

I

Pewnego letniego poranka ponad trzydzieści lat temu w kajucie statku pasażerskiego należącego do Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który miał właśnie wypłynąć z Gravesend do Bombaju, dwie dziewczyny płakały gorzkimi łzami.

Obie liczyły sobie tyle samo lat – osiemnaście. Od dzieciństwa były bliskimi i serdecznymi przyjaciółkami ze szkolnej ławy. Teraz rozstawały się po raz pierwszy i to, być może, na zawsze.

Jedna miała na imię Blanche, druga – Anne.

Obie pochodziły z ubogich rodzin, obie były praktykantkami w szkole i obie miały odtąd same zarabiać na chleb. Pod względem osobistym i społecznym były to jedyne podobieństwa, jakie je łączyły.

Blanche była zaledwie przeciętnie atrakcyjna i przeciętnie inteligentna. Anne za to niespotykanie piękna i niespotykanie uzdolniona. Rodzice Blanche byli ludźmi szlachetnymi, mającymi na względzie przede wszystkim zabezpieczenie przyszłości dziecka. Rodzice Anne byli bezduszni i zdemoralizowani. Jeśli chodzi o córkę, myśleli tylko o tym, jak najkorzystniej spieniężyć jej urodę i talenty.

Dziewczęta wchodziły w życie w zupełnie różnych okolicznościach. Blanche płynęła do Indii, aby zostać guwernantką w domu pewnego sędziego i pozostawać pod opieką jego żony. Anne miała zostać w kraju, dopóki nie nadarzy się okazja wysłania jej tanio do Mediolanu. Tam, wśród obcych, miała doskonalić się w sztuce aktorskiej i wokalnej, a po powrocie do Anglii przynieść swojej rodzinie fortunę, występując na scenie.

Takie to perspektywy rysowały się przed każdą z dziewcząt, gdy siedziały złączone w mocnym uścisku w kajucie statku i gorzko płakały. Wypowiedziane szeptem słowa pożegnania – przesadne i spontaniczne, jak to u dziewcząt bywa – w obu przypadkach płynęły prosto z serca.

– Blanche! Może w Indiach wyjdziesz za mąż. Skłoń męża, aby zabrał cię z powrotem z Anglii.

– Anne! Może zbrzydnie ci scena. Jeśli tak, wyjedź do Indii.

– W Anglii czy w świecie, zamężne czy nie, spotkamy się, kochana, choćby miało minąć wiele lat, na zawsze połączone tą samą dawną miłością jako przyjaciółki, które sobie pomagają, i siostry, które sobie ufają! Ślubuj, Blanche!

– Ślubuję, Anne!

– Z całego serca i duszy?

– Z całego serca i duszy.

Okręt rozwinął żagle i zaczął kołysać się na wodzie. Koniecznym było odwołać się do autorytetu kapitana, aby można było rozdzielić dziewczęta. Kapitan interweniował łagodnie, ale stanowczo.

– Chodź, moja droga – rzekł, obejmując Anne ramieniem – zdaj się na mnie! Sam mam córkę.

Głowa Anne opadła na ramię kapitana. Ten osobiście wsadził ją do szalupy. Pięć minut później statek zaczął odpływać, szalupa dobiła do pomostu cumowniczego, a dziewczęta miały na długie lata zniknąć sobie z oczu.

Było to latem 1831 roku.

II

Dwadzieścia cztery lata później – latem 1855 roku – w Hampstead znajdowała się pewna umeblowana willa gotowa już do wynajęcia.

Dom dotychczas jeszcze zajmowały osoby pragnące go wynająć. Owego wieczora, którego rozgrywa się niniejsza scena, przy stole w jadalni zasiadała dama oraz dwóch dżentelmenów. Dama osiągnęła dojrzały wiek czterdziestu dwóch lat. Wciąż była niespotykanie piękną kobietą. Jej młodszy o kilka lat mąż siedział naprzeciwko niej milczący i skrępowany, ani razu, nawet przypadkowo, nie podnosząc wzroku na żonę. Trzecia osoba była gościem. Nazwisko męża brzmiało Vanborough, nazwisko gościa – Kendrew.

Kolacja dobiegała końca. Na stole stały owoce i wino. Pan Vanborough w milczeniu podsunął butelkę panu Kendrew. Pani domu obejrzała się na służącą i powiedziała:

– Powiedz dzieciom, aby przyszły.

Drzwi otwarły się i do pokoju weszła dwunastoletnia dziewczynka, prowadząc za rękę pięciolatkę. Obie miały na sobie ładne białe sukienki ze wstążkami w jednakowym odcieniu błękitu. Jednak nie było między nimi rodzinnego podobieństwa. Starsza dziewczynka była krucha i delikatna, o bladej, wrażliwej twarzyczce. Młodsza miała cerę jasną i kwitnącą, krągłe, rumiane policzki i żywe, zadziorne spojrzenie, stanowiąc urocze uosobienie szczęścia i zdrowia.

Pan Kendrew spojrzał pytająco na młodszą dziewczynkę.

– Ta młoda dama – rzekł – jest mi zupełnie obca.

– Gdyby nie był pan w tym domu nieobecny przez ostatni rok – odparła pani Vanborough – nie uczyniłby pan tego wyznania. To mała Blanche, jedyne dziecko mojej najdroższej przyjaciółki. Kiedy matka Blanche i ja widziałyśmy się po raz ostatni, byłyśmy dwiema ubogimi uczennicami wchodzącymi w życie. Przyjaciółka wyjechała do Indii i po latach wyszła tam za mąż. Może słyszał pan o jej mężu, sir Thomasie Lundie, słynnym indyjskim oficerze? Tak, „bogatym sir Thomasie”, jak go nazywacie. Lady Lundie po raz pierwszy od swego wyjazdu jest teraz w drodze do Anglii, boję się nawet powiedzieć, ile to lat minęło. Spodziewałam się jej wczoraj, spodziewam się dzisiaj – może pojawić się lada chwila. Na statku, który zabrał ją do Indii, obiecałyśmy sobie, że jeszcze się spotkamy – to były nasze „śluby”, jak to nazwałyśmy za dawnych drogich czasów. Proszę sobie wyobrazić, jak innymi zastaniemy się, gdy wreszcie się to zdarzy!

– Tymczasem, jak widzę – rzekł pan Kendrew – przyjaciółka pani wysłała córeczkę jako swoją przedstawicielkę? To daleka droga dla tak młodej podróżniczki.

– Droga zaordynowana rok temu przez lekarzy w Indiach – odparła pani Vanborough. – Orzekli, że zdrowie Blanche wymaga angielskiego powietrza. Sir Thomas był wtedy chory i żona nie mogła go zostawić. Musiała wysłać dziecko do Anglii, a do kogóż by ją miała wyekspediować jak nie do mnie? Niech pan na nią spojrzy i powie, czy angielskie powietrze jej nie służy! My, matki, zdajemy się prawdziwie żyć na nowo w naszych dzieciach, panie Kendrew. Ja mam jedynaczkę i moja przyjaciółka ma jedynaczkę. Moja córka ma na imię Anne, tak jak ja, a córka mojej przyjaciółki ma na imię Blanche, tak jak ona. A na dodatek obie dziewczynki polubiły się równie mocno jak my za dawnych szkolnych lat. Słyszy się czasem o dziedzicznej nienawiści. Czy istnieje również coś takiego jak dziedziczna miłość?

Nim gość zdążył odpowiedzieć, o jego uwagę upomniał się pan domu.

– Kendrew – odezwał się pan Vanborough – kiedy będziesz miał już dość domowych sentymentów, może wypijesz kieliszek wina?

Słowa te zostały wypowiedziane z nieskrywaną pogardą w tonie i zachowaniu. Pani Vanborough poczerwieniała. Odczekała, aby opanować chwilową irytację. Kiedy odezwała się do męża, uczyniła to, chcąc go najwyraźniej ułagodzić i udobruchać.

– Obawiam się, że nie czujesz się dziś dobrze, mój drogi?

– Poczuję się lepiej, gdy dzieci skończą stukać nożami i widelcami.

Dziewczynki obierały owoce. Młodsza kontynuowała czynność. Starsza przestała i spojrzała na matkę. Pani Vanborough przywołała do siebie Blanche i wskazała na przeszklone drzwi do ogrodu.

– Zechciałabyś zjeść owoce w ogrodzie, Blanche?

– Tak – odrzekła jej córka – jeśli Anne pójdzie ze mną.

Anna natychmiast wstała i obie dziewczynki wyszły, trzymając się za ręce. Kiedy zniknęły, pan Kendrew rozsądnie zmienił temat.

Nawiązał do wynajmu domu.

– Młode damy boleśnie odczują stratę ogrodu – rzekł. – Naprawdę szkoda, że rezygnujecie z tak ładnego miejsca.

– Opuszczenie domu to jeszcze nie największe poświęcenie – odparła pani Vanborough. – Jeśli dla Johna Hampstead jest zbyt odległe od Londynu, to oczywiście musimy się przeprowadzić. Jedyną uciążliwością, na jaką się uskarżam, są okoliczności wynajęcia domu.

Vanborough rzucił żonie niemiłe spojrzenie.

– A co ty masz do tego? – zapytał.

Pani Vanborough próbowała rozpędzić chmury nad małżeńskim horyzontem za pomocą uśmiechu.

– John, mój drogi – rzekła łagodnie – zapominasz, że kiedy ty załatwiasz interesy, ja jestem tu cały dzień. Nie sposób nie spotykać się z ludźmi, którzy przychodzą obejrzeć dom. A jacy to ludzie! – ciągnęła, zwracając się do pana Kendrew. – Są podejrzliwi wobec wszystkiego, od wycieraczki pod drzwiami po kominy na dachu. Pakują się tu o różnych porach. Zadają bezczelne pytania i jawnie okazują, że nie mają zamiaru wierzyć w odpowiedzi, zanim jeszcze zdąży się ich udzielić. Jakaś nikczemnica pyta: „Myśli pani, że rury są w porządku?” i podejrzliwie pociąga nosem, zanim odpowiem „tak”. Jakiś brutal powątpiewa: „Jest pani pewna, że dom jest solidnie zbudowany?” i nie czekając na odpowiedź, wykonuje skok, całym ciężarem opadając na podłogę. Nikt nie chce wierzyć w żwirowy grunt ani południową ekspozycję. Nikt nie chce żadnego z naszych ulepszeń. Gdy tylko dowiadują się o studni artezyjskiej Johna, robią taką minę, jakby w ogóle nie pili wody. A kiedy przechodzą obok mojego wybiegu dla kur, natychmiast przestają doceniać zalety świeżych jaj!

Pan Kendrew roześmiał się.

– Sam przez to wszystko kiedyś przechodziłem – powiedział. – Ludzie, którzy chcą wynająć dom, są urodzonymi wrogami tych, od których chcą go pozyskać. Dziwne, prawda, Vanborough?

Ponury nastrój pana Vanborough opierał się wpływom przyjaciela równie uparcie jak wcześniej żony.

– Śmiem twierdzić, że nie słuchałem – rzekł.

Tym razem jego ton był niemal wrogi. Pani Vanborough spojrzała na męża z nieskrywanym zdziwieniem i udręką.

– John! – wykrzyknęła. – Co się z tobą dzieje? Boli cię coś?

– Człowiek ma chyba prawo być niespokojny i zmartwiony, nie cierpiąc przy tym bólu.

– Przykro mi słyszeć, że jesteś smutny. Chodzi o interesy?

– Tak, o interesy.

– Poradź się pana Kendrew.

– Czekam, aż będę mógł to zrobić.

Pani Vanborough natychmiast wstała.

– Zadzwoń, kiedy będziesz chciał kawy, kochanie – rzekła.

Mijając męża, przystanęła i czule przyłożyła mu dłoń do czoła.

– Chciałabym móc wygładzić te zmarszczone brwi! – szepnęła.

Pan Vanborough niecierpliwie potrząsnął głową. Pani Vanborough westchnęła, odwracając się ku drzwiom. Jej mąż rzucił za nią:

– Dopilnuj, żeby nam nie przeszkadzano!

– Zrobię, co mogę. – Stojąc w otwartych drzwiach, spojrzała na pana Kendrew i zdobyła się na wcześniejszy lekki ton. – Ale nie zapominaj o naszych „urodzonych wrogach”! Nawet o tej porze może przyjść ktoś, kto będzie chciał obejrzeć dom.

Dwaj dżentelmeni zostali sami przy winie. Istniał między nimi silny kontrast. Pan Vanborough był wysoki i ciemnowłosy – pewny siebie, przystojny mężczyzna z wypisaną na twarzy siłą, co do której nikt nie mógł mieć wątpliwości i z ukrytym pod nią wrodzonym fałszem, który mógł odkryć jedynie wprawny obserwator. Pan Kendrew zaś był niski i jasnowłosy – powolny i niezgrabny w ruchach z wyjątkiem chwil, gdy coś go wzburzyło. Patrząc na jego twarz, świat widział brzydkiego i skrytego człeczynę. Wprawny obserwator, wnikając pod powierzchnię, znajdował piękną naturę opartą na mocnej podstawie honoru i prawdy.

Pan Vanborough zaczął rozmowę:

– Jeśli kiedyś się ożenisz, nie bądź takim głupcem jak ja, Kendrew. Nie bierz żony ze sceny.

– Gdybym mógł mieć taką żonę jak ty – odparł tamten – wziąłbym ją ze sceny nawet jutro. Kobieta piękna, mądra, o nieposzlakowanej opinii i szczerze cię kochająca. Człowieku! Czego chcesz więcej?

– Chcę dużo więcej. Chcę kobiety dobrze urodzonej i ustosunkowanej, kobiety, która może przyjmować najlepsze towarzystwo w Anglii i otworzyć mężowi drogę do pozycji w świecie.

– Pozycji w świecie! – zawołał pan Kendrew. – Oto człowiek, któremu ojciec zostawił pół miliona pod tym jednym warunkiem, że zajmie jego miejsce na czele jednego z największych przedsiębiorstw handlowych w Anglii. A on mówi o pozycji, jak gdyby był młodszym urzędnikiem we własnym biurze! Gdzie sięga twoja ambicja poza to, co już otrzymałeś?

Pan Vanborough dopił wino i utkwił w przyjacielu baczne spojrzenie.

– Moja ambicja – rzekł – widzi karierę w parlamencie zwieńczoną parostwem i żadnej przeszkody na drodze z wyjątkiem mojej godnej szacunku żony.

Pan Kendrew ostrzegawczo uniósł dłoń.

– Nie mów w ten sposób – powiedział. – Jeśli żartujesz, nie rozumiem żartu. Jeśli mówisz poważnie, nasuwasz mi podejrzenie, którego wolałbym nie pojmować. Zmieńmy temat.

– Nie! Pomówmy o tym teraz. Co podejrzewasz?

– Podejrzewam, że zaczynasz być znudzony swoją żoną.

– Ona ma czterdzieści dwa lata, a ja trzydzieści pięć i jesteśmy małżeństwem od trzynastu. Wszystko to wiesz i podejrzewasz jedynie, że jestem nią znudzony. O święta naiwności! Masz do powiedzenia coś więcej?

– Skoro mnie zmuszasz, skorzystam z prawa starego przyjaciela i powiem, że traktujesz ją niesprawiedliwie. Mijają niemal dwa lata, odkąd zakończyłeś pobyt za granicą i przyjechałeś do Anglii po śmierci ojca. Jeśli nie liczyć mnie i jednego czy dwóch innych przyjaciół z dawnych lat, nie przedstawiłeś swojej żony nikomu. Nowe stanowisko otworzyło ci drogę do najlepszego towarzystwa. Nigdy nie zabierasz ze sobą żony. Wychodzisz tak, jak gdybyś był kawalerem. Skądinąd wiem, że więcej niż co czwarty z twoich nowych znajomych faktycznie uważa, że jesteś nieżonaty. Wybacz, że wypowiadam się bez ogródek: mówię, co myślę. To niegodziwe trzymać żonę w zamknięciu tak, jakbyś się jej wstydził.

– Wstydzę się jej.

– Vanborough!

– Zaczekaj! Nie będę ci we wszystkim ustępował, mój miły panie. Jakie są fakty? Trzynaście lat temu zakochałem się w ładnej śpiewaczce i poślubiłem ją. Mój ojciec był na mnie zły, musiałem więc wyjechać i zamieszkać z nią za granicą. Tam mój postępek nie miał znaczenia. Ojciec wybaczył mi na łożu śmierci i musiałem przywieźć ją z powrotem. Jednak tutaj ma to znaczenie. Oto otwiera się przede mną droga do wielkiej kariery, a ja jestem związany z kobietą, której stosunki są najniższe (jak dobrze wiesz) z możliwych, kobietą bez cienia dystynkcji w sposobie bycia i bez najmniejszych aspiracji wychodzących poza pokój dziecinny i kuchnię, fortepian i książki. Czy taka żona może pomóc mi zdobyć pozycję wśród socjety, usunąć przeszkody towarzyskie i polityczne, a wreszcie utorować mi drogę do Izby Lordów? Na Jowisza! Jeśli kiedykolwiek istniała kobieta, którą należałoby „trzymać w zamknięciu” (jak się wyraziłeś), jest nią moja żona. Co więcej, jeśli chcesz znać prawdę, to mam zamiar wyprowadzić się z domu właśnie dlatego, że nie mogę trzymać jej tutaj w zamknięciu. Ma przeklęty talent do zawierania znajomości, dokądkolwiek pójdzie. Jeśli pozwolę jej dłużej mieszkać w tej okolicy, wkrótce będzie miała wokół siebie krąg przyjaciół. Przyjaciół, którzy zapamiętają ją jako słynną śpiewaczkę operową. Przyjaciół, którzy widzieli tego łajdaka jej ojca pijanego i przychodzącego pożyczać od niej pieniądze (za moimi plecami)! Mówię ci, to małżeństwo zrujnowało moje widoki na przyszłość. Nie ma sensu mówić mi o zaletach mojej żony. Przy nich wszystkich jest mi kulą o nogi. Gdybym nie był urodzonym idiotą, zaczekałbym i ożenił się z kobietą, która by mi się na coś przydała, kobietą dobrze ustosunkowaną…

Pan Kendrew dotknął ramienia gospodarza i przerwał mu raptownie.

– Przechodząc do sedna sprawy – rzekł – kobietą taką jak lady Jane Parnell.

Pan Vanborough drgnął. Po raz pierwszy spuścił oczy pod spojrzeniem przyjaciela.

– Co wiesz o lady Jane? – zapytał.

– Nic. Nie obracam się w kręgach lady Jane, ale czasami chodzę do opery. Wczoraj wieczorem widziałem cię z nią w jej loży i słyszałem, co mówiono obok mnie na parterze. Otwarcie plotkowano o tobie jako o ulubieńcu lady Jane przedkładanym nad innymi. Wyobraź sobie, co by było, gdyby twoja żona to usłyszała! Mylisz się, Vanborough, pod każdym względem się mylisz. Zatrważasz mnie, przygnębiasz i rozczarowujesz. Nigdy nie szukałem tego wyjaśnienia, ale skoro przyszło, nie będę się przed nim wzdragał. Przemyśl swoje postępowanie, przemyśl to, co mi powiedziałeś, albo nie zaliczaj mnie więcej do swoich przyjaciół. Nie! Nie chcę dłużej o tym rozmawiać. Oboje zaczynamy się zapalać i może dojść do tego, że powiemy coś, czego lepiej nie mówić. Powtarzam, zmieńmy temat. Pisałeś, że chcesz, abym przyszedł, ponieważ potrzebujesz mojej rady w jakiejś ważnej sprawie. Co to za sprawa?

Po tym pytaniu nastąpiła cisza. Twarz Vanborough zaczęła zdradzać oznaki zakłopotania. Gospodarz nalał sobie kolejny kieliszek wina i wypił go jednym haustem.

– Nie jest łatwo powiedzieć ci to, co chcę powiedzieć – rzekł – po tym, w jaki sposób mówiłeś do mnie o mojej żonie.

Pan Kendrew wyglądał na zaskoczonego.

– Czy sprawa dotyczy pani Vanborough? – zapytał.

– Tak.

– Czy ona o niej wie?

– Nie.

– Trzymałeś rzecz w tajemnicy przez wzgląd na żonę?

– Tak.

– Czy mam prawo doradzać w tej sprawie?

– Masz prawo, jakie przysługuje staremu przyjacielowi.

– W takim razie dlaczego nie powiesz mi wprost, o co chodzi?

Pan Vanborough ponownie popadł w zakłopotanie.

– Lepiej będzie – odparł – jeśli usłyszysz to z ust osoby trzeciej, której spodziewam się lada chwila. Człowiek ten zna wszystkie fakty i jest zdolny przedstawić je lepiej ode mnie.

– Kto to taki?

– Mój przyjaciel, Delamayn.

– Twój prawnik?

– Tak, młodszy partner w kancelarii Delamayn, Hawke & Delamayn. Znasz go?

– Owszem. Rodzina jego żony przyjaźniła się ze mną, zanim się ożenił. Nie przepadam za nim.

– Dość trudno cię dziś zadowolić! Jeśli żył kiedyś człowiek ze świetnymi perspektywami, jest nim właśnie Delamayn. Ten człowiek ma przed sobą karierę i dość odwagi, aby się nią zająć. Zamierza odejść z kancelarii i spróbować szczęścia w sądzie. Wszyscy mówią, że zajdzie daleko. Co masz przeciwko niemu?

– Zupełnie nic. Czasami spotykamy ludzi, których nie wiedzieć czemu nie lubimy. Nie wiedzieć czemu, ja nie lubię pana Delamayna.

– Jakkolwiek by było, dziś wieczorem musisz go znieść. Zaraz tu będzie.

Osoba, o której mowa, pojawiła się w tej właśnie chwili. Służąca otworzyła drzwi i zaanonsowała:

– Pan Delamayn.

III

Pod względem powierzchowności obiecujący prawnik, który miał spróbować szczęścia w sądzie, wyglądał na człowieka, którzy odniesie sukces. Surowa, gładko ogolona twarz, czujne szare oczy, wąskie, stanowcze wargi mówiły jasno ni mniej, ni więcej tylko: „zamierzam zajść daleko, a jeśli wejdziesz mi w drogę, pójdę dalej twoim kosztem”. Pan Delamayn był zwyczajowo uprzejmy dla każdego, ale nigdy nie słyszano, aby wypowiedział choćby jedno niepotrzebne słowo nawet do najbliższego przyjaciela. Był człowiekiem wybitnie uzdolnionym, człowiekiem o nieposzlakowanej opinii (jeśli idzie o kodeks tego świata), ale nie człowiekiem, z którym można się spoufalać. Nigdy nie pożyczyłbyś od niego pieniędzy, ale powierzyłbyś mu nieprzeliczone bogactwa. Gnębiony zmartwieniami osobistymi wahałbyś się, czy prosić go o pomoc. Gnębiony publicznymi zmartwieniami powiedziałbyś: oto człowiek, którego mi trzeba. Należał do tych, którzy potrafią rozpychać się łokciami – nikt, kto na niego spojrzał, nie mógł mieć co do tego wątpliwości.

– Kendrew to mój stary przyjaciel – powiedział pan Vanborough, zwracając się do prawnika. – Wszystko, co ma mi pan do powiedzenia, może pan powiedzieć przy nim. Napije pan się wina?

– Nie, dziękuję.

– Przynosi pan jakieś wieści?

– Tak.

– Ma pan opinie na piśmie dwóch adwokatów?

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo nie jest to konieczne. Jeśli fakty w tej sprawie są właściwie przedstawione, nie ma cienia wątpliwości co do prawa.

Powiedziawszy to, pan Delamayn wyjął z kieszeni zapisaną kartkę i rozłożył ją na stole przed gospodarzem.

– Co to? – zapytał pan Vanborough.

– Wyjaśnienia dotyczące pańskiego małżeństwa.

Pan Kendrew drgnął i zdradził pierwsze oznaki zainteresowania czynnościami, które dotąd go nie poruszały. Pan Delamayn na chwilę zatrzymał na nim wzrok, po czym kontynuował.

– Sprawa – podjął – jak ją pan pierwotnie przedstawił, spisana przez naszego sekretarza.

Zły humor pana Vanborough znów zaczął dawać o sobie znać.

– Co nas to teraz obchodzi? – zapytał. – Zasięgnął pan informacji, aby udowodnić prawdziwość mojego oświadczenia, prawda?

– Tak.

– I dowiedział się pan, że mam rację?

– Dowiedziałem się, że ma pan rację, o ile wszystko się zgadza. Chcę mieć pewność, że podczas spisywania relacji przez sekretarza nie wystąpił żaden błąd. To bardzo ważne. Mam wziąć na siebie odpowiedzialność wydania opinii mogącej mieć poważne konsekwencje i zamierzam się najpierw upewnić, że opinia ta opiera się na solidnych podstawach. Chcę zadać panu kilka pytań. Proszę o cierpliwość. To nie potrwa długo.

Prawnik zerknął na rękopis i zadał pierwsze pytanie.

– Zawarł pan małżeństwo w Inchmallock w Irlandii trzynaście lat temu?

– Tak.

– Pańska żona, wówczas panna Anne Silvester, była rzymską katoliczką?

– Tak.

– Jej rodzice byli rzymskimi katolikami?

– Byli.

– Pańscy rodzice byli protestantami, a pan został ochrzczony i wychowany w Kościele anglikańskim?

– Wszystko się zgadza!

– Panna Anne Silvester miała silne opory przed poślubieniem pana, ponieważ należeliście do różnych wspólnot religijnych?

– Tak.

– Odrzucił pan jej obiekcje, zgadzając się zostać rzymskim katolikiem, podobnie jak ona?

– Przeszedłem cały obrzęd.

– W kraju czy za granicą?

– Za granicą.

– Na jak długo przed datą ślubu?

– Na sześć tygodni przed ślubem.

Pan Delamayn, który cały czas konsultował się z trzymanym w dłoni dokumentem, szczególnie starannie porównał tę odpowiedź z zapisem wykonanym przez sekretarza.

– Zgadza się – powiedział i kontynuował zadawanie pytań.

– Księdzem udzielającym wam ślubu był niejaki Ambrose Redman – młody człowiek, który niedawno podjął obowiązki duszpasterskie?

– Tak.

– Zapytał was, czy oboje jesteście rzymskimi katolikami?

– Tak.

– Pytał o coś jeszcze?

– Nie.

– Jest pan pewien, że nie dociekał, czy oboje byliście katolikami przez dłużej niż rok, dopóki nie przyszliście, aby zawrzeć ślub?

– Jestem tego pewien.

– Musiał zatem zapomnieć o tej części swojego obowiązku albo jako początkujący może w ogóle nie był jej świadom. Czy panu ani damie nie przyszło do głowy, aby poinformować go w tej kwestii?

– Ani ja, ani dama nie wiedzieliśmy, że istnieje konieczność poinformowania go.

Pan Delamayn złożył rękopis i wsunął go z powrotem do kieszeni.

– Zgadza się – rzekł. – W każdym szczególe.

Smagła twarz pana Vanborough z wolna pobladła. Mężczyzna rzucił jedno ukradkowe spojrzenie na pana Kendrew i znów się odwrócił.

– A teraz – rzekł do prawnika – pańska opinia! Co mówi prawo?

– Prawo – odparł pan Delamayn – jest poza wszelką wątpliwością i dyskusją. Pańskie małżeństwo z panną Anne Silvester w ogóle nie jest małżeństwem.

Pan Kendrew zerwał się na równe nogi.

– Co ma pan na myśli? – zapytał ostro.

Obiecujący prawnik uniósł brwi w geście uprzejmego zdumienia. Jeśli pan Kendrew pragnął informacji, dlaczego prosił o nią w taki sposób?

– Czy chce pan, abym wyjaśnił aspekt prawny tej sprawy?

– Chcę.

Pan Delamayn przedstawił prawo takim, jakie nadal obowiązuje, ku hańbie angielskiej legislatury i angielskiego narodu.

– Na mocy irlandzkiego statutu Jerzego II – rzekł – każde małżeństwo udzielone przez papistowskiego księdza dwojgu protestantów albo papistowi i osobie, która była protestantem w okresie dwunastu miesięcy przed ślubem, uważa się za nieważne. A na mocy dwóch innych aktów prawnych z czasów panowania tego samego króla udzielanie podobnego ślubu jest przestępstwem ze strony księdza. Prawo to zostało uchylone względem irlandzkich duchownych innych wyznań, ale nadal pozostaje w mocy, jeśli chodzi o księży rzymskokatolickich.

– Że też podobny stan rzeczy jest możliwy w naszych czasach! – wykrzyknął pan Kendrew.

Pan Delamayn uśmiechnął się. Zdążył już wyzbyć się typowych złudzeń co do swoich współczesnych czasów.

– Istnieją inne przypadki, w których irlandzkie prawo małżeńskie wykazuje pewne swoiste anomalie – ciągnął. – Jak już powiedziałem, przestępstwem jest udzielanie przez katolickiego księdza ślubu, którego legalnie może udzielić parafialny pastor, duchowny prezbiteriański lub nonkonformistyczny. Przestępstwem również jest (na mocy innego prawa) udzielanie przez parafialnego pastora ślubu, którego legalnie może udzielić katolicki ksiądz. Podobnie przestępstwem jest (jak stanowi jeszcze inne prawo) udzielanie przez duchownego prezbiteriańskiego lub nonkonformistycznego ślubu, którego legalnie może udzielić pastor Kościoła anglikańskiego. Osobliwy stan rzeczy. Obcokrajowcy mogą nawet pomyśleć, że to skandaliczny stan rzeczy. Wydaje się jednak, że w naszym kraju nie mamy nic przeciwko niemu. Wracając do naszej sprawy, jasno wynika, iż pan Vanborough jest człowiekiem nieżonatym, pani Vanborough jest kobietą niezamężną, ich dziecko jest nieślubne, a ksiądz Ambrose Redman jako przestępca podlega karze za udzielenie im ślubu.

– Haniebne prawo! – wykrzyknął pan Kendrew.

– Ale jest prawem – brzmiała jedyna odpowiedź pana Delamayna.

Jak dotąd pan domu nie odezwał się ani słowem. Siedział zamyślony z ustami zaciśniętymi i oczyma utkwionymi w stół.

Pan Kendrew zwrócił się do niego i przerwał ciszę.

– Czy mam rozumieć, że porada, jakiej ode mnie chciałeś, dotyczy tej właśnie opinii? – zapytał.

– Tak.

– Chcesz powiedzieć, że przewidując, do jakiego wyniku może prowadzić przeprowadzone przez twoich prawników badanie, miałeś jakiekolwiek wątpliwości co do kroków, które jesteś zobowiązany podjąć? Czy naprawdę mam rozumieć, że wahasz się, czy naprawić ten straszny błąd i uczynić kobietę, która jest twoją żoną w oczach niebios, żoną w oczach prawa?

– Jeśli tak to przedstawiasz – powiedział pan Vanborough – jeśli nie bierzesz pod uwagę…

– Chcę jasnej odpowiedzi na moje pytanie: tak lub nie.

– Pozwól mi coś powiedzieć, dobrze? Człowiek ma chyba prawo się wytłumaczyć?

Pan Kendrew powstrzymał go gestem wyrażającym obrzydzenie.

– Szkoda twojej fatygi na tłumaczenia – rzekł. – Wolę wyjść. Udzielił mi pan lekcji, której nie zapomnę, sir. Okazuje się, że jeden człowiek może znać drugiego od dzieciństwa i przez cały ten czas nie widzieć nic poza fałszywymi pozorami. Wstyd mi, że w ogóle byłem pańskim przyjacielem. Od tej pory jest pan dla mnie obcy.

Po tych słowach mężczyzna wyszedł z pokoju.

– Co za osobliwie porywczy człowiek – zauważył pan Delamayn. – Jeśli pan pozwoli, chyba zmienię zdanie. Napiję się wina.

Pan Vanborough wstał, nie odpowiadając, i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Chociaż w zamiarach, jeśli jeszcze nie w czynach był łotrem, utrata najstarszego przyjaciela chwilowo go oszołomiła.

– To niezręczna sytuacja, Delamayn – powiedział. – Co byś mi radził?

Pan Delamayn potrząsną głową i upił łyk bordeaux.

– Odmawiam doradzania panu – odparł. – Nie biorę na siebie żadnej odpowiedzialności poza odpowiedzialnością za stwierdzenie, co w pańskim przypadku mówi prawo.

Pan Vanborough usiadł z powrotem przy stole, aby rozważyć możliwość skorzystania bądź nieskorzystania z wolności od małżeńskiego węzła. Jak dotąd nie miał zbyt dużo czasu, aby przemyśleć tę sprawę. Gdyby nie pobyt na kontynencie, kwestia formalnego uchybienia w jego małżeństwie bez wątpienia już dawno zostałaby podniesiona. Długa nieobecność w kraju sprawiła jednak, że pojawiła się i to całkowicie przypadkowo dopiero podczas rozmowy z panem Delamaynem latem tego roku.

Przez kilka minut prawnik siedział w milczeniu, popijając wino, a pan domu milczał pogrążony we własnych myślach. Pierwszą zmianę, jaka zaszła w scenie, wywołało pojawienie się w jadalni służącego.

Pan Vanborough spojrzał na mężczyznę z nagłą złością.

– Czego tu chcesz?

Mężczyzna był dobrze wychowanym angielskim służącym. Innymi słowy, ludzką maszyną, która raz nakręcona spełnia swoje obowiązki. Miał do powiedzenia pewne słowa i wypowiedział je.

– Przyszła jakaś dama, która chciałaby obejrzeć dom, sir.

– Domu nie ogląda się o tak późnej porze.

Maszyna miała do przekazania wiadomość i przekazała ją.

– Dama chciała, abym przeprosił w jej imieniu, sir. Mam przekazać, że jest pod presją czasu. To ostatni dom na liście agenta, a jej stangret nie radzi sobie z odnajdywaniem drogi w nieznanych miejscach.

– Przestań gadać i każ damie iść do diabła!

Pan Delamayn interweniował, po części w interesie swojego klienta, po części w imię przyzwoitości.

– Zależy panu, jak sądzę, na wynajęciu domu najszybciej jak to możliwe? – zapytał.

– Oczywiście, że tak!

– Czy rozsądnym jest tracić okazję do znalezienia najemcy z powodu chwilowego rozdrażnienia?

– Rozsądnym czy nie, to cholernie dokuczliwe, kiedy niepokoi cię ktoś obcy.

– Jak pan chce. Nie chcę się wtrącać. Chciałabym tylko powiedzieć – na wypadek, gdyby myślał pan o mojej wygodzie jako gościa – że mnie to nie będzie przeszkadzać.

Służący czekał z nieprzeniknioną miną. Pan Vanborough ustąpił.

– Dobrze. Wpuść ją. Pamiętaj tylko, że jeśli tu przyjdzie, ma jedynie zajrzeć do pokoju i wyjść. Jeśli będzie chciała o coś spytać, musi zwrócić się do agenta.

Pan Delamayn interweniował raz jeszcze, tym razem w interesie pani domu.

– Czy nie byłoby wskazanym – podsunął – skonsultować się z panią Vanborough, zanim podejmie pan decyzję?

– Gdzie jest pani?

– W ogrodzie albo na łące, sir, nie jestem pewien.

– Nie możemy rozsyłać ludzi po całej okolicy w poszukiwaniu jej. Powiedz pokojówce i wprowadź damę.

Służący wycofał się. Pan Delamayn nalał sobie drugi kieliszek wina.

– Znakomite wino – rzekł. – Sprowadza je pan prosto z Bordeaux?

Nie otrzymał odpowiedzi. Pan Vanborough wrócił do rozważania opcji uwolnienia się bądź nie z więzów małżeńskich. Jeden łokieć oparł na stole i wściekle gryzł paznokcie. Mamrotał pod nosem:

„Co mam zrobić?”.

Z korytarza dobiegł delikatny szelest jedwabiu. Drzwi się otwarły i w jadalni zjawiła się dama, która przyszła obejrzeć dom.

IV

Była wysoka i zgrabna, a jej strój stanowił najbardziej udane połączenie prostoty i okazałości. Twarz miała zasłoniętą delikatną letnią woalką. Uniosła ją i z niewymuszoną gracją wysoko urodzonej kobiety wyraziła przeprosiny za to, że przeszkadza dżentelmenom przy winie.

– Proszę przyjąć moje przeprosiny za najście. Wstydzę się, że przeszkadzam. Jedno spojrzenie na pokój wystarczy w zupełności.

Jak dotąd zwracała się do pana Delamayna, który był najbliżej. Kiedy rozejrzała się po pokoju, jej wzrok padł na pana Vanborough. Drgnęła i wydała okrzyk zdumienia.

– Pan! Wielkie nieba! Kto by pomyślał, że tu pana spotkam?

Pan Vanborough z kolei stał jak skamieniały.

– Lady Jane! – zawołał. – Czy to możliwe?

Mówiąc to, mężczyzna starał się nie patrzeć na kobietę. Jego wzrok jak u winowajcy powędrował w kierunku przeszklonych drzwi wychodzących do ogrodu. Sytuacja była straszna – równie straszna, gdyby jego żona dowiedziała się o lady Jane lub gdyby lady Jane dowiedziała się o jego żonie. Na trawniku przed domem chwilowo nie było widać nikogo. Gdyby tylko los sprzyjał, znajdzie czas, aby pozbyć się gościa z domu. Gość, całkowicie nieświadomy sytuacji, podał mu dłoń.

– Po raz pierwszy jestem w stanie uwierzyć w mesmeryzm – rzekła wesoło lady Jane. – To przypadek przyciągania sympatii, panie Vanborough. Moja przyjaciółka inwalidka potrzebuje umeblowanego domu w Hampstead. Podejmuję się go dla niej znaleźć i dzień, który wybieram na poszukiwania, jest tym samym, który pan wybiera na kolację z przyjacielem. Na mojej liście zostaje ostatni dom w Hampstead i w domu tym spotykam pana. Niesłychane!

Lady Jane odwróciła się do pana Delamayna.

– Przypuszczam, że zwracam się do pana domu?

Nim którykolwiek z dżentelmenów zdołał powiedzieć choć słowo, kobieta zauważyła ogród.

– Jaka piękna posiadłość! Czy w ogrodzie widzę kobietę? Mam nadzieję, że to nie przeze mnie wyszła.

Obejrzała się i zwróciła do pana Vanborough.

– Żona pańskiego przyjaciela? – zapytała i tym razem czekała na odpowiedź.

Jaka odpowiedź była możliwa w sytuacji pana Vanborough?

Panią Vanborough było nie tylko widać, ale i słychać w ogrodzie, gdzie wydawała polecenia jednemu z zatrudnionych w obejściu służących takim tonem i w taki sposób, które jednoznacznie wskazywały na właścicielkę domu. A gdyby tak powiedział: „Nie jest żoną mojego przyjaciela?”. Kobieca ciekawość nieuchronnie kazałaby lady Jane zadać następne pytanie: „Kto to taki?”. A gdyby wymyślił wytłumaczenie? Wytłumaczenie zajęłoby czas, a czas dałby jego żonie sposobność do odkrycia lady Jane. Biorąc pod uwagę wszystkie te względy, pan Vanborough wybrał najkrótszą i najśmielszą drogę, aby wybrnąć z kłopotu. Odpowiedział milczącym skinieniem głowy, które zręcznie zmieniło panią Vanborough w panią Delamayn, nie dając panu Delamayn okazji usłyszenia tego.

Jednak oko prawnika jak zwykle zachowało czujność i dostrzegło gest.

W jednej chwili opanowując pierwsze naturalne zdziwienie bezczelnością, na którą sobie wobec niego pozwolono, pan Delamayn wyciągnął nieuchronny wniosek, że coś było nie tak i że nastąpiła próba (niedopuszczalna) wmieszania go w to. Zbliżył się do pana Vanborough, zdecydowany zaprzeczyć swojemu klientowi prosto w twarz.

Jednak elokwentna lady Jane przerwała mu, nim zdołał otworzyć usta.

– Mogę zadać jedno pytanie? Czy okna wychodzą na południe? Oczywiście, że tak. Powinnam zobaczyć po słońcu, że okna wychodzą na południe. Ten i dwa pozostałe to jedyne pokoje na parterze, jak sądzę? A czy dom jest cichy? Oczywiście, że tak! Uroczy dom. Będzie o wiele bardziej odpowiadał mojej przyjaciółce niż jakikolwiek inny, jaki dotąd widziałam. Da mi pan prawo pierwszeństwa najmu do jutra?

W tym miejscu urwała dla zaczerpnięcia powietrza i po raz pierwszy dała panu Delamaynowi sposobność, aby się do niej odezwać.

– Proszę jaśnie panią o wybaczenie – zaczął. – Doprawdy nie mogę…

Pan Vanborough, mijając prawnika od tyłu, szeptem powstrzymał go, nim zdołał powiedzieć choć słowo więcej.

– Na Boga, nie zaprzeczaj mi! Moja żona idzie w tę stronę!

W tej samej chwili (nadal przypuszczając, że pan Delamayn jest panem domu) lady Jane wróciła do rozmowy.

– Zdaje się pan odczuwać pewne wahanie – rzekła. – Chce pan referencji? – Uśmiechnęła się ironicznie i wezwała na pomoc przyjaciela. – Panie Vanborough!

Pan Vanborough, który, skupiony na tym, aby bez względu na wszystko trzymać żonę z dala od pokoju, skradał się krok po kroku coraz bliżej przeszklonych drzwi, ani na nią nie zważał, ani jej nie słyszał. Lady Jane poszła w ślad za nim i energicznie uderzyła go w ramię parasolką.

W tej chwili po drugiej stronie drzwi ukazała się pani Vanborough.

– Przeszkadzam? – zwróciła się do męża, obrzuciwszy lady Jane jednym długim spojrzeniem. – Ta dama zdaje się twoją dobrą przyjaciółką.

W aluzji do parasolki pobrzmiewała nutka sarkazmu, która w każdej chwili mogła się zmienić w nutkę zazdrości.

Lady Jane nie była w najmniejszym stopniu zakłopotana. Miała podwójny przywilej poufałości z mężczyznami, którzy się jej podobali – przywilej należny kobiecie o wysokiej pozycji społecznej oraz przywilej należny młodej wdowie. Skłoniła się pani Vanborough z całą wystudiowaną uprzejmością klasy, do której należała.

– Pani domu, jak sądzę? – zapytała z wdzięcznym uśmiechem.

Pani Vanborough chłodno odwzajemniła ukłon, najpierw weszła do pokoju, a potem odpowiedziała:

– Tak.

Lady Jane zwróciła się teraz do pana Vanborough.

– Proszę mnie przedstawić! – rzekła, z rezygnacją ulegając formalnościom klas średnich.

Nie patrząc na żonę i nie wymieniając jej nazwiska, pan Vanborough spełnił prośbę.

– Lady Jane Parnell – powiedział, skracając przedstawienie do minimum. – Proszę pozwolić, że odprowadzę panią do powozu – dodał, podając ramię. – Zadbam o to, aby miała pani pierwszeństwo najmu. We wszystkim może zdać się pani na mnie.

Nie! Lady Jane nawykła zostawiać po sobie korzystne wrażenie, dokądkolwiek się udała. Miała zwyczaj być ujmującą (na zupełnie różne sposoby) wobec obu płci. Praktyką towarzyską angielskich klas wyższych jest bycie powszechnie mile widzianym. Lady Jane odmawiała wyjścia, dopóki nie roztopiła lodów, którymi powitała ją pani domu.

– Muszę raz jeszcze przeprosić – zwróciła się do pani Vanborough – za to, że przychodzę o tak niedogodnej porze. Zdaje się, że moje najście nieszczęśliwie przeszkodziło obu dżentelmenom. Pan Vanborough wygląda tak, jakby chciał, abym znalazła się sto mil stąd. Co zaś do pani męża… – Urwała i zerknęła na pana Delamayna. – Proszę wybaczyć, że wyrażam się tak poufale. Nie miałam przyjemności poznać nazwiska pani męża.

Pani Vanborough w niemym osłupieniu powędrowała wzrokiem za wzrokiem lady Jane i spojrzenie jej spoczęło na prawniku – osobie zupełnie jej nieznanej.

Pan Delamayn, który z determinacją czekał na sposobność, aby się odezwać, uchwycił się jej ponownie i tym razem nie odpuścił.

– Pani wybaczy – rzekł. – Zaszło jakieś nieporozumienie, za które w żaden sposób nie jestem odpowiedzialny. Nie jestem mężem tej damy.

Teraz z kolei lady Jane była zaskoczona. Spojrzała na prawnika. Daremnie! Pan Delamayn dokonał sprostowania i nie chciał się dalej wtrącać. W milczeniu zajął miejsce na drugim końcu pokoju. Lady Jane zwróciła się do pana Vanborough.

– Nieważne, co to za pomyłka – rzekła – to pan jest za nią odpowiedzialny. Z pewnością powiedział mi pan, że dama ta jest żoną pańskiego przyjaciela.

– Co?! – zawołała pani Vanborough głośno, stanowczo, z niedowierzaniem.

Spod zewnętrznej maski uprzejmości zaczęła ukazywać się wrodzona duma wielkiej damy.

– Powiem głośniej, jeśli pani chce – rzekła. – Pan Vanborough powiedział mi, że jest pani żoną tamtego dżentelmena.

Pan Vanborough wycedził wściekle do żony przez zaciśnięte zęby:

– To wszystko pomyłka. Wracaj do ogrodu!

Oburzenie pani Vanborough chwilowo wstrzymał strach na widok furii i przerażenia ścierających się na twarzy jej męża.

– Jak ty na mnie patrzysz! – powiedziała. – Jak ty do mnie mówisz!

– Wracaj do ogrodu! – powtórzył tylko.

Lady Jane zaczęła dostrzegać to, co prawnik odkrył kilka minut wcześniej, a mianowicie, że w willi w Hampstead było coś nie tak. Położenie pani domu wydawało się dalece anormalne. A skoro dom według wszelkich pozorów należał do przyjaciela pana Vanborough, przyjaciel pana Vanborough musiał (wbrew jego niedawnemu zaprzeczeniu) być za to odpowiedzialny. Wyciągnąwszy, co dość oczywiste, ten błędny wniosek, lady Jane zmierzyła panią Vanborough wzrokiem z wyrazem finezyjnie pogardliwego zaciekawienia, który wzburzyłby krew w najpotulniejszej z kobiet. Implikowana zniewaga dotknęła wrażliwą naturę żony do żywego. Ponownie zwróciła się do męża – tym razem nie wzdragając się.

– Kim jest ta kobieta? – zapytała.

Lady Jane potrafiła odnaleźć się w kryzysowej sytuacji. Sposób, w który bez cienia pretensjonalności, ale też bez krzty ustępstwa zasłoniła się własną dumą, stanowił widok wart zobaczenia.

– Panie Vanborough – rzekła – przed chwilą zaoferował mi pan odprowadzenie do powozu. Zaczynam rozumieć, że powinnam była od razu przyjąć propozycję. Proszę podać mi ramię.

– Stop! – powiedziała pani Vanborough. – Spojrzenia jaśnie pani są pełne pogardy, a jej słowa można interpretować tylko w jeden sposób. Zostałam nieświadomie zamieszana w jakieś podłe oszustwo, którego nie rozumiem. Ale to wiem: nie pozwolę, aby obrażano mnie we własnym domu. Po tym, co pani przed chwilą powiedziała, zabraniam mojemu mężowi podawać pani ramię.

Jej mężowi!

Lady Jane spojrzała na pana Vanborough – którego kochała, którego szczerze uważała za nieżonatego mężczyznę, którego jak dotąd nie podejrzewała o nic gorszego niż próba ukrycia słabostek przyjaciela. Porzuciła arystokratyczny ton, straciła arystokratyczne maniery. Poczucie krzywdy (jeśli była to prawda), ukłucie zazdrości (jeśli kobieta była jego żoną) odarły jej ludzką naturę ze wszelkiego kamuflażu i sprawiły, że jej policzki zapłonęły od gniewu, a oczy zaczęły miotać gromy.

– Jeśli może pan powiedzieć prawdę, sir – rzekła wyniośle – będzie pan tak dobry i powie ją teraz. Czy fałszywie występował pan przed światem, fałszywie występował przede mną, w roli i z aspiracjami mężczyzny wolnego stanu? Czy ta dama jest pańską żoną?

– Słyszysz ją? Widzisz ją? – zawołała pani Vanborough, zwracając się z kolei do męża.

Nagle odsunęła się od niego, wzdrygając się od stóp do głów.

– On się waha! – powiedziała do siebie słabym głosem. – Dobry Boże! On się waha!

Lady Jane twardo powtórzyła pytanie.

– Czy ta dama jest pańską żoną?

Mężczyzna zebrał całą odwagę łajdaka i wypowiedział nieszczęsne słowo:

– Nie!

Pani Vanborough cofnęła się. Aby nie upaść, uchwyciła się białej zasłony okiennej i zerwała ją. Spojrzała na męża z zaciśniętą w dłoni tkaniną. Powiedziała do siebie:

– Czy ja oszalałam? Czy może on?

Lady Jane odetchnęła z ulgą. Nie był żonaty! Był tylko rozwiązłym wolnym mężczyzną. Rozwiązły wolny mężczyzna jest szokujący – ale jeszcze nie stracony. Można go surowo potępić i bezwarunkowo domagać się jego reformy. Można również mu wybaczyć i poślubić go. Lady Jane zajęła konieczne w tej sytuacji stanowisko z prawdziwym taktem. Udzieliła nagany, nie wykluczając nadziei na przyszłość.

– Dokonałam bardzo przykrego odkrycia – rzekła z powagą do pana Vanborough. – Do pana należy przekonać mnie, abym o nim zapomniała. Dobranoc!

Ostatnim słowom towarzyszyło pożegnalne spojrzenie, które doprowadziło panią Vanborough do szału. Rzuciła się, aby nie pozwolić lady Jane wyjść z pokoju.

– Nie! – zawołała. – Pani jeszcze nie wychodzi!

Pan Vanborough zbliżył się, aby interweniować. Jego żona obrzuciła go strasznym wzrokiem i odwróciła się od niego z odrazą.

– Ten człowiek skłamał! – rzekła. – W imię sprawiedliwości względem siebie chcę to udowodnić!

Zadzwoniła w dzwonek stojący na stole obok niej. Wszedł służący.

– Przynieś mój pulpit z pokoju obok.

Odwrócona plecami do męża, ze wzrokiem utkwionym w lady Jane, pani Vanborough czekała. Bezbronna i osamotniona stała na gruzach swojego małżeństwa, wyższa ponad zdradę męża, obojętność prawnika i pogardę rywalki. W tej strasznej chwili jej uroda na powrót zalśniła dawnym blaskiem. Oto wspaniała kobieta, która dawnymi czasy trzymała w napięciu tysiące widzów zapatrzonych w udawane niedole na scenie, stała wspanialsza niż kiedykolwiek i trzymała w napięciu troje wpatrzonych w nią ludzi oczekujących, aż ponownie przemówi.

Służący wniósł pulpit. Pani Vanborough wyjęła z niego kartkę i wręczyła ją lady Jane.

– Zanim wyszłam za mąż – rzekła – byłam śpiewaczką operową. Oszczerstwa, na jakie narażone są takie kobiety, rzucały cień wątpliwości na moje małżeństwo. Zaopatrzyłam się w dokument, który ma pani w dłoni. Mówi sam za siebie. Nawet najlepiej urodzone towarzystwo to szanuje!

Lady Jane obejrzała dokument. Był to akt małżeństwa. Zbladła jak płótno i skinęła na pana Vanborough.

– Zwodzi mnie pan? – zapytała.

Pan Vanborough spojrzał w odległy kąt pokoju, w którym prawnik z nieprzeniknioną miną czekał na rozwój wydarzeń.

– Będzie pan tak dobry i podejdzie tu na chwilę – rzekł.

Pan Delamayn wstał i wysłuchał prośby. Pan Vanborough zwrócił się do lady Jane.

– Chciałbym panią odesłać do mojego wspólnika. On nie jest zainteresowany zwodzeniem pani.

– Czy jestem proszony jedynie o to, aby przedstawić fakty? – zapytał pan Delamayn. – Odmawiam zrobienia czegokolwiek ponadto.

– Nie chcę, aby robił pan coś ponadto.

Pani Vanborough, która uważnie słuchała tej wymiany zdań, w milczeniu podeszła o krok bliżej. Wyniosła odwaga, która dotąd dodawała jej sił, w obliczu jawnej zniewagi wzdrygnęła się pod wpływem przeczucia czegoś, co ma nastąpić, a czego nie przewidziała. Bezimienny lęk ścisnął jej serce i sprawił, że po jej ciele przeszły ciarki.

Lady Jane podała prawnikowi akt małżeństwa.

– W dwóch słowach, sir – rzekła niecierpliwie – co to jest?

– W dwóch słowach, proszę pani – odparł pan Delamayn – to śmieć.

– Nie jest żonaty?

– Nie jest żonaty.

Po chwili wahania lady Jane spojrzała na panią Vanborough stojącą obok bez słowa – spojrzała i cofnęła się w przerażeniu.

– Zabierzcie mnie stąd! – zawołała, wzdrygając się przed okropną twarzą, która patrzyła na nią z niewzruszonym wyrazem udręki w wielkich, błyszczących oczach. – Zabierzcie mnie stąd! Ta kobieta mnie zamorduje!

Pan Vanborough podał jej ramię i poprowadził do wyjścia. W pokoju zaległa głucha cisza. Wzrok żony odprowadzał tych dwoje krok po kroku, z tym samym potwornym wyrazem, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi. Prawnik, zostawszy sam na sam z kobietą, której wyparto się i którą porzucono, w milczeniu położył bezwartościowy akt na stole. Pani Vanborough przeniosła na niego wzrok znad dokumentu i bez okrzyku ostrzeżenia, bez żadnej próby ratowania się, padła nieprzytomna u jego stóp.

Podniósł ją z podłogi, ułożył na kanapie i czekał, aby sprawdzić, czy pan Vanborough wróci. Patrząc na piękną twarz – wciąż piękną, nawet w omdleniu – przyznał, że było to okrutne. Tak! Na swój nieprzenikniony sposób obiecujący prawnik przyznał, że było to okrutne.

Ale prawo to uzasadniało. Nie było w tym przypadku wątpliwości. Prawo to uzasadniało.

Z zewnątrz dobiegł tupot koni i turkot kół. Powóz lady Jane odjeżdżał. Czy mąż wróci? (Zobaczcie, co znaczy nawyk! Nawet pan Delamayn wciąż odruchowo myślał o nim jako o mężu – i to w świetle prawa! W świetle faktów!)

Nie. Minęło dziesięć minut. Ani śladu męża.

Nierozsądnym było robić w domu skandal. Niewskazanym było (na własną odpowiedzialność) pozwolić, aby służba zobaczyła, co się stało. Kobieta wciąż leżała nieprzytomna. Rześki wieczorny podmuch wpadł z ogrodu przez otwarte drzwi i uniósł lekkie wstążki u jej czepka oraz drobny pukiel włosów, który się spod niego wysunął i opadł na szyję. Wciąż leżała – żona, która kochała męża, matka jego dziecka – leżała.

Prawnik wyciągnął rękę, aby zadzwonić i wezwać pomoc.

W tej samej chwili ciszę letniego wieczoru raz jeszcze zmącił jakiś dźwięk. Ręka mężczyzny zawisła nad dzwonkiem. Hałas nasilił się. Znów dał się słyszeć tupot koni i turkot kół. Dźwięk ten zbliżał się – zbliżał raptownie – aż ucichł przed domem.

Czy to lady Jane wracała?

Czy to mąż wracał?

Dzwonek u drzwi zadźwięczał głośno, drzwi wejściowe otwarły się szybko, w korytarzu dał się słyszeć szelest kobiecej sukni. Drzwi pokoju otwarły się i stanęła w nich kobieta – sama. Nie była to lady Jane. Nieznajoma – starsza, o wiele lat starsza od lady Jane. Być może dawniej jej uroda nie rzucała się w oczy. Teraz, gdy jej twarz promieniała szczęściem, kobieta ta była niemal piękna.

Dostrzegła postać na kanapie. Podbiegła do niej z krzykiem, który był jednocześnie wyrazem rozpoznania i okrzykiem przerażenia. Upadła na kolana, położyła bezwładną głowę na swojej piersi i zaczęła obsypywać zimny, blady policzek siostrzanymi pocałunkami.

– Ach, moja kochana! – powiedziała. – To w takiej sytuacji znowu się spotykamy?

Tak! Po tych wszystkich latach, które minęły od pożegnania w kajucie statku, dwie szkolne przyjaciółki tak właśnie znów się spotykały.

CZĘŚĆ DRUGA.

V

Zmierzając od przeszłości ku czasom obecnym, prolog pozostawia teraz osiągniętą ostatnio datę (lato 1855 roku) i posuwa się przez okres dwunastu lat, aby poinformować kto żyje, kto umarł, kogo spotkał sukces, a kogo porażka spośród postaci zamieszanych w tragedię w willi w Hampstead, po czym zostawia czytelnika na początku OPOWIEŚCI wiosną 1868 roku.

Kronikę otwiera ślub – ślub pana Vanborough i lady Jane Parnell.

Trzy miesiące od pamiętnego dnia, w którym radca prawny poinformował go, że jest wolnym mężczyzną, pan Vanborough posiadł żonę, której pragnął, aby była ozdobą jego stołu i dopomogła jego szczęściu w świecie, a brytyjska legislatura była uniżonym sługą jego zdrady i poważanym wspólnikiem w rzeczy karygodnej.

Pan Vanborough wszedł do parlamentu. Wydał (dzięki żonie) sześć najwystawniejszych kolacji i dwa z najbardziej tłoczonych bali sezonu. Wygłosił udaną pierwszą mowę w Izbie Gmin. Wsparł finansowo kościół w biednej dzielnicy. Napisał artykuł, który zwrócił uwagę w przeglądzie kwartalnym. Odkrył, ujawnił i naprawił rażące nadużycie w zarządzie publicznej organizacji dobroczynnej. Gościł (raz jeszcze dzięki żonie) członka rodziny królewskiej w swojej wiejskiej posiadłości podczas jesiennej przerwy w obradach parlamentu. Takie były jego tryumfy i takie tempo postępu na drodze do parostwa w pierwszym roku życia u boku lady Jane.

Była tylko jeszcze jedna łaska, jakiej fortuna mogła udzielić swojemu rozpieszczonemu dziecku – i udzieliła jej. Na przeszłości pana Vanborough widniała plama, dopóki żyła kobieta, której się wyrzekł i którą porzucił. Pod koniec pierwszego roku zabrała ją śmierć – i plama ta została zmazana.

Kobieta przyjęła okrutną krzywdę, jaką jej wyrządzono, z rzadko spotykaną cierpliwością i godną podziwu odwagą. Panu Vanborough trzeba przyznać, że złamał jej serce z najwyższą troską o nakazy dobrego wychowania. Zaoferował (przez prawnika) hojne zabezpieczenie dla niej i jej dziecka. Propozycja została odrzucona bez chwili wahania. Kobieta wyrzekła się jego pieniędzy – wyrzekła się jego nazwiska. Wszystkim, którzy interesowali się ich losem po tym, jak odsunęły się od świata, matka i córka były znane pod nazwiskiem, które ta pierwsza nosiła w czasach panieńskich i które rozsławiła swoją sztuką.

W niezachwianej postawie przyjętej przez kobietę po tym, jak mąż ją porzucił, nie było fałszywej dumy. Pani Silvester (jak się teraz nazywała) z wdzięcznością przyjęła w imieniu swoim i panny Silvester pomoc drogiej starej przyjaciółki, która odnalazła ją w jej nieszczęściu i która pozostała wierna do końca. Mieszkały z lady Lundie do czasu, aż matka miała na tyle sił, aby urzeczywistnić plan, jaki wyznaczyła sobie na przyszłość i zarabiać na chleb jako nauczycielka śpiewu. Wszystko wskazywało na to, że doszła do siebie po kilku miesiącach. Szła naprzód, wszędzie zdobywając sympatię, zaufanie i szacunek, gdy u progu nowego życia nagle osłabła. Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć. Nawet lekarze byli podzieleni. Naukowo rzecz ujmując, nie było powodu, dla którego mogłaby umrzeć. Stwierdzenie lady Lundie, że kobiecie zadano śmiertelny cios w dniu, w którym opuścił ją mąż, było jedynie figurą retoryczną, w żadnej mierze niezadowalającą żadnego rozsądnego umysłu. Jedyną pewną rzeczą był sam fakt – jakkolwiek by go wyjaśniać. Wbrew nauce (która niewiele znaczyła), wbrew swojej własnej odwadze (która znaczyła dużo) kobieta padła na posterunku i zmarła.

Pod koniec choroby umysł Anne zaczął szwankować. Przyjaciółka dawnych szkolnych lat, siedząc przy jej łóżku, słyszała, jak mówi tak, jak gdyby zdawało się jej, że znajduje się z powrotem w okrętowej kajucie. Biedaczka odnalazła ton, spojrzenie niemal, które zaginęło na tak wiele lat – ten sam dawny ton, gdy dziewczęta każda swoją drogą wyruszały w świat. Powiedziała: „spotkamy się, kochana, połączone tą samą dawną miłością” tak samo jak niemal całe życie temu. Zanim nastąpił koniec, wróciła jej trzeźwość umysłu. Zaskoczyła lekarza i pielęgniarkę łagodną prośbą o opuszczenie pokoju. Kiedy wyszli, spojrzała na lady Lundie i, jak się zdawało, powróciła ze snu do jawy.

– Blanche – rzekła – zaopiekujesz się moim dzieckiem?

– To będzie moje dziecko, gdy ciebie zabraknie, Anne.

Umierająca urwała i namyślała się przez chwilę. Opanowało ją nagłe drżenie.

– Nie mów nikomu! – powiedziała. – Boję się o moje dziecko.

– Boisz się? Po tym, co ci obiecałam?

Kobieta z powagą powtórzyła słowa:

– Boję się o moje dziecko.

– Dlaczego?

– Moja Anne to druga ja, prawda?

– Tak.

– Uwielbia twoją córkę, tak jak ja uwielbiałam ciebie?

– Tak.

– Nie nosi nazwiska swego ojca – nosi moje. Nazywa się Anne Silvester, tak jak ja. Blanche! Czy ona skończy jak ja?

Pytaniu temu towarzyszył urywany oddech i trudność w wymawianiu świadczące o tym, że śmierć jest blisko. Zmroziło to słuchającą jej kobietę do szpiku kości.

– Nie myśl tak! – zawołała, zdjęta przerażeniem. – Na miłość boską, nie myśl tak!

W oczach Anne Silvester na nowo zaczęło ukazywać się szaleństwo. Dawała niecierpliwe znaki rękami. Lady Lundie nachyliła się nad nią i usłyszała szept:

– Podnieś mnie.

Leżała w ramionach przyjaciółki, patrzyła na jej twarz i gwałtownie powróciła do obawy o dziecko.

– Nie wychowuj jej na kogoś takiego jak ja! Musi zostać guwernantką, musi na siebie zarabiać. Nie pozwól jej grać! Nie pozwól jej śpiewać! Nie pozwól, żeby występowała na scenie! – Urwała, jej głos nagle odzyskał słodki ton, uśmiechnęła się blado i dawnym dziewczęcym głosem wypowiedziała dawne dziewczęce słowa: – Ślubuj, Blanche!

Lady Lundie pocałowała ją i odpowiedziała jak wtedy, gdy rozstawały się na statku:

– Ślubuję, Anne!

Głowa przyjaciółki opadła, aby nigdy się już nie podnieść. Ostatnia iskierka życia zatliła się w zamglonych oczach i zgasła. Jeszcze przez chwilę jej wargi poruszały się. Lady Lundie przyłożyła do nich ucho i usłyszała, jak tymi samymi strasznymi słowami powtarzają to samo straszne pytanie:

– Nazywa się Anne Silvester – tak jak ja. Czy skończy jak ja?

VI

Minęło pięć lat i na życiu każdego z trzech mężczyzn, którzy zasiadali przy stole w willi w Hampstead, zaczął odciskać swoje piętno upływ czasu.

Pan Kendrew, pan Delamayn, pan Vanborough. Niech kolejność, w jakiej się tu pojawiają, będzie kolejnością, w jakiej dokonany zostanie przegląd ich życia widziany z perspektywy pięciu lat.

To, jak przyjaciel męża zareagował na zdradę męża, zostało powiedziane. Pozostaje powiedzieć, jak odczuł śmierć porzuconej żony.

Pogłoska, która widzi najgłębsze zakamarki ludzkich serc i rozkoszuje się wystawianiem ich na widok publiczny, głosiła od zawsze, że życie pana Kendrew kryje pewien sekret i że sekretem tym jest beznadziejna namiętność do pięknej kobiety, która poślubiła jego przyjaciela. Za życia kobiety nie padła ani jedna aluzja do nikogo z ludzi ani nawet jedno słowo wypowiedziane do niej samej, które mogłoby stanowić dowód takiego twierdzenia. Kiedy zmarła, pogłoska ożyła z większą niż kiedykolwiek mocą, a zachowanie mężczyzny miało być dowodem przeciwko niemu.

Przyszedł na pogrzeb, choć nie był krewnym. Zabrał kilka źdźbeł trawy z darni, którą pokryto jej grób, kiedy wydawało mu się, że nikt nie patrzy. Zniknął ze swojego klubu. Podróżował. Wrócił. Przyznał, że Anglia mu zbrzydła. Ubiegał się i otrzymał mianowanie w jednej z kolonii. Jaki nasuwa się wniosek? Czy nie było jasne, że jego dotychczasowy sposób życia stracił dla niego urok, gdy obiekt jego fascynacji przestał istnieć? Mogło tak być – czyniono już mniej prawdopodobne domysły wobec prawdy, które okazywały się słuszne. Jest w każdym razie pewne, że wyjechał z Anglii, aby nigdy do niej nie wrócić. Jeszcze jeden stracony człowiek, orzekła pogłoska. Dodajmy do tego, że był to człowiek jeden na dziesięć tysięcy i, przynajmniej raz, pogłoska może być uznana za prawdziwą.

Czas na pana Delamayna.

Obiecujący prawnik został na własne życzenie skreślony z rejestru i wstąpił jako student do jednego z Inns of Court.1 Przez trzy lata nie wiadomo o nim było nic ponadto, że pilnie się uczy i zalicza kolejne semestry. Otrzymał kwalifikacje pozwalające mu na udział w sprawach sądowych. Jego dawni wspólnicy w firmie wiedzieli, że mogą mu ufać i przekazali interes w jego ręce. W ciągu dwóch lat wyrobił sobie pozycję w sądzie. Pod koniec tego okresu wyrobił sobie pozycję poza sądem.

Wystąpił jako młodszy obrońca w słynnym procesie, w którym chodziło o honor możnej rodziny i tytuł do wielkiego majątku. Starszy obrońca zachorował w przeddzień rozprawy. Pan Delamayn poprowadził sprawę za niego i wygrał. Obrońca zapytał: „Co mogę dla pana zrobić?”. Pan Delamayn odparł: „Proszę wprowadzić mnie do parlamentu”. Jako że obrońca był właścicielem ziemskim, wystarczyło jedynie, że wydał stosowne polecenia i oto pan Delamayn znalazł się w parlamencie!

W Izbie Gmin nowy członek i pan Vanborough spotkali się ponownie.

Zasiadali w jednej ławie i popierali tę samą partię. Pan Delamayn zauważył, że pan Vanborough postarzał się, posiwiał i wygląda na zmęczonego. Zadał kilka pytań dobrze poinformowanej osobie. Dobrze poinformowana osoba potrząsnęła głową. Pan Vanborough był bogaty, pan Vanborough był dobrze ustosunkowany (dzięki żonie), pan Vanborough w każdym znaczeniu tego słowa miał się dobrze, ale… nikt go nie lubił. Przez pierwszy rok szło mu świetnie, ale na tym się skończyło. Niezaprzeczalnie był bystry, ale w Izbie zrobił niekorzystne wrażenie. Wydawał wspaniałe przyjęcia, ale nie był lubiany w towarzystwie. Jego partia szanowała go, ale przy rozdawaniu apanaży był pomijany. Mówiąc prawdę, miał specyficzny charakter i choć nic nie można było mu zarzucić – wręcz przeciwnie, wszystko przemawiało na jego korzyść – nie miał przyjaciół. Zgorzkniały człowiek. W kraju i za granicą, zgorzkniały człowiek.

VII

Minęło pięć lat od dnia, w którym porzucona żona została złożona w grobie. Był teraz rok 1866.

Pewnego dnia w gazetach pojawiły się dwie szczególne wiadomości – wiadomość o podniesieniu do godności para i wiadomość o samobójstwie.

Pan Delamayn, któremu dobrze szło w sądzie, jeszcze lepiej radził sobie w parlamencie. Stał się jedną z wybitniejszych osobistości w Izbie Gmin. Przemawiał klarownie, sensownie, skromnie i nigdy za długo. Skupiał na sobie uwagę Izby, podczas gdy zdolniejsi od niego „przynudzali”. Przywódcy jego partii powiedzieli otwarcie: „Musimy coś zrobić dla Delamayna”. Nadarzyła się okazja i przywódcy dotrzymali słowa. Radca Generalny awansował i Delamayn zajął jego miejsce. Starsi członkowie sądu podnieśli wrzawę. Ministerstwo odpowiedziało: „Potrzebujemy człowieka, którego słuchają w Izbie Gmin i mamy go”. Gazety poparły nową nominację. Wywiązała się wielka dyskusja, a nowy Radca Generalny swoim postępowaniem uzasadnił decyzję ministerstwa i opinię gazet. Jego wrogowie mówili kpiąco: „Za rok lub dwa zostanie Lordem Kanclerzem!”. W domowym gronie przyjaciele opowiadali miłe żarty, z których wypływał ten sam wniosek. Ostrzegali Juliusa i Geoffreya, dwóch synów gospodarza (podówczas studentów college’u), żeby ostrożnie zawierali znajomości, jako że w każdej chwili mogą stać się synami lorda. Wszystko wskazywało na to, że faktycznie tak się stanie. Mniej więcej w tym samym czasie – jakże prawdziwe jest powiedzenie, że „sukces rodzi sukces” – zmarł bezdzietny krewny i zostawił panu Delamaynowi pokaźny majątek. Latem sześćdziesiątego szóstego zwolniło się stanowisko sędziego przewodniczącego. Ministerstwo już wcześniej wydało mianowanie, które spotkało się z powszechną niechęcią. Teraz dostrzegło okazję do obsadzenia wakatu swoim Radcą Generalnym i zaproponowało stanowisko sędziowskie panu Delamaynowi. Ten wolał pozostać w Izbie Gmin i odmówił przyjęcia posady. Ministerstwo nie chciał uznać odmowy. W kuluarach szeptano: „Przyjmie pan stanowisko wraz z parostwem?”. Pan Delamayn poradził się żony i przyjął je wraz z parostwem. „The London Gazette” ogłosiła go światu jako barona Holchester z Holchester, a przyjaciele rodziny zacierali ręce i śmiali się: „A nie mówiliśmy? Oto nasi dwaj młodzi przyjaciele, Julius i Geoffrey, synowie lorda!”.

Gdzie zaś był pan Vanborough przez cały ten czas? Dokładnie tam, gdzie zostawiliśmy go pięć lat temu.

Był równie bogaty albo nawet bogatszy niż kiedykolwiek. Był równie dobrze ustosunkowany. Był równie ambitny. Ale na tym koniec. Stał w miejscu w parlamencie, stał w miejscu w towarzystwie, nikt go nie lubił, nie miał przyjaciół. Stare dzieje, z tą tylko różnicą, że zgorzkniały człowiek zgorzkniał jeszcze bardziej, siwa głowa posiwiała jeszcze mocniej, a drażliwy charakter stał się jeszcze nieznośniejszy. Jego żona miała w domu swoje pokoje, a on miał swoje, zaś zaufani służący dbali o to, aby państwo nigdy nie spotkali się na schodach. Nie mieli dzieci. Widywali się tylko podczas swoich wystawnych kolacji i bali. Ludzie jedli przy ich stole, tańczyli na ich podłodze, potem porównywali wrażenia i mówili, jak było nudno. Człowiek, który niegdyś był prawnikiem pana Vanborough, krok za krokiem piął się w górę, aż przyjęło go parostwo i wyżej już wznieść się nie mógł, podczas gdy sam pan Vanborough, stojąc na niższym szczeblu drabiny, spoglądał w górę i widział to, nie mając większych szans (pomimo swego bogactwa i znajomości) na wspięcie się do Izby Lordów niż ty czy ja.

Kariera tego człowieka była skończona i w dniu, w którym ogłoszono nominację nowego para, skończył on ze swoim życiem.

Odłożył gazetę bez słowa komentarza i wyszedł. Wysiadł z powozu w miejscu, gdzie wciąż zachowały się zielone pola, na północny wschód od Londynu, blisko ścieżki prowadzącej do Hampstead. Poszedł samotnie do willi, gdzie mieszkał niegdyś z kobietą, którą tak okrutnie skrzywdził. Wokół niej wyrosły nowe domy, część ogrodu została sprzedana i zabudowana. Wręczył służącemu swój bilet wizytowy. Pryncypał służącego znał nazwisko jako nazwisko posiadacza wielkiej fortuny i posła. Zapytał uprzejmie, jakiej szczęśliwej okoliczności zawdzięcza zaszczyt tej wizyty. Pan Vanborough odpowiedział krótko i prosto: „Kiedyś tu mieszkałem, mam skojarzenia z tym miejscem, którymi nie ma potrzeby pana niepokoić. Czy wybaczy pan coś, co wyda się panu bardzo dziwną prośbą? Jeśli nie ma pan zastrzeżeń i jeśli nikomu nie przeszkadzam, chciałbym znów zobaczyć jadalnię”.

„Dziwne prośby” bogatych ludzi mają charakter „uprzywilejowanych komunikatów” z tego prostego powodu, że z pewnością nie będą prośbami o pieniądze. Pan Vanborough został wpuszczony do jadalni. Pan domu przyglądał mu się, wszelkie wątpliwości pozostawiając tylko dla siebie.

Mężczyzna poszedł prosto do pewnego miejsca na dywanie leżącego niedaleko przeszklonych drzwi do ogrodu i niemal naprzeciwko drzwi wejściowych. W tym miejscu stał w milczeniu, z głową zwieszoną na piersi, rozmyślając. Czy to tam widział ją po raz ostatni w dniu, w którym wyszedł z pokoju na zawsze? Tak, to było tam. Po jakiejś minucie poruszył się, ale w senny, nieobecny sposób. Powiedział, że to piękne miejsce, podziękował, obejrzał się, zanim zamknęły się drzwi i poszedł swoją drogą. Powóz zabrał go z miejsca, w którym go zostawił. Mężczyzna udał się do rezydencji nowego lorda Holchestera i zostawił dla niego wiadomość. Potem pojechał do domu. Kiedy przybył na miejsce, jego sekretarz przypomniał mu, że za dziesięć minut ma umówione spotkanie. Mężczyzna podziękował sekretarzowi w ten sam senny, nieobecny duchem sposób, w jaki podziękował właścicielowi willi i poszedł do swojej garderoby. Przyszła osoba, z którą był umówiony i sekretarz posłał na górę lokaja, aby zapukał do drzwi. Nie było odpowiedzi. Drzwi okazały się zamknięte od wewnątrz. Mężczyźni wyważyli drzwi i zobaczyli go leżącego na kanapie. Podeszli bliżej – i przekonali się, że poniósł śmierć z własnych rąk.

VIII

Zmierzając szybko do końca, prolog powraca do dwojga dziewcząt i w kilku słowach opowiada o tym, jak lata minęły dla Anne i Blanche.

Lady Lundie w pełni wypełniła solenne przyrzeczenie dane przyjaciółce. Anna, chroniona przed każdą pokusą mogącą obudzić w niej tęsknotę za obraniem kariery matki, przyuczana do życia nauczycielki z całą biegłością i ze wszystkimi korzyściami, które mogły zapewnić pieniądze, pierwsze i jedyne próby jako guwernantka podejmowała pod dachem samej lady Lundie i na jej własnym dziecku. Różnica wieku między dziewczętami (siedem lat), łącząca je miłość, która zdawała się rosnąć wraz z nimi, sprzyjały podjęciu próby. W podwójnej roli nauczycielki i przyjaciółki małej Blanche dzieciństwo młodszej Anne Silvester mijało bezpiecznie, szczęśliwie i spokojnie w skromnym zaciszu domu. Czy można wyobrazić sobie większy kontrast niż kontrast pomiędzy jej młodością a młodością jej matki? Czy w strasznym pytaniu, które dręczyło matkę w jej ostatnich chwilach: „czy skończy jak ja?”, można widzieć coś więcej niż przedśmiertne urojenie?

Jednak w ciągu omawianego obecnie okresu w spokojnym rodzinnym kręgu zaszły dwa ważne wydarzenia. W roku 1858 dom ożywił się dzięki przybyciu sir Thomasa Lundie. W roku 1865 w domu nastąpiło rozbicie ze sprawą powrotu sir Thomasa do Indii w towarzystwie żony.

Zdrowie lady Lundie już od jakiegoś czasu szwankowało. Lekarze, których poradzono się w tej sprawie, zgodnie stwierdzili, że podróż morska jest jedyną zmianą potrzebną, aby przywrócić nadwątlone siły pacjentce – akurat wtedy, gdy sir Thomas miał wrócić do Indii. Przez wzgląd na żonę zgodził się on odroczyć swój powrót i podjąć podróż morską wraz z nią. Jedyną trudność przedstawiało pozostawienie Blanche i Anne w Anglii.

Lekarze, do których zwrócono się w tej kwestii, orzekli, że w przełomowym wieku Blanche nie mogą zaaprobować jej podróży do Indii wraz z matką. Jednocześnie z propozycją pomocy wystąpili bliscy i drodzy krewni, gotowi zapewnić Blanche i jej guwernantce dom, a z kolei sir Thomas podjął się przywieźć żonę z powrotem za półtora roku lub najdalej dwa lata. Pod wpływem naporu ze wszystkich stron lady Lundie, odczuwająca naturalną niechęć do pozostawiania dziewcząt, ustąpiła. Zgodziła się na rozstanie, ale w duchu była przygnębiona i zatroskana o przyszłość.

W ostatniej chwili odciągnęła Anne Silvester na bok, tak aby inni ich nie słyszeli. Anne była wtedy młodą, dwudziestodwuletnią kobietą, a Blanche piętnastoletnią dziewczyną.

– Moja droga – powiedziała prosto – muszę ci powiedzieć coś, o czym nie mogę powiedzieć sir Thomasowi i o czym boję się powiedzieć Blanche. Wyjeżdżam ze złymi przeczuciami. Jestem przekonana, że nie dożyję powrotu do Anglii, a kiedy umrę, myślę, że mój mąż ożeni się ponownie. Wiele lat temu twoja matka na łożu śmierci martwiła się o twoją przyszłość. Teraz ja martwię się o przyszłość Blanche. Obiecałam mojej drogiej nieżyjącej przyjaciółce, że będziesz dla mnie jak własne dziecko i to ją uspokoiło. Uspokój mnie, zanim wyjadę, Anne. Cokolwiek się zdarzy, obiecaj mi, że zawsze będziesz dla Blanche tym, kim jesteś teraz – siostrą.

Kobieta po raz ostatni wyciągnęła rękę. Z sercem wezbranym uczuciami Anne Silvester ucałowała ją i złożyła obietnicę.

IX