Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy z domu lady Lydiard znika banknot o wysokim nominale, podejrzenie pada na Isabel – jej przybraną córkę. Jednak ani jaśnie pani ani jej zarządca Moody nie wierzą w winę prostolinijnej i uczciwej dziewczyny. Niezrażony bezsilnością policji i pojawieniem się potężnego rywala do ręki Isabel, beznadziejnie zakochany Moody, postanawia za wszelką cenę udowodnić jej niewinność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Występują:
Kobiety
Lady Lydiard (wdowa po lordzie Lydiardzie)
Isabel Miller (jej przybrana córka)
Panna Pink (z South Morden)
Czcigodna Pani Drumblade (siostra czcigodnego A. Hardymana)
Mężczyźni
Czcigodny Alfred Hardyman (ze stadniny koni)
Pan Felix Sweetsir (bratanek lady Lydiard)
Robert Moody (zarządca lady Lydiard)
Pan Troy (adwokat lady Lydiard)
Stary Sharon (na peryferiach prawniczej bohemy)
Zwierzę
Tommie (pies lady Lydiard)
CZĘŚĆ PIERWSZA. ZNIKNIĘCIE
Lady Lydiard, starsza dama, siedziała w zamyśleniu przy kominku, trzymając na kolanach trzy rozłożone listy.
Upływ czasu sprawił, że papier pożółkł, atrament zaś przybrał brązowawy odcień. Wszystkie trzy listy były zaadresowane do tej samej osoby: „Wielce Szanownego Lorda Lydiarda”, i podpisane w ten sam sposób: „Pański kochający kuzyn, James Tollmidge”. Sądząc po tych próbkach epistolografii, pan Tollmidge jako korespondent musiał mieć jedną wielką zaletę, a mianowicie zwięzłość. Jeśli dopuści się go do głosu, nie nadużyje niczyjej cierpliwości. Niech zatem na swój górnolotny sposób przemówi.
Pierwszy list:
Moja wypowiedź, zgodnie z życzeniem Jego Lordowskiej Mości, będzie krótka i na temat. Mieszkając na prowincji, cieszyłem się dużym powodzeniem jako malarz portrecista, miałem również na względzie żonę i dzieci. W tej sytuacji, gdybym miał decydować sam, z pewnością poczekałabym, aż zaoszczędzę nieco pieniędzy, zanim poważę się na tak znaczny wydatek, jakim jest wynajęcie domu i pracowni w zachodnim Londynie. Jego Lordowska Mość, jak zdecydowanie twierdzę, zachęcał mnie, abym spróbował szczęścia niezwłocznie. I oto jestem: nieznany i bezrobotny, bezradny artysta zagubiony w Londynie, obarczony chorą żoną i głodnymi dziećmi, z bankructwem zaglądającym w oczy. Na czyich barkach spoczywa odpowiedzialność za ten straszny stan rzeczy? Na barkach Jego Lordowskiej Mości!
Drugi list:
Po tygodniowej zwłoce zaszczyca mnie Pan zdawkową odpowiedzią. Ja ze swej strony potrafię być równie zdawkowy. Z oburzeniem zaprzeczam, jakobyśmy ja lub moja żona kiedykolwiek poważyli się upatrywać w nazwisku Jego Lordowskiej Mości rekomendacji dla modeli bez Pańskiego pozwolenia. Jakiś wróg nas pomówił. Uważam, że mam prawo poznać nazwisko owego wroga.
Trzeci (i ostatni) list:
Minął kolejny tydzień i nie otrzymałem od Jego Lordowskiej Mości ani słowa odpowiedzi. Trudno. Wykorzystałem ten okres na zasięgnięcie języka i w końcu odkryłem nieżyczliwą siłę, która nas rozdzieliła. Miałem, jak się wydaje, nieszczęście obrazić Lady Lydiard (w jaki sposób, nie mam pojęcia) i przemożny wpływ tej szlachetnie urodzonej damy obrócił się teraz przeciwko walczącemu o uznanie artyście, którego wiążą z Panem święte więzy pokrewieństwa. Niech będzie. Potrafię się wybić, jak uczynili to przede mną inni. Może nadejdzie jeszcze dzień, gdy w tłumie powozów czekających przed drzwiami modnego portrecisty stanie pojazd Jaśnie Pani, przynoszący mi spóźniony wyraz żalu na jej twarzy. Wspomni pan jeszcze moje słowa, Lordzie Lydiard!
Przeczytawszy powtórnie niebywałe twierdzenia pana Tollmidge’a na swój temat, lady Lydiard przerwała rozmyślania. Gwałtownie wstała, chwyciła listy obiema rękami, aby je podrzeć, zawahała się i wrzuciła je z powrotem do szuflady sekretarzyka, pomiędzy inne dokumenty, których nie uporządkowano od śmierci lorda Lydiarda.
– Idiota! – powiedziała jaśnie pani, mając na myśli pana Tollmidge’a. – Za życia męża nigdy nawet o nim nie słyszałam, nie wiedziałam, że był spokrewniony z lordem Lydiardem, dopóki nie znalazłam jego listów. I co teraz?
Zadawszy sobie to pytanie, spojrzała na otwartą gazetę rzuconą na stół, która donosiła o śmierci owego „znakomitego artysty, pana Tollmidge’a, spokrewnionego, jak wieść niesie, ze znanym koneserem, świętej pamięci lordem Lydiardem”. W następnym zdaniu autor notatki wyrażał ubolewanie z powodu opłakanego położenia pani Tollmidge i jej dzieci, które „bezradne, zostały zdane na łaskę świata”. Lady Lydiard stała przy stole ze wzrokiem utkwionym w tych linijkach i aż nazbyt jasno widziała, w jakim kierunku wskazują – w kierunku jej książeczki czekowej.
Odwróciła się w stronę kominka i zadzwoniła na służbę. „Nic nie mogę w tej sprawie zrobić – pomyślała – dopóki nie dowiem się, czy doniesienia o pani Tollmidge i jej rodzinie są wiarygodne”.
– Czy Moody już wrócił? – zapytała, gdy w drzwiach pojawił się służący.
Moody (inaczej zarządca jaśnie pani) jeszcze nie wrócił. Lady Lydiard porzuciła dalsze rozmyślania na temat wdowy po malarzu do czasu powrotu zarządcy i zajęła myśli pewną kwestią domową bliższą jej sercu. Ulubiony pies lady Lydiard od jakiegoś czasu niedomagał, a tego ranka nie otrzymała jeszcze o nim żadnych wieści. Otworzyła drzwi w pobliżu kominka, które prowadziły do korytarzyka ozdobionego unikatowymi grafikami, a dalej wprost do jej buduaru.
– Isabel! – zawołała. – Jak tam Tommie?
Zza kotary na przeciwległym końcu korytarza odezwał się dźwięczny, młody głos:
– Nie lepiej, moja pani.
Po dźwięcznym młodym głosie odezwało się ciche warknięcie i dodało (w psim języku):
– Dużo gorzej, moja pani, dużo gorzej!
Lady Lydiard ze współczującym westchnieniem zamknęła drzwi i zaczęła powoli przechadzać się po swoim przestronnym salonie w oczekiwaniu na powrót zarządcy.
Chcąc ją właściwie opisać, należałoby stwierdzić, że wdowa po lordzie Lydiardzie była niska i gruba, a jeśli idzie o wiek, niebezpiecznie zbliżała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ale można też było powiedzieć, nie prawiąc jej przy tym komplementu, że wyglądała na przynajmniej o dziesięć lat młodszą. Jej cera miała owo delikatne różowe zabarwienie, które widuje się czasami u staruszek z dobrze zachowanym organizmem. Jej oczy (równie dobrze zachowane) miały ten intensywny jasnoniebieski kolor, który odejmuje lat i nie blaknie pod wpływem łez. Dodajmy do tego mały nos, pulchne policzki niepoddające się zmarszczkom, siwe włosy ułożone w sztywne loczki, a – gdyby lalka mogła się zestarzeć – lady Lydiard w wieku lat sześćdziesięciu byłaby żywą lalką, lekko kroczącą przez życie w kierunku najpiękniejszego z nagrobków na cmentarzu, gdzie mirty i róże rosną przez cały rok.
Wymieniwszy te osobiste przymioty jaśnie pani, bezstronna historia musi zauważyć również defekty, do których należał zupełny brak wyczucia i gustu w ubiorze. Czas, jaki upłynął od śmierci lorda Lydiarda, dał kobiecie swobodę w wyborze stroju. Lady Lydiard odziewała swą niską, niekształtną sylwetkę w barwy o wiele za jaskrawe jak na kobietę w jej wieku. Suknie, źle dobrane pod względem koloru, nie były może źle uszyte, ale z pewnością źle noszone. Należy stwierdzić, że zarówno z perspektywy moralności, jak i fizyczności widoczna strona lady Lydiard była jej najgorszą stroną. Jednak dziwactwom jej ubioru odpowiadały dziwactwa charakteru. Były chwile, gdy zachowywała się i mówiła, jak przystało dobrze urodzonej damie; były też i takie, gdy zachowywała się i mówiła jak kucharka. Pod tymi powierzchownymi sprzecznościami wielkie serce oraz z gruntu szczera i wielkoduszna kobieca natura tylko czekały na sposobność, aby się ujawnić. W błahych kontaktach towarzyskich lady Lydiard była obiektem powszechnych drwin; lecz gdy poważny kryzys wystawiał na próbę glinę, z której była ulepiona, najwięksi prześmiewcy stawali w zdumieniu i zastanawiali się, co się stało ze znajomą towarzyszką ich codziennego życia.
Przechadzka jaśnie pani trwała zaledwie chwilę, gdy w wielkich drzwiach prowadzących na klatkę schodową bezszelestnie ukazał się mężczyzna w czerni. Lady Lydiard zniecierpliwionym gestem zaprosiła go do środka.
– Czekam na ciebie już jakiś czas, Moody – rzekła. – Wyglądasz na zmęczonego. Usiądź.
Mężczyzna w czerni skłonił się z szacunkiem i zajął miejsce na krześle.
Robert Moody miał w owym czasie blisko czterdzieści lat. Był skryty, małomówny, ciemnowłosy, miał bladą, gładko ogoloną twarz, którą przyjemnie ożywiały duże, głęboko osadzone czarne oczy. Możliwe, że największą ozdobą jego twarzy były usta: mięsiste, kształtne wargi, które przy rzadkich okazjach rozpływały się w szczególnie ujmującym uśmiechu. Mimo jego zwyczajowej rezerwy cała powierzchowność mężczyzny głosiła, że jest on człowiekiem wybitnie godnym zaufania. Pozycja, jaką zajmował w domu lady Lydiard, w żadnym razie nie należała do poślednich. Pełnił funkcję jałmużnika i sekretarza, jak również zarządcy – rozdawał w imieniu pani datki, pisał listy w interesach, płacił rachunki, zatrudniał służących, zaopatrywał piwniczkę w wino, mógł pożyczać książki z jej biblioteki i jadał posiłki we własnym pokoju. Pochodzenie dawało mu podstawy do szczególnych względów: z urodzenia zaliczał się w szeregi dżentelmenów. Jego ojciec, prowincjonalny bankier, splajtował w okresie paniki na rynkach, zapłacił słuszną dywidendę i zmarł na wygnaniu za granicą jako człowiek złamany na duchu. Robert próbował utrzymać swoją pozycję w świecie, ale los mu nie sprzyjał. Niezasłużona klęska szła w ślad za nim od jednego zajęcia do drugiego, aż wreszcie mężczyzna porzucił zmagania, na zawsze pożegnał się z dawną dumą, po czym uprzejmie i taktownie przyjął zaproponowaną mu posadę w domu lady Lydiard. Nie żył nikt z jego bliskich krewnych, a on nigdy nie miał wielu przyjaciół. Przedmiotem skrytego zdumienia wśród lokatorek pomieszczeń dla służby był fakt, że biorąc pod uwagę przymioty osobiste i okazje, jakie musiały się pojawić na jego drodze, Robert Moody nigdy nie spróbował szczęścia jako człowiek żonaty. On sam nie wdawał się w żadne wyjaśnienia na ten temat. Na swój smutny i spokojny sposób wciąż wiódł swoje smutne i spokojne życie. Służące, z których żadna, poczynając od urodziwej gospodyni, nie zdołała zrobić na nim najmniejszego wrażenia, pocieszały się proroczymi wizjami jego przyszłych związków z płcią piękną i mściwie przewidywały, że „przyjdzie na niego pora”.
– Cóż – odezwała się lady Lydiard – co zdziałałeś?
– Jaśnie pani zdawała się niepokoić o psa – odparł Moody ściszonym głosem, jak to miał w zwyczaju. – Poszedłem najpierw do weterynarza. Wezwano go na wieś i…
Lady Lydiard oddaliła zakończenie zdania ruchem dłoni.
– Mniejsza o weterynarza. Musimy znaleźć kogoś innego. Dokąd poszedłeś potem?
– Do adwokata jaśnie pani. Pan Troy pragnie przekazać, że będzie miał zaszczyt służyć pani…
– Pomiń adwokata, Moody. Powiedz o wdowie po malarzu. Czy to prawda, że pani Tollmidge i jej rodzina znaleźli się w skrajnej nędzy?
– Niezupełnie, moja pani. Widziałem się z ich proboszczem, który interesuje się tą sprawą…
Lady Lydiard po raz trzeci przerwała swojemu zarządcy.
– Wymieniłeś moje nazwisko? – spytała ostro.
– Oczywiście, że nie, moja pani. Postąpiłem według wskazówek i opisałem panią jako życzliwą osobę szukającą przypadków prawdziwej niedoli. Prawdą jest, że pan Tollmidge zmarł, nie zostawiając swojej rodzinie nic. Ale wdowa dysponuje własnym małym dochodem.
– Czy to wystarczy, aby się utrzymać, Moody? – zapytała jaśnie pani.
– W tym przypadku wystarczy dla wdowy i jej córki – odparł Moody. – Problem w tym, jak spłacić kilka pozostałych długów i zapewnić start dwóm synom. Podobno to porządni chłopcy, a rodzina cieszy się dużym szacunkiem w okolicy. Proboszcz proponuje pozyskać na początek kilka wpływowych osób i rozpocząć zbiórkę.
– Żadnej zbiórki! – zaprotestowała lady Lydiard. – Pan Tollmidge był kuzynem lorda Lydiarda i pani Tollmidge jest spowinowacona z jego lordowską mością poprzez małżeństwo. Byłoby zniewagą dla pamięci mojego męża puszczać w obieg puszkę na datki dla jego krewnych, bez względu na to, jak są dalecy. Kuzyni! – wykrzyknęła jaśnie pani, zstępując nagle ze wzniosłych rejonów sentymentu w niskie. – Nienawidzę samego tego słowa! Ktoś, kto jest mi na tyle bliski, aby być moim krewnym, i jednocześnie na tyle daleki, aby być moim potencjalnym ukochanym, musi być osobą dwulicową, a takich nie lubię. Wróćmy do wdowy i jej synów. Ile potrzebują?
– Suma pięciuset funtów załatwiłaby wszystko, moja pani, gdyby tylko udało się ją zebrać.
– Uda się, Moody! Zapłacę ją z własnej kieszeni.
Przedstawiwszy swoje stanowisko w tych wielkodusznych słowach, lady Lydiard zepsuła cały efekt własnego wybuchu hojności w następnym zdaniu, przechodząc do wyrachowanego spojrzenia na sprawę.
– Ale pięćset funtów to trochę pieniędzy, prawda, Moody?
– Istotnie, moja pani.
Choć zarządca wiedział, że jego pani jest zamożna i hojna, propozycja zapłacenia całej sumy zaskoczyła go. Spostrzegawcza lady Lydiard w lot pojęła, co dzieje się w jego głowie.
– Nie do końca rozumiesz moje położenie w tej kwestii – rzekła. – Kiedy przeczytałam w gazecie o śmierci pana Tollmidge’a, przeszukałam dokumenty jego lordowskiej mości, aby sprawdzić, czy faktycznie byli spokrewnieni. Odkryłam kilka listów od pana Tollmidge’a, z których dowiedziałam się, że on i lord Lydiard byli kuzynami. Jeden z tych listów zawiera pewne bardzo krzywdzące stwierdzenia, w zupełnie nieprawdziwy i niesprawiedliwy sposób komentujące moje zachowanie, słowem: kłamstwa – wybuchnęła jaśnie pani, jak zwykle tracąc godność. – Kłamstwa, Moody, za które pana Tollmidge’a należałoby wychłostać. Sama bym to zrobiła, gdyby jego lordowska mość powiedział mi o tym w odpowiednim czasie. Nieważne, teraz nie ma sensu się nad tym rozwodzić – ciągnęła, ponownie sięgając po środki wyrazu godne dobrze urodzonej damy. – Ten nieszczęsny człowiek wyrządził mi wielką niesprawiedliwość i moje pobudki mogą zostać źle zrozumiane, jeśli osobiście nawiążę kontakt z jego rodziną. Jeśli jednak w obecnych tarapatach przyjdę z pomocą anonimowo, oszczędzę im rozgłosu związanego z publiczną zbiórką, zrobię to, co, jak sądzę, zrobiłby jego lordowska mość, gdyby żył. Mój pulpit jest na drugim stole. Przynieś go tu, Moody, i pozwól mi odpłacić dobrem za zło, dopóki mam na to ochotę!
Moody w milczeniu wykonał polecenie. Lady Lydiard wypisała czek.
– Zabierz to do bankiera i przynieś banknot pięćsetfuntowy – powiedziała. – Prześlę go proboszczowi jako pochodzący od „anonimowego przyjaciela”. I pośpiesz się. Jestem tylko słabą śmiertelniczką, Moody. Nie pozwól, żeby w sprawie pięćsetfuntowego banknotu doszło do głosu skąpstwo.
Moody wyszedł z czekiem. W uzyskaniu pieniędzy nie trzeba było obawiać się zwłoki: bank był niedaleko, na St. Jame’s Street. Zostawszy sama, lady Lydiard postanowiła zająć umysł wielkodusznymi myślami, układając anonimowy list do proboszcza. Właśnie wyjęła z pulpitu arkusik papieru listowego, gdy w drzwiach pojawił się służący, anonsując gościa:
– Pan Felix Sweetsir!
– Mój bratanek! – wykrzyknęła lady Lydiard tonem, który wyrażał zdziwienie, ale z całą pewnością nie zadowolenie. – Ileż to lat minęło, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni? – zapytała w swój bezpośredni sposób w momencie, gdy pan Felix Sweetsir podchodził do jej pulpitu.
Gość nie należał do osób, które łatwo się zrażają. Ujął dłoń lady Lydiard i ucałował ją ze swobodnym wdziękiem. W jego zachowaniu krył się cień ironii, mile rozproszony figlarnym przebłyskiem czułości.
– Lat, droga ciotko? – rzekł. – Spójrz w lustro, a przekonasz się, że od naszego ostatniego spotkania czas stanął. Jakże cudownie się trzymasz! Kiedy będziemy świętować pojawienie się twojej pierwszej zmarszczki? Za stary jestem, nie dożyję tej chwili.
Nie czekając na zaproszenie, gość zasiadł w fotelu, przysunął się w stronę ciotki i obrzucił źle dobraną suknię spojrzeniem pełnym ironicznego podziwu.
– Jakże udatnie! – rzekł ze swoją ugrzecznioną zuchwałością. – Co za czysta wesołość koloru!
– Czego chcesz? – zapytała jaśnie pani, ani trochę nieułagodzona komplementem.
– Chcę złożyć uszanowanie mojej drogiej ciotce – odparł Felix, całkowicie odporny na nieuprzejme powitanie i wygodnie usadowiony w przepastnym fotelu.
Z pewnością nie ma potrzeby kreślić atramentem i piórem portretu Felixa Sweetsira: stanowi on obrazek aż nazbyt dobrze znany w towarzystwie. Drobny mężczyzna o żywym, rozbieganym spojrzeniu i długich, stalowoszarych włosach spływających w lokach na ramiona, nonszalanckim chodzie i wylewnym sposobie bycia, w nieokreślonym wieku, o niezliczonych talentach i bezgranicznej popularności – czyż nie jest osobą wszędzie znaną i wszędzie mile widzianą? Z jaką wdzięcznością przyjmuje, jak szczodrze odpłaca za szczere uznanie pełnego podziwu świata! Każdy mężczyzna, którego zna, to „czarujący gość”. Każda kobieta, którą widzi, jest „słodka”. Jakie pikniki urządza na brzegu Tamizy w sezonie letnim! Jaki zasłużony dochodzik zarabia przy stoliku do wista! Jakim nieocenionym jest aktorem w różnego rodzaju amatorskich przedstawieniach (włączając w to wesela!). Nigdy nie czytaliście powieści Sweetsira napisanej na kolanie w przerwach od leczniczego pocenia się w niemieckiej łaźni? W takim razie nie wiecie, co naprawdę znaczy olśniewająca proza. Sweetsir nigdy nie napisał drugiego dzieła. Zajmuje się wszystkim i robi to tylko raz. Jedna piosenka – ku rozpaczy profesjonalnych kompozytorów. Jeden obraz – tylko po to, aby pokazać, jak łatwo dżentelmen może zająć się sztuką, a potem ją porzucić. Prawdziwie wszechstronny człowiek, między palcami którego nieustannie migoczą wszystkie wdzięki i umiejętności. Jeśli te marne strony nie osiągnęły nic innego, przysłużyły się przynajmniej osobom spoza śmietanki towarzyskiej, zaznajamiając je ze Sweetsirem. W jego miłym towarzystwie opowieść rozbłyska, a autor i czytelnik (łapiąc odblaski jasności) nareszcie się rozumieją.
– A zatem – odezwała się lady Lydiard – teraz, gdy tu jesteś, co masz mi o sobie do powiedzenia? Pewnie bawiłeś za granicą! Gdzie?
– Głównie w Paryżu, droga ciotko. Jedynym miejscu nadającym się do życia: z tej prostej przyczyny, że Francuzi to jedyni ludzie, którzy wiedzą, jak z życia korzystać. Człowiek ma krewnych i przyjaciół w Anglii i od czasu do czasu wraca do Londynu…
– Kiedy w Paryżu wyda wszystkie pieniądze – wtrąciła jaśnie pani. – To chciałeś powiedzieć, prawda?
Felix przyjął wtrącenie z właściwym sobie rozkosznym dobrym humorem.
– Jaka bystra z ciotki istota! – zawołał. – Czego bym nie dał za ciotki pogodę ducha! Tak, faktycznie człowiek wydaje pieniądze w Paryżu, jak ciotka mówi. Kluby, giełda papierów wartościowych, tor wyścigowy: próbujesz szczęścia to tu, to tam, przegrywasz i wygrywasz, wygrywasz i przegrywasz, i nie możesz narzekać na nudę.
Tu gość urwał, uśmiech zamarł mu na twarzy, a w oczach pojawiło się badawcze spojrzenie.
– Jakie wspaniałe musi byś ciotki życie – podjął. – Odwieczne pytanie bliźnich: „Skąd wziąć pieniądze?” nigdy nie padło z jej ust. Godne pozazdroszczenia!
Mężczyzna ponownie urwał, tym razem zdumiony i zaintrygowany.
– Co się dzieje, droga ciotko? Zdają się męczyć cię jakiejś obawy.
– Męczy mnie twoja gadanina – odparła cierpko jaśnie pani. – Pieniądze to obecnie drażliwy dla mnie temat – ciągnęła ze wzrokiem utkwionym w bratanku, śledząc wrażenie, jakie wywrą na nim jej słowa. – Dziś rano jednym pociągnięciem pióra wydałam pięćset funtów. A ledwie tydzień temu uległam pokusie i wzbogaciłam moją galerię obrazów o nowy nabytek.
Powiedziawszy to, spojrzała w kierunku łukowato sklepionego wejścia na drugim końcu pokoju; było zasłonięte purpurowym pluszem.
– Naprawdę drżę na myśl, ile kosztował mnie ten jeden obraz, zanim mogłam nazwać go swoim. Pejzaż Hobbemy, a licytowała się ze mną Galeria Narodowa. Mniejsza z tym! – podsumowała, jak zwykle pocieszając się przemyśleniami będącymi poniżej jej godności. – W dniu mojej śmierci Hobbema będzie wart więcej, niż za niego dałam, to jedyna pociecha!
Ponownie spojrzała na Felixa, a na jej twarzy zaczął wykwitać uśmieszek pełen złośliwego zadowolenia.
– Coś nie w porządku z twoim łańcuszkiem? – zapytała.
Felix, który w roztargnieniu bawił się łańcuszkiem od zegarka, podskoczył tak, jakby ciotka nagle go obudziła. Podczas gdy lady Lydiard mówiła, jego ożywienie stopniowo opadało, aż przybrał wygląd tak poważny i stary, że nawet najbliższy przyjaciel ledwo by go poznał. Sprowokowany pytaniem, zdawał się szukać w myślach pierwszej lepszej wymówki dla swojego milczenia.
– Zastanawiałem się – zaczął – dlaczego czegoś mi brakuje w tym pięknym salonie, wie ciotka, czegoś znajomego, co spodziewałem się tu zastać.
– Tommiego? – podsunęła lady Lydiard, nadal złośliwie przyglądając się bratankowi.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
CZĘŚĆ DRUGA. ODKRYCIE
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Tytuł oryginału: My Lady’s Money
Copyright © 2019, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-539-2
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Agnieszka Zielińska
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Pudzisz