Pokaż mi, kim jesteś - Anna Falatyn - ebook
NOWOŚĆ

Pokaż mi, kim jesteś ebook

Falatyn Anna

4,8

297 osób interesuje się tą książką

Opis

Drugi tom serii z nowymi bohaterami.

William Reed porzucił karierę lekarza i rozpoczął pracę w koncernie farmaceutycznym, gdzie w bardzo krótkim czasie dotarł na szczyt. Teraz jako prezes znalazł się w samym środku walki z kryzysem opioidowym w Stanach Zjednoczonych. 

Audrey Evans nie planowała zostać lekarzem, lecz jej rodzina wymusiła na niej obranie właśnie takiej drogi zawodowej. Jednak kobieta w tym obowiązku odnalazła swój życiowy cel – zrezygnowała ze wszystkiego, by nieść wsparcie tym, których nie stać na otrzymanie pomocy.

Will nie miał pojęcia o istnieniu młodej, energicznej pani doktor, aż do momentu ich pierwszego spotkania w Nowym Jorku i pewnego incydentu, o którym grzmiały media. Wtedy nie przypuszczał, że Evans od dawna śledzi jego poczynania i szczerze go nienawidzi.

Po kilku nieprzyjemnych spotkaniach postanowił, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie tajemniczej rudowłosej awanturniczki i nie dowie się, czego ta kobieta od niego chce.

Audrey nie zamierza mu tego ułatwiać, a tym bardziej dać mu odetchnąć. 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                                                                                      Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (179 ocen)
149
23
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maadzia95

Nie oderwiesz się od lektury

„Pokaż mi, kim jesteś” jest powieścią kompletną, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach, a jej romantyczna strona urzeka. Tutaj każdy dialog ma sens, każda rozmowa wnosi coś nowego, nawet te wzajemne docinki Willa, Zacka i Bena, bo pokazują, jak silna i wartościowa jest ich przyjaźń. Anna Falatyn stworzyła historię, która porywa od pierwszych stron, bawi, ale też porusza poprzez realne ludzkie problemy. To prawdziwy emocjonalny rollercoaster, a przy tym stanowi bezpieczne i komfortowe miejsce, którego nie chce się opuszczać. Historia Willa i Audrey jest wyjątkowa, a ich droga nie należała do łatwych. Naznaczona jest wieloma wybojami, bólem, problemami z zaufaniem, ale nie brakuje w niej promieni słońca. To jedna z tych powieści, która karmi duszę, pozostawiając w sercu i głowie trwały ślad. Ja jestem zachwycona i nie skłamię, gdy stwierdzę, że Anna Falatyn należy do grona najlepszych polskich autorek. Każda jej powieść stanowi dowód fenomenalnego kunsztu i dbałości o detale. Każda ...
140
Grazia54

Nie oderwiesz się od lektury

Każda książka tej autorki jest niezwykła - ta również 👍 Urzekła mnie ta historia i jej bohaterowie. Emocjonująca bardzo i poruszająca bardzo ważne problemy w obecnych czasach. Gorąco polecam 💓
60
pacynkowapanna

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny raz uśmiałam się do łez
50
kasiagrzelczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna!!!!
50
LadyM81

Nie oderwiesz się od lektury

polecam ,świetna książka
50

Popularność




Copyright © 2024

Anna Falatyn

Wydawnictwo NieZwykłe

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Oświęcim 2024

Redakcja:

Anna Strączyńska

Korekta:

Karina Przybylik

Aga Dubicka

Maria Klimek

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

Autor rysunku:

Natalia Piana (natine_czyta)

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8362-512-6

SŁOWEM WSTĘPU

W książce poruszono realny temat kryzysu opioidowego w Stanach Zjednoczonych. Wszelkie informacje przedstawione w prologu oraz w późniejszych rozdziałach są prawdziwe i traktują o faktycznych wydarzeniach. Większość wspomnianych firm również istnieje (lub istniała). Jedyna nieścisłość może wynikać z dopasowania przedziałów czasowych.

Kryzys opioidowy rozpoczął się w Stanach w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy też firma Purdue Pharma wypuściła na rynek środek przeciwbólowy OxyContin, ukrywając jego uzależniający charakter. Koncern dbał o popularność tego środka, zachęcając lekarzy do przepisywania specyfiku. Pacjenci, którzy przestali dostawać OxyContin na receptę, sięgali po oksykodon1 pochodzący z czarnego rynku.

Według danych z 2018 roku jedna trzecia przypadków śmiertelnego przedawkowania leków opioidowych dotyczyła leków przepisanych przez lekarzy.

Koncern Purdue Pharma przyznał się do winy i potwierdził prawdziwość zarzutów kryminalnych wskazujących na udział tej firmy w wywołaniu w USA kryzysu opioidowego.

Po ogłoszeniu przez firmę bankructwa w 2019 roku aktywów Purdue Pharma użyto do stworzenia „przedsiębiorstwa pożytku publicznego”, które nadal sprzedawało lek, ale zajęło się również produkcją specyfików służących walce z kryzysem opioidowym.

W następnych latach zapadały kolejne wyroki wobec innych koncernów. W 2021 na skutek podpisanej ugody firma Johnson & Johnson zapłaciła dwieście sześćdziesiąt trzy miliony dolarów stanowi Nowy Jork. Firma zobowiązała się też do zaprzestania produkcji i dystrybucji leków opioidowych.

Problem zaczął narastać, gdy na czarnym rynku pojawiły się opioidy syntetyczne, w tym fentanyl – narkotyczny środek przeciwbólowy wykorzystywany w anestezjologii. Łatwo dostępny, pięćdziesiąt razy mocniejszy od heroiny i niemal sto razy od morfiny, szybko stał się hitem na ulicach amerykańskich miast.

Problem z fentanylem tkwi w jego sile i łatwości, z jaką można go nadużyć. Już mała dawka wystarczy, by spowodować śmiertelne przedawkowanie. Często jest łączony z heroiną lub kokainą w celu zwiększenia doznań. Wszystko to za sprawą meksykańskich karteli, które masowo zalewają rynek takimi mieszankami.

Obecnie fentanyl rocznie zabija większą liczbę Amerykanów, niż zginęło ich podczas wojen w Wietnamie, Afganistanie i Iraku2.

PROLOG

Nowy Jork

Półtora roku wcześniej

– Godzinę temu wrzuciliśmy info o konferencji. Są godziny szczytu, więc nie powinno dotrzeć zbyt wielu dziennikarzy. Odpowie pan na kilka pytań, uspokoi opinię publiczną, ustosunkuje się do najnowszych informacji. Jeżeli pojawią się niewygodne pytania, może ją pan uciąć, zasłaniając się dobrem firmy. Proszę pamiętać, że konferencja została zwołana z naszej inicjatywy. Mamy się pokazać z jak najlepszej strony i wyprzedzić plotki oraz spekulacje. – Elegancko ubrana kobieta odczytywała informacje z tabletu jak nakręcona. Co jakiś czas kręciła się na skórzanym fotelu na tyłach firmowego samochodu. – Podkreśli pan, że nie mamy z tym nic wspólnego, nie popieramy, nie planujemy. Panie Reed? – Spojrzała na profil mężczyzny rozpartego na siedzeniu obok.

– Zrozumiałem. Zamiatamy wszystko pod dywan, zresztą jak zawsze – skwitował, nie spuszczając wzroku z ekranu telefonu. – Zastanawia mnie tylko, dlaczego na ostrzał wystawiacie znowu mnie. Tak, wiem, wiem. – Uniósł dłoń, jakby chciał powstrzymać kobietę przed otwarciem ust i kolejną beznamiętną wypowiedzią. – Jestem prezesem, poza tym podobno mam tak seksowny głos, że mógłbym zostać lektorem opowiadań erotycznych. Pomyślę o tym, jak zakończę karierę w firmie. Liczycie na to, że z konferencji zrobię orgię?

– Konferencja jest konieczna, w związku z…

– Nie musi być pani taka sztywna. Wiem, co dzieje się na rynku – przerwał jej bezczelnie. – Ugoda Johnson & Johnson dzień przed procesem to jasny sygnał dla społeczeństwa, choć podkreślają, że nie jest ona jednoznaczna z przyznaniem się do winy.

– Musimy dmuchać na zimne – podkreśliła, przesuwając rysikiem po ekranie tabletu. – Zobowiązali się do zaprzestania produkcji leków na bazie opioidów. Zaraz zaczną wymagać tego od innych koncernów.

William skinął głową. Choć na pierwszy rzut oka nie przejawiał zainteresowania konwersacją, a poruszany temat traktował jako mało ważny, ten palący problem od pewnego czasu spędzał mu sen z powiek. Nie zamierzał jednak zdradzać swoich obaw panience z działu public relations. Dziewczyna tak naprawdę nie miała pojęcia, gdzie leży problem i z czym się mierzą.

Koncerny farmaceutyczne od lat uznawano za zło wcielone żerujące na ludziach, za szarlatanów chcących dorobić się kosztem ludzkiego zdrowia, za mafię legalnie wprowadzającą śmierć na ulice miast. Odkąd kryzys opioidowy wrzucił czwarty bieg, każdy koncern stał pod ostrzałem mediów, opinii publicznej i władz stanowych. Okazało się, że przyznanie się do winy firmy uważanej za odpowiedzialną za rozpoczęcie epidemii nie zastopuje tej śmiertelnej machiny. Kryzys pogłębiał się z każdym miesiącem, a Purdue Pharma wniosła o bankructwo i usunęła się w cień, zostawiając po sobie spuściznę uzależnionych. Nie ulegało wątpliwości, że lek państwa Sacklerów działał doskonale, uśmierzając nawet największy ból, niemniej w blasku fleszy zapomniano wspomnieć o jego uzależniających właściwościach.

Ugoda między rządem federalnym USA a przedstawicielami koncernu na tym etapie stała się wyłącznie medialnym zapychaczem i jałową obietnicą poprawy.

Każdy podmiot wytwarzający leki opioidowe został wzięty pod lupę, a władze szukały kolejnych winnych, by wystawić ich na lincz opinii publicznej.

– Jesteśmy na miejscu – zauważyła kobieta, zerkając przez przyciemniane szyby limuzyny. – Mogliśmy wybrać inny samochód, ten za bardzo rzuca się w oczy – podsumowała. – Emanuje zbytnim bogactwem.

William z trudem powstrzymał się przed przewróceniem oczami. Nie był w nastroju do prowadzenia czczych dyskusji na temat zasobności swojego portfela, zamiłowania do pieniędzy czy czerpania zysków z krzywdy innych. Zarabiali kasę, produkując i sprzedając leki oraz szczepionki. Nie było w tym nic zdrożnego ani nieodpowiedniego, choć wielu ludzi oczekiwało, by sponsorowali leczenie całemu globowi i rozdawali leki w zamian za promienny uśmiech.

Reed stwierdził, że musi przemyśleć reorganizację działu PR. Nie pamiętał nawet imienia towarzyszącej mu kobiety. Przedstawiła się podczas pierwszego spotkania w siedzibie firmy w Nowym Jorku, lecz Will nie miał głowy do imion, zwłaszcza kobiecych. Ulatywały szybciej niż kolejne twarze. Była tylko numerkiem w jego życiu. Numer jeden, numer dwa, numer trzy – zależnie od kolejności, w jakiej kobiety pojawiały się danego dnia na jego drodze. Panna od PR dziś była tylko numerkiem trzy.

– Dobrze, następnym razem przyjadę rowerem albo hulajnogą – zakpił. – Przypomnę tylko, że to samochód firmowy i to firma kazała mi wsadzić w niego dupsko. – Z impetem otworzył drzwi, po czym wysiadł.

Kobieta chrząknęła ostentacyjnie, jakby została urażona uwagą, jednak nie ośmieliła się skomentować. Po chwili również wysiadła i posłusznie podążyła za prezesem.

– Mało dziennikarzy? Korki? Nie zdążą? – William z niechęcią rozejrzał się po tłumie ulokowanym przy wejściu do jednej z sal konferencyjnych. – Coś wam chyba nie wyszło. – Skierował uwagę do kobiety, obserwując, jak zebrani wlewają się do pomieszczenia.

Numer trzy jeszcze przez moment przyglądała się tej niepokojącej scenie, po czym nerwowymi ruchami zaczęła wyciągać z torebki telefon. Gdy tylko go zlokalizowała, wybrała numer, oddalając się na kilka kroków.

– Transmisja ma iść na żywo – oznajmiła rozedrganym głosem tak cicho, że William odniósł wrażenie, że obok jego ramienia brzęczy nieznośna mucha.

– Brawo. – Rozciągnął wargi w złowieszczym uśmiechu. – Doskonała organizacja. – Pokiwał głową, starając się normować oddech przez nos. Tak naprawdę nie był wściekły, a raczej rozbawiony sytuacją. – Zwalniam panią – wygłosił beznamiętnie.

– Słucham? – Otworzyła usta, wydając z siebie cichy jęk zaskoczenia.

– Czego pani nie zrozumiała? – Poprawił wystające spod rękawów granatowej marynarki mankiety białej koszuli, po czym sprawdził zapięcie srebrnego zegarka. – Zwalniam panią, a przy okazji cały pani zespół. Życzę miłego dnia, mój z pewnością taki nie będzie.

– Ale… ale dlaczego? – wydukała.

– Zastanówmy się dlaczego. – Will przystanął, w zamyśleniu podrapał się po dwudniowym zaroście, a następnie pytająco rozejrzał się po ścianach. – Bo nie podoba mi się pani bluzka? – Z kpiną wskazał palcem na jej strój.

– Mogę to jeszcze odwołać! – pisnęła.

– Serio? Chce mnie pani tak skompromitować? Poradzę sobie, to nie mój pierwszy raz w piekle. A teraz proszę wybaczyć, muszę posprzątać ten bałagan, bo dział, który ma dbać o wizerunek firmy, najwyraźniej zaspał dzisiaj do pracy. – Bez zastanowienia ruszył w stronę sali.

Prężnym krokiem minął dziennikarzy, kierując się do stołu usytuowanego przy przestronnych oknach.

– Przepraszam, że musieliście czekać – zagadnął, siląc się na przyjacielski ton, ale jego postawa emanowała arogancją i wyższością.

– Skąd nagła potrzeba zwołania konferencji? – zapytał jeden z reporterów, wystawiając mikrofon w kierunku Reeda.

– Nagła? – Will posłał mu zdawkowy uśmiech. – Nie określiłbym tego w ten sposób, ale bezapelacyjnie potrzebna, wnioskując po państwa frekwencji. Chyba mają państwo sporo pytań. – Splótł przed sobą dłonie, przybierając profesjonalną, choć w pewnym stopniu wyluzowaną pozę. – Zanim je zadacie, chciałbym odnieść się do…

– W zeszłym roku pańska firma uplasowała się na siódmym miejscu rankingu najlepiej zarabiających koncernów farmaceutycznych na świecie. – Nadęty kobiecy głos wytrącił go z uderzenia.

William rozejrzał się w poszukiwaniu autorki komentarza. Wyraźnie zaciekawieni dziennikarze również próbowali ją zlokalizować.

– Możliwe – odpowiedział. – Skoro tak oszacowano – westchnął, poprawiając poły marynarki i strzepując coś z ramienia – A jakie jest pytanie, bo chyba się zgubiłem? – Posłał w tłum rozbrajający uśmiech.

– Nie zna pan danych?

– Raczej nie rozumiem, w jakim celu przywołujemy te dane. – Zmrużył oczy, gdy natrafił na bezczelne spojrzenie rudowłosej dziewczyny, która wysunęła się do przodu.

– To awans o cztery pozycje w ciągu ostatnich trzech lat, całkiem sporo – ciągnęła, nie zwracając uwagi na innych zebranych.

– Dzięki lekom przeciwpadaczkowym i onkologicznym oraz po części szczepionkom w związku z epidemią koronawirusa. – Reed poczuł się wywołany do odpowiedzi.

– W takim razie otwarcie przyznaje się pan do zarabiania na lekach onkologicznych oraz szczepionkach, które miały zastopować pandemię i ratować ludzkie życie w obliczu tragedii. – Podparła biodra pięściami i nieznacznie przekrzywiła głowę, jakby czekała, aż mężczyzna wyłoży się na którymś z pytań, dzięki czemu będzie mogła wytknąć mu brak człowieczeństwa.

Ja pierdolę, następna wariatka, jęknął w duchu.

– To pytanie proszę skierować do przedstawicielstwa Pfizera, który wiedzie prym w zarabianiu na szczepionkach. – Odbił piłeczkę, pozwalając sobie na uszczypliwość wobec konkurenta.

Williama bardziej niż reakcja publiczności na jego odpowiedzi interesowało to, kim jest ta bezczelna kobieta. Zwrócił na nią uwagę nie tylko ze względu na oskarżycielski ton głosu czy zaciętość bijącą z jej twarzy, ale też z powodu ubioru, który wydawał mu się osobliwy. Miała na sobie luźne dżinsy oraz T-shirt z nadrukiem słonecznika. Kwiat był większy od jej głowy, co w połączeniu z rudawymi włosami dziewczyny stanowiło zabawną mieszankę.

Co to, kurwa, ma być? Chodząca reklama oleju słonecznikowego?

– A jak odniesie się pan do tego, że powoli staje się pan twarzą kryzysu opioidowego? – zaatakowała z przyklejonym do ust uśmieszkiem pogardy.

A pani twarzą oleju?

– Szanowna pani – przełknął ślinę, podejmując kolejną próbę utrzymania kontroli nad ciałem – proszę przypomnieć, jakie media pani reprezentuje.

– Nie odpowiedział pan na pytanie – zauważyła wyniosłym głosem.

– Chciałbym poznać pani nazwisko i dowiedzieć się, jaką gazetę albo telewizję pani reprezentuje. – Uśmiechnął się zachęcająco, choć aż gotował się z nerwów.

Wystarczyło, że spojrzał na zacięcie w oczach pani Słoneczko, a dostawał białej gorączki. Nie przypominał sobie, by poznał kogoś, kto wzbudzałby w nim agresję samym wyrazem twarzy; kogoś, kto patrzyłby na niego z niekrytą wyższością, a może nawet pogardą i nienawiścią. Może tylko jego eks. William na samo wspomnienie poczuł nieprzyjemne mrowienie w karku. Musiał parę razy nim poruszyć, by zniwelować drażniące doznanie.

– Dobrze, jak pan sobie życzy, panie Reed. – Przesadnie zaakcentowała jego nazwisko. – Nazywam się Violet „Chuj ci do tego” i reprezentuję gazetę „Nie interesuj się”.

William zgrzytnął zębami, a jego nozdrza zafalowały przez gwałtowne wciągnięcie powietrza. Wśród dziennikarzy zapanowało poruszenie. Niektórzy kręcili głowami z politowaniem, inni ledwie dusili w sobie śmiech, ale ich zainteresowanie skupiło się na Violet. William przestał być nęcącym kąskiem.

– A więc… – przeciągnął, dając sobie kilka sekund na opanowanie – pani Violet Chuj…

W sali wybuchła salwa śmiechu.

– …ci do tego – dokończył, puszczając do niej oczko, przez co policzki kobiety przybrały odcień jej włosów.

Najwyraźniej nie spodziewała się, że William podejmie rzuconą rękawicę, nie bacząc na zebranych czy transmisję na żywo.

– Kryzys opioidowy trwa od… – kontynuował narzucony temat.

– Od lat dziewięćdziesiątych – weszła mu w zdanie, usiłując w miarę szybko pozbierać się po ciosie.

Will przymknął powieki i sięgnął palcami do wiązania krawata. Zamierzał go poluzować, lecz w ostatniej chwili zrezygnował i zamiast tego przeciągnął dłonią po policzku.

Wstanę do ciebie, dziecko, i zleję ci tyłek, jak się nie zamkniesz, a potem wepchnę ci ten słonecznik razem z łodygą do…

– Jeżeli chciałaby pani zająć moje miejsce, to zapraszam. – Ruchem ręki wskazał miejsce obok, a w jego głosie rozbrzmiały przyjemnie niskie wibracje. – Jak państwo wiedzą, firma Purdue Pharma ukrywała uzależniający potencjał swojego leku przeciwbólowego oraz, co gorsza, opiniowała przepisywanie go pacjentom. To nie podlega dyskusji. Nie podlega również dyskusji, że lek działa doskonale i uśmierza nawet największy ból. Niestety parę spraw wymknęło się spod kontroli. Nie będę wyjaśniał genezy, gdyż jest nam wszystkim doskonale znana. Po Purdue Pharma oskarżano kolejne koncerny, włączając w to firmę, którą reprezentuję. Jak wiemy, jutro miał rozpocząć się proces J&J, jednak firma podpisała ugodę. Opioidowe środki przeciwbólowe były dostępne na rynku od bardzo, bardzo, bardzo dawna. To nie wina koncernów ani tym bardziej ich prezesów – wskazał na siebie palcem – że ludzie w pewnym sensie nie znają umiaru, szukają większych wrażeń, czy nie potrafią zadowolić się jedną tabletką. Potrzeba stłumienia bólu stała się tak silna, że niektórzy nie potrafili jej przezwyciężyć. – Tłumaczył powoli i cierpliwie, jakby rozmawiał z małymi dziećmi. – Opioidy na receptę nie są jedynymi lekami powodującymi uzależnienie. Gdy w późniejszych fazach leczenia lekarze odstawiali pacjentom opioidy, ci i tak szukali czegoś mocniejszego. A dlaczego? Bo chcieli szybciej, sprawniej, mocniej, na dłużej. Ból zaczął rodzić się w ich głowach, a nie w ciele. Z tego względu szukali zamienników. Tak odkryli na nowo działanie fentanylu i masowo wyprowadzili go na ulice – zakończył, z nadzieją, że ta padlina na chwilę zaspokoi hieny.

– Pana firma produkuje leki na bazie fentanylu. – Violet znów rzuciła hasłem. Nie zadawała pytań, po prostu informowała Williama o stanie faktycznym, a on miał odnosić się do jej spostrzeżeń.

Reed zastanawiał się jedynie, co ta dziewczyna próbuje osiągnąć. Jeżeli przyszła tu, by wyprowadzić go z równowagi, z pewnością była na dobrej drodze. Najbardziej obawiał się tego, że trafił na nawiedzoną aktywistkę, która przyklei się do posadzki, albo – nie daj Boże – do niego samego, przez co będzie musiał spędzić z nią resztę dnia. Mimowolnie wyobraził sobie, jak Violet wisi przyklejona do jego torsu niczym miś koala, a on próbuje ją od siebie oderwać, błagając o kroplę rozpuszczalnika.

Przetarł twarz, starając się odgonić od siebie tę tragiczną wizję, ponieważ stawała się coraz bardziej realna.

– Potwierdzam. – Dla wzmocnienia efektu kiwnął głową. – To leki przeznaczone do zastosowania szpitalnego oraz w leczeniu największego bólu w przypadku chorób nowotworowych – wyjaśnił najspokojniej, jak potrafił. – To nie są zamienniki witaminy C, które można łykać rano do kawy. Pojawiło się zapotrzebowanie, więc czarny rynek odpowiedział. To nie wina lekarzy i koncernów, że przez Meksyk zalała nas fala fentanylu i jego przeróżnych modyfikacji.

– Uważa pan, że prezydent Biden tylko podsycił kryzys, otwierając granicę? – wtrącił przedstawiciel jednej ze stacji telewizyjnych.

Reed wyczuł Republikanów.

– Proszę nie mieszać mnie w kwestie polityczne – zastrzegł. – Zamknięcie granicy za Trumpa w żaden sposób nie przyczyniło się do ograniczenia skali tej klęski.

– Jest pan lekarzem. – Słoneczko ponownie przypuściła atak.

– Byłem – podkreślił, nie rozumiejąc, do czego miała prowadzić ta dyskusja.

– I nagle przestał pan nim być? – zauważyła zgryźliwie. – Szybko przeszedł pan od ratowania życia do zabijania – oskarżyła. Zdawała sobie sprawę, że zbliża się do granicy cierpliwości Willa. Nawet mimo dzielącej ich odległości widziała skurcze mięśni na jego zaciśniętych szczękach.

– Chce pani, bym odniósł się do stosowania tych leków jako lekarz, a nie jako bezduszny prezes koncernu?

Przedłużające się milczenie potwierdziło jego domysły. Dziennikarze również podchwycili temat i w napięciu oczekiwali na reakcję mężczyzny.

– Jeżeli ktoś łyka leki przeciwbólowe jak cukierki… – zaczął, ale wnet zrozumiał, jak pretensjonalny wydźwięk może mieć jego wypowiedź. – Proszę pamiętać, że leczenie bólu w przypadku chorób onkologicznych jest podstawą egzystowania tych ludzi, nie odbierajmy im chwilowej ulgi, bo niektórzy nie potrafią obyć się bez wspomagaczy – zmienił front. – Zażywanie leków opioidowych w kontrolowanych warunkach, w odpowiednich dawkach, pod nadzorem lekarza, według jego wytycznych – wymieniał, akcentując każdy wyraz – nie zagraża życiu. Moja firma nie ukrywa uzależniającego potencjału tych leków. Tak samo można uzależnić się od leków dopingujących, nasennych lub choćby od napojów energetycznych.

– Sugeruje pan, że pacjenci są sami sobie winni? Porównuje pan opioidy do energetyków?! – grzmiała Violet. – I sprowadza pan prawie pół miliona do zaimka „niektórzy”?

– Pacjenci są świadomi tego, po co sięgają – nacisnął z nieprzyjemnym warknięciem. – Dostają zalecenia odnośnie do stosowania. Lekarze, ani tym bardziej firmy farmaceutyczne, nie są w stanie kontrolować, czy dana jednostka przestrzega tych zaleceń, czy nie sięgnie po środki z czarnego rynku. Czego oczekujecie ode mnie i od mojej firmy? Tego, że będę kontrolował każdego, czy przypadkiem nie nażre się dziwnych specyfików? Mam do nich jeździć w niedzielne popołudnia i sprawdzać samopoczucie? – Will stracił resztki samokontroli.

– Dlaczego, zamiast szkodzić, nie zaczniecie pomagać? Dlaczego w obliczu pandemii odmówiliście wysłania leków do najuboższych krajów?

Tak, aktywistka. Nie ma innej opcji. Świetnie. Zaraz się przyklei albo przypnie do mnie kajdankami.

– Myślę, że w tym momencie zakończymy. Zostawię państwa, a wy możecie się zastanowić, czego tak naprawdę od nas chcecie. Mamy dwie sprzeczne teorie: pani Violet chce zaprzestania produkcji leków i jednocześnie wysyłania ich do najuboższych krajów. W takim razie proszę się zdecydować, czy zabijamy, czy pomagamy. Jak już znajdziecie odpowiedź na to pytanie, będę do państwa dyspozycji.

– A pan może w końcu pokaże, kim tak naprawdę jest, i że zależy mu tylko na kasie. Ludzie nie mają znaczenia, liczą się tylko cyferki! – Violet nie ustawała w bezczelnej szarży na Williama.

Zabierzcie tę wariatkę.

– Jedyne, co mogę pani pokazać, to drzwi. Uważam, że zakończymy tę bezsensowną dysputę. – Wstał, po czym zapiął guzik marynarki, sygnalizując, że nie ma więcej do powiedzenia. – Myślę, że jeżeli państwo – zwrócił się do dziennikarzy – macie jeszcze wątpliwości, możecie zostać i porozmawiać z panią Violet. Pani jest doskonale zorientowana w kwestii działania koncernów, wie, co powinny robić, a czego nie.

Zanim zdążył dokończyć zdanie, wspomniana kobieta odwróciła się i wybiegła z sali.

– No właśnie – burknął pod nosem. – Pani już pokazała, kim jest. Zwyczajnym tchórzem, który umie tylko pyskować.

Teraz to nie miało już znaczenia. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. W swojej karierze wielokrotnie spotykał się z tego typu „krzykaczami”. Dużo szumu o nic. Przerost formy nad treścią.

William marzył już tylko o tym, by dostać się do samochodu i znaleźć się jak najdalej stąd. Niestety gdy tylko przekroczył próg hotelu, w którym odbywała się konferencja, natknął się na rozwrzeszczany tłum aktywistów. Skandowali niezrozumiałe hasła, wymachiwali transparentami.

Przez dobrą minutę przyglądał się tej scenie z obrzydzeniem. Miał wrażenie, że znalazł się w cyrku, a bardzo nie lubił klaunów. Klaunów, którzy nie wiedzieli, o co walczą. Wystarczyło im wykrzykiwanie niezrozumiałych treści.

– Panie Reed, tędy. – Obok niego pojawił się ochroniarz. – Zaparkowaliśmy po drugiej stronie. Proszę ze mną.

Will skinął głową.

– Sam jesteś tchórzem, Reed! Tchórzem, dla którego liczy się tylko kasa! Nie zabierzesz jej do grobu! Masz na rękach krew tych ludzi!

Mężczyzna odwrócił się w stronę, skąd dobiegł znajomy głos. Kilka stóp od niego stała kobieta, której twarz w połowie zasłaniała czarna przepaska. Williamowi wystarczył jednak rysunek słonecznika na koszulce.

W pewnej chwili Violet zamachnęła się, a zaraz po tym coś uderzyło go w pierś.

Spojrzał w dół na swoją marynarkę.

– Co, do cholery? – fuknął, otwierając szerzej oczy.

Po granatowym materiale spływało żółtko.

– Rzuciłaś we mnie jajkiem?! – huknął. Zanim zdążył otrząsnąć się z szoku, kolejny jajeczny pocisk uderzył go w nogę, i jeszcze jeden w ramię. – Ta wariatka obrzuciła mnie jajkami! – wrzeszczał, nie kontrolując wzburzenia, ale jego krzyki zagłuszał skandujący tłum. – Znajdę cię! – Wymierzył w nią palec. – Znajdę cię! – powtórzył, próbując zetrzeć jajko dłonią, lecz to przyniosło odwrotny efekt, ponieważ tylko je rozmazał.

Violet wystawiła do niego środkowy palec, po czym zniknęła, przeciskając się przez tłum.

– Kurwa! – Chaotycznymi ruchami zaczął ściągać marynarkę, a gdy udało mu się uporać z materiałem, rzucił ją na ziemię. – Co za dzikuska!

– Panie Reed, idziemy. – Ochroniarz pociągnął go za ramię. – Proszę nie rozbierać się na ulicy.

Will nie zakodował momentu, kiedy został wepchnięty do samochodu.

– Gdzie jest, kurwa, ta babka od kontaktów z ludźmi?! Czemu jej nie ma, jak mam ochotę kogoś zabić?! Ja pierdolę, przecież ją zwolniłem. – Przyłożył dłoń do czoła, ze zgrozą uświadamiając sobie, że wysmarował się resztką jajka. – Przecież w tym upale to zaraz zacznie śmierdzieć!

Zaraz się rozpłaczę…

I umrę…

Oddychaj, William… Oddychaj… Masz trzydzieści osiem lat, jakaś gówniara z fermy drobiu nie doprowadzi cię do obłędu.

Jak na złość odezwał się jego telefon, sygnalizując nadejście wiadomości.

Ben: Tak sobie podziwiałem konferencję prasową mojego przyjaciela i nagle… aż żałuję, że nie mam popcornu.

William z przerażeniem spojrzał na ekran, uświadamiając sobie, że stacje telewizyjne musiały nagrać tę chorą akcję.

Will: …

Ben: No co? Świetny live, Williamie XD

Will: Serio? Serio użyłeś „XD”?

Ben: W tej sytuacji nie da się użyć czegoś innego.

Zack: :)

Will: Ooo, pojawił się pan prezes ze swoim uśmiechem nienawiści. To już wolę XD. Wyprowadź psa, Nielsen. Nie wtrącaj się, jak dorośli rozmawiają.

Zack: Śmiesznie wyglądałeś, ciskając tą marynarką o ziemię.

Will: To nie jest śmieszne, ta kretynka zaatakowała mnie salmonellą.

Ben: Jaka kretynka?

Will: Ta od reklamy oleju słonecznikowego.

Zack: Zwariował.

Ben: Definitywnie. Chociaż świeże były te jajka, czy obrzucili cię zbukami?

Will: Pierdolcie się.

W nerwach odrzucił telefon na siedzenie limuzyny, przywołując w myślach obraz tej paskudnej aktywistki. Po dzisiejszym dniu zapamięta ją na zawsze. To już nie był numer jeden, dwa czy nawet dziesięć. To była Violet „Chuj ci do tego”, która od dziś zyskała miano Violet „Jestem martwa”.

– Znajdę cię – wyrzucił z siebie groźbę.

– Dokąd jedziemy, szefie? – zagadnął kierowca.

Na fermę drobiu, kurwa.

– Do hotelu! Muszę zmyć z siebie to gówno i spalić ciuchy. Nienawidzę tego pieprzonego Nowego Jorku. – Uderzył pięścią o siedzenie. – Nienawidzę!

ROZDZIAŁ 1

Nowy Jork

Szpital Lenox Hill

Pół roku wcześniej

– Audrey! Audrey! Patrz, mam nową kroplówkę. – Chłopiec na widok rudowłosej lekarki podniósł się energicznie na łóżku. – Zobacz. – Wskazał na cienką rurkę biegnącą od jego nadgarstka.

Lekarka uśmiechnęła się, ale jej uśmiech wywołały emocje rysujące się na twarzy dziecka, a nie sprzęt medyczny.

Audrey weszła do sali, po czym skinęła Betty – matce chłopca – na powitanie.

– No i jak się ma mój ulubiony pacjent? – Zerknęła na wyniki badań.

– Tobiemu, który leży w sali obok, też mówiłaś, że jest twoim ulubionym pacjentem. – Chłopiec nadął policzki. – Mówił mi. Wszystko się wydało, Audrey. – Obrażony skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.

– Bo każdy z was jest moim ulubieńcem. – Oparła dłonie o poręcz szpitalnego łóżka. – Jak się czujesz? – zagadnęła.

– Świetnie, ale trochę mi się nudzi. Zostaniesz ze mną?

– Nie mogę, wpadłam na chwilę, żeby zobaczyć, czy nie zamęczasz mamy. – Puściła oczko matce.

– Ale Audrey… – marudził.

– Jak będę miała przerwę, natychmiast do ciebie przyjdę – obiecała, obdarzając go ciepłym uśmiechem.

– Słowo? – Zmrużył oczy.

– Słowo. – Przyłożyła pięść do serca. – Trzymaj się, twardzielu.

– Pani doktor. – Betty gwałtownie wstała z miejsca. – Możemy chwilę porozmawiać?

– Jasne. – Audrey porozumiewawczo spojrzała na korytarz, na co kobieta przytaknęła ruchem głowy.

– Coś się dzieje, Betty? – zaczęła, gdy znalazły się na zewnątrz.

– Chciałabym podziękować za to, co pani dla nas robi, ale tak dłużej być nie może – zastrzegła matka, niepokojąco drżąc.

Audrey zmarszczyła czoło w zamyśleniu.

– Nie możemy tu zostać. To trwa za długo, poza tym te wszystkie badania, testy, leki… – Betty rozejrzała się po korytarzu, by ocenić, czy nikt nie przysłuchuje się ich rozmowie. – Nasze ubezpieczenie tego nie obejmuje, będziemy musieli zapłacić – wyszeptała.

– Rozmawiałyśmy na ten temat, nie przejmuj się tym – uspokoiła ją Audrey, a w jej głosie wybrzmiewały ciepłe nuty. Starała się być spokojna i zarazem przekonująca.

– Jak mam się nie przejmować? – Kobieta pochyliła się w stronę lekarki. – Po wyjściu stąd nie wypłacimy się przez najbliższe lata. – Przez jej twarz przemknął grymas cierpienia.

– Timmy ma poważne problemy z układem odpornościowym. Nie możemy tego zbagatelizować. Te badania i leki są niezbędne.

– Wiem, wiem. – W rezygnacji przyłożyła pięść do skroni. – Proszę nie pomyśleć, że jestem wyrodną matką, ale nas na to nie stać…

– Wszystko jest załatwione, niczym się nie przejmuj. – Audrey ułożyła dłonie na barkach matki chłopca. Ten przyjacielski gest miał zniwelować jej stres. – Po prostu bądź przy synu. Szpital ma potrzebną dokumentację. Gdyby ktoś o coś pytał, skieruj go do mnie. Ty jesteś przestraszoną matką. – Pokrzepiająco ścisnęła jej ramiona, na co Betty zwiesiła głowę i głośno wypuściła powietrze. – Muszę już wracać na swój oddział. Wpadnę do was jutro.

Audrey wiedziała, że rachunek za pobyt w szpitalu i leczenie kilkunastokrotnie przekroczy możliwości finansowe tej rodziny, lecz zanim szpital obciąży ich kosztami, ona zdąży coś wymyślić. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Czasami wystarczyło podać błędny numer polisy, aby trochę przystopować proces, czasami wpisywała inne dane ubezpieczonego. Niekiedy podpinała leczonych pod polisy nadętych ważniaków objętych opieką prywatną. Zdarzało się jej również przez przypadek zgubić dokumentację albo dane pacjentów, przez co stawali się pustymi plamami w polach „wydatki”. W ciągu ośmiu miesięcy rezydentury w nowojorskim szpitalu zrobiła dużo, by najbardziej potrzebującym udzielić godnej pomocy medycznej, zamiast doraźnego pomiaru ciśnienia i wypisania recepty na środki przeciwbólowe.

Betty i jej syn byli ubezpieczeni, ale ich polisa nie pokrywała kosztów większości badań przeprowadzanych dla dobra chłopca. To była zmora systemu ubezpieczeniowego w USA – masz ubezpieczenie, płacisz za nie bajońskie sumy, a jak przyjdzie co do czego, musisz dopłacić, bo zamiast objętego polisą prostego złamania kości masz złamanie z przemieszczeniem.

Audrey nigdy nie zgadzała się z taką polityką. Buntowała się przeciw systemowi, przeciw traktowaniu zdrowia ludzkiego jako cyferek w sprawozdaniu, jako tabelek do wypełnienia przy końcowym rozliczeniu.

Czy dziewczyna marzyła o byciu lekarzem? Kategorycznie nie. Wybrała ten wymagający zawód, ponieważ tak trzeba było – tego wymagało od niej środowisko, lecz przede wszystkim chciała spełnić oczekiwania rodziny. Każdy jej członek miał większe lub mniejsze powiązania z ochroną zdrowia.

Z upływem lat coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że w świecie lekarskim nie do końca chodziło o zdrowie i życie pacjentów. To świat nastawiony na kasę, blichtr, splendor i tytuły naukowe, które wyparły zaangażowanie, bezinteresowność i czysty altruizm.

Audrey nie oczekiwała, że każdy lekarz, który kształcił się latami, wydając horrendalne kwoty na edukację, zrezygnuje z wynagrodzenia i zajmie się wolontariatem. Niemniej postawa niektórych z nich oraz nastawienie systemu zdrowia już dawno przekroczyły granice przyzwoitości.

Kobieta uznała, że jeśli może coś zdziałać, będzie to robić, nawet gdyby jej działania gryzły się z literą prawa czy przyjętymi normami. Miała szczęście, że pod skrzydła rezydentów, czyli raczkujących lekarzy, najczęściej trafiali pacjenci określani przez bezduszny system jako service. Byli to pacjenci bez stałego lekarza lub pochodzący z innego stanu. Grupą typu private zajmowali się lekarze po rezydenturze mający pełnię praw do pracy w danym szpitalu. To tak jakby państwo dawało możliwość eksperymentowania nowicjuszom na „mniej ważnych” chorych.

Evans wygładziła włosy, zaczerpnęła powietrza, po czym wsunęła dłonie w kieszenie fartucha lekarskiego i ruszyła korytarzem. Musiała wracać na swój oddział. Co prawda miała jeszcze kilkanaście minut przerwy, a pager milczał, lecz nie chciała nadużywać cierpliwości współpracowników podczas swojego pierwszego roku. W ramach rezydentury powszechne były rotacje między zwykłym oddziałem szpitalnym a oddziałami intensywnej opieki medycznej. Tym razem Audrey przypadł w udziale oddział intensywnej opieki kardiologicznej.

Pokonując kolejne jardy korytarza, natknęła się na człowieka, o którego istnieniu wolałaby zapomnieć. Niestety pracowali oddział w oddział, co szansę na uniknięcie spotkań czyniło minimalną.

– Audrey. – Mężczyzna uśmiechnął się zaczepnie na jej widok. – Świetnie, że cię widzę. Pozwól do mojego gabinetu. – Minął ją, dając do zrozumienia, że jego polecenie jest niepodważalne.

– Robert, nie mam czasu na pogaduszki – rzuciła do jego pleców, ale nie zareagował.

Lekarce nie pozostało nic innego niż spełnić żądanie.

Zaciskając wargi, posłusznie weszła do gabinetu, zamknęła za sobą drzwi i oparła plecy o ścianę. Z tej bezpiecznej odległości obserwowała, jak doktor podchodzi do biurka i zajmuje miejsce w wygodnym skórzanym fotelu.

Robert Spencer był kardiochirurgiem. Bardzo zdolnym kardiochirurgiem. Wiele osób uważało, że wręcz genialnym. Kardiochirurgiem z akademickim tytułem naukowym. Bardzo poważanym, statecznym człowiekiem. Na dodatek był znajomym ojca Audrey. Nie umniejszając jego osiągnięciom, dorobkowi oraz aspiracjom, był przy tym wszystkim tylko dupkiem. Gigantycznym dupkiem z równie gigantycznym ego.

– Dawno cię nie widziałem. Unikasz mnie – zagadnął żartobliwie.

Audrey milczała. Westchnęła zaledwie na tyle głośno, by Robert mógł wyczuć jej znużenie, a następnie skrzyżowała ramiona na piersi.

– Przenosisz się. – Rozparł się w fotelu, nie spuszczając z lekarki oceniającego spojrzenia.

– Staram się to zrobić – odpowiedziała wymijająco.

– Do Chicago – dodał.

– Do Chicago – potwierdziła.

– Ciekawe – mruknął, pocierając dłonią gładko ogoloną skórę policzków.

– Co w tym takiego ciekawego? – Wywróciła oczami.

– Chyba nic. – Leniwie podniósł się z miejsca. – Poza tym, że podrobiłaś mój podpis pod pismem poręczającym. – Uśmiechnął się z politowaniem. – I chyba trochę podkoloryzowałaś swoją krótką karierę.

Audrey poczuła zalewające ją gorąco. Dobrze, że znajdowała się w gabinecie kardiochirurga, bo jej serce za moment mogło wyskoczyć z piersi.

– Nie masz mi nic na ten temat do powiedzenia? – Przeszywał ją wzrokiem, którego za wszelką cenę starała się unikać.

Wpadła. Za szybko. Nie tak miało być. Co z tego, że chicagowski szpital zgodził się na przeniesienie. Robert w kilka minut mógł zniweczyć jej misterny plan i ją pogrążyć. Faktycznie miała marne szanse na przeniesienie, jednak referencje od takiej szychy jak Spencer otworzyły jej drogę. Od lipca miała wznowić rezydenturę w nowym miejscu. Z dala od nowojorskich demonów.

– Przeniesienie do innego miasta, a tym bardziej stanu po pierwszym roku rezydentury jest prawie niewykonalne, ale postanowiłaś wybrać przyjemniejszą ścieżkę. – Splótł ręce z tyłu pleców i zbliżył się do niej powolnym krokiem, jakby szykował się do ataku. – Zastanawiasz się, skąd wiem? Moja mała Audrey? – Stanął przed lekarką, nie zważając na zachowanie dystansu czy zapewnienie kobiecie komfortu.

– Nie mam pojęcia – bąknęła, coraz ciężej oddychając.

– Mam tam wielu znajomych – chełpił się.

– Tak jak mój ojciec – skontrowała. – Mogłam zwrócić się do ojca.

– Obydwoje dobrze wiemy, że nigdy byś tego nie zrobiła. – Uniósł rękę do twarzy Audrey i przejechał palcem po linii jej szczęki.

Kobieta wyłącznie się wzdrygnęła, pozwalając mu na ten dotyk.

– Dlaczego jesteś taka oschła? – zdziwił się, ponownie zmniejszając dystans.

Czuła zapach jego perfum, nieprzyjemny dotyk materiału jego ubrań. Zacisnęła powieki, co miało spowodować, że Robert zniknie, a ją przestaną atakować te drażniące obrazy.

– Kiedyś taka nie byłaś – przypomniał.

– „Kiedyś” to kluczowe słowo, Robercie – wycedziła przez zęby. – Odsuń się, bo kopnę cię w jaja i nawet najlepszy chirurg cię nie poskłada.

Robert parsknął, jakby jej buntowniczość i cięty język go bawiły. W rzeczywistości był to kpiący śmiech wyższości.

Na szczęście właśnie w tym momencie zabrzęczał pager kobiety, dając jej wymówkę do opuszczenia gabinetu Spencera.

– Dee. – Robert zatrzymał ją, gdy miała nacisnąć na klamkę.

Na dźwięk zdrobnienia używanego tylko przez ojca i najbliższą rodzinę dziewczyna mimowolnie wydała jęk niezadowolenia.

– O twoich przekrętach z ubezpieczeniami też wiem. Nie myśl sobie, że ujdzie ci to na sucho.

– Skoro wiesz, dlaczego nic z tym nie zrobisz? – Odwróciła się, posyłając mu wyzywające spojrzenie.

Nie otrzymała odpowiedzi, ale wiedziała, co Robert ma na myśli. Odczytała to z wyrazu jego twarzy. Znowu zamierzał grać z nią w swoje popaprane gierki.

Musiała jak najszybciej wydostać się z tego szpitala i z Nowego Jorku.

ROZDZIAŁ 2

Szpital Lenox Hill

W tym samym czasie

– Josh. – Na korytarzu rozbrzmiał donośny męski głos.

Zaczepiony mężczyzna odwrócił się przez ramię. Na widok znajomej gęby Williama Reeda niemal klasnął w dłonie.

– Co cię sprowadza, brachu? – Podekscytowany uderzył starego kumpla w bark. – To już czas na rutynowe badania? Zmierzyć ci ciśnienie?

– Bogu dzięki, że tylko ciśnienie. Obawiałem się, że zaproponujesz mi lewatywę. – Will prześmiewczo otarł pot z czoła i poprawił ukryty pod ciemnym swetrem kołnierzyk koszuli. – Nie wiem, czy chciałbym w ten sposób stracić dziewictwo. Zapewne w tych obszarach nie chciałbym go nigdy tracić.

– Zaczynamy spotkanie od pogadanki o twoim tyłku? – Josh odchylił głowę i zaniósł się śmiechem, zwracając na siebie uwagę ludzi na korytarzu.

– Możemy pogadać o innych partiach ciała, jeśli masz ochotę, ale nie podejrzewałem cię o tak spaczone zainteresowanie moją osobą. – Will czujnie zmrużył oczy. – A tak serio, miałem tu kilka spraw do załatwienia. Stwierdziłem, że sprawdzę, jak sobie radzisz na starych śmieciach.

– Jak sobie radzę – powtórzył Josh. – Bez ciebie marnie. Mam wrażenie, że mnie unikasz – zarzucił z udawaną pretensją.

– Dobrze wiesz, że wpadam do Nowego Jorku tylko wtedy, gdy muszę, a jak już tu jestem, to najczęściej siedzę na irytujących spotkaniach i posyłam uśmiechy zjebom z branży.

– Już widzę, jak posyłasz im te uśmiechy – odparował. – Mówią, że jesteś gburowaty, bezwzględny i nie cofniesz się przed niczym, a jak już się cofasz, to wracasz taranem.

– Tak, to chyba ja – prychnął Will. – Chociaż z tym taranem to bym nie przesadzał, na niektórych wystarczy lekki podmuch wiatru – zakpił.

– A potem uciekasz jak poparzony. Aż tak nie odpowiadają ci nowojorskie hotele? Za niski standard? – dociął.

– Przeszkadza mi poziom zanieczyszczenia.

Choć bardziej boję się ataku powalonych aktywistek i salmonelli.

– Nie tęsknisz za szpitalem? – Josh omiótł wzrokiem ściany korytarza.

– Chyba nie ma za czym. – Will podążył za jego wzrokiem.

– Chyba – zaakcentował Josh. – Dobrze ci było w bieli – zauważył, drwiąco poruszając materiałem swojego fartucha.

Will spojrzał na niego z lekkim politowaniem.

– I tyle? Dobrze mi było w bieli? – Nadął policzki. – A gdzie pochwały: „byłeś świetnym chirurgiem, doskonałym fachowcem, mogłeś poskładać każdego, te palce potrafiły zdziałać cuda”? – Pomachał kumplowi palcami przed nosem.

– A już nie potrafią? – Sugestywnie uniósł brwi.

– O czym teraz rozmawiamy? – Wyszczerzył zęby w chytrym uśmiechu.

– Serio, Will. Może powinieneś przemyśleć powrót.

– Nie ma do czego wracać – wygłosił z narastającą irytacją. Ten temat za każdym razem wyprowadzał go z równowagi. – Nie umiałbym znowu stanąć przy stole operacyjnym. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym to zrobił.

– Zapewniam cię, że dałbyś radę. Znam cię od czasów studiów, po części wiem, jaki jesteś, wiem, jak działasz, znam twoje umiejętności. Tamto to już przeszłość – ściszył głos. – Nie byłeś w stanie uratować tych dzieciaków…

– Dobrze, znam te teksty na pamięć – uciął odpychającym warknięciem. – Nie wal mi tu sesji psychologicznej.

Mimo że Will zakończył temat, słowa Josha w kilka sekund rozdmuchały tlące się w nim zgliszcza i wywołały ogień. Po plecach mężczyzny rozlało się nieprzyjemne ciepło, które dotarło do okolic lędźwi, jakby ten fragment ciała już zawsze miał mu przypominać o tamtych wydarzeniach. Odruchowo przyłożył rękę w to newralgiczne miejsce.

– William, opamiętaj się. Operowałeś…

– Potrzebowałem góra kwadransa, żeby ich ustabilizować i przygotować do transportu – wszedł mu w zdanie.

– Nie ustabilizowałbyś dwóch naraz w tych warunkach, nawet gdybyś miał dodatkową godzinę. Zresztą – podniósł głos – w żadnych warunkach nie ustabilizowałbyś sam dwóch naraz. Jedyne, co mogłeś zrobić, to ratować siebie.

Reed ucisnął palcami nasadę nosa, by się uspokoić.

– Nie przyszedłem tu na wspominki – odparł. – Chciałem się spotkać ze starym kumplem, ale jak zwykle musisz wyciągać brudy – cedził, starając się unormować oddech.

– To nie są brudy, bo to nie była twoja wina. Przecież tam byłem, widziałem…

– Ale nie byłeś w środku – zauważył z wyrzutem.

– Obwiniasz mnie o to?

– Jedynie siebie. Byłem u dyrektora na rozmowie wychowawczej – zmienił temat, jednak wspomnienia skutecznie pozbawiły go chęci kontynuowania konwersacji.

– Skończyli się wam handlowcy do wciskania leków, że fatyguje się sam prezes? – dociął Josh.

– To chyba przez to, że jestem byłym lekarzem, a na dodatek tu pracowałem. Podobno budzę zaufanie. Chodziło o przyjmowanie przez szpital naszego – zrobił palcami cudzysłów w powietrzu – fentanylu.

– Tak, wątpliwości są coraz większe – przyznał Josh.

– Nie wciskamy wam śmierci w ampułkach.

– Ja to wiem, ale niektórzy pacjenci są tak wyedukowani, że pytają o skład leków przeciwbólowych.

Will zareagował na tę informację ironicznym pomrukiem przypominającym śmiech.

– Widziałeś, co się dzieje na ulicach? – ciągnął Josh. – Zgon za zgonem, warzywko za warzywkiem. Ta nowa odmiana… – W zastanowieniu przycisnął pięść do skroni. – Zombie. – Pstryknął palcami.

– Połączenie fentanylu z ksylazyną3 – dopowiedział William, na co Josh przytaknął ruchem głowy.

– Człowiek faktycznie zaczyna przypominać zombie. Mieliśmy takich paru na ICU4. Jak ich przywieźli, niektórzy z pierwszego roku bali się wejść z nimi do jednej sali. Przerażający widok, jak w apokaliptycznych horrorach. Na ulicach są ich setki. Koczują, wiszą, stoją, leżą, rozkładają się wraz z własnymi fekaliami.

– I co ja mam z tym wspólnego? – żachnął się Reed. Doskonale zdawał sobie sprawę ze skali problemu, ale to nie on mieszał te preparaty w zaciszu gabinetu. Robił swoje, jego koncern zaopatrywał apteki i szpitale w leki. To nie on sterował czarnym rynkiem, a tym bardziej umysłami ludzi, którzy w desperacji sięgali po tego typu specyfiki.

Josh w napięciu opowiadał mu o kolejnych przypadkach tego dziadostwa, jednak William już go nie słuchał. Skupił uwagę na stojącej po drugiej stronie korytarza kobiecie.

Młoda lekarka. Ruda młoda lekarka.

Wytężył wzrok, ponieważ widok zasłaniali mu przechodzący ludzie.

– Nie wierzę, kurwa – burknął, mimowolnie zaciskając dłonie w pięści.

Josh spojrzał w tym samym kierunku co jego kumpel.

– Co jest? Kto to jest? – dopytywał z zainteresowaniem.

– Pierdolona katastrofa. Twoja apokaliptyczna wizja horroru. Pani Salmonella – wymieniał Will we wzburzeniu.

Jeśli ta kobieta myślała, że Will o niej zapomniał, to bardzo się myliła. Nie zapomniał o niej przez długi rok. Bardzo długi rok, podczas którego spotkali się jeszcze parokrotnie na podobnych konferencjach prasowych. Panna Violet „lubię rzucać jajkami” w niewybredny sposób podważała każdy wypowiedziany przez Willa wyraz. Przeszkadzała, podjudzała, irytowała, a on wybuchał, co dawało pożywkę mediom. Reed szukał, sprawdzał, grzebał, ale nigdzie nie było po niej śladu, a aktualnie miał ją na wyciągnięcie ręki. Jedynie kilkadziesiąt kroków…

Dzień dobry, Słoneczko. Czas na zaćmienie i jajecznicę.

Kobieta musiała wyczuć na sobie ciężar intensywnego wzroku mężczyzny, bo podczas rozmowy z pielęgniarką nagle odwróciła w jego kierunku głowę.

Na moment zamarła zaskoczona, lecz po chwili na jej ustach pojawił się kpiący uśmieszek, co jeszcze bardziej nakręciło Willa. Wyraźnie widział ten wkurzający grymas, który doprowadzał jego krew do wrzenia.

Choć Audrey myślała, że dzień po spotkaniu z Robertem nie może być gorszy, kilkanaście stóp przed nią wyrósł ten buc Reed. Tutaj, w jej szpitalu, na korytarzu jej oddziału. Na dodatek buc Reed ewidentnie pałał żądzą mordu. Nie przypuszczała, że jest aż tak pamiętliwy.

Atakowała wielu prezesów jego pokroju, wiele osobistości świata medycznego i farmaceutycznego. Wkradała się na konferencje prasowe, obnażała przed mediami ich grzeszki oraz słabości, ale żadna z tych osób nie pamiętała o niej dłużej niż przez tydzień. A tu nagle trafił się mściwy chicagowski król dragów i dziwnych substancji.

Nie chciała dopuścić do konfrontacji. Ani teraz, ani nigdy.

Szybkim krokiem przemierzała korytarz, zastanawiając się, jak ma przed nim uciec.

– Violet! – Usłyszała za sobą głęboki, lekko ochrypły głos.

Facet nie zamierzał odpuścić.

– Violet! – wrzasnął, jakby to miało sprawić, że kobieta się zatrzyma.

Bogu dzięki, że nie wiesz, jak mam na imię. Stwierdzą, że jesteś psycholem, i może zawiną cię w kaftan, pomyślała.

Skręciła w wyjście ewakuacyjne, pchnęła ciężkie drzwi prowadzące na klatkę schodową, by schodami pokonać drogę na kolejne piętro. Liczyła, że w ten sposób go zgubi.

Rozgorączkowana dopadła do zabudowanej recepcyjnej lady, za którą siedziała znajoma pielęgniarka. Weszła za kontuar, po czym kucnęła, nie bacząc na zdziwienie koleżanki. Przez to stała się niewidoczna dla osób od strony korytarza.

– Nie pytaj, nie dociekaj – oznajmiła zdyszana. – Za chwilę pojawi się tu wkurzony facet. Brunet, dobrze ubrany, cholernie przystojny. Nie to, że mi się podoba – zastrzegła – ale mówię, jak jest. Głos ma jak chodząca reklama erotyków. Nie widziałaś mnie, nie znasz, nie wiesz, dokąd poszłam.

Pielęgniarka spojrzała w dół, a w jej oczach skrywały się dziesiątki pytań.

– Błagam. – Złożyła przed sobą dłonie. – Błagam. Kupię ci twoje ulubione czekoladki – obiecała, robiąc słodką minę. – Nawet dwie paczki.

Nie było czasu na dalsze negocjacje, bo nieopodal rozległ się znajomy głos.

Audrey poznałaby go wszędzie. Gdyby nie należał do Williama Reeda, mogłaby się w nim zakochać. Mogłaby go nagrać i odtwarzać codziennie, mogłaby pragnąć, aby ten głos budził ją rano przyjemnym mruczeniem. Czar pryskał, gdy patrzyła na jego zarozumiałą gębę.

– Ruda lekarka z odpychającym wyrazem twarzy; takim, jakby ją coś bolało. No wie pani – William tłumaczył pokrętnie – wiecznie niezadowolona.

Głupi kutas, Audrey zakryła dłonią usta, by powstrzymać niekontrolowane reakcje. Jeszcze moment, a wyskoczy do tego parcha i przywali mu między oczy.

– Do rzeczy – rzuciła nieprzyjemnie pielęgniarka.

– Przechodziła tędy. Dokąd poszła?

– Nie zwracam uwagi na każdego, kto tędy przechodzi – mruknęła.

– Tam, prawda? – Wskazał na drzwi do najbliższego pomieszczenia. – Nie ma innej opcji, musiała tam wejść.

Zanim kobieta zdążyła zareagować, William naciskał klamkę gabinetu. Niestety w tym samym momencie wychodził z niego ktoś z tacą, na której stały trzy kawy. Reed wpadł do pomieszczenia z takim impetem, że przed kolizją mógł uratować go jedynie cud.

Pierwszym, co Audrey usłyszała, był wrzask Willa i dźwięk tłuczonego szkła, następnie po korytarzu rozniosła się salwa różnorakich przekleństw.

No cóż, William Reed sam się spacyfikował.

***

Will siedział rozparty na fotelu w gabinecie Josha i lizał rany, a właściwie drobne poparzenia wywołane wylaną na niego kawą. Na szczęście miał na sobie sweter, co znacząco osłabiło siłę poparzenia. Nic jednak nie mogło osłabić buzującej w nim złości i uczucia porażki. Ta ruda zołza ponownie mu się wymknęła, przy okazji robiąc z niego idiotę, choć tym razem on sam się skompromitował. Pani Słoneczko wzbudzała w nim tak silny gniew, że nie potrafił logicznie myśleć.

– Co ty wyrabiasz? – Josh zatrzasnął za sobą drzwi, rzucając w kumpla świeżą koszulą. – Miałem zapasowe ciuchy w samochodzie – wyjaśnił.

– Jak to: co wyprawiam? – jęknął, próbując wstać, ale natychmiast odrzucił ten niedorzeczny pomysł. Paliła go praktycznie cała klatka piersiowa. – Mam poparzenia dwudziestego stopnia.

– Trzydziestego. – Josh wywrócił oczami. – Nic ci nie będzie, nie przesadzaj. Co ci w ogóle odwaliło?

– Musiałem dorwać tę kobietę – sapnął.

– Bo? Nie odpisała na SMS-a? Nie oddzwoniła? Zostawiła u ciebie majtki i pragnąłeś je zwrócić?

– Bo obrzuciła mnie jajkami na konferencji prasowej – warknął, wykrzywiając usta.

– A to ta akcja. – Josh spojrzał w drugą stronę, by zamaskować rozbawienie malujące się na jego twarzy.

– Bardzo, kurwa, śmieszne.

– Rozumiem, ktoś uraził twoją dumę i się mścisz, ale wytłumacz mi, co chciałeś zrobić?

– Nie wiem. Może podłączyć ją pod wysokie napięcie. W każdym razie muszę ją znaleźć. Pracuje tu albo jest oszustką i podszywa się pod lekarza, tak jak podszywała się pod dziennikarkę na moich konferencjach prasowych. – Nie ustawał w tworzeniu teorii spiskowych. – Ona ma obsesję na moim punkcie, ciągle jest na moich konferencjach. Jeszcze trochę, a otworzę oczy i zobaczę ją u siebie w łóżku, jak wisi nade mną, zamierzając udusić mnie poduszką. – Wzdrygnął się na samą myśl.

– Widzę, że obsesja jest odwzajemniona. – Josh nie krył już rozbawienia. – Mam dla ciebie złe wieści, nie jestem w stanie zdobyć wykazu pracowników szpitala, żebyś mógł znaleźć swoją Violet bez nazwiska.

– Na nazwisko to ona ma KA-TA-STRO-FA. – Zaakcentował każdą sylabę.

– Dowiedziałem się jedynie, że wśród rezydentów nie ma żadnej Violet – dodał, nie zważając na komentarze Willa.

– Czyli oszustka. – Reed uderzył pięścią w swoje udo. Był zadowolony, że jego teoria może się sprawdzić.

– To mogła być pielęgniarka – zastanawiał się Josh. – Albo ci się przywidziało i to nie była ona.

– Pielęgniarka w lekarskim kitlu? Widzę, że lubicie tu przebieranki. – Rozłożył ramiona na boki, przez co naciągnął podrażnioną skórę. – Poza tym wszędzie poznam to spojrzenie i ten irytujący uśmieszek. Dobra, nieważne. – Machnął dłonią. – Poradzę sobie. – Zaczerpnął powietrza, chcąc się uspokoić.

Musiał jak najszybciej wydostać się z Nowego Jorku, zanim ktoś ponowi zamach na jego życie i dumę. A co najgorsze przez rozmowę z Joshem znowu zaczął uciekać przed demonami, które ten szpital skutecznie budził do życia.

ROZDZIAŁ 3

Nowy Jork

Miesiąc wcześniej

Przyśpieszone bicie serca niemal odbijało się od ścian windy. Audrey przestępowała z nogi na nogę, wjeżdżając na docelowe piętro w jednym z nowojorskich apartamentowców.

Za miesiąc miała być już z dala od tego pieprzonego miasta i czujnego spojrzenia Roberta Spencera. Zanim jednak ucieknie, musiała po sobie posprzątać. Nie mogła zostawić rozgrzebanych spraw pacjentów. Nie mogła dopuścić do tego, by któryś z nich mierzył się z rachunkami za leczenie lub – co gorsza – z zarzutami o oszustwo. Wiedziała, że notoryczne aluzje padające ze strony doktora Spencera nie były jedynie próbą wyprowadzenia jej z równowagi i pokazania wyższości. Robert zawsze dostawał to, czego chciał, niezależnie od tego, jakie kroki musiałby podjąć, by osiągnąć cel. Audrey dostarczała mu tylko amunicji, grając nieczysto. Przez swoje zasady, cele i potrzebę zbawiania świata po raz kolejny dotarła do martwego punktu, a za nią stał nie kto inny jak pan kardiochirurg.

W gruncie rzeczy Evans była sama sobie winna. Wplątując się w ten układ lata temu, nie przewidziała, że to nigdy się nie zakończy. Mogła go w pewien sposób kontrolować, trzymać na dystans, jednak zawsze następował moment, gdy jej grzechy odkrywał właśnie Robert. Zdecydowanie nie był to jednak jej anioł stróż, raczej kat czekający na każde potknięcie, które mógłby wykorzystać dla własnych celów.

Unikając rozmyślania o spotkaniu, stanęła przed drzwiami do mieszkania doktora. Wytarła mokre od stresu dłonie o materiał czarnych spodni, po czym nabrała powietrza przez nos i zapukała.

Po chwili ujrzała przystojną twarz Roberta. Jak na swoje czterdzieści cztery lata trzymał się całkiem nieźle. Wizualnie nie mogła się do niczego przyczepić. Kwestią sporną pozostawało jego wnętrze. Zgniłe. Obrzydliwe. Jadowite.

– Mogliśmy zjeść na mieście – zauważyła. Darowała sobie przywitania, na co Robert zmierzył ją oceniającym wzrokiem.

Audrey uznała, że dobrze zrobiła, stawiając na prosty, codzienny strój, który nie miał nic wspólnego z wieczornym wyjściem czy ekskluzywną kolacją. To nie była randka, poza tym kobieta nie przywiązywała większej wagi do swojego ubioru. Najlepiej czuła się w prostych rzeczach. Włosy związała w wysoką, niechlujną kitkę, zrezygnowała też z makijażu, nie chcąc zakrywać piegów wywołanych pierwszymi mocniejszymi promieniami letniego słońca. Liczyła na to, że Robertowi nie spodoba się aż tak naturalny obrazek.

– Wejdziesz? – Ruchem dłoni zaprosił gościa do środka.

Audrey bez słowa przekroczyła próg mieszkania i przeszła do przestronnego salonu. Znała rozkład pomieszczeń, nie była tu po raz pierwszy. Niestety…

– Cieszę się, że przyszłaś. – Robert nie rezygnował z dżentelmeńskiej postawy.

– Nie przyszłam tu ze względu na ciebie – odgryzła się. – Doskonale wiesz, jak mają się nasze sprawy. Zresztą nawet nie są nasze, bo nie ma nas – podkreśliła gorączkowo, by uchronić się przed powiedzeniem czegoś, co Spencer mógł opacznie zrozumieć. – Jesteś ty i ja. Dwa osobne byty. – Dłonią narysowała w powietrzu linię, wyznaczając umowną granicę między nimi.

– Ale przyjęłaś zaproszenie, czyli czułaś potrzebę, żeby tutaj przyjść – zauważył wyniośle, a kobieta z niechęcią musiała mu przyznać rację.

Była tu, bo czegoś potrzebowała. Znowu…

– Dee – zaczął. – Ile już się znamy? Odkąd skończyłaś osiemnaście lat?

– Możliwe – bąknęła. Gdy wyczuła za sobą obecność mężczyzny, gwałtownie się odwróciła, natrafiając na spojrzenie jego ciemnych oczu.

Robert oparł dłonie na szafce, przy której stała Dee, zamykając kobiecie drogę ucieczki. Uwielbiał demonstrować swoją przewagę, uwielbiał dominować i udowadniać Audrey, jak niewiele znaczy i jak niewiele może zrobić.

– Zaczynałem współpracę z twoim ojcem, a ty wybierałaś się na studia i już wtedy zaczęłaś wpadać w kłopoty – mówił spokojnie, jakby rozmawiał z dzieckiem. Dla podkreślenia swojej pozycji uniósł rękę i palcami odgarnął zbłąkany kosmyk z czoła kobiety, a następnie z czułością założył go za jej ucho.

Audrey nawet nie drgnęła. Ciało kobiety nie zdradzało emocji, choć w jej wnętrzu szalał piekielny ogień, który spalał wszystko to, co w niej jeszcze zostało.

Nienawidziła tego. Nienawidziła spokoju i opanowania Roberta. Nienawidziła jego sztywnej, pretensjonalnej postawy. Nienawidziła protekcjonalnej wyższości. Nienawidziła, że traktował ją jak bezbronną dziewczynkę, którą trzeba się zaopiekować i przy okazji wyprać jej mózg. Przez lata roztaczał nad nią parasol ochronny, sącząc uzależniający jad.

– To do mnie przychodziłaś, kiedy potrzebowałaś pomocy albo chciałaś zatuszować swoje wybryki. – Z ust doktora nie schodził ciepły uśmiech zrozumienia.

– To już przeszłość – zastrzegła markotnie.

– Przeszłość – powtórzył, uważnie wodząc wzrokiem po jej twarzy. Po chwili ponownie uniósł dłoń i przejechał palcem po linii piegów. – Dlaczego więc tutaj jesteś? Przecież jeszcze miesiąc i wyjeżdżasz. Czego potrzebujesz, Dee?

– Nie chcę, żeby kwestia przekrętów z ubezpieczeniami wyszła na światło dzienne – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu.

– I teraz mam to zatuszować czy może zapłacić za faktury? Ile pieniędzy potrzebujesz, Dee? – Westchnął znużony, po czym odsunął się od lekarki, dzięki czemu w końcu mogła zacząć oddychać.

– Nie potrzebuję pieniędzy – zapewniła.

– To czego? Mojego błogosławieństwa? – Jego postawa wyrażała zadowolenie z przewagi, którą miał nad Audrey.

– Tego, że będziesz siedział cicho.

Robert tylko się roześmiał, a następnie podszedł do stołu i nalał sobie kieliszek wina.

– Dee, Dee – powtarzał, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Dlaczego tak lubisz komplikować sobie życie? Co z tego masz poza kolejnymi problemami, a może i niedługo pozwami sądowymi? Dziwię się, że żadna z osób, które atakujesz, jeszcze nie wniosła przeciwko tobie pozwu. Ta twoja dziwaczna forma walki z całym światem… – Upił łyk wina, długo rozprowadzając jego smak wewnątrz ust. – Czujesz się zwycięzcą? – Oblizał wargi zadowolony z jakości trunku. – A może to forma zadośćuczynienia za twoją przyjaciółkę? Jak miała na imię? – Wskazał na Audrey palcem, mrużąc oczy, jakby intensywnie analizował możliwe imiona.

– Miley – wycedziła przez zęby, a jej piersią wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz.

– Właśnie, Miley. Biedna dziewczyna.

Audrey przygryzła wnętrze policzka, żeby nie wybuchnąć. Nie da się wyprowadzić z równowagi. Robert jej nie złamie. Łamał ją wielokrotnie, ale nie tym razem. Nie przyszła tu, żeby toczyć z nim bój, chodziło o zapewnienie sobie stabilnego gruntu.

– Częściowo spłaciłam mniejsze kwoty – odbiegła od tematu Miley, by jeszcze bardziej nie pogrążyć się w marazmie spowodowanym przez wspomnienie przyjaciółki. – Reszty nikt nie powinien się doszukać. Minęło już trochę czasu, a jeśli chodzi o największy rachunek, o tego chłopca z problemami autoimmunologicznymi, wzięłam kredyt – oznajmiła sucho.

– Nawet cię podziwiam, rozdajesz swoje pieniądze, żeby ktoś inny nie musiał martwić się dopłatami za leczenie. Będziesz kandydować do pokojowej nagrody Nobla? – skwitował ironicznie, wciąż się uśmiechając. Zdecydowanie jednak był to uśmiech pogardy. – Spłacasz to, co zainwestował w ciebie ojciec, przecież koszt twoich studiów to niemal czterysta tysięcy, plus kredyt, a z czego będziesz żyć? Rezydent zarabia tylko do dwóch i pół tysiąca, a ty większą część przeznaczasz na zbawianie świata.

– Mam małe potrzeby – prychnęła, uciekając wzrokiem na boki, po czym w obronnej pozie skrzyżowała ramiona na piersi.

– Problem w tym, że masz bardzo duże potrzeby, bo twoja misja jest bardzo droga.

– Robert, myśl sobie, co chcesz, mów, co chcesz. Nie interesuje mnie to. Chcę wyłącznie wiedzieć, czy zamierzasz na mnie donieść. – Gniewnie ściągnęła brwi.

Na moment zastygli w ciszy, przez którą Audrey słyszała głuche odgłosy swojego serca.

– Nie zamierzam. Nie zdradziłem tego przez ostatnie pięć miesięcy, dlaczego miałbym to zrobić teraz? – Wzruszył ramionami z obojętnością. – Z zemsty, że wyjeżdżasz? Nie będę dokładał ci trosk, masz ich wystarczająco dużo.

Czekała, aż Robert postawi jej warunki, lecz to nie nastąpiło, co zaniepokoiło ją jeszcze bardziej niż ewentualna odmowa.

– Zjedzmy – zasugerował, odsuwając kobiecie krzesło. Audrey natychmiast skorzystała z propozycji. Im szybciej zjedzą, tym szybciej uwolni się od jego towarzystwa.

Gdy usiadła, mężczyzna podjął się nałożenia jej jedzenia na talerz. Perfekcyjnie układał poszczególne składniki, dbając o to, by każdego z nich była odpowiednia ilość. Nie za dużo i nie za mało.

Jego chirurgiczna precyzja doprowadzała Evans do szału. Miała ochotę wyrzucić talerz przed siebie, zniszczyć idealne nakrycie stołu, rozbić naczynia i obrzucić go cholerną marchewką.

– Nie wiem, czemu sądziłaś, że mogę cię wydać – zaczął z przekorą w głosie. – Przecież nie zrobię nic, czego byś nie chciała. – Podniósł kieliszek na znak toastu.

Audrey odetchnęła ciężko, lecz za chwilę też uniosła kieliszek. W jej przypadku był to ten napełniony wodą.

– Dee?

– Słucham.

– Powiedz, czy kiedyś zrobiłem coś, czego byś nie chciała? – drążył, a w jego oczach tliła się niewypowiedziana aluzja.

– Nie. – Poczuła, jak policzki i dekolt pokrywają się czerwienią.

Robert z ulgą przymknął powieki. Faktycznie nigdy nie zrobił nic wbrew Audrey. Nie musiał. Zawsze przychodziła, gdyż wiedziała, że może, a Robert za każdym razem oczekiwał czegoś w zamian…

– Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, przyjdziesz do mnie, prawda?

Wzdrygnęła się przez te słowa, nie brzmiały bowiem jak propozycja, a informacja o jedynej drodze wyjścia w przypadku problemów.

– Oczywiście, Robercie. – Uśmiechnęła się sztucznie.

– Ojciec wie, że przenosisz się do Chicago? – zagadnął, zerkając na nią znad talerza.

– Nie wie. – Mocniej zacisnęła palce na widelcu. – Ale zapewne ty go poinformujesz. – Żywiołowo wbiła sztuciec w kawałek ryby.

– Pewnie dowie się, jak coś nawywijasz – zaśmiał się.

– Tak, mojego ojca obchodzę tylko wtedy, gdy mogę narobić mu problemów lub źle wypaść w oczach całego świata.

– Pamiętaj, Dee, w Chicago nikt cię nie ochroni – ostrzegł, brzmiąc, jakby jej groził.

Spuściła wzrok na talerz.

Tu tym bardziej nikt mnie nie ochroni…

Jedzenie miało dziś wyjątkowo gorzki smak, a woda spływała po przełyku niczym najcięższa trucizna.

1 Oksykodon – organiczny związek chemiczny, pochodna kodeiny, silny opioidowy lek przeciwbólowy (przyp. aut.).

2 Dane: Świętochowska E.: Śmierć z Sinaloa. Zabójczy fentanyl masowo zabija Amerykanów. Dziennik Gazeta Prawna. www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/swiat/artykuly/8727329,smierc-z-sinaloa-zabojczy-fentanyl.html (dostęp: 20.10.2023) (przyp. aut.).

3 Ksylazyna – lek stosowany do sedacji, rozluźnienia mięśni i znieczulenia u zwierząt takich jak konie, bydło (przyp. aut.).

4 ICU lub MICU – skrót od (Medical) Intensive Care Unit, odpowiednik polskiego OIOM-u (przyp. aut.).