Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
„Już dawno nie czekałam tak na żadną książkę”.
Gorące Book Story
Wojciech Bielecki to mecenas, który nie pracuje z niewinnymi obywatelami. Jego specjalnością są zwyrodnialcy, zabójcy, złodzieje i malwersanci różnej maści.
Młoda prokurator Zuzanna Wysocka poświęciła wiele, żeby wspiąć się po prawniczej drabinie. Chciała udowodnić wszystkim, że nie trzeba mieć „pleców”, aby zaistnieć w tym zawodzie. Jednak pomimo spełnienia marzenia, poczuła ogromną pustkę.
Tych dwoje kiedyś coś łączyło, lecz ból, jaki zadał Zuzannie Wojciech, jest wciąż tak świeży, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj.
Po siedmiu latach od rozstania los ponownie ich ze sobą złączy, chociaż zdecydowanie nie w sposób, o jakim mogliby marzyć.
Czy mecenas Bielecki i prokurator Wysocka tego chcą, czy nie, ich drogi przetną się na sali sądowej, gdzie będą zmuszeni stanąć po przeciwnych stronach.
Czy będą potrafili odłożyć na bok fakt, że się bardzo dobrze znają? Tym bardziej że Zuzanna jest z kimś związana… Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 511
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 5 min
Copyright © 2023
Anna Falatyn
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Anna Strączyńska
Korekta:
Sara Szulc
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-578-6
„Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa zależy od tego, czy się umie faktami operować”.
Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara
Zbrodnia doskonała nie istnieje, tak samo jak nie istnieje przestępca idealny, nie ma stuprocentowych dowodów zbrodni ani samotnych komisarzy rozwiązujących w pojedynkę najtrudniejsze sprawy. Sprawcy nie są z reguły tak wyrafinowani, jakbyśmy chcieli wierzyć. Genialni profilerzy, dociekliwi psychologowie policyjni – to wymysł mass mediów i popkultury. Prawnicy, którzy nie przegrywają, nie mają prawa bytu. Nieugiętych prokuratorów zawsze szpeci rysa, która może zamienić się w głębokie pęknięcie. Wszystko opiera się na prawdopodobieństwie, czasami na przypadku, na zasadzie „niewłaściwego człowieka w niewłaściwym miejscu”, na ciągu przyczynowo-skutkowym, który determinuje i rzeźbi wydarzenia.
W pogoni za perfekcyjną zbrodnią oraz jej spektakularnym zdemaskowaniem zapomina się o najważniejszym czynniku: o człowieku. Człowiek popełnia błędy, człowiek błądzi, człowiek się myli. Człowiek nie jest idealny i prędzej czy później pokierują nim uczucia, niezależnie od tego, czy mowa o zbrodniarzu, policjancie, prokuratorze, czy prawniku.
Decydując o ludzkim losie, skazując kogoś lub broniąc, nie ma się nigdy pewności, że konkretne działania są słuszne. Nigdy jednoznacznie nie wskażemy: to on zabił, to on popełnił zbrodnię.
Jedno można uznać za pewnik: każdy jest po części winny…
Kraków, Prokocim
Rześkie nocne powietrze zmącił pierwszy wyziew oparów z zagrzybionej klimatyzacji wymieszanych z odorem tytoniu.
Zuzanna Wysocka z nadmierną siłą zatrzasnęła drzwi ubera, napotykając we wstecznym lusterku karcące spojrzenie kierowcy. Dla kobiety nie miało to jednak najmniejszego znaczenia. Nie kodowała niczego poza celem swojej podróży. Trzydzieści minut drogi i powinna dotrzeć na miejsce.
Telefon od naczelnika wydziału był dla Zuzanny sporym zaskoczeniem. Zastanawiało ją, dlaczego zadzwonił właśnie do niej i dlaczego aż tak naciskał, zwłaszcza że dość dosadnie poinformowała przełożonego, że jest właśnie w barze i wypiła już dwa drinki. Żaden argument nie wydawał się dostatecznie przekonujący. W efekcie porzuciła towarzystwo napojów wyskokowych, swojego partnera oraz jego kolegów z branży deweloperskiej, by ruszyć – jak to prześmiewczo określili – wymierzać sprawiedliwość menelom. Niestety prokurator w dalszym ciągu kojarzył się z krawężnikiem wypisującym mandaty za obsikiwanie ścian lub ścigającym alimenciarzy.
Zuzanna zacisnęła raptownie powieki, chcąc oczyścić umysł z niepotrzebnych wątpliwości. Szefowi się nie odmawia, zwłaszcza jeśli od lat próbuje się wydrapać pazurami szczeble kariery. Dlatego też postanowiła spełnić jego wytyczne, nie analizując podłoża tej nietypowej delegacji, niczym posłuszny piesek.
Młoda prokurator przypuszczała, co może zastać na miejscu. Sama pora roku wskazywała na to, co nieuchronne – lipiec powoli zmierzał ku końcowi, z każdym dniem potęgując napięcie, a nawet swoiste wyczekiwanie.
Zuzanna wysiadła z samochodu, posyłając kierowcy zdawkowy uśmiech. Tym razem postarała się, aby przy zamykaniu drzwi nie wypadła z nich szyba, po czym spojrzała w kierunku taśm policyjnych, plandek z napisem „Policja Oględziny” oraz migających świateł karetki i radiowozów. Jej wzrok na moment powędrował w stronę strzelistych wieżowców: bloki z wielkiej płyty, spuścizna po PRL-u. Dla jednych to sentymentalne wspomnienia, dla innych – koszmar architektoniczny. Zwłaszcza te w Krakowie, w dzielnicy Prokocim, wręcz krzyczały do mieszkańców ekscentrycznym wyglądem. Pomalowane w przeróżne pastelowe kolory raziły w oczy, budząc zasadnicze pytanie: „co autor miał na myśli?”.
Wysocka w końcu wyrwała się z hipnozy, w którą wprowadziło ją oglądanie szaleństw malarzy, po czym związała włosy w odcieniu mlecznej czekolady w ciasną kitkę, przerzuciła torebkę przez ramię, a następnie pewnym krokiem ruszyła w kierunku świateł. W dalszym ciągu nie potrafiła opanować łomoczącego serca i coraz większego zdenerwowania. Ten rodzaj adrenaliny nigdy nie był dla niej motorem napędowym. Przeciwnie, wpędzał ją w odrętwienie i potęgował stres, z którym coraz częściej nie umiała sobie poradzić.
Przecież Zuzanna mogła pójść w zupełnie innym kierunku. Mogła zdecydować się na specjalizację adwokacką, notarialną czy też radcowską, i w przypadku dwóch ostatnich trzepać teraz gruby szmal. Wybrała jednak inaczej – może z powodu założenia, że prościej jest oskarżać niż bronić, albo przez zwykły ludzki sprzeciw. Wykonując zawód adwokata, w końcu trafiłaby na osoby faktycznie winne, a ona sama musiałaby oszukać wszystkich, łącznie z sobą, że jest inaczej. Z drugiej strony mogła też skazać kogoś niewinnego.
Pogrążona w rozmyślaniach nad własnym losem nie zauważyła nierównej płyty chodnikowej. Zaczepiła o nią czubkiem buta i poleciała do przodu jak długa. Kobieta poczuła, jak jej policzki pokrywają się piekącym rumieńcem, a rozerwana skóra na kolanie zaczyna palić nieznośnym bólem. Na szczęście w porę zamortyzowała upadek dłońmi.
Zajebiście, kurwa, zbluzgała się w myślach. Nie ma na tym świecie większej sieroty.
Szybko podniosła się z ziemi, licząc na to, że nikt nie zauważył jej żenującego występu.
– Prokurator Wysocka – rzuciła pewnym głosem do funkcjonariusza pilnującego przejścia. Tak naprawdę miała ochotę się rozpłakać i uciec.
Mundurowy nawet w najmniejszy sposób nie zareagował na jej obecność. Zapewne pomyślał, że jest nawaloną idiotką wracającą akurat z imprezy.
Niestety Zuza nie miała przy sobie legitymacji, którą mogłaby ostentacyjnie machnąć mu przed nosem, bo kto przy zdrowych zmysłach zabiera do baru legitymację prokuratorską. Z drugiej strony, kto normalny prosto z tego baru jedzie na miejsce domniemanej zbrodni? Jej strój również nie wskazywał na funkcjonariusza publicznego – miała na sobie w miarę porządnie wyglądające, eleganckie, czarne szorty oraz top, a komplet uzupełniały zdarte brudne kolana.
Zuza rozejrzała się ze zniesmaczeniem po okolicy. Chciała odgonić od siebie wizję kraksy sprzed paru sekund.
Bardzo późna godzina na szczęście skutecznie powstrzymała wścibskich i żądnych sensacji gapiów. Znalazło się oczywiście paru, którzy postanowili wyprowadzić ledwo przytomnego psa, czy zapragnęli pokazać kotu, że istnieje świat poza jego legowiskiem. Do tego amatorzy nocnych biegów i koneserzy dymka o północy.
– Mam przeliterować? Prokurator Zuzanna Wysocka z okręgówki. Jestem tu z polecenia naczelnika Krzysztofa Kamińskiego – wyrecytowała z coraz większym zdenerwowaniem.
– Przepuść ramię wszelkiej sprawiedliwości. – Zblazowany, lekko opryskliwy głos postawił funkcjonariusza prawie na baczność.
– Dziękuję – wymamrotała, gdy policjant jak na zawołanie podniósł taśmę, po czym ruszyła w kierunku autora polecenia.
Nieopodal parawanu oględzinowego stał wysoki brunet. Na szyi miał przewieszone skórzane etui z legitymacją policyjną i odznaką, niczym w amerykańskich filmach. Przy pasku spranych dżinsów wisiała kabura, a w niej broń. Zapewne Walther P-99, który w ostatnim czasie obok glocka stał się ulubioną zabawką Policji, w końcu zastępując odziedziczone jeszcze po Milicji P-64.
– Kamińskiemu znowu nie chciało się ruszyć tłustego zada i wysługuje się stażystami? – zakpił.
– Prokurator Wysocka, nie jestem stażystką – poinformowała mężczyznę równie opryskliwym tonem, on jednak nie zwracał na nią uwagi. Zajęty był wpatrywaniem się w komórkę.
– Jak dla mnie możesz być nawet Smerfetką, jebie mnie to. – Prawie splunął.
Zuzanna skrzyżowała ramiona na piersi. Był to raczej gest obronny niż próba wyrażenia złości. W tej branży ciągle obracała się wśród mężczyzn. Powinna była się już przyzwyczaić do tego typu odzywek, do seksistowskich żartów, niewybrednych komentarzy i traktowania kobiet jak zło konieczne. Żeby przetrwać w świecie służb czy prokuratury jako płeć piękna trzeba mieć jaja ze stali i od czasu do czasu wdać się w pyskówkę, pokazując innym, gdzie ich miejsce. Zuza nigdy taka nie była. Zdecydowanie wolała milczące wycofanie i niemy sprzeciw niż buńczuczną kontrę.
– Grabski, ogarnij się – skarcił go techniczny między jednym a drugim strzałem lampy błyskowej aparatu.
Wysocka spojrzała w jego kierunku. Tym samym natrafiła w końcu na delikwenta, który stał się powodem jej obecności tutaj.
Twarzą do ziemi, w niedużej plamie krwi leżał mężczyzna. Prokurator najbardziej zaskoczył jego ubiór: czarny garnitur, eleganckie buty, biała koszula wystająca spod rękawa marynarki. Nie popełnia się samobójstwa w stroju rodem z wesela. Chyba że miała to być najważniejsza chwila w jego egzystencji i postanowił ją uczcić odświętnym strojem.
– Podkomisarz Dominik Grabski – zreflektował się mundurowy, chowając telefon do tylnej kieszeni spodni. W końcu zaszczycił prokurator spojrzeniem. Bezczelnie przesunął wzrokiem po jej sylwetce, zatrzymując się na zdartych kolanach. Na jego ustach wykwitł arogancki uśmieszek. – Intensywny wieczór – zauważył od niechcenia, co zabrzmiało bardziej jako przytyk wobec Zuzanny niż do czekającej ich pracy.
– Co macie? – zapytała twardo, chociaż jej niepokój się wzmagał.
Wysocka znała podkomisarza z wielu opowieści branżowych. Był gburem, nieprzyjemnym typem z przerośniętym ego, a jego ulubionym słowem było „spierdalaj” w różnych modyfikacjach. Przełożeni mieli z nim spory problem, gdyż nie znosił współpracy z kimkolwiek oraz nie palił się do dzielenia się wynikami śledztw i spostrzeżeniami. Od siedmiu lat zajmował się sprawą grasującego po Krakowie seryjnego mordercy. Jeśli Grabski prowadził tę sprawę, zapewne martwy elegancik nie był przypadkowym Ikarem1.
– Kleks – skwitował ozięble.
Prokurator skrzywiła się pod nosem. „Kleksem” w języku śledczych określano denata, który skoczył lub spadł z dużej wysokości.
– Tyle widzę. – Skruszyła powłokę potulnej dziewczynki. – Zamierza pan ze mną współpracować czy dalej strugać idiotę? Myśli pan, że bycie kobietą automatycznie wyłącza mi mózg i powoduje, że nie umiem łączyć ze sobą podstawowych faktów? Wzywacie prokuratora, na miejscu stęka sam pan przenajświętszy podkomisarz. – Rozłożyła ramiona we wzburzeniu.
– Dominik – burknął, stopując jej tyradę. – Może być Dominik.
– Jebie mnie to – fuknęła, w końcu przestając sprawiać wrażenie, jakby miała zaraz uciec. – Możesz być nawet Gargamelem.
Między zebranymi przemknął cichy pomruk zduszonego śmiechu.
Wyraźnie zbity z tropu podkomisarz posłał kobiecie wrogie spojrzenie, z którego wręcz trzaskały błyskawice.
– Zimny chirurg będzie za chwilę. Zapewne stoi w korku – oznajmił sarkastycznie techniczny, próbując rozładować wiszącą w powietrzu chęć mordu.
– W sumie nie jest mi on potrzebny – stwierdził impertynencko Dominik. – Chodź, pokażę ci coś. – Skinął na Wysocką głową. – Odsłoń jego rękę – polecił technicznemu.
Wywołany mężczyzna posłusznie spełnił polecenie. Odsunął na bok materiał marynarki i koszuli.
Na nadgarstku prawej ręki denata odznaczał się wycięty znak przypominający rzymską cyfrę sześć.
– Skoczył z okna. Dziewiąte piętro – dodał Grabski, gdy zobaczył, że Zuzanna niczym sparaliżowana wpatruje się w rany na dłoni.
– Może to skucha? Walnął samobója, ale chciał zwrócić na siebie uwagę i zrobić szum – przekalkulowała, nie odwracając wzroku.
– Sprawdzają mieszkanie. Okna zamknięte na trzy spusty. No, chyba że podczas lotu siłą woli pozamykał je za sobą, żeby nie robić przeciągu.
– Mieszkał sam? – ciągnęła, nie reagując na uwagi podkomisarza.
– Żona i syn, ale kilka dni temu pojechali na wakacje. Ściągniemy ich rano – wyjaśnił dalej tym samym apatycznym tonem.
– Sąsiedzi?
– Stara śpiewka, nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał. Obejrzeli M jak Miłość, paciorek i potulnie poszli lulu. Wszystko wskazuje na to, że mamy kolejną ofiarę Rzymianina.
Zuzanna odsunęła się od ciała na dwa kroki. Kark i stopy kobiety zaczęły nieprzyjemnie mrowić, a oddech nieznacznie przyśpieszył. Nigdy nie widziała żadnej z jego ofiar bezpośrednio, nigdy nie była tak blisko tej sprawy. Poszlaki wskazywały na to, że ma do czynienia z dziewiątą ofiarą seryjnego mordercy.
Wszystko zaczęło się w dwa tysiące czternastym roku. Wtedy w Krakowie odkryto pierwsze ciało z wyrytą na skórze rzymską cyfrą. Kolejne ofiary pojawiały się rok w rok, właśnie w lipcu. Data nigdy nie była taka sama, wspólnym mianownikiem pozostawały jedynie miesiąc i cyfry. Co dziwne, numery nie szły w porządku chronologicznym.
Śledczy podejrzewali, że jest to rodzaj oznaczania, jakiegoś śladu, który zostawia po sobie morderca, niemniej nikt nie mógł sprecyzować metodyki jego działania. Nie doszukano się również cech wspólnych pomiędzy zabitymi, schematu w zabijaniu, stałej metody. W efekcie przez osiem lat błądzono po ślepych zaułkach, a sprawa Rzymianina powoli zaczęła wyprzedzać sławą Smoka Wawelskiego.
Po ponad dwóch godzinach lekarz sądowy, pieszczotliwie zwany w branży zimnym chirurgiem lub lekarzem ostatniego kontaktu, oficjalnie stwierdził zgon, jakby stan naleśnika na środku murawy jednoznacznie na to nie wskazywał. Niestety takie były procedury.
Zegar wybił szóstą rano, gdy Zuzanna w drodze do domu wybrała numer przełożonego z zamiarem poinformowania go o sytuacji. Polecenie brzmiało jasno: w poniedziałek ma stawić się w Katedrze Medycyny Sądowej w celu uczestniczenia w sekcji zwłok. Nawet jeśli jej udział w sprawie zakończy się na sekcji czy na spisaniu dziesiątek raportów, była to dla niej spora nobilitacja.
Kraków, Bronowice
Do apartamentu w Salwator Tower Zuzanna dotarła resztką sił. Łukasz, jej partner, lubował się w modernistycznej architekturze szkła i stali, która według Zuzanny miała niewiele wspólnego z estetyką oraz wygodą. Mieszkali w blaszanej, ponad stumetrowej puszce, która kosztowała krocie, a za oknem można było zobaczyć ruchliwą ulicę.
Łukasz siedział przy stole w rozpiętej koszuli. Właśnie nalewał sobie burbona do szklanki. Zapewne nie była to jego pierwsza porcja od powrotu do domu. Weekend stanowił czas, gdy mężczyzna balował do upadłego po to, aby w niedzielę przejść całodniową rekonwalescencję, a w poniedziałek stanąć na baczność w biurze niczym młody bóg.
– Jeszcze nie masz dość? – Zuza ściągnęła bluzkę, po czym rzuciła ją na oparcie fotela.
Mężczyzna potraktował partnerkę jak powietrze. W salonie dudniła głośna, jednostajna muzyka.
– Ooo, nareszcie – wybulgotał, jakby ocknął się z transu, a następnie drżącą dłonią uniósł szklankę w toaście. – Gdzie się księżniczka podziewała? – Sięgnął po pilota, by lekko przyciszyć jazgot wydobywający się z głośników.
– Łukasz, jestem zmęczona. Nie mam ochoty na kłótnie. Mówiłam ci, że dostałam telefon od szefa i musiałam jechać na oględziny, ale ty najwyraźniej byłeś zbyt zajęty ślinieniem się do tych dwóch zdzir – wymamrotała zmęczonym i przytłoczonym głosem.
– One przynajmniej potrafią się wyluzować, a nie żyją tylko pracą – skontrował.
– Ty też pracujesz.
– Pracuję! – podniósł niekontrolowanie głos, z impetem odstawiając szklankę na stół. – Ale potrafię to rozgraniczyć, a ty najwyraźniej nie! Umiem odpoczywać!
– Świetny sposób na odpoczynek, upodlić się przez dwa dni, a potem…
– A potem mieć czystą głowę – wszedł jej w zdanie. – Mam leżeć przed telewizorem czy może zacząć szydełkować? Nie mamy po sześćdziesiąt lat, Zula – nacisnął.
– Czyli teraz przeszkadza ci we mnie to, że wolę posiedzieć na kanapie, a spacer nie jest dla mnie równoznaczny z zaliczeniem każdego klubu i baru w Krakowie?
– Daj spokój – fuknął, lekko bełkocząc. – Tyrają wami, jakbyś jeszcze miała z tego jakieś pieniądze – westchnął na tyle głośno, aby mogła go usłyszeć.
– A teraz wracamy do moich zarobków. Świetnie!
Powinna się zamknąć, zejść mu z pola widzenia, po prostu odpuścić, zamiast później odtwarzać w głowie kolejną aferę i wyrzucać sobie swoją niemoc.
– Zarabiasz niecałe siedem kawałków! – kontynuował tyradę w narastającym wzburzeniu. – Myślisz, że z taką pensją byłoby cię stać na to mieszkanie?! Doceń, ile ja zarabiam! Bo jak na razie gonisz za mrzonkami i gówno z tego masz! Wielka pani prokurator od siedmiu boleści. Siedzicie w tych zagrzybionych norach rodem z lat dziewięćdziesiątych i udajecie ważniaków za marne grosze. Zajęłabyś się czymś pożytecznym.
Zuza nabrała głęboko powietrza. To nie pierwsza sprzeczka. Łukasz, zwłaszcza po alkoholu, potrafił być złamasem i wcale się z tym nie krył. Bez ceregieli wypominał partnerce każde potknięcie, każdą bzdurę, brak czasu, podejście do życia. Uświadamiał jej, że to, czym zajmuje się kobieta, jest gówno warte. Zuzanna nie miała już ikry na ciągłe udowadnianie mu swojej wartości. Musiała to robić zawsze – od najmłodszych lat przepychała się z całym światem.
– Prowadzę sprawę – skwitowała dumnie.
– Prowadzisz czy wypełniasz za kogoś papierki? – dociął jadowicie.
– Łukasz – obruszyła się, zdając sobie sprawę, że naprawdę niczego nie prowadzi, po prostu wypełniła służbowe polecenie. – Wiesz, że nie mogę ci wszystkiego powiedzieć.
– Bo mi nie ufasz.
– Ufam… – zawahała się. – Jesteś pijany, nie będziemy o tym teraz rozmawiać – żachnęła się. – Wypominasz mi to, co robię, tylko że chyba zapomniałeś o tym, jak kiedyś potrzebowałeś mojej pomocy. Wtedy nie przeszkadzała ci pani prokurator wypełniająca papierki. Połóż się spać. – Wypowiadając ostatnie zdanie, ruszyła w kierunku łazienki.
Wykazywała w stosunku do Łukasza za dużo zrozumienia i empatii. Pozwalała mu na zbyt wiele. Powinna była to zastopować, nie dać się tak traktować, lecz to, co powinna, nijak miało się do tego, co robiła.
Zdarła z siebie ubranie, po czym stanęła pod prysznicem. Pod wpływem lodowatego strumienia wody wydała z siebie cichy pisk, a podrażnione dłonie i kolano lekko zapiekły. Znów powróciły drażniące myśli. Może brnęła w coś, co nie miało sensu. Czuła, że w jej życiu nie dzieje się nic, co sprawiałoby jej radość, nic, co wywołałoby uśmiech na twarzy. Każdy dzień był taki sam.
Z analizowania życia Zuzę wyrwały męskie ręce, które zatrzymały się na jej pośladkach.
Wypuściła cichy jęk zawodu, gdy Łukasz zaczął błądzić po jej talii i otoczył dłońmi piersi. Przywarł do niej plecami, dopchnął do ściany, unieruchomił. Włożył kolano między nogi Zuzy, torując sobie dostęp, po czym docisnął je w miejscu złączenia ud. W jego zachowaniu na próżno byłoby się doszukiwać namiastki romantyzmu czy gry wstępnej.
– Zula – jęknął, pocierając palcami twardniejące sutki kobiety.
– Wiesz, że nie lubię, jak tak do mnie mówisz. – Próbowała się odsunąć, ale uniemożliwiła jej to ściana.
Łukasz westchnął z dozą dramatyzmu.
– Ty wielu rzeczy nie lubisz. – Zatrzymał usta przy jej szyi.
– Zgadza się. Zwłaszcza gdy jestem zmęczona – stwierdziła z rezygnacją. Seks to ostatnie, na co miała ochotę. W gruncie rzeczy nie tylko dzisiaj, nic nie zmieniało się od miesięcy.
– Słyszę to prawie codziennie, wystarczy. Nie będę dłużej czekał, bo ty masz humorki.
Nie zwracając uwagi na bierność Zuzy, zaczął w nią wchodzić. Początkowo powoli, żeby po chwili przyśpieszyć ruchy.
Kobieta jęknęła.
– Powinnaś się cieszyć, że mam ochotę na seks z tobą, przynajmniej cię nie zdradzam – warknął, chwytając włosy Zuzanny w dłoń. Każdy wyraz podkreślał mocnym pchnięciem bioder. – Tyle razy sobie wyobrażałem, że rżnę cię bez żadnych ograniczeń, tyle razy chciałem się po prostu zabawić, a ty zawsze masz jakieś „ale”, jakbyś mieszkała w klasztorze.
Każdy jego ruch był coraz szybszy i bardziej agresywny. Jego biodra zderzały się z pośladkami kobiety, woda tłumiła odgłosy trących o siebie ciał.
Mimo wszystko Zuzanna niczego nie czuła. Nie czuła podniecenia, rozkoszy, przyjemnych skurczów w podbrzuszu, ciepła męskiego ciała. Równie dobrze mogłaby użyć wibratora. Ignorowała to, co mówił do niej Łukasz, zajmowała myśli czymś innym. Zaraz uda orgazm i będzie miała to z głowy. „Udawanie” było najlepszym słowem opisującym jej życie. Od paru lat udawała, że żyje.
Oprzytomniała, gdy Łukasz zacisnął dłoń na jej gardle, odcinając jej dopływ tlenu. Jeszcze moment, a mężczyzna dojdzie, więc czas, by rozpocząć własne przedstawienie. Kilka głośniejszych jęków, przyśpieszony oddech, paznokcie wbijające się w jego rękę, przygryzienie wargi, parę zaciśnięć mięśni Kegla. To w zupełności wystarczyło do oszukania otumanionych alkoholem zmysłów Łukasza.
Ciepły pocałunek, jaki partner złożył na jej policzku, wywołał tylko odrazę.
– Idę się położyć – oznajmił jak gdyby nigdy nic i zostawił Zuzę w tej samej pozycji, przyciśniętą do ściany.
Czego mogła się spodziewać? Zrobił, co do niego należało, zaspokoił swoje potrzeby i wyszedł. Obydwoje przed sobą grali. Jedno lepiej, drugie gorzej. Niestety coraz częściej gra Łukasza traciła hamulce. Czy Zuzę to przerażało? Niestety nie. Bardziej przerażała ją jej własna obojętność, brak chęci walki i próby zmiany czegokolwiek. Wydawało się, że iskra między nimi powoli się wypaliła, a może nigdy nie istniała. Może Łukasz to tylko mrzonka, która miała obudzić coś, co już dawno umarło.
Pod pewnymi względami mężczyzna miał rację: Zuzanna była sfrustrowaną, zagubioną, wypraną z życia kobietą. Kobietą, która straciła wszystko lata temu. Kobietą, która nie pasowała do miejsca, w którym jest jak źle wykonany fotomontaż. Mimo to destrukcyjnie robiła wszystko, żeby w tym miejscu pozostać i udowodnić światu, a przede wszystkim sobie, że tak właśnie miało się stać.
Zakład Medycyny Sądowej, Kraków
Poniedziałek miał w sobie coś przeklętego, coś, co powodowało, że ludzie na wspomnienie tego dnia kurczyli się w sobie, skrycie marząc, aby móc schować się przed całym światem.
Zuzanna swoje poniedziałki przeważnie zaczynała od pośpiesznego rajdu ulicami Krakowa, byle zdążyć do prokuratury. Z każdym dniem podniesienie się z łóżka stawało się dla niej coraz większym problemem. Z samego rana umysł zaczynał tworzyć setki scenariuszy, co zrobić, żeby zaszyć się w domowym zaciszu i nie musieć nikogo oglądać. Ta nierówna walka trwała zazwyczaj kilkadziesiąt minut, dlatego Zuzanna wyćwiczyła pewne wzorce funkcjonowania. Po pierwsze nastawiała wcześniej budzik. Wieczorem przygotowywała sobie dokumenty, ubrania, a nawet wyciągała kubek z szafki na wypadek, gdyby nabrała ochoty na poranną kawę. Czasami jednak nawet utarte schematy zawodziły.
Niedzielę spędziła na wertowaniu dokumentów i notatek dotyczących sprawy Rzymianinaoraznarozpamiętywaniuwizyty na miejscu prawdopodobnej zbrodni. Zatruwanie umysłu sprawami innymi niż problemy osobiste pozwalało kobiecie znaleźć względny spokój; nawet pretensje Łukasza traciły wtedy na sile.
Dziś w związku z „pracą w terenie” prokurator mogła pozwolić sobie na późniejsze wyjście z domu. Do Zakładu Medycyny Sądowej dotarła, gdy patolog kończyła robić sekcję skoczka.
Wyobrażenie, że prokurator jest obecny przy sekcji od A do Z, i z pasją przygląda się każdemu cięciu ciała, jest dalece błędne. Ciała nie tną lasery ani inne nowoczesne urządzenia, a patolog nie skanuje próbek krwi, skóry czy włosa magicznymi okularami lub wymyślnymi pistoletami na podczerwień. To nie CSI Miami. Tu patolog nie jest seksowną blondynką w szpilkach Louboutina i w garsonce od Diora.
Zuzanna pożałowała, że rano zmusiła się do zjedzenia kanapki i wypicia kawy. Skromny posiłek rósł w żołądku w zastraszającym tempie. Z trudem obserwowała, jak lekarka zaszywa klatkę piersiową denata.
– Nic nadzwyczajnego dla ciebie nie mam – stwierdziła patolog z lekkim rozleniwieniem w głosie. – Wyniki toksykologiczne będą kiedyś tam. – Chcąc zaakcentować swoje słowa, machnęła dłonią ubraną w lateksową rękawiczkę. – Mnogie złamania kości długich kończyn górnych, pęknięcie kości miedniczej, złamana kość udowa, rozerwana opłucna, jama brzuszna i pęcherz, złamany kręgosłup piersiowy. No, nie ma co zbierać. Brak śladów walki oraz zadrapań mogących powstać w wyniku wcześniejszej szamotaniny.
– Czyli mówiąc kolokwialnie, po prostu wziął i skoczył – podsumowała dosadnie prokurator.
Patolog uśmiechnęła się pod nosem.
– Teoretycznie tak.
– Czemu tylko teoretycznie?
– Biorąc pod uwagę pozycję, w jakiej znajdowało się ciało, mogę sądzić, że jednak doszło do samobójstwa. W raporcie wykazano, że leżał prostopadle do miejsca skoku, w odległości ośmiu metrów od ściany budynku? – zapytała, chociaż mogło się wydawać, że nie oczekiwała odpowiedzi.
Wysocka potwierdziła skinieniem głowy. Znała raport na pamięć, wiedziała nawet, w którym miejscu podkomisarz Gargamel źle postawił przecinek.
– Zasada jest następująca: jeśli ktoś skacze, to raczej przodem, ciało powinno zatem leżeć prostopadle do miejsca skoku. Odległość zależy od prędkości początkowej, odbicia, rozbiegu. Jeśli wypadniemy przypadkowo z okna, bez udziału osób trzecich, ciało powinno znajdować się blisko ściany, nawet w pozycji bocznej. Przy drobnej pomocy, czyli wypchnięciu, ciało ułoży się podobnie jak po wypadnięciu, ale odległość od budynku będzie większa. Nie sądzę, żeby ktoś miał na tyle siły, żeby rzucić nim w taki sposób, by ułożenie ciała wskazywało na skok. No ale to zamknięte okno – westchnęła, jakby los denata i rozwiązanie sprawy leżały jej na sercu. – Druga kwestia to znak na dłoni. Charakterystyka prowadzenia linii i głębokość cięcia wskazują, że mogła zostać wykonana przez osobę leworęczną.
Zuzanna wzdrygnęła się na samą myśl.
– Czekam na „ale”. – Prokurator skrzyżowała ramiona na piersi.
– Ale – zaakcentowała – biorąc pod uwagę, że osoby leworęczne, jak sama nazwa wskazuje, doskonale władają lewą dłonią, coś tu nie pasuje. Linie są niechlujne, nierówne, lekko szarpane, nieprofesjonalne.
– Wyciął sobie sam?
– Bingo, ale to tylko moje dywagacje, więcej będę wiedzieć po dodatkowych ekspertyzach.
– Jakieś prochy, środki odurzające, alkohol? – ciągnęła Wysocka.
– Jak mówiłam, czekam na badania toksykologiczne, jednak wątroba – chrząknęła, zasłaniając usta dłonią – a raczej to, co z niej zostało, jest w stanie idealnym, na pierwszy rzut oka nie wygląda, jakby się czymś truł.
– Mógł dostać jednorazową dawkę. A to „kiedyś tam” wobec toksykologicznych to kiedy dokładnie nastąpi? – W głosie Zuzy zagościło zniecierpliwienie.
– Piękna – zaszydziła patolog, wykrzywiając twarz w grymasie współczucia. – Jak będą, to będą.
Po tych słowach prokurator nie spodziewała się usłyszeć dodatkowych wyjaśnień lub spektakularnej puenty, która sprowadzi śledztwo na właściwe tory i pomoże złapać przestępcę. Parafrazując panią patolog: jak go złapią, to go złapią.
***
Siedziba Prokuratury Okręgowej w Krakowie
Wysocka dotarła do prokuratury grubo po południu. Siedlisko żmij – tak mogłaby określić swoje miejsce pracy. Kobieta wjechała windą na trzecie piętro, po czym podążyła długim korytarzem do drzwi swojego gabinetu.
Pomieszczenie dzieliła ze specyficzną panią w wieku emerytalnym. Alina uważała się za starego wyjadacza, gwiazdę trzeciego piętra prokuratury. Z lekką ckliwością opowiadała o toczących się jeszcze za czasów PRL-u sprawach. Oczywiście nie brała w nich udziału, lecz znała je z opowieści koleżanek przy porannej kawce. Alinę najbardziej interesowało, za ile Wysocka kupiła najnowszą sukienkę i buty, czy podnieśli jej czynsz, kiedy ma zamiar pójść na macierzyński oraz co sądzi o nowej ustawie partii rządzącej. Za rok przechodziła na emeryturę, a Zuzanna miała ogromną nadzieję, że nie zapragnie „dorabiać” do niskiego uposażenia.
– A o której to się przychodzi? – zadrwiła, gdy Zuza zamknęła za sobą drzwi.
Okna stały otworem, a na środku pomieszczenia szaleńczo pracował wiatrak.
– Robota w prosektorium – odparła zdawkowo.
Alina podniosła oceniający wzrok znad kanciastych okularów, które były modne dwadzieścia lat temu, po czym w zamyśleniu pokiwała głową.
– Przytyłaś ostatnio – zauważyła, gdy Wysocka poprawiła w talii pasek granatowej sukienki o fasonie litery „A”.
– Możliwe, nie zwróciłam na to uwagi. – Wygładziła dół sukienki, a następnie usiadła na swoim miejscu i wyciągnęła z torby laptopa. Doskonale wiedziała, że przytyła. Takie były uroki faszerowania się różnymi tabletkami.
– Może ciasteczko? – zaproponowała Alina, wysuwając w jej kierunku talerzyk z delicjami.
Zuzannę na samą myśl o czymś słodkim natychmiast zemdliło.
– Dziękuję, innym razem – odmówiła z przesadną grzecznością.
– To po prosektorium – osądziła Alina z nutą zrozumienia w głosie. – Miałam kiedyś koleżankę, pracowała ze mną, zanim ty się pojawiłaś – westchnęła, tym razem z dużym sentymentem.
– Alina, błagam – weszła jej w zdanie. – Błagam, nie dzisiaj. Mam masę pracy.
Kobieta natychmiast spochmurniała, wydawała się urażona odmową. Sama sięgnęła po ciastko i wepchnęła je sobie do ust.
Zuza przez moment zastanawiała się, czy na sali sądowej też częstuje oskarżonych i sędziego ciasteczkami.
Wskazówki zegara wybiły dopiero godzinę czternastą, a kobieta miała już dość na cały tydzień. Jej niezawodna maksyma głosiła: jakoś wytrwać do końca. Teraz miała w planach napisanie paru aktów oskarżenia, które dotyczyły spowodowania wypadku w komunikacji pod wpływem środków odurzających, ucieczki z miejsca zdarzenia, pobicia z użyciem niebezpiecznego narzędzia.
– Zapomniałabym – odezwała się ponownie Alina po chwili kojącego milczenia. – Krzysiu cię szukał.
„Krzysiem” pieszczotliwie nazywała ich wspólnego szefa – Krzysztofa Kamińskiego. On i Alina pracowali chyba jeszcze za Gierka, stąd ich przesadzona zażyłość oraz fakt, że „pani Delicja” zajmuje biurko, nie robiąc nic poza tym.
Wysocka bez słowa wyszła z pomieszczenia. W minutę znalazła się przed gabinetem szefa wydziału, po czym zapukała i nacisnęła na klamkę.
– Szukał mnie pan – oznajmiła w progu.
– Wchodź, wchodź – zachęcił.
„Krzysiu” miał około sześćdziesięciu lat, ale sprawiał wrażenie młodszego. O dziwo nie nosił spranych garniturów z lat dziewięćdziesiątych, tylko te modne, dobrze skrojone. Był wysoki, miał szpakowate schludnie ostrzyżone włosy. Wśród dziewczyn z prokuratury krążyła nawet teoria, że jest przystojny.
– Z raportu patologa nie wynika nic, co mogłoby stanowić bazę – zaczęła od razu po wejściu, ponieważ sądziła, że właśnie ta sprawa jest przyczyną wizyty na dywaniku.
– W tym momencie to już nieistotne – stwierdził z niepokojącym uśmiechem na twarzy. – Siadaj, moja droga. – Wskazał dłonią na krzesło.
Zuzanna niepewnie wykonała polecenie.
– Czasu jest bardzo mało, mamy zapewne parę godzin, zanim cała machina ruszy i dowiedzą się o tym media.
– Złapali mordercę? – Natychmiast zrozumiała, do czego zmierza Kamiński. W takich sprawach liczyły się minuty, zanim dziennikarskie hieny podchwycą temat.
– Chwilowo tylko podejrzaną. Dziwnym trafem pojawiła się dzisiaj rano na miejscu zbrodni, a gdy zauważyła służby, zaczęła uciekać. No, ale punkt zaczepienia już mamy. Teraz czekamy na wyniki przesłuchania.
– Podejrzaną? – zdziwiła się. – Mówimy o podejrzanej w sprawie naszego skoczka czy o podejrzanej w sprawie Rzymianina?
Kamiński zatarł dłonie w zadowoleniu.
Wysocka nie musiała poznawać odpowiedzi. Miała wrażenie, że dla Kamińskiego sprawa już jest wyjaśniona. Złapali kozła ofiarnego. Służby i prokuratura nagną fakty, na siłę powiążą jeden z drugim. Skupią się tylko na tej osobie, zupełnie zapominając o sprawdzeniu innych wątków. Wymiar sprawiedliwości tyle razy popełnił już ten błąd, tyle razy skazali człowieka, zanim doszło do rozprawy.
– Trochę to nie pasuje, nie uważa pan? – zauważyła niepewnym głosem. – Seryjny pojawia się na miejscu zbrodni, po czym ucieka? Oni tak nie działają, to chorzy ludzie, ale sprytni i przebiegli. Manipulują, działają według ściśle określonego planu. Taki wyskok jest, z punktu widzenia psychologii kryminalnej, nielogiczny.
– Każdy seryjny kiedyś wpada, w końcu zaczyna się gubić, popełnia błąd – tłumaczył dość infantylnie.
– Ale nie aż tak ostentacyjny błąd – sprzeciwiła się.
– Zuza, po której stronie ty tak właściwie stoisz?
– W tym momencie po żadnej – odpowiedziała twardo, nie dając po sobie poznać, że pytanie wyraźnie ją zaskoczyło. – Poczekajmy na wyniki śledztwa. Nie chcę popadać w nadmierny entuzjazm. Po tylu latach chyba każdy stracił już nadzieję.
– Jednak coś musi być na rzeczy, skoro Grabski zdecydował się na przeszukanie mieszkania. Poinformuję cię, co z tego wynikło.
– Dlaczego tak chętnie angażuje mnie pan w to śledztwo? Przecież prowadzi pan sprawę Rzymianina od samego początku – zapytała w końcu.
Zaczynała ją nużyć gierka, którą ciągnął szef.
Kamiński lubował się w niedopowiedzeniach, niezrozumiałych manewrach, do tego rzadko ktoś miał odwagę się mu sprzeciwić.
– Bo chcę, żebyś pociągnęła to za mnie. Weźmiesz tę sprawę i doprowadzisz ją do końca – oznajmił bez zawahania.
Zuzanna zamilkła. W pierwszej chwili odniosła wrażenie, że się przesłyszała albo omylnie zrozumiała komunikat. Przelewało się przez nią multum sprzecznych uczuć, dziesiątki pytań bez odpowiedzi. Nerwowo poruszyła się na krześle. Założyła nogę na nogę, a potem przygryzła dolną wargę, zapewne ścierając z niej szminkę. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć ani jak się zachować.
– Popatrzmy prawdzie w oczy. – Prokurator wstał z miejsca i zaczął krążyć po pokoju. – Proces może być poszlakowy, może się przedłużać latami, a ja nie będę ukrywał, że marzę o tym, żeby dociągnąć w spokoju do emerytury. Adrenalinę zamieniam na rutynę.
Zuzanna mechaniczne się pochyliła, gdy niespodziewanie stanął za nią i położył dłonie na oparciu krzesła.
– Jesteś piękną, mądrą kobietą – kontynuował w coraz bardziej niepokojącym tonie. – Z pewnością sobie poradzisz, a ta sprawa może być początkiem twojej dalszej kariery.
Zuza czuła się dość niekomfortowo. Gdyby nie pracowała tu, gdzie pracuje, mogłaby odnieść wrażenie, że zaraz padnie niemoralna propozycja w zamian za sprawę życia.
– Piękno i mądrość nijak mają się do takich spraw. Chyba bardziej liczy się doświadczenie – skontrowała, siląc się na miły ton głosu.
– Zamachowski jest idiotą, Dudek ma tyle na głowie, że niedługo nie odkopie się z akt na biurku, Jaroszewski dalej ciągnie sprawę przemytu, Liszka biega za vatowcami, jest jeszcze paru, których mógłbym wyznaczyć, ale mam pewne obawy, że się wyłożą, że poskłada ich byle frajer z urzędu.
– Jak pan zauważył, proces może być poszlakowy. Zapewne znajdzie się ktoś, kto połakomi się na takie wydarzenie i będzie chciał jej bronić, oczywiście przy założeniu, że jest winna.
– Zuzka, kto ci się porwie na obronę seryjnego? Nikt! – odpowiedział za nią lekko podniesionym głosem, uderzając przy tym pięścią w otwartą dłoń. – Każdy będzie się modlił, żeby jak najszybciej zakończyć sprawę i nie zostać pożartym przez media. Kobieta dostanie kogoś z urzędu, kto będzie rozgrzeszony przed publiką, bo przecież musiał jej pomóc.
– Jeśli odmówię? – weszła mu w słowo.
– Nie przyjmuję odmowy.
– Podjął pan decyzję za mnie. – Uśmiechnęła się pod nosem, jednak nie był to uśmiech szczęścia tylko strachu.
– Dbam o twoje interesy i o twoją przyszłość.
– To trochę dziwne – zauważyła hardo. – Przy sprawie gwałciciela z Nowej Huty, pamięta pan? Stwierdził pan, że jestem za miękka, żeby prowadzić tę sprawę. Bał się pan, że polegnę na pierwszym przesłuchaniu.
– Ale zmieniłem zdanie na twój temat. Chyba mi wolno, prawda? Poza tym gwałciciel to inny poziom wrażliwości u kobiet.
– Prawda – odparła z dozą niezdecydowania.
Zastanawiała się, czy nie była to próba uciszenia sumienia mężczyzny i obserwatorów po głośnych zarzutach, że kilka prokuratur w kraju, w tym krakowska rejonówka, utrudnia pracę kobietom, odsuwając je od ważniejszych spraw.
Bardzo szybko przeanalizowała wszelkie za i przeciw. Tych drugich było niestety znacznie więcej. Jak na razie wszystko odbywało się na zasadzie typowania, spekulowania, układania elementów, które przez lata do siebie nie pasowały. Możliwe, że młoda prokurator stała przed swoją największą szansą. Może wygrać, otwierając sobie drzwi do poważniejszych spraw, ale może też przegrać, kompromitując siebie i wydział.
Natychmiast wspomniała słowa Kamińskiego o tym, że żaden adwokat nie strzeli sobie samobója i nie będzie chciał ryzykować kariery, broniąc w takiej sprawie. Polska to nie kasowa amerykańska produkcja, w której szaleniec porywa tłumy.
– Dobrze, zgadzam się – odparła. – Ale mam jedną prośbę, a właściwie warunek. – Na ustach kobiety pojawił się mimowolny uśmieszek triumfu.
Pokonanie trasy z Monachium do Krakowa zajęło Bieleckiemu ponad osiem godzin. W dobie wygodnych połączeń lotniczych jego rajd zakrawał na śmieszność lub ocierał się o początki lekkiego masochizmu, jednak mężczyzna zdecydowanie wolał jeździć samochodem niż latać samolotem. Metalowa, szybująca w przestworzach puszka wzbudzała w nim klaustrofobiczne odruchy, a zderzenie z tirem na autostradzie wydawało się przyjemniejszym rodzajem śmierci niż uderzenie w ziemię z wysokości ponad dziesięciu kilometrów.
Kraków – miasto, w którym Wojciech się urodził, gdzie spędził właściwie całą młodość – stał się bardziej innowacyjny i zachodni. Historyczny blask i zieleń zostały wyparte przez nowoczesne konstrukcje oraz coraz więcej strzelistych biurowców. Kraków miał stać się przyjazny dla turystów i napływających ludzi biznesu, niestety dużo stracił w oczach zwykłych mieszkańców.
Po paru próbach Bieleckiemu udało się zaparkować samochód względnie blisko budynku Unity Tower, jednego ze szklanych tworów. Słynny Szkieletor dotychczas stanowił wrak architektoniczny oraz miejsce do wieszania banerów. Teraz prężył się dumnie jako modernistyczny biurowiec.
Mężczyzna w rozchełstanej polówce, luźnych chinosach z podwiniętymi za kostki nogawkami i w sportowych butach odbiegał od standardów budynku i ludzi tam przebywających. W takich miejscach nadęcie nie miało skali. Wymyślne garnitury stanowiły o wyższym statusie społecznym.
Właśnie po raz kolejny zmierzwił dłonią włosy, by nadać im namiastkę fryzury, gdy winda zatrzymała się na docelowym dwudziestym piętrze.
Kancelaria prawna J&K Brzozowski – napis wygrawerowany na szklanych drzwiach wejściowych dla zwykłych śmiertelników mógł wyglądać jak przejście w zupełnie inny wymiar, ale na Bieleckim nie zrobił większego wrażenia.
Z grymasem obojętności wszedł do sporych rozmiarów lobby, gdzie na sofach w kolorze brudnego marmuru siedziało kilku interesantów. Nie zwracając na nich uwagi, skierował kroki ku sztywnej, reprezentatywnej sekretarce.
– Słucham – bąknęła.
– Wojciech Bielecki, jestem umówiony z Konradem Brzozowskim – oznajmił lekko schrypniętym głosem. Osiem godzin dmuchającej klimatyzacji zrobiło swoje.
Sekretarka z uwagą prześledziła ekran laptopa.
– Jeszcze raz nazwisko? – westchnęła ostentacyjnie.
– Bielecki.
– Nie mam pana w dzisiejszym harmonogramie spotkań.
Wojtek ze znużeniem wymalowanym na twarzy wyciągnął telefon, po czym wybrał numer. Niestety odbił się od automatycznej sekretarki.
– Miałem być w przyszłym tygodniu, nieistotne. Konrad jest u siebie? – dopytał.
– Pan Brzozowski jest – podkreśliła protekcjonalnym, wyuczonym tonem – ale ma spotkanie z klientem.
– Dobrze, poczekam. – Posłał kobiecie przemiły uśmiech, ta jednak odpowiedziała mu tylko pochmurnym spojrzeniem.
Po ponad czterdziestu minutach w szklanych drzwiach pojawiło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich, elegancko ubrany blondyn, pożegnał z dużą rezerwą specyficznego klienta, któremu brakowało tylko nosa clowna.
Wzrok Konrada po cichym komentarzu sekretarki w końcu zatrzymał się na Bieleckim.
– Wojtek? – W jego głosie zagościło zdziwienie.
– Mam się wylegitymować? – Bielecki podniósł się ociężale z kanapy.
– Miałeś być dopiero w przyszłym tygodniu – zauważył.
– Powiedzmy, że lekko pozmieniały mi się plany. Dzwoniłem, ale jesteś nieosiągalny. No i na liście osób, które dostąpiły zaszczytu spotkania z tobą, też mnie nie ma. – Ponownie posłał sekretarce łobuzerski uśmiech.
– Olej to, cholernie cieszę się, że cię widzę. – Zamknął go w przyjacielskim uścisku.
– Powiedzmy, że ja też. – Zaśmiał się z przekorą, na co Konrad poddańczo westchnął.
– Chodź, oprowadzę cię – zachęcił, puszczając przyjaciela przodem.
Na biura kancelarii zaanektowano niemal całe piętro. Poza główną salą – rodem z pierwszorzędnej korporacji – w której przy biurkach siedziało kilka młodych osób, powierzchnię zajmowały wyodrębnione biura. Większość z nich miała przeszklone ściany.
– Mamy paru aplikantów. – Konrad ruchem głowy wskazał na otwartą przestrzeń. – Poza tym radcy prawni, notariusze, gospodarcze, cywilne, rodzinne, karne. W jednym miejscu udało się zebrać kompleksową obsługę.
Wojtek szedł z nim ramię w ramię z dłońmi włożonymi w kieszenie spodni.
– Przechodząc jednym korytarzem, mogę sobie załatwić ślub, rozwód, podział majątku i na koniec wybronić się po załatwieniu teściowej? – zaszydził.
– Masz to w dupie, nie? – Konrad zerknął na niego z ukosa.
– Nie chciałem przerywać, świetnie ci szło. Gdybym był potencjalnym klientem, już zapewne lizałbym ci buty lub zostawił u ciebie na biurku swoją cnotę.
Konrad przewrócił oczami w znużeniu. Zatrzymali się przed drzwiami do jego gabinetu, które mężczyzna otworzył, kurtuazyjnie zapraszając gościa do środka.
– Bardziej mnie ciekawi, ile pokoleń będzie spłacać twoją inwestycję. – Bielecki rozejrzał się po wnętrzu.
– Szczerze to po dwóch latach działalności jest całkiem nieźle. Prawo europejskie i zagraniczne firmy dymane na polskim rynku to kura znosząca złote jaja.
– Uważaj na zbuki – odparował.
– Oj Bielecki, Bielecki, twoje entuzjastyczne podejście do życia.
– Zaproponujesz mi kawę? Bez kofeiny robię się upierdliwy – uciął wcześniejszy temat.
– Kawę po szesnastej? – zdziwił się, po czym podszedł do ekspresu ulokowanego w wąskim przejściu między jednym a drugim pomieszczeniem w gabinecie. – Myślałem, że będziesz chciał walnąć setę.
– Setę walę przed dwunastą, później się już nie opłaca. – Wojtek oparł kostkę jednej nogi na udzie drugiej, po czym przeciągnął się i rozparł na krześle, splatając ręce za głową. – No to mów, ile cię kosztowała ta zabawa.
– Była promocja na wykup biura – wyznał półszeptem, stawiając przed Bieleckim kawę, a następnie odwrócił się do okna.
– Promocja. – Wojtek zacisnął usta w wąską linię i przez chwilę kiwał głową. – Kogo promocyjnie wydymaliście?
– Lekkie wady konstrukcyjne – odparł z powagą Konrad. – Brakowało kilku zgód, paru podpisów urzędników.
– Okej, tyle mi wystarczy – uciął. – Więcej nie dopytuję, bo jeszcze moje prawe sumienie każe mi na ciebie donieść, ale przejdźmy do konkretów. Czuje się jak na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Mam przedstawić referencje?
Konrad uśmiechnął się kpiąco pod nosem.
– Nie wiem, czy to pomieszczenie wytrzyma napór twojego ego, poza tym coś mi tu nie pasuje.
– „Tu” czyli gdzie? – Bielecki zmrużył oczy w zamyśleniu.
– Wojtek, dzwonisz do mnie o trzeciej w nocy, informując, że po siedmiu latach wracasz do kraju. Robisz sobie wpis na listę zagranicznych prawników świadczących pomoc prawną na terenie Polski. Rzuciłeś w Monachium wszystko. – Zaakcentował ostatni wyraz. – Na dodatek twierdzisz, że chcesz spróbować sił w cywilnym. To nie jest normalne.
– Wskaż mi przynajmniej jedną przesłankę mówiącą o tym, że nie jest to normalne.
– Chociażby to, że ludzie zazwyczaj nie robią takich rzeczy. – Splótł ręce z tyłu pleców, a następnie zaczął chodzić po biurze. – Nikt normalny nie wypina się na wszystko, na co pracował. To nielogiczne!
– Semantyka to dział logiki – stwierdził bez ogródek.
– Semantyka?
– Tak, związek pomiędzy znakiem a rzeczywistością, do jakiej ten znak się odnosi. Mówiąc „normalne”, masz zapewne na myśli jakieś ramy, utarte schematy. Nie ma konkretnej definicji słowa „normalne”. „Normalne”, a więc jakie? Dla ciebie normalne jest wypicie rano czterech kaw, dla mnie spanie do trzynastej. Dla alkoholika normalne jest picie, dla wegan…
– Dobra, skończ. Zrozumiałem – warknął. – W twoim przypadku mówimy o pragmatyce. Związek między znakiem a osobą, która się nim posługuje. Im bardziej popieprzony odbiorca, tym bardziej abstrakcyjna wydaje się normalność.
Bielecki wybuchnął śmiechem.
– Właśnie tak. W skrócie: jebać normalność. W naszej rzeczywistości to słowo jest naginane w każdą stronę. Spójrz na wyroki w Szwecji dotyczące gwałtów dokonywanych przez emigrantów. Tłumaczą się, że nie wiedzieli, że to coś złego, bo w ich krajach, w ich kulturze taka forma jest uznawana za dopuszczalną. A co robią europejskie ameby? Przyjmują to jako lex specialis2i wymierzają wyroki jak za kradzież bułki. Więcej wyłapiesz w Polsce za obrazę figurki w Licheniu. Tak szczerze uważasz, że nie dam rady?
– Jesteś mistrzem w swojej branży, chociaż nie będę komentował tego, kogo i w jakich sprawach broniłeś.
– Każdy ma prawo do obrony, to podstawowe prawo konstytucyjne.
– Tak, wiem, oraz nikt nie jest winny, dopóki nie udowodni mu się winy. Wzniosłe bzdury.
– Fictio iuris3– zaśmiał się Bielecki. – Wzniosłe teksty tak uroczo łechtają maluczkich. Lubię wyzwania, poza tym jestem zmęczony. Ile można klepać gębą na sali sądowej i wymyślać te bzdury. Nagiąłem już tyle razy fundamentalne normy istnienia, a nawet prawo.
– Przerósł cię stres? – zapytał podejrzliwie. – Nie kupuję tego.
– Konrad – fuknął, ponownie roztrzepując włosy. – Jeśli mnie nie chcesz, po prostu powiedz. Pójdę sobie do konkurencji i zjem cię na przystawkę.
– Jakie są twoje warunki? – Konrad oparł dłonie na biurku, z uwagą przyglądając się twarzy Bieleckiego. W głębi ducha podejrzewał, że przyjaciel zaraz wystrzeli z żądaniami zbliżonymi do planów organizacyjnych baby shower u Kardashianek.
– Własny kojec. – Wypił do końca już letnią kawę, nieznacznie się przy tym krzywiąc.
– Da się zrobić – zadeklarował.
– Kup mi kodeks cywilny. Nie chcę sępić od aplikantów, a muszę sobie poczytać.
– Kupię ci nawet opracowanie Gniewka i Machnikowskiego.
– Za cztery stówy? Nie oszczędzasz na mnie – pochwalił z przekorą.
– Lecisz dalej, nie zatrzymuj się.
– Nie biorę pod tak zwane skrzydła – zrobił palcami cudzysłów w powietrzu – żadnej aplikantki, którą w nagłym zaćmieniu umysłu przelecę na masce swojego mercedesa.
– A aplikant?
– Aplikanta też nie przelecę na masce mercedesa.
Konrad prychnął niekontrolowanym śmiechem.
– Bardziej chodziło mi o to, czy nie chcesz taniej siły roboczej płci pięknej, czy żadnej?
– Żadnej, nie będę się użerał – postawił się twardo.
– Szkoda, mógłbyś ich trochę nauczyć. – Konrad westchnął z żalem.
– Niby czego? Jak nie mieć kaca następnego dnia?
– A kasa?
– Ile dasz, tyle wezmę.
– To wszystko? – doprecyzował Konrad.
– Tak, chociaż… – Zawahał się. – Oszczędź sobie też spraw pro bono4. Jakoś daleko mi do Czerwonego Krzyża.
– To teraz ja. Po pierwsze, nie sprawiasz problemów. Po drugie, nie wychylasz się. Po trzecie, nie przychodzisz do pracy w dresie, tym bardziej na spotkania z klientami. Przecież wiesz, że patrzą na strój. Im droższy garnitur, tym większe poczucie bezpieczeństwa, gdyż myślą, że mają do czynienia z kimś na poziomie, choćbyś był kretynem.
– Mogę robić home office, to teraz takie trendy. – Wzruszył ramionami.
– Po czwarte, nie gadasz z mediami w żadnej sprawie. – Zignorował jego uwagę.
– Okej, będę udawał, że nie rozumiem po polsku.
– Ona wie, że wróciłeś? – zaatakował nagle, aby zaskoczyć Wojtka, jednak ten był przyzwyczajony do tego typu ostrzału.
Na sali sądowej musisz być przygotowany przez cały czas na zwalające z nóg pytania prokuratora lub bełkot świadka.
– Co to za różnica? – żachnął się podniesionym głosem. – Sam zauważyłeś, że wracam po tylu latach. Ludzi się zapomina.
– Czasami pytałeś, co u niej. Wnioskuję, że ty nie zapomniałeś.
– Z czystej grzeczności, a ty i tak za wiele nie mogłeś powiedzieć. Zresztą, dlaczego mówimy „ona”?
– Odcięła się od wszystkich i od wszystkiego – kontynuował.
– No tak, przecież adwokaci nie mogą zadawać się z prokuratorami. To jakby diabeł umoczył ryj w wodzie święconej.
– Zamierzasz się z nią spotkać? – dociskał, idąc dalej ścieżką przygotowanych pytań.
– I znowu to enigmatyczne nazewnictwo. – Wojtek jęknął znużony. – Nie, nie zamierzam. Kraków to duże miasto, małe prawdopodobieństwo, że się spotkamy.
– Nie no, jasne, jedna branża. Nie ma szans – sarknął Konrad.
– Halo. – Pomachał mu ostentacyjnie otwartą dłonią. – Alzheimer? Nie walę już karnych. Szanse są znikome! – podniósł lekko głos, jakby niewinna rozmowa o kobiecie, której imienia nie można wymawiać, zaczynała na nim robić wrażenie.
Zmęczenie dawało o sobie znać, a uciążliwe mrowienie szyi i górnego odcinka pleców nie ułatwiało sprawy. Coraz trudniej było mu usiedzieć na miejscu, a umysł, zamiast na rozmowie, zaczynał skupiać się na pokonaniu zbliżającego się bólu.
– Znasz moje stanowisko, jest niezmienne od lat. – Brzozowski ciągnął temat. – Uważam, że powinieneś to wyjaśnić, powiedzieć prawdę.
Głos Konrada stawał się coraz bardziej irytujący. Dochodził jakby z oddali, drażnił uszy. Wydawało się, że wzmaga paraliż całego ciała.
– Prawda to pojęcie względne, każdy ma swoją prawdę. – Bielecki wstał gwałtownie z miejsca, chcąc wyjść naprzeciw narastającemu odrętwieniu. Wyprostował plecy i ściągnął łopatki, co tylko pogorszyło jego stan. Z trudem powstrzymał się przed wykrzywieniem twarzy w grymasie bólu. – Prawdziwym jest to, co okazuje się w dłuższej perspektywie użyteczne. Teoria Williama Jamesa, znasz? Uznajmy, że jej prawda jest użyteczna zarówno dla mnie, jak i dla niej.
W przypływie nagłej bezsilności Konrad opadł na fotel, chowając twarz w dłoniach.
– Zakończmy to, bo zaraz zaczniesz mi cytować Króla Lwa. Ktoś wie, że wróciłeś?
– Tylko ty i twój braciszek. No i zapewne ojczulek. Radary wszczęły alarm, gdy przekraczałem granicę.
– Właśnie, Jakub. – Wykrzywił wargi na wspomnienie imienia brata.
– Właśnie, Jakub – powtórzył Bielecki. – Jak ci się udało go przekonać, żeby mnie zatrudnił?
– Łatwo nie było, ale dostałeś limit zaufania. Będzie jutro na podpisaniu umowy, więc błagam cię, zostaw swoje teorie i docinki w domu.
– Skoro już jesteśmy przy temacie domu, załatwiłbyś mi jakieś lokum? Zanim się ogarnę i coś znajdę, minie chwila.
– Jeżeli siedemdziesiąt metrów pomieści twoje ego, moje stare mieszkanie stoi puste. Adres znasz. – Wstał z miejsca i podszedł do szafki, skąd wyciągnął pęk kluczy, który rzucił przyjacielowi.
– I jaja – wtrącił prześmiewczo.
– Nie ukrywam, że żeby rzucić wszystko, na co się pracowało, trzeba mieć jaja. Albo… – zaczął niepewnie.
– Albo co?
– Albo być tchórzem i przed czymś uciekać.
– Ile się znamy? – zapytał Wojtek, choć nie oczekiwał odpowiedzi.
– Na tyle długo, żeby z tobą zaryzykować.
– Tyle mi wystarczy. Dzięki. – Podniósł dłoń z kluczami, a drugą nacisnął na klamkę. – Jadę się zaaklimatyzować, będę jutro na podpisaniu umowy.
– Zachowaj trochę pokory – ostrzegł Konrad.
– Jutro będę ucieleśnieniem pokory – zadeklarował z promiennym uśmiechem.
Wojtek, nie czekając na reakcję ze strony przyjaciela, wyszedł z biura i ruszył przed siebie. Mógł być tchórzem, błaznem, lekkoduchem, mógł być każdym, kim będą chcieli, aby był. Każdy miał prawo wyrobić sobie o nim własne zdanie. Bieleckiemu to nie przeszkadzało. Kolejny obraz jego osoby kreowany przez tłum pozwalał mu dłużej zachować własne „ja” wyłącznie dla siebie.
Mawia się, że dobry adwokat musi być też dobrym aktorem. Wszystko tak naprawdę zależy od widowni. Możesz być świetnym aktorem, możesz mieć warsztat, ale nie wygrasz, jeśli nie polubi cię tłum – to on decyduje, to on wydaje opinie. Możesz być przeciętny, nawet słaby, jednak jeśli masz za sobą widzów, jesteś w stanie zrobić wszystko. Dlatego też twoim zadaniem nie jest bycie dobrym aktorem, twoim zadaniem jest bycie dobrym scenariuszem dla aktora. Bo jeżeli scenariusz jest kiepski, nawet najlepszy aktor nie zrobi z niego arcydzieła. Niestety Bieleckiemu ostatnio trafiały się tylko gówniane scenariusze.
***
Do mieszkania użyczonego mu przez Konrada Wojtek dotarł późnym wieczorem. Rzucił na podłogę torbę i niewielką walizkę. Zawiesił w przedpokoju pięć pokrowców z garniturami, po czym skierował się do salonu połączonego z kuchnią. Z Monachium zabrał ze sobą tylko najważniejsze rzeczy. Reszta ma przyjechać pod koniec tygodnia. Ból w dalszym ciągu nie ustępował. Nadszedł ten etap, że stawał się nie do zniesienia. Pośpiesznie wyciągnął z kieszeni fiolkę z lekami i wepchnął sobie do ust dwie tabletki, które popił wodą z kranu. Nie chciał brać ich wcześniej. Poza eliminowaniem bólu leki skutecznie otumaniały. Nie mógł po nich prowadzić, a momentami nawet myśleć. Podobnie było przez ból.
Resztką sił zdjął z siebie ubranie. Teraz już nawet zgięcie ręki stanowiło dla niego nieziemski wysiłek. Zacisnął zęby, żeby nie wydać z siebie wrzasku. Na skroniach i plecach pojawiły się kropelki potu. Ciężko oddychając, dotarł pod prysznic. Osunął się na podłogę, bezsilnie chowając głowę między kolanami.
Usta mężczyzny nieustannie opuszczały spazmatyczne, rwane oddechy. Strumień lodowatej wody na chwilę wyłączył drażniący bodziec. Niestety nie na długo. Drżały mu nogi, a cały odcinek od barku aż do dłoni wydawał się sparaliżowany. Mdliło go, zaczynał tracić świadomość.
Po ponad pół godzinie ból zaczął odpuszczać.
Wojtek wsparł się na ścianie, wstał, zakręcił wodę, po czym drżącymi rękoma przewiązał ręcznik w pasie. Zmęczenie pozwoliło mu jedynie na dotarcie do kanapy w salonie. Padł na nią jak długi i nawet nie zakodował, kiedy zasnął.
Siedziba Prokuratury Okręgowej w Krakowie
Korytarze Prokuratury Okręgowej o wczesnych godzinach porannych tętniły życiem. Od podłogi odbijał się stukot obcasów nadąsanych pań z administracji, które śpieszyły się, by zająć stanowisko pracy i przygotować swoją znudzoną minę na kolejnych petentów. W międzyczasie kobiety wymieniały uwagi o stanie dróg, wszechobecnych korkach czy ulotności weekendu. Gdzieniegdzie zażarte dyskusje toczyli młodzi, których nie zdążyła jeszcze pochłonąć rutyna dnia codziennego.
Tym razem Zuzanna miała wrażenie, że każda z mijanych osób skupia na niej spojrzenie, że słyszy ich szepty i utyskiwania.
Wieść o tym, kto będzie pracował nad sprawą Rzymianina, rozniosła się po prokuraturze lotem błyskawicy. Większość starych wyjadaczy zapewne poczuła się urażona pozbawieniem ich sprawy, na którą i tak nie mieliby czasu. Zuzanna uchodziła za osobę inteligentną i sprytną, jednak zbyt słabą psychicznie, aby udźwignąć śledztwo takiego kalibru.
Przeszukanie mieszkania podejrzanej – zgodnie ze spekulacjami Kamińskiego – zakończyło się sukcesem. Na miejscu znaleziono nóż mogący służyć do znakowania oraz pokaźną dokumentację dotycząca wszystkich dziewięciu ofiar, jak później sprawdzono. Wobec podejrzanej natychmiast zastosowano środek zapobiegawczy w postaci aresztowania.
Teraz piłeczka była po stronie Zuzanny – przesłuchanie, zebranie materiału dowodowego w logiczną całość oraz najważniejsze: stworzenie aktu oskarżenia na podstawie przeczuć, spekulacji, poszlak i domysłów.
– Tylko się nie rozpłacz na przesłuchaniu i jej nie wypuść – rzucił ktoś do pleców prokurator, gdy ta otwierała drzwi swojego gabinetu.
Jad wylewał się z każdego kąta prokuratury, Zuza nic nie mogła na to poradzić. Miała dwie opcje: albo podda się teraz, odpuści i wystawi na większe szykany, albo podejmie walkę i w końcu udowodni wszystkim, że kobieta w prokuraturze może robić coś więcej niż kserowanie i zszywanie akt. Sytuacji nie ułatwiała kolejna awantura z Łukaszem. Tym razem „gówniana praca” Zuzanny popsuła mu plany wakacyjne.
Pogrążona w myślach Wysocka zatrzasnęła za sobą drzwi i rozejrzała się po wnętrzu. Dwa puste biurka przywołały uśmiech na twarzy kobiety. To był jej jedyny warunek – osobny gabinet. Żadnych delicji, rozmów, zbędnych pytań. Mogła w pełni skupić się na pracy.
Na jej prośbę z archiwum dostarczono akta dotyczące sprawy Rzymianina – dwanaście kartonów teczek i dowodów rzeczowych, które do tej pory nie przyniosły przełomu. Teraz miało być inaczej, a ona w tej machinie stała się bardzo ważnym, o ile nie najważniejszym, elementem.
Postawiła na biurku kubek z kawą ze Starbucksa,po czym jeszcze raz omiotła wzrokiem kartony. Czas zabrać się do pracy.
1 Postać w mitologii greckiej. Określany jako „pierwszy lotnik”. Wzniósł się w powietrze przy pomocy skrzydeł zbudowanych z piór i wosku. Pomimo ostrzeżeń ojca Ikar wzbił się za wysoko, słońce roztopiło wosk, a chłopiec spadł do morza (przyp. aut.).
2Lex specialis – (z łac.) Specjalne prawo (przyp. aut.).
3Fictio iuris – (z łac.) Fikcja prawna (przyp. aut.).
4Pro bono – (z łac.) Określenie oznaczające usługi profesjonalne wykonywane dobrowolnie i bezpłatnie (przyp. aut.).