Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z pierwszych powieści kryminalno-sensacyjnych, powszechnie traktowana jako jedna z najpiękniejszych tego gatunku!
Mistrzowski przykład fikcji detektywistycznej z bohaterem, Walterem Hartrightem, stosującym wiele technik śledczych późniejszych prywatnych detektywów. Użycie wielowątkowych relacji zawdzięczamy prawniczemu wykształceniu Collinsa, który sam wskazuje we wstępie do książki: „Historia tu przedstawiona będzie opowiedziana przez więcej niż jedno pióro, jak historia przestępstwa przeciw prawu jest opowiedziana w sądzie przez więcej niż jednego świadka”.
Walter Hartright, młody nauczyciel rysunku, podczas wędrówki z Hampstead do Londynu późnym letnim wieczorem spotyka tajemniczą kobietę ubraną w biel, najwidoczniej w tragicznym położeniu. Pomaga jej dotrzeć do Londynu, ale później dowiaduje się, że uciekła ona ze szpitala psychiatrycznego. Następnego dnia Hartright podróżuje na północ do Limmeridge House, ponieważ został zatrudniony jako mistrz rysunku dla mieszkańców tego domu, czyli Laury Fairlie, bratanicy gospodarza domu, i Marianny Halcombe, jej oddanej przyrodniej siostry. Kilka dni po swym przybyciu Hartright uświadamia sobie, że Laura jest zadziwiająco podobna do kobiety w bieli. Ta w dzieciństwie mieszkała przez jakiś czas w Cumberland i bardzo przywiązała się do matki Laury, która zawsze ubierała ją na biało.
Walter i Laura szybko zakochują się w sobie. Jednakże Laura obiecała ojcu na łożu śmierci, że poślubi sir Parsivala Glyde’a, więc Marianna – wiedząc, że Laura, mimo uczucia, spełni wcześniejsze przyrzeczenie – doradza nauczycielowi, by opuścił Limmeridge…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 819
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak wielkich rzeczy może dokonać cierpliwość kobiety i odwaga i stałość mężczyzny – tego najwymowniejszym świadectwem jest ta powieść.
Gdyby każdy wypadek, wzbudzający podejrzenia, mógł być wyświetlony za pomocą środków, jakimi posługuje się prawo i ludzka sprawiedliwość i gdyby środki te zostały użyte dla przeprowadzenia skutecznego śledztwa, opinia publiczna dowiedziałaby się o wypadkach, które opisuję poniżej ze sprawozdań sądowych.
Lecz prawo niekiedy bywa sługą dobrze nabitej kabzy i oto dlaczego historia niniejsza po raz pierwszy zostanie opowiedziana w tym miejscu.
Tego, co niegdyś winien był wysłuchać sędzia śledczy, o tym dowie się dziś czytelnik.
Od pierwszej do ostatniej kartki nie zostanie tu przytoczona żadna ważniejsza okoliczność, na której poparcie nie moglibyśmy złożyć dowodów. A ponieważ ten, który kreśli to słówko wstępne (Walter Hartright), bardziej od innych zaznajomiony jest z wypadkami, o których będzie mowa, opisze je więc sam we własnym imieniu.
Gdy zaś nadejdą takie, które znać będzie mniej dokładnie, wówczas, w miejscu, w którym je przerwał, opowiadanie to podejmie kto inny, równie dobrze świadomy dalszych zdarzeń, jak on był poprzednich.
Dzieje te będą zatem opisane przez niejedno pióro, tak jak w sądach historia przestępstwa opowiadana bywa przez wielu świadków – a to w takim samym celu, mianowicie: aby przedstawić prawdę w najjaśniejszej i najprostszej postaci; dlatego, w miarę rozwijających się wydarzeń, osoby w nie wplątane, jedna po drugiej, opowiadają o udziale, jaki w nich wzięły.
Zechciejcie wysłuchać najpierw Waltera Hartrighta, nauczyciela rysunku, lat dwudziestu ośmiu.
Był to ostatni dzień lipca. Upalne lato miało się ku końcowi i my, znużeni wędrowcy, tułający się po londyńskim bruku, zaczynaliśmy już marzyć o złocistych łanach zboża i o ożywczym morskim powiewie.
Co do mnie, mijające lato pozostawiało mnie bez zdrowia, bez humoru – no i, jeśli mam być szczery – bez pieniędzy.
W ostatnim roku zawód mój nie przyniósł mi tyle zysków, co w latach poprzednich, toteż skazany byłem na spędzenie wakacji wśród czterech ścian mojego mieszkania lub też w skromnym domku mojej matki, w Hampstead.
Przypominam sobie, że wieczór był pochmurny, powietrze londyńskie ciężkie jak ołów; odległy szum miejski dolatywał zaledwie do moich uszu, a wraz z zachodzącym słońcem i w moim sercu, będącym składową cząstką olbrzymiego serca stolicy, zamierało tętno.
Powstałem od książki, nad którą marzyłem raczej, niż ją czytałem, i wyszedłem z mieszkania, aby się orzeźwić podmiejskim powietrzem. Był to jeden z dwóch wieczorów w tygodniu, które zwykłem spędzać z moją matką i siostrą. Skierowałem więc kroki na północ, ku Hampstead.
W tym miejscu muszę nadmienić, iż ojciec mój od lat kilku już nie żył – z pięciorga jego dzieci pozostało nas tylko dwoje, moja siostra Sara i ja. Ta wzmianka potrzebna jest do zrozumienia dalszego toku opowieści.
Ojciec mój był nauczycielem rysunku; jego troskliwość o przyszłość rodziny skłoniła go zaraz po ślubie do ubezpieczenia życia na sumę stosunkowo wysoką w stosunku do jego dochodów. Dzięki tej przezorności położenie majątkowe mojej matki i siostry po jego śmierci nie zmieniło się.
Ja zaś przejąłem po nim prawie wszystkie lekcje, tak iż i moja przyszłość była zapewniona w samym zaraniu życia.
Mrok w ciemną swą płachtę owinął już ziemię, gdy stanąłem przed drzwiami matczynego domku.
Zaledwie poruszyłem dzwonek, otworzyły się one gwałtownie.
Na progu, zamiast służącej, stał mój zacny przyjaciel, profesor Pesca, rodem Włoch. Powitał mnie wesołym okrzykiem: „hurah”, który brzmiał pociesznie w jego łamanej angielszczyźnie.
Ze względu na mnie, a także i na siebie samego, profesor Pesca zasługuje na formalne zapoznanie go z czytelnikiem. Przypadek uczynił go osią, wokoło której obraca się ta dziwna historia.
Poznałem się z nim w domach arystokratycznych, gdzie on dawał lekcje języków, a ja rysunku. Wiedziałem o nim wówczas tyle tylko, iż był niegdyś profesorem na uniwersytecie w Padwie, że opuścił Włochy z przyczyn politycznych (w których naturę nie chciał nikogo wtajemniczać) i że od wielu lat osiadł w Londynie, utrzymując się z lekcji języków.
Jakkolwiek nie można go było zaliczyć do karłów – gdyż od stóp do głów był najzupełniej proporcjonalny, nie znałem jednak mniejszego mężczyzny od profesora Pesci. Odznaczał się on nie tylko mikroskopijnym wzrostem, lecz nadto ekscentrycznością, wcale nieszkodliwą, swego charakteru.
Jego myślą przewodnią było, iż winien okazać wdzięczność dla kraju, gdzie znalazł azyl i środki do życia, poprzez całkowite przekształcenie się w Anglika. Nie poprzestając zatem na hołdzie oddanym przybranej ojczyźnie przez ustawiczne noszenie parasola, kamaszy i białego kapelusza, profesor ubiegał się o to, aby nie tylko w cechach zewnętrznych, ale i pod względem obyczajów stać się zupełnym synem Albionu.
Ponieważ Anglicy poświęcają się ćwiczeniom cielesnym i słyną z atletycznych zapasów, malutki ten człowieczek, w niewinności swego serca, ilekroć miał sposobność brać w nich udział, oddawał się całą duszą angielskim sportom i rozrywkom, pewny, że będzie mógł przyswoić sobie naszą zręczność i siłę, równie łatwo jak kamasze, biały cylinder i parasol.
Widziałem go nadwerężającego swe drobne nogi podczas polowania na lisy i partii krykieta; oglądałem go także, jak z równą zapamiętałością naraża swe życie podczas kąpieli morskiej, w Brighton.
Przypadkowo kąpaliśmy się razem.
Nie przyszło mi nawet na myśl, że i sztukę pływania, podobnie jak i inne męskie ćwiczenia, profesor spodziewa się posiąść jedynie za pomocą natchnienia i dobrej woli.
Obydwaj oddaliliśmy się od brzegu, ale wkrótce, nie widząc obok siebie przyjaciela, obejrzałem się za nim. Z największym przerażeniem zobaczyłem pomiędzy mną a wybrzeżem jedynie dwoje małych ramion. Przez chwilę trzepotały się nad wodą, lecz wkrótce znikły pod jej powierzchnią. Gdy się zanurzyłem, aby go wyciągnąć, Pesca leżał na dnie, zwinięty w kłębek – wydał mi się jeszcze o wiele mniejszy niż zwykle.
Świeże powietrze orzeźwiło go i przy mojej pomocy znalazł się na brzegu. W miarę jak życie mu wracało, wracały także pretensje do siły i zręczności fizycznej. Dzwoniąc jeszcze zębami ze strachu i zimna, zapewniał mnie, że „to kurcz spłatał mu tego figla; gdyby nie on, popłynąłby jak ryba”.
Kiedy zupełnie już przyszedł do siebie, z zapałem południowca dziękował mi za ocalone życie i poprzysięgał, że odtąd jest ono na moje usługi. Twierdził, że nie zazna spokoju, dopóki mi się nie wywdzięczy i to nie wywdzięczy w taki sposób, abym go błogosławił aż do śmierci. Ot! Zwykły włoski zapaleniec!
Robiłem, co mogłem, żeby powstrzymać potok łez i wykrzykników. Przedstawiałem mu tę przygodę z jej strony humorystycznej i wreszcie udało mi się go uspokoić.
Nie przyszło mi nawet na myśl, że wkrótce nadarzy się memu przyjacielowi tak gorąco pożądana sposobność oddania mi przysługi; że uchwyci ją skwapliwie i w ten sposób pchnie moje życie na nowe tory i zmieni mnie samego nie do poznania.
A jednak tak się stało.
Gdybym nie wyciągnął spod wody profesora Pesci, prawdopodobnie nie zostałbym wplątany w wypadki, które zamierzam streścić w niniejszym opowiadaniu i nigdy, być może, nie usłyszałbym nawet imienia kobiety, która opanowała wszystkimi władzami moją duszę i która obecnie jest jedynym celem moich pragnień i zabiegów.
Wyraz twarzy i całe zachowanie się Pesci w owym dniu, gdy staliśmy oko w oko na progu domu mojej matki, kazały mi się domyślać, że zaszło coś niezwykłego.
Daremnym byłoby pytać go o objaśnienia. Wiedząc zapewne, które wieczory w tygodniu poświęcam matce, przybył umyślnie, by oznajmić mi jakąś radosną nowinę.
Profesor złapał mnie za ręce i obaj, jak szaleńcy, wpadliśmy do saloniku, gdzie matka moja siedziała przy oknie, wachlując się i uśmiechając przyjaźnie.
Pesca był jej ulubieńcem, przebaczała mu wszystkie jego, najdziwaczniejsze wybryki. Droga mateczka! Od chwili gdy spostrzegła przywiązanie i wdzięczność profesora Pesci do jej syna, otworzyła mu serce, uważała nawet za naturalne wszystkie jego dziwactwa, jakkolwiek żadnego z nich nie pojmowała.
Moja siostra Sara była dla niego mniej pobłażliwa. Przyznawała mu wprawdzie jego zalety, lecz nie mogła zapomnieć o śmiesznostkach. Jej wyspiarskie pojęcia o konwenansach buntowały się ustawicznie przeciwko lekceważeniu form przez profesora Pescę; często nawet wyrażała ona swe zdziwienie, iż matka dopuszcza go do tak ścisłej znajomości.
Zauważyłem nie tylko w tym wypadku, że młodsze pokolenie nie jest ani tak serdeczne, ani tak entuzjastyczne, jak to, które go poprzedzało. Widzę naokoło siebie ludzi przyprószonych siwizną, którzy radują się z góry jakąś przyszłą uciechą, wówczas gdy ich wnukowie pozostają zimni i niewzruszeni.
Dzieci nasze niepodobne są wcale do dzieci, jakie swawoliły lat temu choćby pięćdziesiąt. Czyżby był to skutek ciągłych postępów pedagogii, i czy dlatego w dzisiejszych czasach jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, że nas zbyt dobrze wychowują?
Nie kusząc się o rozstrzygnięcie tego pytania, dodam tylko, że ilekroć widziałem profesora Pescę w towarzystwie matki mojej i siostry, pierwsza wydawała mi się zawsze młodsza od drugiej.
I w tym wypadku, podczas gdy poważna matrona śmiała się serdecznie z naszego wariackiego wtargnięcia do pokoju, Sara zbierała z wielką powagą szczątki filiżanki, którą profesor strącił ze stołu, gdy wybiegał na moje spotkanie.
– Nie wiem doprawdy, co by się tu działo, Walterze – rzekła matka – gdybyś się spóźnił o godzinę. Pesca niecierpliwił się jak rozkapryszone dziecko; mnie zaś trapiła ciekawość. Profesor przyniósł nam jakąś nadzwyczajną nowinę; mówi, że to dotyczy ciebie. Lecz taki jest okrutny, że nic nam nie chciał powiedzieć przed twoim przyjściem.
– Jaka szkoda, będzie brakować do tuzina – szeptała do siebie Sara, biadając nad skorupami rozbitej filiżanki.
Tymczasem Pesca, który zanadto był przejęty jedną myślą, aby spostrzec szkodę, jaką wyrządził w porcelanie mojej matki, wysunął z trudem na środek pokoju olbrzymi fotel, odwrócił go do nas poręczą, ukląkł na nim i z tej improwizowanej katedry przemówił do swego audytorium.
– A teraz, moi drodzy przyjaciele – zaczął Pesca (który używał zawsze zwrotu: moi drodzy, gdy chciał powiedzieć „czcigodni”) – zechciejcie mnie wysłuchać. Obwieszczę wam wielką nowinę.
– Słuchamy! Słuchamy! – zawołała wesoło matka.
– Zobaczysz, mamo – szepnęła Sara – że połamie nam najlepszy fotel.
– Cofam się w przeszłość i zwracam się do najszlachetniejszego z ludzi – ciągnął dalej Pesca, spoza poręczy wskazując na mnie ruchem patetycznym – do człowieka, który gdy skutkiem kurczu leżałem martwy na dnie morza, wyciągnął mnie na powierzchnię. I cóż, wróciwszy do przytomności, powiedziałem mu wówczas?
– Daleko więcej niż było warto – odparłem niecierpliwie, gdyż najlżejsza zachęta w tym kierunku wywoływała u profesora potok łez.
– Powiedziałem wówczas – mówił dalej niezrażony moją opryskliwością profesor – że moje życie należy do wybawiciela, i tak jest istotnie. Powiedziałem, że póty nie będę szczęśliwy, dopóki nie nadarzy mi się sposobność wywdzięczenia się Walterowi; jakoż nie byłem szczęśliwy aż do tego błogosławionego dnia. Teraz – zawołał malutki entuzjasta najgrubszym, jaki mógł wydobyć głosem – teraz nadmiar szczęścia, jak pot, tryska przez wszystkie pory mego ciała, albowiem, na moją duszę i honor, znalazłem sposób wywdzięczenia mu się. Pozostaje mi więc tylko zawołać: Right–all–right!
Dodajmy tu, że Pesca miał pretensję być prawdziwym Anglikiem nie tylko w ubraniu, obyczajach i zabawach, lecz także i w mowie. Uchwyciwszy kilka ulubionych i najczęściej wracających na nasze usta wyrażeń, szpikował nimi, na chybił trafił, swoją łamaną angielszczyznę, a wymawiał je jakby jedną zgłoskę, nie rozumiejąc wcale ich znaczenia.
– Wśród bogatych domów londyńskich, w których wykładam mój ojczysty język – zaczął swe opowiadanie profesor – jest jeden, wspaniały bardzo, położony przy olbrzymim placu, zwanym Portland. Wszak wszyscy wiecie, gdzie to jest? Yes, yes, course-of-course. W tym pięknym domu mieszka piękna rodzina. Mama – tłusta i jasnowłosa, trzy młode misses tłuste i jasnowłose i papa najtłuściejszy i najbardziej jasnowłosy ze wszystkich. Jest on bogatym kupcem, ma złota powyżej głowy. Musiał być kiedyś przystojny, lecz teraz z powodu łysiny i dwóch podbródków stracił swój powab. Otóż słuchajcie! Wykładam boskiego Dantego owym misses. Och! my-soul-bless-my-soul, niepodobna wyrazić, jaki zamęt natchnienie Dantego wywołuje w tych trzech młodych głowach. Mniejsza o to – all-in-good-time – a im więcej lekcji, tym lepiej dla mnie. A więc słuchajcie i wyobraźcie sobie. Dziś prowadzę jak zwykle mój wykład. Jesteśmy wszyscy czworo w piekle Dantego. W siódmym kręgu – lecz mniejsza o to: wszystkie kręgi są równie obojętne dla tych panienek tłustych, jasnowłosych – otóż moje misses błądzą w siódmym kręgu. Żeby je wyprowadzić z tego labiryntu, deklamuję, tłumaczę, rozpalam do czerwoności mój daremny entuzjazm, gdy nagle na korytarzu rozlega się skrzypienie butów i do pokoju wsuwa się papa – ów bogaty kupiec z łysą głową i dwoma podbródkami. No, moi drodzy, bliżej jestem celu, niż sądzicie. Czyście mnie słuchali cierpliwie, lub może powiedzieliście sobie: Deuce-what-the-deuce! Pesca nie oszczędzi nam dziś wymowy!
Oświadczyliśmy, że jesteśmy mocno zaciekawieni.
Profesor ciągnął dalej:
– Złoty papa trzyma list w ręku i przeprosiwszy, iż nas wyciąga ze stref piekielnych na padół powszednich kłopotów, zwraca się do trzech misses i zaczyna, jak zwykle wy Anglicy od głośnego: O. „O! Moje drogie – mówi wielki kupiec – otrzymałem właśnie list od mego przyjaciela pana…” (nazwisko wyśliznęło mi się z pamięci, lecz może je sobie potem przypomnę). Otóż papa mówi: „Otrzymałem list od mego przyjaciela pana X.; prosi mnie, abym mu zarekomendował nauczyciela rysunków, który by zgodził się wyjechać do niego na wieś”. My-soul-bless-my-soul, gdy usłyszałem te słowa z ust złotego papy, gdybym mógł dostać do jego szyi, byłbym ją objął rękoma i przyciskałbym go do piersi. Ale, że to było niepodobieństwem, więc tylko skakałem na krześle. Byłem jak na żarzących węglach, język wylatywał mi z ust, lecz milczałem, pozostawiając głos papie. „Może znacie kogoś – mówił bogaty kupiec, obracając list w swoich złotych palcach – może znacie, moje drogie, jakiegoś nauczyciela rysunków, którego bym mógł zarekomendować?” Wszystkie trzy misses spojrzały na siebie i zaczęły (z nieuniknionym: O.) „O nie, papo, lecz może pan Pesca”. Na tę wzmiankę, uczynioną do mojej osoby, nie mogę już dłużej wytrzymać – myśl o was, moi drodzy, jak fala krwi napływa mi do głowy – zrywam się z krzesła, jak gdyby nagle rożen wyszedł spod ziemi i przekłuł je na wylot, zwracam się do przemożnego kupca i mówię: „Dear sir, mam, kogo panu trzeba. Jest to najpierwszy ze wszystkich nauczycieli na kuli ziemskiej. Zapowiedz go przez dzisiejszą pocztę, a jutro poślesz go hag-and-baggage (jeszcze jeden zwrot angielski – co?) porannym pociągiem”. „Nie tak szybko – przerywa papa – czy to cudzoziemiec, czy też Anglik?” „Anglik do szpiku kości” – odpowiadam. „Czy to człowiek porządny?” „Panie – wołam – (gdyż to ostatnie pytanie tak mnie oburzyło, że posunąłem się do poufałości) panie, nieśmiertelny ogień geniuszu płonie w piersi tego Anglika i, co ważne bardzo, rozpalał on także pierś jego ojca”. „Mniejsza o to – mówi ten barbarzyński papa – mniejsza o geniusz, panie Pesca. My, w naszym kraju, nie potrzebujemy geniuszu, chyba gdy idzie on w parze z tym, co nazywamy: respectability. Wtedy tylko przyjmujemy go z otwartymi rękoma. Czy przyjaciel pański może mi przedstawić jakieś świadectwa, listy polecające?” Machnąłem pogardliwie ręką. „Listy polecające – zawołałem – tych mu nie zabraknie. Jeśli pan chce, złoży ci całe tomy listów i pełne teki świadectw”. „Poprzestanę na jednym lub dwóch – mówi ten człowiek, równie flegmatyczny, jak bogaty – niech mi je nadeśle wraz ze swym nazwiskiem i adresem. Poczekaj, panie Pesca, zanim pójdziesz do twego przyjaciela, chcę ci dać pisemne objaśnienie co do warunków. Prowadź w dalszym ciągu twoją lekcję, panie Pesca, dam ci ten fragment z listu mego przyjaciela, gdy będziesz miał odchodzić”. I przy tych słowach potężny kupiec zasiadł przed pełnym kałamarzem, piórem i atramentem, a ja wróciłem znowu do piekła Dantego, ciągnąc za sobą moje trzy misses. W dziesięć minut wyciąg był gotowy i buty papy zaskrzypiały znowu na korytarzu. Od tej chwili, na moją duszę i honor, nie wiem, co się naokoło mnie dzieje. Radosna myśl, że schwyciłem lub tak jakbym schwycił wreszcie długo pożądaną sposobność odwdzięczenia się memu najdroższemu wybawcy – ta myśl uderza mi do głowy jak wino i odbiera przytomność. W jaki sposób wyrwałem siebie i moje trzy misses z piekielnych czeluści, jak odbyłem inne moje lekcje, jak przełknąłem mój skromny obiad – o tym wszystkim wiem tyle, co i wy, moi drodzy. Dość, że tu jestem z notatką kupca w ręku i z wielką, nieopisaną radością w sercu, szczęśliwy jak król. Ha! ha! ha! right-right-right-all-right!
Profesor wymachiwał tryumfalnie pismem jasnowłosego tłustego bogacza o dwóch podbródkach.
Gdy skończył swoje długie, rozwlekłe opowiadanie, matka moja podniosła się z roziskrzonymi oczyma i uścisnęła mocno ręce malutkiego człowieka.
– Mój drogi, poczciwy Pesca – rzekła serdecznie – nie wątpiłam nigdy w szczerość twego przywiązania do Waltera, a obecnie dowiodłeś mi go w pełni.
– Wdzięczni jesteśmy profesorowi Pesci za to, co dla Waltera uczynił – dodała Sara, na wpół powstając. Widocznie chciała się zbliżyć do fotela, lecz spostrzegłszy, że Pesca pożera pocałunkami ręce mojej matki, osunęła się znowu na krzesło.
„Jeśli ten familiarny człowieczek zachowuje się w ten sposób względem mojej matki, na cóż dopiero pozwoli sobie ze mną” – takie myśli wyraźnie wyczytałem na jej twarzy.
Jakkolwiek byłem mocno zobowiązany profesorowi za jego dobre chęci, to jednak wcale nie cieszyłem się z tych widoków na przyszłość, tak jak powinien.
Gdy wylewy czułości Pesci uspokoiły się nieco, podziękowawszy mu serdecznie za jego pamięć, poprosiłem, aby mi pokazał spis warunków, który skreślił dla mnie bogaty kupiec o dwóch podbródkach.
Pesca podał mi papier z tryumfującym uśmiechem.
– Czytaj – zawołał majestatycznie – to pismo złotego papy przemawia dobitnie, jak trąby w orkiestrze.
Istotnie notatka była jasna i zwięzła. Objaśniała mnie ona:
Po pierwsze, że Fryderyk Fairlie, esquire, z Limmeridge House, w Cumberland, potrzebował usług zdolnego nauczyciela rysunku na okres czterech miesięcy.
Po wtóre, że obowiązki, jakie nauczyciel ów miał do spełnienia, były dwojakiej natury. Miał dwóm młodym pannom udzielać lekcji malowania akwarelą, czas zaś swobodny od tych zajęć winien był poświęcić na doprowadzenie do porządku wspaniałego, lecz zaniedbanego zbioru szkiców i akwarel.
Po trzecie, iż wynagrodzenie ofiarowane osobie, która podejmie się tych warunków i z całą znajomością rzeczy uczyni im zadość, wynosi cztery gwinee tygodniowo; że zamieszka ona w Limmeridge House i będzie tam postawiona na stopie „dżentelmena”.
Po czwarte wreszcie, że ubiegać się o tę posadę winni jedynie ludzie mogący przedstawić najchlubniejsze i najwiarygodniejsze świadectwa tak pod względem uzdolnień, jako i moralności. Dowody te składać należy u przyjaciela pana Fairlie w Londynie, który też upoważniony jest do zawarcia ostatecznej umowy.
Do wskazówek tych dołączone było nazwisko i adres kupca z Portland Place, u którego Pesca dawał lekcje.
Na tym kończyło się owe „memorandum”.
Ofiarowana posada przedstawiała się bardziej niż świetnie. Zajęcie miało być łatwe i przyjemne, trafiało mi się w porze roku, w której dochody moje zawsze malały, warunki pieniężne zaś były nadzwyczaj hojne.
Ze wszystkiego tego zdawałem sobie sprawę, wiedziałem, że w razie gdyby udało mi się otrzymać to miejsce, powinienem był uważać się za szczęśliwca; niemniej jednak po przeczytaniu „memorandum” ogarnęła mnie dziwna niechęć do prowadzenia dalej tej sprawy. Nigdy jeszcze w całej mojej przeszłości nie znajdowałem się w takiej rozterce pomiędzy obowiązkiem i skłonnością.
– O! Walterze, szczęśliwszy jesteś od twego ojca, jemu nie zdarzały się tak świetne propozycje – rzekła mi matka z westchnieniem.
– Mieć do czynienia z ludźmi tak dystyngowanymi, być z nimi na równej stopie! To nie lada zaszczyt! – dodała Sara, podnosząc dumnie głowę.
– Tak, tak, warunki pod każdym względem korzystne – odparłem z niecierpliwością. – Lecz zanim przedstawię moje świadectwa, chciałbym namyśleć się trochę…
– Namyśleć – zawołała matka – co za fantazje!
– Namyśleć – zawtórowała siostra – to chyba zbyteczne!
– Namyśleć – zapiszczał profesor – i nad czymże? Powiedz. Czyż nie skarżyłeś się na osłabienie, czy nie tęskniłeś za tchnieniem wiejskiego powietrza? No i masz w ręku papier, który zapewnia ci przez cztery miesiące pełne hausty tego ożywczego powietrza. Tak czy nie? Odpowiadaj. Dalej, potrzebujesz pieniędzy. Czyż cztery gwinee tygodniowo to nic? My-soul-bless-my-soul, niechby mnie je dali, moje buty skrzypiałyby wówczas, jak u złotego papy, dumne, iż obuwają stopy takiego bogacza. Cztery gwinee tygodniowo i w dodatku towarzystwo dwóch młodych panienek i nie dość tego, wygodne łóżko, obiad, pyszne angielskie śniadania i herbaty, i wino, i porter – wszystko to za darmo, no, no, mój Walterze, po raz pierwszy w życiu nie rozumiem cię.
Lecz ani zdziwienie matki, ani wyliczone przez Pescę korzyści nie mogły zmienić mojego wstrętu do objęcia świetnej posady w Limmeridge House. Po wymienieniu wszystkich przeszkód, jakie mi przyszły na myśl i po odparciu ich w kilku słowach przez grono opozycji, próbowałem wreszcie ostatniego argumentu, a mianowicie iż nie mogę na cztery miesiące opuszczać moich londyńskich uczniów.
Odpowiedziano mi na to, z wszelką zresztą słusznością, że większość ich spędzi najbliższe cztery miesiące w podróżach, a reszta może być powierzona tymczasowemu zastępcy, którego uczennice przechodziły do mnie w podobnych okolicznościach.
Siostra moja przypomniała mi, że ów kolega ofiarował mi się nawet z usługami, w razie gdybym chciał wyjechać na parę miesięcy z Londynu; moja matka wzywała mnie, abym w interesie własnego zdrowia i przyszłej kariery nie dał się zwieść niepojętemu kaprysowi; Pesca zaś błagał, abym go nie ranił boleśnie, odrzucając pierwszą sposobność, jaka mu się zdarzyła, okazania wdzięczności przyjacielowi i wybawcy.
Niepodobna się było oprzeć szczerości i prawdziwemu przywiązaniu tchnącemu z tych napomnień. Dlatego też, jakkolwiek nie mogłem się pozbyć niepojętego wstrętu, wstydziłem się go sam przed sobą i postanowiłem zadość uczynić ich argumentom.
Reszta wieczoru przeszła dość wesoło na rozmaitych uwagach i przepowiedniach co do przyszłego mego życia w Cumberland w towarzystwie dwóch młodych panien.
Pesca, natchniony naszym narodowym grogiem, który uderzał mu do głowy pięć minut po przejściu przez gardło, chcąc dowieść, że jest prawdziwym Anglikiem, wygłosił jedną po drugiej cały szereg mów okolicznościowych.
Wnosił więc toasty za zdrowie mojej matki, zdrowie mojej siostry, moje zdrowie i zdrowie zbiorowe pana Fairlie i dwóch panienek.
– Dumny jestem z mojej wymowy – spowiadał mi się godzinę potem, gdyśmy wracali do Londynu. – Duszę moją przepełnia słodka ambicja. Nie zauważysz nawet kiedy, mój drogi, wejdę do waszego Parlamentu. Marzeniem mojego życia jest zostać: Honourable* Pesca M. P.
Nazajutrz rano posłałem moje świadectwa kupcowi z Portland Place.
Upłynęły trzy dni; zaczynałem już nabierać otuchy, sądząc, iż moje rekomendacje okazały się niedostateczne.
Czwartego jednak dnia nadeszła odpowiedź. Donoszono mi, iż pan Fairlie przyjmował moje usługi i życzył sobie, abym natychmiast przyjechał do Cumberland. Wszystkie wskazówki co do podróży były zawarte w obszernym postscriptum.
Nie było rady, zakrzątnąłem się wokoło moich interesów, spakowałem rzeczy, aby móc następnego dnia opuścić Londyn.
Pod wieczór wpadł Pesca, aby mnie pożegnać.
– Podczas twojej nieobecności pocieszać się będę radosną myślą – mówił rozpromieniony – że to ja popchnąłem cię pierwszy na drogę do majątku i znaczenia. Jedź, mój drogi, ożeń się z jedną z tych dwóch panienek, zostań z czasem honourable Hartright, a gdy wzniesiesz się na sam szczyt społecznej drabiny, pamiętaj, że to Pesca, stojący u samego jej dołu, podsadził cię tak wysoko.
W każdym innym czasie roześmiałbym się z patetyczności mego przyjaciela, lecz teraz nie było mi do śmiechu. Czułem się dziwnie przygnębiony.
Po odejściu profesora nie pozostawało mi nic innego, jak podążyć do Hampstead, aby pożegnać matkę i siostrę.
Przez cały dzień panował wielki upał, powietrze ochłodło nieco pod wieczór.
Moja matka i siostra miały mi do udzielenia tyle rad i napomnień, a żegnały się ze mną tyle razy, że było już około północy, gdy służąca zamknęła za mną ogrodową furtkę.
Wielki, okrągły księżyc oświecał granat nieba.
Z początku szedłem prosto przed siebie najkrótszą drogą. Naokoło mnie panowała taka cisza, że niepodobna było uwierzyć, iż opodal huczy i grzmi olbrzymie miasto.
Więc tak mi spieszno wpaść w jego rozwartą paszczę? – zapytałem sam siebie, zwalniając kroku.
Na samą myśl o powrocie do ciasnych ścian mego mieszkania oddech zamierał mi w piersiach; postanowiłem więc wchłonąć w nie jak najwięcej świeżego powietrza.
Zboczywszy z gościńca, skręciłem na Finchley Road i idąc powoli, znalazłem się wreszcie po zachodniej stronie Regent Park.
Myśli moje krążyły wokoło przyszłego otoczenia; wywoływałem przed oczy obraz Limmeridge House, pana Fairlie i dwóch moich uczennic, a błądząc tak, doszedłem do miejsca, gdzie krzyżują się cztery drogi – do Hampstead, którą przez cały ten czas szedłem, do Finchley, do West End i droga z powrotem do Londynu.
Niemal machinalnie skręciłem w tę ostatnią i puściłem się nią, rozmyślając w dalszym ciągu, jakie też będą owe uczennice z Limmeridge House, gdy nagle uczułem, że ktoś z tyłu położył mi rękę na ramieniu.
Odwróciłem się, ściskając w ręku laskę.
Na środku oświetlonej księżycem drogi, jak gdyby wyszła nagle spod ziemi lub spadła z nieba, stała jakaś kobieca postać, od stóp do głów ubrana na biało; spoglądała na mnie z niemym zapytaniem, ręka jej wyciągnięta była w stronę Londynu.
Oniemiałem, zdziwiony tym niespodziewanym zjawiskiem, wśród nocy, w odludnym miejscu.
Nieznajoma przemówiła pierwsza.
– Czy to jest droga do Londynu? – spytała.
Spojrzałem na nią uważniej. W bladym świetle księżyca mogłem zaledwie dostrzec wynędzniałą twarzyczkę, duże, badawcze oczy, usta drgające od tłumionego niepokoju czy obawy i ciemnoblond włosy. Wyraźnie nie należała do wyższej sfery, choć znać było, że nie pochodzi z niskiej. Głos miała bezdźwięczny; te kilka słów powiedziane były szybko, jakby jednym tchem.
W ręku trzymała niewielki pakunek, całe jej ubranie – suknia, kapelusz i szal były białe, lecz, o ile się na tym znam, uszyte z niezbyt wykwintnego materiału.
Jakim sposobem znalazła się sama na rozstajnych drogach wśród nocy, do jakiej klasy należała – tego nie mogłem wiedzieć. Jednak wbrew wszelkim przemawiającym przeciwko niej pozorom pewien byłem, iż ta kobieta istotnie szuka drogi do Londynu. Najbrutalniejszy człowiek, zaczepiony przez nią, pomimo tak późnej godziny i tak odludnego miejsca, nie przypisałby jej żadnych niskich pobudek, taka, pomimo dziwacznego zachowania, wiała z tej postaci szczerość i szlachetność.
– Czy mnie pan usłyszałeś? – rzekła szybko i bez najmniejszej niecierpliwości. – Pytałam, czy tędy droga do Londynu?
– Tak – odparłem – prowadzi do St. John Wood i do Regent Park. Daruj mi pani, że nie odpowiedziałem ci od razu, ale zdumiałem się, ujrzawszy cię nagle na gościńcu i przyznaję, że dotychczas pojąć nie mogę, w jaki sposób się pojawiłaś.
– Wszak nie posądza mnie pan o nic złego? Nie uczyniłam nic nagannego, zapewniam. Spotkało mnie nieszczęście. Jest mi bardzo strasznie samej o tak późnej godzinie. I czemu pan źle o mnie myśli?
Mówiła to z dziwną jakąś powagą, odstępując ode mnie na kilka kroków.
Robiłem, co mogłem, aby ją uspokoić.
– Nie sądź pani, że cię o cokolwiek posądzam – rzekłem – chciałbym, jeśli to możliwe, przyjść ci z pomocą. Dlatego tylko pojawienie twoje mnie zdziwiło, iż przed chwilą pewien byłem, iż na drodze nie ma nikogo.
Odwróciła się i ukazała mi na stojące opodal drzewo.
– Usłyszałam, że ktoś nadchodzi – rzekła – i ukryłam się tam, za tym drzewem, aby zanim się odezwę, zobaczyć, jakiego to rodzaju człowiek. Wahałam się jeszcze, gdy pan obok mnie przechodził, dopiero potem wyszłam z kryjówki. Musiałam się zaczaić, żeby dotknąć pańskiego ramienia.
Zaczaiła się, aby mnie dotknąć! I czemuż na mnie nie zawołała! Wszystko to było co najmniej dziwaczne!
– Czy mogę panu zaufać? – spytała. – Wszak mnie pan nie potępi, dlatego tylko, iż zdarzyło mi się nieszczęście?
Samotność i bezradność tej kobiety wzruszyły mnie.
Dałem się unieść pierwszemu wrażeniu i czego by zapewne nie uczynił człowiek starszy i bardziej doświadczony ode mnie, postanowiłem, o ile możności, przyjść jej z pomocą.
– Jeśli tylko nie chodzi o nic złego, może pani liczyć na mnie – rzekłem. – Nie mam prawa pytać cię o wyjaśnienia. Powiedz mi tylko, w jaki sposób mogę stać ci się użyteczny, a jeżeli to jest w mojej mocy, zrobię to dla ciebie.
– Jest pan bardzo dobry i bardzo, bardzo szczęśliwie, że właśnie pana spotkałam na mej drodze.
Te pierwsze słowa kobiecej tkliwości, które od chwili naszego spotkania usłyszałem, drżały na jej ustach, lecz nie było łez w jej wielkich, badawczych oczach – chciały one jakby przeniknąć serce moje do dna.
– Raz tylko jeden byłam w Londynie – ciągnęła dalej, mówiąc coraz szybciej – ta część miasta jest mi zupełnie nieznana. Czy mogę tu dostać dorożkę? Czy nie jest za późno? Wdzięczna byłabym panu, gdybyś zawołał dorożkę, obiecaj mi tylko, że mnie pozostawisz samą sobie i że będę mogła pana opuścić, kiedy tylko zechcę. Mam znajomą w Londynie, przyjmie mnie z ochotą; niczego więcej mi nie potrzeba. Czy mi pan to obiecujesz?
Oglądała się trwożnie na drogę i powtarzając kilkakrotnie ostatnie pytanie, patrzyła mi w oczy, z obawą i niemym błaganiem. Żal mi jej było bardzo.
I cóż miałem uczynić?
Kobieta, nieznajoma wprawdzie, lecz mimo to kobieta, była na mojej łasce i niełasce. W pobliżu nie było żadnego domu, nie przechodził nikt, do kogo mógłbym się zgłosić o radę.
Gdy kreślę te słowa, jak cień padają na nie wypadki, które zdarzyły się w następstwie. Lecz raz jeszcze powtarzam: cóż miałem uczynić?
Tymczasem dla zyskania czasu zadawałem jej pytania:
– Czy jest pani pewna, że ta znajoma przyjmie cię do domu o tak spóźnionej godzinie?
– Najzupełniej pewna. Przyrzeknij mi pan tylko, że pozwolisz mi oddalić sie, gdy zechcę. Przyrzeknij, iż nie będziesz mnie zatrzymywał ani mnie śledził. Czy to obiecujesz?
Powtarzając te słowa po raz trzeci, zbliżyła się do mnie i nieśmiało, lecz z niewypowiedzianym wdziękiem położyła na mym ramieniu swą szczupłą, przezroczystą niemal rączkę. Pomimo ciepłej nocy ręka ta była chłodna.
Nie zapominajcie, że byłem młody i że to była ręka kobiety.
– Czy przyrzeknie pan? – powtórzyła.
– Tak – odparłem.
Jedno słowo, słowo, które tylekroć razy na dzień, na godzinę, jest na ustach tylu ludzi! A jednak, teraz jeszcze, kreśląc je, drżę cały.
Zwróciliśmy się w stronę Londynu i szliśmy w milczeniu obok siebie, ja i kobieta, której nazwisko, charakter, dzieje, której cele w życiu i sama jej obecność w tej chwili u mego boku były otoczone niepojętą dla mnie tajemnicą.
Wszystko to zdawało mi się snem. Czyż byłem istotnie Walterem Hartrightem? Czyż była to ta sama droga, po której tylu ludzi kroczy w niedziele? Czyż istotnie opuściłem nie dalej, jak przed godziną cichą, spokojną, konwencjonalnie powszednią atmosferę domku mojej matki?
Byłem oszołomiony tą dziwaczną przygodą, a że przy tym czyniłem sobie jakieś niejasno sformułowane wyrzuty, więc przez pewien czas szedłem w milczeniu.
I znowu ona przemówiła pierwsza:
– Chcę pana o coś zapytać – rzekła nagle. – Czy wiele osób zna pan w Londynie?
– O tak, bardzo wiele.
– Czy także ludzi z wysokim stanowiskiem i tytułem?
W głosie jej brzmiało dziwne jakieś podejrzenie.
– Znam i takich – odparłem po chwili milczenia.
– Czy zna pan wielu ludzi noszących tytuł baroneta? – spytała, patrząc mi prosto w oczy.
Zdziwiło mnie to tak mocno, że zamiast odpowiedzieć, odwzajemniłem się pytaniem:
– Na co pani ta wiadomość?
– W moim interesie leży, abyś pan nie znał pewnego baroneta.
– Czy możesz mi wymienić jego nazwisko?
– Nie mogę, nie śmiem.
Powiedziała to głośno, z podniesioną pięścią, w namiętnym porywie gniewu, lecz nagle zapanowała nad sobą i szeptem niemal dodała:
– Powiedz mi pan, których z nich znasz?
Nie miałem najmniejszego powodu sprzeciwiać się jej w rzeczy tak błahej, toteż wymieniłem trzy nazwiska: dwa, ojców panienek, którym udzielałem lekcji, i jedno pewnego niemłodego kawalera. Przed paru laty pływałem z nim na jachcie, gdzie przygotowywałem szkice.
– Ach! Więc jego nie znasz – zawołała z westchnieniem ulgi. – Czy i pan posiada jakiś tytuł?
– O! Wcale nie. Jestem po prostu nauczycielem rysunku.
Zaledwie słowa te, wymówione, przyznaję, z pewną goryczą, wyszły z moich ust, uchwyciła mnie za ramię z gwałtownością, cechującą każde jej poruszenie.
– Nie nosisz żadnego tytułu! Dzięki Bogu! A więc mogę ci zaufać!
Dotychczas przez wzgląd na moją towarzyszkę miarkowałem ciekawość; lecz nie zdołałem powstrzymać jej dłużej.
– Ktoś wysoko postawiony musiał chyba wyrządzić pani wielką krzywdę? – rzekłem w formie zapytania. – Zapewne to ten baronet, którego nazwiska nie chcesz mi wyjawić? Czy to jest powodem, iż znajdujesz się sama w nocy w tym odludnym miejscu?
– Niech mnie pan o nic nie pyta – odparła. – Stała mi się wielka krzywda. Bądź pan dobry; idź obok mnie w milczeniu, muszę się uspokoić.
Szliśmy dalej krokiem przyspieszonym, przez jakieś pół godziny nie zamieniliśmy ani słowa. Od czasu do czasu ukradkiem spoglądałem na nią. Twarz jej miała wciąż jeden i ten sam wyraz. Usta zaciśnięte, oczy patrzyły błędnie przed siebie.
Dopiero gdy zamajaczyły pierwsze domy miejskie i znaleźliśmy się opodal Collegium Wesley, przerwała milczenie.
– Czy pan mieszka w Londynie? – spytała.
– Tak – odparłem i nagle przyszło mi na myśl, że nieznajoma zechce zapewne zwrócić się do mnie po radę lub pomoc i że powinienem jej oszczędzić zawodu, oznajmiając z góry, iż wyjeżdżam ze stolicy. Toteż dodałem: – Istotnie mieszkam w Londynie, lecz jutro opuszczę go na jakiś czas. Jadę na prowincję.
– Gdzie? – spytała. – Na północ, czy na południe?
– Na północ, do Cumberland.
– Cumberland! – powtórzyła to słowo z czułością. – Och! Jakże ja chciałabym tam pojechać! Byłam niegdyś szczęśliwa w Cumberland.
Próbowałem znowu uchylić zasłonę tajemnicy.
– Urodziła się pani zapewne w pięknej krainie jezior?
– Nie – odparła. – Miejscem mojego urodzenia jest Hampshire, lecz przez krótki czas chodziłam do szkoły w Cumberland… Jeziora? Nie przypominam sobie żadnych jezior. Chciałabym jedynie zobaczyć wioskę Limmeridge i pałac.
Wzmianka o rezydencji pana Fairlie dopełniała miary mojej ciekawości.
– Czy nas kto woła? – spytała nagle, widząc, że stanąłem, i obejrzała się z przestrachem naokoło.
– Nie. Uderzyła mnie tylko nazwa wymienionej przez pani miejscowości. Przed kilkoma dniami obiła mi się już o uszy.
– Ach! Słyszałeś o niej. Nie od moich przyjaciół, to pewne. Pani Fairlie umarła, jej mąż także, a ich mała córeczka już dorosła i wyszła zapewne za mąż. Nie wiem nawet, kto teraz mieszka w Limmeridge House. Jeśli są tam jeszcze dziedzice tego nazwiska, nie znając, kocham ich przez pamięć na drogą panią Fairlie.
Najwyraźniej chciała powiedzieć jeszcze coś więcej, lecz w tej chwili stanęliśmy u rogatki, przy której kończy się Avenue Road. Ręka jej ścisnęła gorączkowo moje ramię.
– Czy strażnik na nas patrzy? – spytała z przerażeniem.
Lecz strażnik zanadto był zaspany, aby nas śledzić wzrokiem.
Najspokojniej przeszliśmy rogatkę.
Widok domów i lamp gazowych znowu wprowadził ją w rozdrażnienie.
– Jesteśmy w Londynie – rzekła. – Czy nie widzi pan w pobliżu żadnej dorożki? Czuję się zmęczona. Chciałabym zamknąć się co prędzej w powozie i uciec stąd.
Tłumaczyłem jej, że musimy iść dalej, do stacji dorożek, gdyż nieprawdopodobne jest, aby o tej porze nocy w tych stronach przejeżdżał jaki pusty wehikuł; następnie chciałem znowu sprowadzić rozmowę na Cumberland – lecz na próżno. O niczym innym nie mogła myśleć, jak o ruszeniu w dalszą drogę.
Zaledwie przeszliśmy trzecią część Avenue Road, gdy spostrzegłem pożądaną dorożkę. Akurat zatrzymywała się o kilka domów od nas, po przeciwnej stronie drogi.
Wyskoczył z niej jakiś jegomość i wszedł w bramę. Zawołałem na dorożkarza.
Moja towarzyszka biegła co tchu, ciągnąc mnie za sobą.
– Tak późno – mówiła – spieszę się, bo jest już tak późno.
– Nie mogę pana zabrać, jeśli pan nie jedzie w stronę Tottenham Court Road – rzekł grzecznie dorożkarz, gdy otworzyłem drzwiczki – mój koń pada ze zmęczenia, muszę wracać do stajni.
– Tak, tak, dobrze. Właśnie jadę w tamtą stronę, tam, tam jadę – mówiła z gorączkową szybkością, stając na stopniu.
Prosiłem, aby pozwoliła mi się odwieść.
– Nie, nie, nie – mówiła gwałtownie – teraz uniknęłam już wszelkiego niebezpieczeństwa. Dobrze mi. Jeśli jest pan prawdziwym dżentelmenem, nie zapomnisz o twojej obietnicy. Niech jedzie, dopóki mu nie każę stanąć. Dziękuję panu, ach! dziękuję, dziękuję.
Trzymałem rękę na drzwiczkach. Porwała moją dłoń w swoje ręce i pocałowała.
Dorożka ruszyła z miejsca, a ja pozostałem sam na drodze. Przez chwilę, właściwie nie wiem dlaczego, chciałem zatrzymać woźnicę, lecz bojąc się przerazić tę dziwną osobę, zaniechałem tego.
Turkot kół oddalał się stopniowo, dorożka zniknęła wśród ciemności, uwożąc kobietę w bieli.
Upłynęło dziesięć minut, a może i więcej.
Stałem wciąż jak osłupiały na środku drogi.
Chwilami zdawało mi się, że cała ta przygoda przyśniła mi się tylko; to znowu wymawiałem sobie, że postąpiłem nierozważnie, choć nie miałem pojęcia, jak mogłem postąpić inaczej.
Sam nie wiedziałem, dokąd teraz zdążam i co mnie czeka; myśli plątały mi się w głowie, gdy nagle zostałem jakby obudzony z tego półsnu czy halucynacji przez turkot zbliżającego się powozu.
Stałem po ciemnej stronie drogi, zasłaniały mnie gałęzie drzew, zwieszające się przez mur jakiegoś ogrodu.
Po przeciwnej stronie, oświetlonej księżycem, o kilka kroków dalej, krążył policjant.
Powóz przejechał obok mnie. Był to otwarty wehikuł, siedziało w nim dwóch mężczyzn.
– Stań – zawołał jeden z nich na woźnicę. – Oto policjant. Trzeba go zapytać.
Powóz zatrzymał się kilka kroków ode mnie.
– Hola! Panie policjancie! – zawołał ten z dwóch ludzi, który mówił przed chwilą. – Czy widział pan przechodzącą tędy kobietę?
– Jaką kobietę?
– Kobietę w popielatej sukni.
– Nie, nie – przerwał mu towarzysz – suknię zakładową znaleziono na łóżku. Zapewne uciekła w tej, w której przybyła do nas… Suknia biała, panie policjancie, kobieta musiała być w bieli.
– Nic widziałem nikogo takiego, panowie.
– Jeślibyś pan lub który z twoich towarzyszy spotkał podobną, zatrzymajcie ją i odstawcie pod ten oto adres. Pokryję wszelkie koszty, a nadto dam hojną nagrodę.
Policjant spojrzał na podsuniętą mu kartę.
– Dlaczego mamy ją aresztować? Co takiego uczyniła?
– Co uczyniła? Uciekła z domu obłąkanych. Nie zapomnij: kobieta w bieli. No, ruszaj naprzód! – zawołał na woźnicę.
„Uciekła z domu obłąkanych!”
Słowa te ponuro zabrzmiały mi w uszach.
Dziwne pytania, zadawane mi przez kobietę w bieli, naprowadzały mnie wprawdzie na myśl, że umysł jej z natury był słaby lub też, że wielkie jakieś nieszczęścia wstrząsnęły nim ostatnimi czasy, nie przypuszczałem jednak, aby była obłąkana.
Mowa jej ani zachowanie nie zdradzały wcale obłędu, a nawet teraz, w świetle tych nowych rewelacji nie mogłem w niej odkryć żadnej cechy, która by usprawiedliwiała słowa nieznajomego.
I cóż uczyniłem? Czy pomogłem ofierze okrutnej intrygi wyswobodzić się z rąk prześladowców; czy też przyczyniłem się do wypuszczenia na wolność istoty nieodpowiadającej za swoje postępki, nad którą obowiązkiem moim, jak również każdego innego człowieka, jest roztoczyć baczną opiekę?
Ta niepewność dręczyła mnie okrutnie.
Toteż wróciwszy do mojego mieszkania w Clement’s Inn, w żaden sposób nie mogłem usnąć.
Za kilka godzin miałem wyruszyć do Cumberland. Dla skrócenia tej długiej nocy próbowałem najpierw rysować, potem czytać; lecz kobieta w bieli wciąż stawała pomiędzy mną i ołówkiem, pomiędzy mną i książką.
Co też się stało z tą nieszczęśliwą istotą? Czy nie spotkało jej coś złego? Gdzie kazała zatrzymać się woźnicy? Czy owi dwaj ludzie złapią ją? Bałem się nad tym zastanawiać, czując wyrzuty sumienia.
Prawdziwą ulgę poczułem dopiero, gdy nadeszła chwila, w której pożegnałem Londyn, moje uczennice i moich przyjaciół i gdy puściłem się w drogę ku nowym ludziom i nowemu życiu. Nawet zgiełk i hałas kolejowy, tak nużący zazwyczaj, tym razem wydał mi się pożądany.
Według podanej marszruty, najpierw miałem się udać do Carlisle, a stamtąd odnogą kolejową, biegnącą w kierunku wybrzeża. Lecz, na nieszczęście, coś się zepsuło w lokomotywie pomiędzy Lancaster i Carlisle; ta zwłoka stała się powodem, iż spóźniłem się i pociąg, który miał mnie zabrać na miejsce przeznaczenia, już odszedł. Musiałem czekać kilka godzin, a gdy wreszcie stanąłem w najbliższej stacji od Limmeridge House, była już przeszło dziesiąta, a noc tak ciemna, że zaledwie mogłem trafić do kariolki, którą po mnie wysłał pan Fairlie.
Woźnica był najwyraźniej zły, iż musiał czekać tak długo. Jechaliśmy w milczeniu wśród ciemnej nocy po okropnej, nierównej drodze. Dopiero gdy mniej więcej po godzinie usłyszałem odległy szum morza, koła potoczyły się po żwirze alei wjazdowej.
Stanęliśmy przed domem.
W przedpokoju powitał mnie poważny, uroczysty kamerdyner w złoconej liberii i zameldowawszy, iż państwo udali się już na spoczynek, zaprowadził do olbrzymiego pokoju jadalnego, gdzie zastawiono dla mnie kolację.
Zmęczenie i rozstrój nerwowy odejmowały mi apetyt, a psuł go jeszcze widok tego uroczystego fagasa, stojącego u progu, niby jakiś dozorca więzienny.
Nie tknąwszy prawie niczego, wstałem od stołu.
Kamerdyner zaprowadził mnie do mojej sypialni.
– Śniadanie, proszę pana, jest o dziewiątej – rzekł z niezmąconą powagą i rozejrzawszy się, aby się przekonać, czy czegoś nie brakuje, wysunął się na palcach.
„Ciekaw też jestem, co mi się będzie dziś śnić? – myślałem, kładąc się do łóżka. – Kobieta w bieli? Czy też nieznani mi mieszkańcy tego domu”.
Dziwnie mi było spać pod tym dachem, niby przyjaciel rodziny, nie znając, nawet z widzenia, żadnego z jej członków.
Gdy obudziłem się nazajutrz i podniosłem roletę, oczom moim ukazało się morze skrzące się w promieniach sierpniowego słońca; na przeciwnym wybrzeżu rysowała się Szkocja.
Widok ten był tak miłą niespodzianką dla mego oka, przyzwyczajonego do murów i mgieł londyńskich, że od razu zrobiło mi się raźniej na duszy; zdawało mi się, że rozpoczynam nowe życie i że z własną przeszłością nie mam już nic wspólnego. Wypadki ostatnich dni zatarły się w mej pamięci, byłbym przysiągł, że zdarzyły się lata temu.
Oznajmienie Pesci o tym korzystnym miejscu, wieczór pożegnalny, który spędziłem z matką i siostrą, nawet tajemnicza nocna przygoda na drodze z Hampstead, wszystko to zdawało mi się bardzo odległe. Wprawdzie myślałem wciąż jeszcze o kobiecie w bieli, lecz pojawienie się jej nie zaciekawiało mnie tak bardzo jak dnia poprzedniego.
Kilka minut przed dziewiątą zszedłem do sali jadalnej.
Ten sam uroczysty kamerdyner otworzył mi drzwi, wprowadzając do olbrzymiego pokoju o sześciu weneckich oknach.
Przy jednym z nich, najodleglejszym, plecami do mnie, stała jakaś dama. Uderzyły mnie jej posągowe kształty i dystynkcja postawy. Była wzrostu wysokiego, wspaniale rozwinięta, główka malutka, okrągła, linia szyi klasyczna.
Nie słyszała, gdy wchodziłem do pokoju, dopiero gdy kamerdyner odsunął krzesło, odwróciła się.
Swoboda i zręczność jej ruchów kazały mi spodziewać się ślicznej twarzyczki.
Wyszła z framugi okna – powiedziałem sobie: jest brunetką; postąpiła kilka kroków – mówiłem sobie: jest młoda, zbliżyła się jeszcze bardziej – powiedziałem sobie, z niemiłym zdziwieniem: jest… brzydka!
Nigdy nie zdarzało mi się widzieć, aby twarz zadawała taki kłam całej postaci.
Dama ta miała płeć ciemną, usta szerokie, oczy wypukłe, przenikliwe i włosy krucze; była to twarz energiczna, pozbawiona kobiecej miękkości i wdzięku, lecz jej brzydotę łagodził szczery, otwarty wyraz.
– Pan Hartright? – rzekła w tonie zapytania, a uśmiech rozpromienił jej śniade oblicze, dodając mu wdzięku. – Straciwszy nadzieję powitania pana wczoraj, rozeszliśmy się o zwykłej godzinie na spoczynek. Mogło się to panu wydać niegrzecznie, daruj pan. A teraz przedstawię się panu: jestem jedną z pańskich uczennic. Może podamy sobie ręce? Wcześniej czy później dojdzie pomiędzy nami do tej poufałości, więc czemuż by nie wcześniej?
Słowa te wymówione były głosem czystym, dźwięcznym i nader miłym. Podana rączka – trochę duża, lecz kształtna.
Zasiedliśmy do śniadania, tak jak byśmy się znali od nie wiem ilu lat i spotkali tutaj po to tylko, aby pomówić o dawnych czasach.
– Spodziewam się, że przybywa pan tu zdecydowany widzieć wszystko w jak najlepszym świetle – mówiła swobodnie. – Przy tym pierwszym śniadaniu w Limmeridge musi się pan zadowolić moim towarzystwem. Siostra nie wychodzi ze swego pokoju, jest chora na tę prawdziwie kobiecą dolegliwość, migrenę, a stara jej nauczycielka pani Vesey okłada jej głowę zimną wodą i plasterkami cytryny. Mój wuj, pan Fairlie, nigdy nie jada z nami, z powodu cierpień fizycznych nie wychodzi ze swoich apartamentów. Oto i cała nasza gromadka. Przez jakiś czas bawiły tu dwie młode damy, lecz akurat wczoraj wyjechały w rozpaczy, i nic dziwnego. Przez cały ich pobyt nie było wśród nas ani jednego osobnika męskiego rodzaju, z którym można by tańczyć, śpiewać i flirtować. Skutek był taki, żeśmy się ciągle sprzeczały, zwłaszcza przy obiedzie. Czyż podobna, aby cztery kobiety zasiadały co dzień do stołu same jedne i nie posprzeczały się ze sobą? Wszak nie umiemy się zabawiać wzajemnie, zwłaszcza przy jedzeniu. Jak pan widzi, panie Hartright, nie mam zbyt wysokiego mniemania o płci, do której należę. Czego pan sobie życzy: kawy czy herbaty? Żadna kobieta nie ma zbyt wysokiego pojęcia o kobietach, lecz nie wyjawiają tego tak otwarcie jak ja… Pan jest jakiś zmieszany! Dlaczego? Czy namyślasz się, co będziesz pił na śniadanie, czy może dziwisz się mojej szczerości? W pierwszym razie, radziłabym ci napić się kawy; w drugim naleję ci herbaty dla uspokojenie nerwów i uczynię co tylko jest w mocy kobiety (a jest to bardzo niewiele), aby powstrzymać się od mówienia.
Podała mi z uśmiechem szklankę herbaty. Swobodne jej obejście z człowiekiem zupełnie sobie nieznanym i jej wesoły szczebiot miały cechy wszelkiej naturalności, płynęły widocznie z poczucia zaufania do samej sobie, które nakazywało szacunek najzuchwalszemu nawet mężczyźnie. Było zarówno niepodobna być ceremonialnym i sztywnym w jej towarzystwie, jak nadużyć tej swobody, choćby w myśli.
Czułem to instynktownie, dając się unieść jej szczerej, nieprzymuszonej wesołości.
– Tak, tak – mówiła, gdy jej wytłumaczyłem, jak mogłem, moją zmieszaną minę. – Rozumiem. Jest pan zupełnie obcy wśród nas, więc dziwi pana, że się wyrażam w tak nieceremonialny sposób o mieszkańcach tego domu. Bardzo naturalnie, powinno mi to było przyjść na myśl. Bądź co bądź, chcę pana zapoznać z jego przyszłym otoczeniem. A więc zacznę od siebie: Nazywam się Marianna Halcombe i zowąc pana Fairlie moim wujem, a pannę Fairlie moją siostrą, jestem nieścisła w wyrażeniach, jak zwykle kobieta. Matka moja była dwukrotnie zamężna: po raz pierwszy poślubiła pana Halcombe, mojego ojca, po raz wtóry pana Fairlie, ojca mojej przyrodniej siostry. Pomiędzy nami wspólne jest tylko sieroctwo, resztą różnimy się najzupełniej. Ojciec mój był biedny, jej ojciec bogaty; ja nie mam nic, ona jest majętna. Ja jestem czarna i brzydka; ona biała i piękna. Wszyscy (z pewną słusznością) poczytują mnie za dziwaczkę; ją zaś wszyscy (z większą jeszcze słusznością) kochają za jej wdzięk i słodycz obejścia. Jednym słowem, ona jest aniołem, a ja… ze względu na konwenanse, dokończ sobie pan to zdanie po cichu. I cóż panu powiem o panu Fairlie? Z pewnością zawezwie pana do siebie po śniadaniu, więc wyrobisz sobie o nim własne zdanie. Tymczasem objaśnię pana, iż po pierwsze jest on młodszym bratem zmarłego pana Fairlie; po wtóre, że jest kawalerem; po trzecie wreszcie, iż jest opiekunem panny Fairlie. Nie mogłabym żyć bez niej i ona nie chce żyć beze mnie; dlatego zamieszkuję w Limmeridge House. Obie z siostrą kochamy się szczerze. W podobnych warunkach wydaje się to niepojęte, a jednak tak jest. Musisz, panie Hartright, spodobać się nam obu lub żadnej z nas, i co gorsza, oprócz nas dwóch, nie będziesz miał tutaj żadnego innego towarzystwa. Pani Vesey jest bardzo dobrą osobą, posiadającą wszystkie cnoty, lecz doprawdy wcale się nie liczy, Fairlie zaś, z powodu stanu zdrowia, nikomu nie dotrzymuje towarzystwa. Wprawdzie nie wiem, co mu dolega i on sam tego nie wie. Wszyscy mówimy, że to nerwy, a żadne z nas nie zdaje sobie sprawy, co przez to rozumie. Jakkolwiek bądź, radzę panu, gdy się z nim dzisiaj zobaczysz, potakiwać tym jego dziwactwom. Niech się pan zachwyca jego zbiorami numizmatów, starożytnymi drukami i akwarelami, a zdobędziesz sobie jego łaski. Summa summarum, jeśli pan lubi życie spokojne, wiejskie, będzie ci tu niezgorzej. Czas od pierwszego śniadania do drugiego zajmą ci akwarele pana Fairlie. Po lunchu moja siostra i ja zabieramy nasze teki i ołówki i wyruszamy na spacer, aby pod pana kierunkiem kopiować naturę. Rysunek jest jej zachcianką, nie moją. Kobiety nie umieją rysować: umysł ich jest za mało skupiony, oczy zanadto nieuważne. Swoją drogą, moja siostra to lubi, a więc i ja, dla jej towarzystwa, marnuję papier i farby, tak jak większość kobiet w Anglii. Co zaś do wieczorów, zapewne spędzać je będziemy razem. Panna Fairlie gra bardzo pięknie. Co do mnie, nie odróżniam jednej nuty od drugiej, lecz mogę panu dotrzymać placu w szachach, écarté, a nawet w bilardzie. I cóż pan powie na taki program? Czy zdołasz się przystosować do naszego cichego życia? A może zamierzasz z góry być niezadowolony i tęsknić za zmianą, za podróżami i londyńskimi przygodami?
Mówiła to szybko, jednym tchem niemal, zatrzymując się tylko na chwilkę dla wysłuchania moich monosylabowych odpowiedzi.
Ostatnio jej pytanie i to słowo: „przygoda”, użyte przez nią mimochodem, przywiodło mi na myśl moje spotkanie z kobietą w bieli i zapragnąłem nagle dowiedzieć się, jaki stosunek łączy tę zbiegłą pensjonarkę domu obłąkanych ze zgasłą właścicielką Limmeridge House.
– Gdybym był nawet obdarzony niespokojnym duchem – odparłem – to przez pewien czas nie będę już łaknął żadnych przygód. W wigilię dnia, w którym tu przybyłem, spotkała mnie tak dziwaczna, że pewien jestem, iż dopóki pozostanę w Cumberland, a może nawet i dłużej, nie zatrze się wrażenie, jakie na mnie uczyniła.
– I cóż to takiego, panie Hartright? Czy mogę o to zapytać?
– Ma pani wszelkie prawo dowiedzieć się o tym. Osoba, która odegrała główną rolę w tej przygodzie, jest mi zupełnie nieznana i pani raczej jej nie zna, wspominała ona jednak świętej pamięci panią Fairlie z najwyższą wdzięcznością i uznaniem.
– Wspominała moją matkę! Zaczyna mnie to żywo interesować. Proszę mówić dalej.
Opowiedziałem jej okoliczności, wśród których spotkałem kobietę w bieli, powtórzyłem słowo w słowo to, co mówiła o pani Fairlie i o Limmeridge House.
Panna Halcombe nie spuszczała ze mnie oczu. Twarz jej wyrażała najwyższe zainteresowanie i zdumienie, lecz nic nadto. Widocznie cała ta sprawa była dla niej, podobnie jak i dla mnie, tajemnicza i zagadkowa.
– Czy jest pan pewien, że słowa te odnosiły się do mojej matki? – spytała.
– Najzupełniej pewien – odparłem. – Kobieta musiała istotnie chodzić do szkoły w Limmeridge, doznała dobroci pani Fairlie i zachowała do dziś dnia wdzięczne wspomnienia o niej i życzliwość dla całej państwa rodziny. Ona wie, że pani Fairlie i jej mąż już nie żyją; o pannie Fairlie mówiła zaś w taki sposób, jak gdyby się znały, będąc dziećmi.
– Wspominał pan, o ile mi się zdaje, że ta tajemnicza osoba twierdziła, iż Cumberland nie jest jej miejscem rodzinnym?
– Istotnie, mówiła, że pochodzi z Hampshire.
– I nie dowiedział się pan jej nazwiska?
– Nie znam go zupełnie.
– Dziwne. Sądzę, że dobrze uczyniłeś, panie Hartright, dopomagając tej nieszczęśliwej kobiecie wydostać się na wolność, gdyż zapewne nie uczyniła nic takiego, co by odejmowało jej prawo do swobody. Szkoda tylko, że nie dowiedziałeś się jej nazwiska. Musimy dociec tej tajemnicy. Nie mów pan lepiej o tym panu Fairlie ani mojej siostrze. Oboje, pewna tego jestem, nie wiedzą nic o tej kobiecie, lecz oboje, każde w innym rodzaju, są wrażliwi, nerwowi; przeląkłbyś ich tylko niepotrzebnie. Co do mnie, pożera mnie ciekawość i odtąd całą moją energię poświęcę wyświetleniu tej tajemnicy. Gdy matka moja przybyła tutaj, po powtórnym swoim zamążpójściu, założyła istotnie wiejską szkołę, która istnieje do dziś dnia. Lecz wszyscy dawni nauczyciele już pomarli lub przenieśli się gdzie indziej, tak, że z tej strony nie można się spodziewać wyjaśnień. Jedyną drogą ku temu…
Urwała nagle, gdyż wszedł służący, donosząc mi, że pan Fairlie chciałby się ze mną widzieć.
– Poczekaj w przedpokoju – odpowiedziała za mnie panna Halcombe z cechującą ją żywością – pan Hartright pójdzie natychmiast do pana. Chciałam właśnie powiedzieć – zwróciła się do mnie – że obie z siostrą posiadamy duży plik listów matki do jej drugiego męża. W braku wszelkich innych wskazówek przerzucę tę korespondencję. Pan Fairlie lubił bardzo Londyn i rzadko kiedy przesiadywał na wsi; wówczas matka pisywała do niego częste i długie listy, donosząc mu o wszystkim, co się działo w Limmeridge. W listach jej wiele jest wzmianek o szkole, którą zajmowała się żywo, toteż sądzę, że gdy się spotkamy przy lunchu, dostarczę panu klucza do tej zagadki. Lunch jadamy o drugiej. Będę miała wówczas przyjemność przedstawić pana mojej siostrze. Po południu pojedziemy na spacer, aby pokazać panu najpiękniejsze widoki. A więc do widzenia, do drugiej.
Skinąwszy mi głową z właściwym sobie, naturalnym wdziękiem i tą poufałą swobodą, która cechowała każde jej słowo i poruszenie, wyszła z pokoju.
Po jej odejściu udałem się do apartamentów pana Fairlie. Służący wskazywał mi drogę.
Przewodnik mój zaprowadził mnie przez długi korytarz na pierwsze piętro i otworzył drzwi przyległego do mojej sypialni pokoju.
– Pan mój kazał pokazać panu pracownię i zapytać, czy światło jest w niej odpowiednie.
Byłbym, istotnie, bardzo wymagającym człowiekiem, gdyby mi się nie podobał ten pokój i całe jego urządzenie.
Okna wychodziły na ten sam wspaniały widok, którym się zachwycałem rano. Umeblowanie było piękne i wykwintne, na stole stojącym pośrodku pokoju leżały bogato oprawne książki, eleganckie przyrządy do pisania i rzadkie kwiaty; na drugim, przy oknie, farby, pędzle, obok mała sztaluga.
Był to najmilszy salonik i pracownia, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć, toteż wyraziłem moje pełne zadowolenie.
Lokaj w odpowiedzi skłonił się uroczyście i w milczeniu otworzył przede mną podwoje.
Na końcu korytarza znajdowały się drzwi obite zielonym suknem. Służący prowadził mnie przez nie na drugie piętro, gdzie minęliśmy drugie podobne drzwi, rozwarł je cichutko, uchylił zieloną jedwabną portierę, zameldował mnie i cofnął się.
Znalazłem się w dużym pokoju, o wspaniale rzeźbionym suficie, na posadzce rozłożony był dywan tak miękki, że stąpałem po nim jak po puchu. Jedna ściana zajęta była pełną książek szafą z kosztownego inkrustowanego drzewa. Szafa ta, wysokości sześciu stóp, u góry ozdobiona była marmurowemu statuetkami. Po przeciwnej stronie stały dwa starożytne biurka, a pomiędzy nimi, u góry, wisiał obraz Najświętszej Panny z Dzieciątkiem, pędzla Rafaela.
Stojąc na progu pokoju, po mojej prawej i lewej ręce miałem etażerki; były na nich poustawiane figurki z saskiej porcelany, rzadkie fajanse, wspaniale rzeźbione przedmioty z kości słoniowej oraz różne osobliwości i cacka, świecące od złota, srebra i drogich kamieni.
Po drugiej stronie pokoju, naprzeciwko mnie, przez okna zasłonięte zielonymi żaluzjami przechodziło światło łagodne i tajemnicze niemal, padając równomiernie na wszystkie przedmioty w pokoju.
W tym świetle zarysowywała się postać pana domu.
Siedział w wygodnym fotelu, po prawej ręce miał przed sobą pulpit do czytania, po lewej stolik.
Pan Fairlie mógł mieć, sądząc z powierzchowności, lat pięćdziesiąt z górą.
Ogolona twarz była szczupła, blada, lecz nie pomarszczona, nos duży, orli, oczy szaroniebieskie, wypukłe, z czerwonymi obwódkami, włosy ciemnoblond, siwe na skroniach.
Miał na sobie czarny surdut z najcieńszego sukna, kamizelkę i dolną część ubrania białe, nankinowe. Na nogach, kobiecych niemal rozmiarów, czarne jedwabne pończochy i złocone pantofle.
Robił wrażenie istoty wątłej, delikatnej; jako mężczyzna, był okazem dziwnie niesympatycznym, choć gdyby się urodził kobietą, to co w nim dziś odstręczało, wówczas stanowiłoby wielki wdzięk.
Moja dzisiejsza pogawędka z panną Halcombe usposobiła mnie nader przychylnie dla wszyskich mieszkańców Limmeridge House, pomimo to jednak pan Fairlie od razu mi się nie spodobał.
Zbliżywszy się do niego, spostrzegłem, że nie siedzi bezczynnie, jak to na pierwszy rzut oka przypuszczałem.
Na stoliku, wśród innych cennych przedmiotów, stała malutka szkatułka hebanowa, wysadzana srebrem; na aksamitnych jej przegródkach poukładane były monety i medale najrozmaitszych wielkości i kształtów. Obok leżały szczoteczki, używane przez jubilerów, pędzelki i flakon z płynem czyszczącym. Najmniejsza skaza na tej cennej kolekcji była starannie usuwana.
W chwili gdy się zbliżyłem na odległość kilku kroków, aby powitać pana Fairlie, obracał on w białych, delikatnych palcach ułamek jakiegoś metalu, który w mojej ciasnocie umysłowej wziąłem za blaszaną monetę bez wartości.
– Bardzo się cieszę, iż pan Hartright przybył do Limmeridge House – odezwał się piskliwym głosem. – Bądź pan łaskaw usiąść. Ale proszę nie posuwać krzesła. W opłakanym stanie moich nerwów wszelki hałas mnie rozdrażnia. Czy widział pan swoją pracownię? Czy pana zadawala?
– Tylko co ją oglądałem, panie Fairlie, i…
Zatrzymał mnie w środku zdania, zamknął oczy i podniósł do góry rękę rozpaczliwym jakimś ruchem. Umilkłem zdziwiony.
– Daruj mi pan – rzekł po chwili – czy nie mógłby pan miarkować swego organu mowy? W opłakanym stanie moich nerwów wszelki oddźwięk głośniejszy jest mi nieopisaną torturą. Daruje pan człowiekowi choremu, wszak prawda? Mówię panu tylko to, o czym zmuszony jestem ostrzec każdego. Tak. A więc ten pokój podoba się panu?
– Nie mógłbym wymarzyć nic piękniejszego i milszego zarazem – odparłem niemal szeptem, spostrzegając, że „opłakany stan nerwów” pana Fairlie był równoznaczny z jego samolubną afektacją.
– Bardzo mi przyjemnie. Pan Hartright w domu tym będzie oceniany należycie. Nie spotka się tu pan z owymi nieznośnymi przesądami angielskich squirów**, którzy uważają artystę za coś podrzędnego. Tyle lat spędziłem za granicą, że pod tym względem pozbyłem się moich wyspiarskich pojęć. Niestety, powiedzieć tego nie mogę o naszej szlachcie – nieznośne słowo, lecz użyć go trzeba – o szlachcie z sąsiedztwa. W dziedzinie sztuki to Hunowie, panie Hartright. Gdyby im powiedziano, że Karol V podniósł pędzel Tycjana, myśleliby, że to niesmaczna mistyfikacja. Czy pan Hartright raczy wsunąć tę przegródkę do szkatułki, a podać mi w zamian inną? W opłakanym stanie moich nerwów wszelkie poruszenie jest mi niewymownie bolesne. Tak. Dziękuję panu.
Ta prośba, będąca jakby praktycznym komentarzem do liberalnych teorii, jakie pan Fairlie wygłaszał przed chwilą, ubawiła mnie bardzo. Z całą uprzejmością uczyniłem zadość jego żądaniu.
Począł natychmiast przegląd i oczyszczanie monet; przez cały czas naszej rozmowy przypatrywał się przez szkło powiększające każdej po kolei sztuce tego numizmatycznego skarbu.
– Dziękuję stokrotnie i przepraszam pana Hartrighta. Czy lubi pan medale? Tak. Rad jestem, że mamy jeszcze jedno wspólne zamiłowanie, oprócz zamiłowania do sztuki. A teraz, co do warunków pieniężnych, powiedz mi, panie Hartright, czy jest pan zadowolony?
– Najzupełniej, panie Fairlie.
– Cieszy mnie to bardzo. Cóż dalej? Ach! Przypominam sobie. Tak. Mój marszałek dworu pod koniec tygodnia stawi się u pana i w moim imieniu uiści wynagrodzenie, jakie raczysz pobierać w zamian za ofiarowaną nam pracę. I cóż jeszcze? To dziwne. Miałem tyle do powiedzenia panu Hartrightowi, wszystko wyszło mi z pamięci. Czy mogę pana prosić, abyś zadzwonił? Tak. Dziękuję panu.
Poruszyłem dzwonkiem. Na progu stanął jakiś nowy egzemplarz lokaja: cudzoziemiec, z oblepionymi naokoło głowy włosami, z twarzą słodko uśmiechniętą.
– Ludwiku – rzekł pan Fairlie, czyszcząc sobie paznokcie jedną ze szczoteczek – zapisałem coś w notatniku dziś rano. Znajdź go… Przepraszam po tysiąc razy pana Hartrighta. Boję się, czy pana nie nudzę?
Ponieważ, zadawszy mnie to pytanie, przymknął oczy i ponieważ istotnie mnie nudził, milczałem, patrząc na Madonnę z Dzieciątkiem. Służący wyszedł z pokoju i powrócił po chwili z książeczką oprawną w kość słoniową.
Pan Fairlie otworzył ją i podniósł w górę szczoteczkę, na znak, aby służący się nie oddalał.
– Tak. Istotnie – mówił, spoglądając na zapisane kartki. – Ludwiku, podaj mi tę tekę. – Mówiąc to, wskazywał na kilka tek leżących na mahoniowych etażerkach. – Nie. Nie tę z zielonym grzbietem. Zawiera ona sztychy Rembrandta, panie Hartright. Czy lubi pan sztychy? Tak? Rad jestem, że mamy jeszcze jedno wspólne zamiłowanie… Teka z czerwonym grzbietem, Ludwiku. Nie upuść jej. Nie może pan sobie nawet wystawić, panie Hartright, jakim by to było dla mnie ciosem, gdyby Ludwik upuścił tę tekę. Czy dobrze ją położył na fotelu? Czy nie spadnie, panie Hartright? Nie? Bardzo się cieszę. Bądź pan łaskaw obejrzeć te szkice. Możesz odejść, Ludwiku. No, no, ośle, czyż nie widzisz, że trzymam notatnik? Więc czemuż pozwalasz mi się męczyć? O! Przepraszam pana Hartrighta. Ci służący są niemożebnie głupi, nieprawdaż? Powiedz mi pan twe zdanie o tych szkicach? Dostały mi się na pewnej licytacji w stanie opłakanym. Po prostu czuć je było kupcami i faktorami. Czy mógłby pan doprowadzić je do porządku?
Jakkolwiek nerwy moje nie były dość delikatne, abym mógł odczuć zapach plebejskich palców, który obrażał powonienie pana Fairlie, mój zmysł artystyczny był o tyle wykształcony, iż przeglądając szkice, oceniłem od razu ich wartość.
Po większej części były to istotnie rzadkie okazy angielskiej sztuki rytowniczej, lecz ostatni ich właściciel obszedł się z nimi po barbarzyńsku.
– Te szkice – odparłem – potrzeba będzie ponaklejać bardzo starannie i oprawić, a według mnie, warte są…
– Przepraszam – przerwał mi pan Fairlie – czy pan Hartright nie ma nic przeciwko temu, abym go słuchał z zamkniętymi oczyma? Nawet tak łagodne światło jest dla mnie zbyt jaskrawe. Powiada pan zatem?
– Chciałem właśnie powiedzieć, że te szkice warte są trudu i starań ku…
Pan Fairlie otworzył nagle oczy, wzrok jego z przerażeniem skierował się w stronę okna.
– Przepraszam pana Hartrighta – rzekł jeszcze piskliwszym głosem niż wcześniej – lecz słyszę w ogrodzie, w moim prywatnym ogrodzie, głosy jakichś nieznośnych łobuzów.
– Nic nie słyszałem, panie Fairlie.
– Zechciej pan łaskawie, był pan tak pobłażliwy dla moich nerwów, zechciej pan podnieść nieco żaluzję. Nie dopuszczaj do moich oczu promieni słonecznych, panie Hartright. Czy podniosłeś żaluzję, panie Hartright? Tak? A więc rzuć pan, z łaski swojej, okiem na ogród i racz się przekonać, czy mój słaby słuch mnie nie myli.
Zastosowałem się do tego nowego życzenia, tak jak i do poprzednich.
Ogród był otoczony wysokim parkanem. Żadnej ludzkiej istoty, małej ani też dużej, nie było widać w jego obrębie.
Zdałem sprawę panu Fairlie z tak pomyślnego stanu rzeczy.
– Tysiączne podziękowanie – rzekł. – Zapewne jest to jedno z moich przywidzeń i halucynacji. Dzięki Bogu, w całym domu nie ma dzieci, lecz służący (ludzie pozbawieni nerwów) gotowi jeszcze wpuścić wiejskie dzieciaki. Czy może być coś nieznośniejszego, jak dzieci, panie Hartright? Natura, stwarzając je, miała chyba jedynie na celu zwiększenie ogólnego hałasu i wrzawy. O ileż lepiej pojmował te istotki Rafael!
Mówiąc to, pan Fairlie wskazywał na obraz Madonny. Górna jego część zapełniona była konwencjonalnymi cherubami, którym szkoła włoska pod samą bródką, w rodzaju krawatów, daje tuman złocistych obłoków.
– Oto co nazywam przykładną rodziną – ciągnął dalej pan Fairlie, nie spuszczając oka z pyzatych aniołków. – Takie ładne okrągłe buzie! Takie śliczne skrzydełka! I nic, nic więcej! Ani nóg brudnych, co by biegały hałaśliwie po ziemi, ani płuc do wrzasków. O ileż to wygodniejsze od dotychczasowego systemu! Za pozwoleniem pana Hartrighta, przymknę znowu oczy. Więc pan istotnie doprowadzi do porządku te szkice? Cieszę się bardzo. Czy mamy jeszcze ze sobą do pomówienia? Nic już sobie nie przypominam. Może by znowu zadzwonić na Ludwika?
Ponieważ nie mniej od pana Fairlie pragnąłem, aby rozmowa nasza skończyła się nareszcie, więc zastępując notatnik, rzekłem:
– Pozostaje nam tylko ułożyć się co do lekcji z dwiema młodymi paniami.
– Ach! Tak – odparł pan Fairlie – chciałbym mieć dość sił, dla ułożenia programu, lecz, niestety, opłakany stan moich nerwów nie pozwala mi na to. Młode osoby, które korzystać będą z cennych wskazówek pana Hartrighta, muszą wszystko obmyśleć i ułożyć same. Moja bratanica bardzo lubi sztukę, którą pan uprawia. Zaznajomiona jest z nią o tyle, że pojmuje, jak wiele jeszcze pozostaje jej do nauczenia się. Bądź pan łaskaw wspomagać ją swą wiedzą. Dobrze. Czy mamy jeszcze co do załatwienia? Nie. Wszak pojmujemy się doskonale? Nie mam prawa zatrzymywać pana dłużej przy sobie. Rad jestem, że załatwiliśmy tę sprawę. Może zadzwoni pan na Ludwika, aby zaniósł za tobą tę tekę?
– Zaniosę ją sam, panie Fairlie.
– Doprawdy? Czyż będzie pan miał dość siły? Jak to przyjemnie być tak silnym! Rad jestem, że posiadam w Limmeridge House pana Hartrighta. Taki ze mnie inwalida, że nie będę mógł korzystać z pańskiego towarzystwa. Racz pan zamykać drzwi ostrożnie, bez hałasu, a za nic nie upuść pan teki. Żegnam, panie Hartright.
Gdy zamknęły się za mną podwójne drzwi obite suknem, stanąłem na korytarzu i odetchnąłem swobodniej.
Znaleźć się wreszcie za progiem pokoju pana Fairlie było to jakby z morskiej toni wyjść na powierzchnię!
Postanowiłem sobie uroczyście omijać ten apartament. Noga moja nie postanie w nim, chyba tylko na wyraźne żądanie pana Fairlie. Taka decyzja nieco uśmierzyła oburzenie wywołane impertynencką uprzejmością mojego pracodawcy.
Dalsze godziny poranne przeszły mi na oglądaniu szkiców i doprowadzaniu ich do porządku. Co prawda mógłbym pracować daleko pilniej; lecz w miarę, jak się zbliżała godzina lunchu, ogarniał mnie niepokój i nie mogłem skupić uwagi na mojej robocie.
O drugiej zszedłem znowu do sali jadalnej z mocno bijącym sercem. Przyczyna tego podrażnienia była podwójna: najprzód miałem być przedstawiony pannie Fairlie, a ciekawy byłem bardzo ją poznać, po wtóre spodziewałem się, że panna Halcombe posiadła już tajemnicę kobiety w bieli i że odkryje ją przede mną.
Gdy wszedłem do jadalni, przy stole siedziała już panna Halcombe z niemłodą jakąś damą.
Ta ostatnia była, jak się okazało przy prezentacji, panią Vesey, którą przed paru godzinami scharakteryzowała moja dowcipna towarzyszka.
Dość mi było przebyć parę dni w towarzystwie zacnej tej matrony, aby poznać, że posiada istotnie „wszystkie cnoty, lecz doprawdy nie liczyła się”.
Pani Vesey była uosobieniem uprzejmości i dobroci. Pogodne używanie spokojnego żywota malowało się na jej pulchnej, rumianej twarzy. Jedni przechodzą, drudzy przebiegają przez życie – pani Vesey je przesiedziała. Siedziała w domu, siedziała w ogrodzie, siedziała na składanych fotelach podczas spacerów, siadała, aby się przyjrzeć czemukolwiek, siadała, aby dać odpowiedź na pytanie – a zawsze i w każdej okoliczności, z tym samym pogodnym uśmiechem na ustach i w tejże samej pozycji. Słodka ta, cicha i poczciwa kobiecina, od chwili urodzenia, żadnym samodzielnym krokiem ani słowem nie zamanifestowała swej egzystencji.
– Czym pani służyć – pytała panna Halcombe, której żywość uwydatniała się jeszcze bardziej wobec apatii towarzyszki. – Czy mogę podać pani kotlet?
Pani Vesey położyła na stole końce pulchnych paluszków, uśmiechnęła się uprzejmie i rzekła:
– Dobrze, moja droga.
– Co tam stoi przy panu, panie Hartright; kurczęta, wszak prawda? Zdawało mi sie, że woli pani kurczęta od kotletów?
Pani Vesey zsunęła ręce ze stołu, skrzyżowała je na kolanach, kiwnęła uprzejmie głową i rzekła tym samym słodkim głosem:
– Tak, moja droga.
– Ale cóż pani woli? Czy pan Hartright ma pani podać kurczę? Czy też ja kotleta?
Pani Vesey położyła znowu rączki na stole i po krótkim wahaniu odparła:
– Jak zechcesz, moja droga.
– Więc może spróbuje pani jednego i drugiego. Widzę, że pan Hartright ma nieprzepartą ochotę służyć pani kurczęciem.
– Dziękuję panu – rzekła słodka niewiasta z najuprzejmiejszym ze swych uprzejmych uśmiechów.
Panna Fairlie nie pojawiła się przy lunchu.
Siostra jej, której bystremu oku nic ujść nie mogło, zauważyła, że rzucam ku drzwiom niespokojne spojrzenia.
– Rozumiem cię, panie Hartright – rzekła wreszcie, gdy skończyliśmy już posiłek – zastanawiasz się, co się stało z twoją drugą uczennicą. Cierpiała dziś rano na ból głowy i choć już ustał, wciąż nie ma apetytu. Zapewne jest w ogrodzie. Jeśli się pan oddajesz pod moją opiekę, zaprowadzę cię do niej.
Wzięła z krzesła duży ogrodowy kapelusz i przez oszklone drzwi jadalni wyprowadziła mnie wprost na trawnik.
Zbytecznym byłoby dodawać, że pozostawiliśmy panią Vesey w tej samej pozycji, z rączkami opartymi na stole, zbierała się widocznie do popołudniowej drzemki.
Przez pięknie rzeźbioną furtkę weszliśmy do ogrodu.
– Tajemnicza pańska przygoda pozostaje wciąż jeszcze niewyświetlona – rzekła panna Halcombe. – Przez cały ranek przeglądałam listy mojej matki, lecz nic w nich nie odkryłam. Nic trać jednak nadziei, panie Hartright. W grę wchodzi ciekawość, a że masz za sojusznika kobietę, więc wcześniej czy później odnajdziemy rozwiązanie zagadki. Pozostały mi jeszcze trzy paczki listów; przeglądać je będę przez cały wieczór.
A więc jedna z moich nadziei nie ziściła się. Kto wie, może i panna Fairlie okaże się dalece różna od ideału, jaki sobie wytworzyłem przez te kilka godzin.
– A jakże się panu udało z panem Fairlie? – spytała nagle panna Halcombe. – Czy był bardzo rozdrażniony? Nie namyślaj się nad odpowiedzią. Sam fakt, że musisz się nad nią namyślać, jest mi dostateczną wskazówką. Widzę z pańskiej twarzy, iż był niezwykle zdenerwowany i bojąc się przyprawić pana o stan podobny, nie pytam o więcej.
Rozmawiając tak, skręciliśmy w boczną ścieżkę i zbliżyliśmy się do pięknej drewnianej altany, w rodzaju szwajcarskiego szaletu.
W altanie stała młoda osoba, patrząc w zadumie na przezierające przez wyciętą perspektywę pola, wzgórza i łąki.
Była to panna Fairlie.
I jakżeż ją opiszę? Jak zdołam oddzielić jej postać od moich wrażeń osobistych i od tego, co wynikło w następstwie?
Jak zdołam postawić ją przed oczyma moimi taką, jaką mi się wydała, gdy pierwszy raz na nią padły?
Akwarela Laury Fairlie, nieudolnego mego pędzla, przedstawiająca ją na tym miejscu i w postawie, w której ją widziałem po raz pierwszy, stoi na moim biurku. Patrzę na nią i widzę w zieleni altany jasną, młodziutką postać w białej muślinowej sukience. Niebieska szarfa opasuje wiotką kibić, duża pasterka z takimiż wstążkami rzuca słaby cień na dolną część twarzy. Włosy złote zlewają się w jeden ton ze złotą słomą kapelusza; brwi ciemniejsze znacznie od włosów, a oczy słodkie, przezroczyste i takie niebieskie jak lazur nieba. Piękne to oczy dla swej barwy, piękne dla swego kształtu, duże, spokojne i zamyślone, lecz piękne nade wszystko przezierającą z nich szczerością i prawdą, co zdaje się mówić o lepszym, szlachetniejszym życiu, o ideale. Urok, jaki rozlewają na całą twarz, nie pozwala ocenić poszczególnych jej rysów.