Medalion z perłą - Anna Bolecka - ebook + audiobook + książka

Medalion z perłą ebook

Anna Bolecka

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Medalion z perłą

Saga o kobietach, które namiętnie i hardo przyjmują to, co niesie im los.

Wiktoria jest urocza, bardzo młoda i właśnie przeżywa pierwszą miłość. Zapatrzona w ukochanego nie może jeszcze wiedzieć, że los potraktuje ją okrutnie: jej serce zostanie zranione, a ona podwójnie zdradzona. Ale na razie życie jest piękne. Podobnie jak polskie lata dwudzieste znaczone narodzinami gwiazd teatru, kabaretu i niemego kina, ekskluzywnymi kawiarniami, szykownymi toaletami pań i elegancją mężczyzn. W tle słychać pomrukiwania wojny z bolszewikami, w Warszawie można spotkać kobiety szpiegów, a dylematy wielkiego formatu mieszają się z małymi, przyziemnymi sprawami. Jak to w życiu...

Anna Bolecka Pisarka, historyk literatury (przygotowała do druku edycję dramatów zebranych Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej). Absolwentka polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jej powieści: Biały kamień, Kochany Franz, Concerto d’amore, Uwiedzeni oraz Cadyk i dziewczyna cieszą się uznaniem czytelników i zostały przetłumaczone na francuski, niemiecki, duński, niderlandzki i portugalski. W roku 2000 otrzymała Nagrodę Polskiego PEN Clubu za twórczość prozatorską. Oddając w nasze ręce sagę opisującą typowe i nieproste losy polskich rodzin szlacheckich, tak dobrze nam znane z klasycznej literatury, autorka nie ukrywa, że inspirowały ją dzieje jej bliskich. Kreśląc pełne emocji obrazy, pozwala dostrzec nie tylko urok tamtej epoki, ale i jej niebezpieczeństwa.

Fragment Którejś nocy obudził je jakiś ruch, potem cichy uspokajający szept. Tuż obok dziewczyn pojawili się chłopcy. Noc była bezksiężycowa i z zewnątrz nie docierał żaden blask. W ciemności świeciły jedynie oczy Jurka. „Nie bój się”, wyszeptał. „Ja niczego się nie boję, pamiętasz?”, odpowiedziała. W tej samej chwili poczuła jego rękę na swoim nagim ramieniu. Gładził je delikatnie i pod wpływem dotknięcia skóra stawała się coraz cieplejsza, coraz bardziej gładka i aksamitna. Przysuwali się do siebie powoli, jakby popychało ich coś, nad czym nie mieli władzy. Napięte mięśnie zaczęły drżeć. Z cichym westchnieniem przywarła do ciała, które tuliło się z tym samym drżeniem. „Pragnę cię. Od pierwszej chwili. Wtedy nie miałem odwagi”, szeptał z twarzą tuż przy jej twarzy. Wspomnienie oporu, jaki czuła wobec niego, rozpłynęło się niepostrzeżenie pod wpływem pocałunków tak innych od bladych i niewinnych dotąd jej znanych. Nie broniła się, kiedy dotykał jej piersi i ud. Nie czuła wstydu, dotykając go. Fale ciepła przenikały całe jej ciało, docierając do serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 501

Oceny
3,6 (10 ocen)
3
3
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Nie polecam

mega słaba
00

Popularność




Od autorki

Od czego wszystko się zaczęło? Od początku. Tak mniej wię­cej od połowy XIX wieku. W jakim miej­scu? W War­sza­wie. Jest czas, jest miej­sce, tylko drogi, któ­rymi doszli­śmy do dzi­siaj, pozni­kały. Posta­no­wi­łam odna­leźć rodzinne ścieżki, zatarte przez rewo­lu­cje i wojny.

W pierw­szej czę­ści sagi pt. „Meda­lion z ame­ty­stem” jedną z głów­nych postaci jest moja pra­babka Kata­rzyna. Pozna­jemy ją w roku 1896 jako kobietę opusz­czoną przez męża. Wyje­chał do Ame­ryki, pozo­sta­wia­jąc żonę z czwórką małych dzieci. Rzecz w tam­tych cza­sach bar­dzo nie­for­tunna, wręcz dra­ma­tyczna. Z czego żyła, skoro pocho­dziła z rodziny szla­chec­kiej, bez majątku, zapewne też bez oszczęd­no­ści? Jak tłu­ma­czyła innym swój sta­tus ni to mężatki, ni roz­wódki? Naj­praw­do­po­dob­niej poda­wała się za wdowę, choć nią nie była. A mał­żo­nek żył za oce­anem. Przy­sy­łał listy i kartki pocz­towe, i swoje zdję­cia. Na jed­nym z nich jest bar­dzo przy­stoj­nym męż­czy­zną, a w całej jego postaci jest coś fan­ta­zyj­nego, swo­bod­nego, czego pozo­sta­jący w znie­wo­lo­nym kraju rodacy byli pozba­wieni. Kata­rzyna nie pod­dała się losowi. Nieco sta­ro­świec­kie zasady sto­so­wała z roz­sąd­kiem i miło­ścią, które były dla niej tak oczy­wi­ste, że nawet nie zda­wała sobie z nich sprawy. Chaos rze­czy porząd­ko­wała z wła­ściwą sobie ufno­ścią. W rów­no­wa­dze szu­kała spo­koju. Była wraż­liwa na wszel­kie prze­jawy har­mo­nii i piękna.

Już od wcze­snego dzie­ciń­stwa cie­ka­wili mnie moi przod­ko­wie. Nie zna­łam swo­ich dziad­ków. Zgi­nęli pod­czas wojny. Jed­nak bab­cie szczę­śli­wie prze­żyły i to one snuły opo­wie­ści pełne pozor­nie nie­wiele zna­czą­cych szcze­gó­łów. Mery i Janka, córki Kata­rzyny, kolejne boha­terki tej histo­rii, prze­żyły mło­dość w domu kocha­ją­cej matki. Piękne, deli­katne dziew­częta, nie­zna­jące tru­dów życia, doświad­czyły nie­szczęść, które przy­nio­sła wielka wojna lat 1914–1918. Ale Pola­kom ta wojna dała od dawna wycze­ki­waną wol­ność. Zwy­cię­ska Bitwa War­szaw­ska roku 1920 i poko­na­nie Armii Czer­wo­nej roz­po­czy­nają pra­wie dwa­dzie­ścia szczę­śli­wych lat, kiedy to Pol­ska buduje swoją nie­pod­le­głość. Tu zaczyna się także dal­szy ciąg rodzin­nej sagi – „Meda­lion z perłą”.

Obie sio­stry wyszły za mąż. Janka została matką dwóch córek. Star­szą, Wik­to­rię, pozna­jemy jako nie­po­korną nasto­latkę, a potem pełną wdzięku i tem­pe­ra­mentu młodą kobietę. Postać Wik­to­rii wiele zawdzię­cza opo­wie­ściom mojej matki. Kocha­łam jej histo­rie o przy­ja­ciół­kach z mło­do­ści, o zwie­rzę­tach, o kon­nych wypra­wach na łąki, nad jezioro. Słu­cha­łam tych histo­rii z sze­roko otwar­tymi oczami. Obrazy prze­su­wały się, dale­kie i tajem­ni­cze, a zara­zem bli­skie i zachwy­ca­jące. Moja mama spę­dziła mło­dość w War­sza­wie lat trzy­dzie­stych, ale w pamięci pozo­stały jej przede wszyst­kim lata oku­pa­cji nie­miec­kiej spę­dzone w pew­nym majątku, gdzie ukry­wali się par­ty­zanci, żoł­nie­rze Armii Kra­jo­wej, żydow­scy ucie­ki­nie­rzy. Opo­wia­dała mi także o swo­jej pierw­szej wiel­kiej miło­ści i zdra­dzie, jaka ją spo­tkała, a jej zwie­rze­nia nauczyły mnie wiele o natu­rze miło­snych rela­cji. Listy daw­nego uko­cha­nego, które mama zacho­wała przez całe życie, spa­liła tuż przed swoją nagłą śmier­cią. Czyżby prze­czu­wała nad­cho­dzący koniec?

War­szawa, dokąd po wiel­kiej woj­nie powra­cają boha­te­ro­wie powie­ści „Meda­lion z perłą”, jest mia­stem coraz nowo­cze­śniej­szym. Jak grzyby po desz­czu wyra­stają tu kawiar­nie, knajpki, dan­singi. Two­rzą się nowe grupy lite­rac­kie i teatralne. W gro­nie wybit­nych postaci tam­tych cza­sów wyróż­nia się Halszka, aktorka o nie­po­spo­li­tej uro­dzie i talen­cie. Wraz z nią prze­no­simy się do war­szaw­skich teatrów i kaba­re­tów dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­nego. Jej histo­ria, która sięga okresu, gdy jako młoda osoba upo­mi­nała się o prawo kobiet do nie­za­leż­no­ści, koń­czy się naj­waż­niej­szą rolą życia. Boha­terka wciela się w postać wiej­skiej kobiety po to, aby ukryć swoje żydow­skie pocho­dze­nie i prze­żyć nie­miecką oku­pa­cję. Osoba Halszki jest mi bar­dzo bli­ska. Choć to postać fik­cyjna, zacho­wała coś ze wspo­mnień moich spo­tkań z wybitną aktorką, którą mia­łam zaszczyt poznać we wcze­snej mło­do­ści. W postaci Halszki sta­ra­łam się oddać nie­za­leż­ność, odwagę, inte­li­gen­cję, poczu­cie humoru i ser­decz­ność, z jaką trak­to­wała mnie ta wspa­niała artystka. W wieku czter­na­stu lat mogłam jesz­cze oglą­dać ją w ostat­niej roman­tycz­nej roli, peł­nej dra­ma­ty­zmu i powagi.

I wresz­cie dok­tor Mie­czy­sław, postać fik­cyjna. Ni­gdy nie spo­tka­łam takiego leka­rza, ale wie­rzę, że wielu jest takich wła­śnie wraż­li­wych, mądrych medy­ków, trak­tu­ją­cych czło­wieka jako nie­po­dzielną całość, w któ­rej umysł jest rów­nie ważny jak ciało. Bar­dzo chcia­łam obda­rzyć mojego boha­tera szczę­śli­wym życiem, pozwo­lić mu kochać i być kocha­nym. Stało się ina­czej. Być może posta­cie powie­ściowe, wbrew inten­cjom pisa­rza, same wybie­rają swój los?

Powrócę jesz­cze do War­szawy, rodzin­nego mia­sta, w któ­rym miesz­kam od uro­dze­nia. Moje stałe trasy to Aleje Ujaz­dow­skie, Roz­droże, plac Trzech Krzyży, Nowy Świat, Kra­kow­skie Przed­mie­ście, cza­sem plac Unii Lubel­skiej, frag­menty Mar­szał­kow­skiej. Jesz­cze do nie­dawna nie wie­dzia­łam, że wędruję tymi samymi uli­cami co moi przod­ko­wie sto lat temu. Kamie­nicę przy Nowym Świe­cie, gdzie miesz­kała pra­babka, mija­łam zapewne wię­cej niż tysiąc razy, nie podej­rze­wa­jąc jej sen­ty­men­tal­nej war­to­ści. Tymi samymi tra­sami cho­dziły dwie śliczne dziew­czyny, moje przy­szłe babki. W oko­li­cach uni­wer­sy­tetu moja matka spo­ty­kała się z przy­ja­ciółmi. A zatem nic się nie zmie­niło, mimo dwóch strasz­nych wojen i pra­wie cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia War­szawy? A może tędy bie­gnie oś mia­sta? Oś naszego świata? Poru­szamy się po tej osi z połu­dnia na pół­noc intu­icyj­nie, zgod­nie z jakimś wewnętrz­nym kom­pa­sem. Jaz­dów, leżący pośrodku, to prze­cież miej­sce, gdzie przed wie­kami sta­nęły pierw­sze chaty nad Wisłą. Być może tu wła­śnie wzięła swój począ­tek War­szawa.

Rok 1922

Dok­tor Mie­czy­sław miał aku­rat wolną chwilę. Szpi­talny zaduch, zamknięta prze­strzeń, to, czego na co dzień nie dostrze­gał, zmę­czyły go. Posta­no­wił pójść do parku. Szedł zamy­ślony. Nawet nie zauwa­żył, że zaczy­nają już pękać pierw­sze wio­senne pąki na topo­lach, a wokół unosi się słodko–lepki zapach mło­dych list­ków. Kolejna wio­sna po dłu­giej woj­nie, która dla niego nie chciała się skoń­czyć. Nie­dawno jed­nak powró­cił do pracy w szpi­talu, gdzie wpraw­dzie na­dal było dużo cho­rych, ale nie przy­wo­żono już tak wielu ran­nych i umie­ra­ją­cych. Lecz teraz posta­no­wił choć przez chwilę nie myśleć o pacjen­tach.

I nagle na dro­dze, dosłow­nie zagra­dza­jąc mu przej­ście, sta­nęła Cyganka. Racjo­nalny umysł dok­tora nie wie­rzył w żadne wróżby, ale w tej kobie­cie było coś tak sta­now­czego, że się zatrzy­mał. Mówiła to, co zwy­kle mówią Cyganki. Sam się sobie dzi­wił, że nie odcho­dzi, tylko słu­cha jej śpiew­nego, wabią­cego głosu. „Czego się nie wie, czego się pra­gnie, czego się nie spo­dziewa”, powie­działa i odda­liła się, nie wycią­ga­jąc ręki po zapłatę. Odru­chowo się­gnął do port­fela. Był na swoim miej­scu. „Co za bez­sens”, mruk­nął pod nosem i ruszył szyb­kim kro­kiem. W szpi­talu na pewno już na niego cze­kali.

I byłby cał­kiem zapo­mniał o tym epi­zo­dzie, gdyby po połu­dniu do jego gabi­netu nie weszła – jako ostat­nia pacjentka – kobieta, któ­rej zupeł­nie się nie spo­dzie­wał, o któ­rej od kilku już lat nic nie wie­dział i któ­rej… skry­cie pra­gnął.

Kobiet w życiu dok­tora – tych waż­nych, było zale­d­wie kilka. Pra­wie nie pamię­tał matki z cza­sów wcze­snego dzie­ciń­stwa. Zawsze widział ją gdzieś w oddali, w głębi domo­stwa, zajętą gospo­dar­stwem albo gośćmi, któ­rych przyj­mo­wała w obszer­nym salo­nie. Naj­waż­niej­sza była wtedy spa­ra­li­żo­wana babka kró­lu­jąca w swoim fotelu. Nie­ru­choma, dostojna, tro­chę groźna i tajem­ni­cza. Odsta­wiona na boczny tor z powodu dziw­nej nie­chęci do oto­cze­nia, spę­dzała dni w mil­cze­niu. Tylko on potra­fił się z nią poro­zu­mieć. I kiedy pew­nego let­niego dnia burza zwa­liła stare drzewo, a babka, uno­sząc się ze swego fotela, w cudowny spo­sób ura­to­wała mu życie, napeł­niła go wiarą we wła­sną moc. Dzięki jego magicz­nej mocy cof­nął się para­liż babki.

Wiele lat póź­niej zro­zu­miał naturę cudu. Para­liż babki miał pod­łoże psy­chiczne. Wstrząs, jakim było śmier­telne zagro­że­nie życia, przy­wró­cił jej wła­dzę w nogach. Jed­nak nie na długo. Wkrótce umarła, być może poko­nana przez zbyt silny szok. Ale na zawsze pozo­sta­wiła w sercu wnuka wspo­mnie­nie bez­in­te­re­sow­nego dobra i poczu­cie wła­snej siły.

Musiał jed­nak przy­znać, że nie zawsze był wraż­liwy na urodę kobiet. Nie dostrze­gał ich zalot­nych spoj­rzeń. Wpraw­dzie kie­dyś zachwy­ciła go pewna panna, ale zanim uświa­do­mił sobie, jak bar­dzo mu się podoba, poślu­bił ją jego stry­jeczny brat. I dziew­czyna była dla niego stra­cona. Piękna Mery. Została jego ser­deczną zna­jomą.

A sio­stra Mery, panna Janka, od kilku już lat mężatka. Nie tak piękna jak Mery, ale pełna uroku. Deli­katna, nie­omal zwiewna, zda­wało się, że uleci nie­po­ko­nana przez prozę życia. Kiedy jed­nak patrzyło się na nią, gdy opie­ko­wała się cho­rymi w szpi­talu, potem ran­nymi w laza­re­cie, czuło się jej wewnętrzną siłę. Niby kru­cha i nie­śmiała, a znaj­do­wała spo­soby nawet na naj­bar­dziej opor­nych pacjen­tów. Cho­rzy ją kochali. Jej dobroci i uroku nie dostrzegł w porę.

A potem, któ­re­goś strasz­nego roku wiel­kiej wojny, młoda sani­ta­riuszka, ranna, umie­rała na jego rękach, cho­ciaż roz­pacz­li­wie chciała żyć, a on roz­pacz­li­wie pró­bo­wał ją rato­wać. Ale jedyne, co mógł dla niej zro­bić, to zła­go­dzić ból umie­ra­nia mor­finą, którą ukradł ze szpi­tal­nej apteczki. I poda­ro­wać jej chwilę miło­ści. Nie żało­wał wtedy słów. Były szczere i gorące.

Wresz­cie Julia. Kobieta, którą poko­chał. Nie­bez­pie­czeń­stwa, na jakie się nara­żał, ratu­jąc ją z życio­wych opre­sji, zaostrzały tylko jego pożą­da­nie. Nie znie­chę­cały go jej dziwne zacho­wa­nia, któ­rych źró­deł czę­sto nie poj­mo­wał. Była tajem­ni­cza, nie­prze­nik­niona. Taką istotę można tylko kochać, bo zro­zu­mieć jej nie spo­sób. Kochał, ale… bez wza­jem­no­ści. Julia ucie­kła, choć wolał mówić, że ode­szła. Został sam. Wojna zatarła ślady. Nawet pró­bo­wał się cze­goś o niej dowie­dzieć, ale bez rezul­tatu. Po pro­stu zapa­dła się pod zie­mię. Może zgi­nęła? Zasta­na­wiał się cza­sem, co spra­wiło, że wła­śnie ta kobieta tak głę­boko zapa­dła mu w serce? Może jakieś nie do końca uświa­do­mione wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa? Może mała Rachela?

Rachela była córką ogrod­nika. Zda­wała mu się naj­pięk­niej­szą istotą na świe­cie. Miała pulchne dło­nie pełne zadra­pań, powa­lane zie­mią i sokiem z owo­ców. Jej włosy uno­siły się wokół głowy, two­rząc koronę czar­nych loków. Wargi, pełne, roz­chy­lone i wil­gotne, przy­cią­gały jego uwagę jako miej­sce, gdzie ukry­wało się tajem­ni­cze zja­wi­sko wypa­da­ją­cych zębów. Ale naj­bar­dziej cie­ka­wiły go jej pośladki, ich krą­głość po obu stro­nach mrocz­nej bruzdy i biel skóry tak różna od reszty. Pod­glą­dał ją, kiedy kucała, ukryta za krza­kiem, nie­świa­doma jego spoj­rzeń. Zresztą nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, ponie­waż był tak bar­dzo podobny do niej samej, że sta­no­wił nie­omal jej natu­ralne prze­dłu­że­nie. Nie byli świa­domi swo­jej płci, bo ich płeć jesz­cze nie zaist­niała. Jed­nak już wtedy Rachela ujaw­niała swoją nie­spo­kojną naturę, a potem stała się tak nie­obli­czalna, że dzieci roz­dzie­lono. Jesz­cze przez długi czas Mie­czek śnił o Racheli. Naj­bar­dziej bra­ko­wało mu jej tajem­ni­czych prze­mian, gdy radość zmie­niała się w płacz, a spo­kój w dziką agre­sję, którą potra­fił łago­dzić tylko sobie zna­nymi spo­so­bami.

Dopiero teraz zro­zu­miał, że zbyt czę­sto wybie­rał to, co chore, obo­lałe, potrze­bu­jące pomocy. Takie kobiety zwra­cały jego uwagę. Nie zauwa­żał tych, które nie tylko biorą, ale też dają – spo­kój i pew­ność w świe­cie cha­osu.

Kiedy kobieta weszła do gabi­netu, prze­glą­dał wła­śnie papiery i minęła krótka chwila, zanim pod­niósł wzrok. Zasko­cze­nie było tak nagłe, że zanie­mó­wił. Patrzył, jak siada naprze­ciwko niego z dłońmi na kola­nach, mil­cząca i wycze­ku­jąca. Ta, która kie­dyś bez słowa ode­szła, teraz sie­dzi w jego gabi­ne­cie. Po tylu latach. Czy przy­szła tu jako pacjentka? Jak mam się do niej zwra­cać?, pomy­ślał. Dawna zaży­łość upo­waż­niała do intym­no­ści, ale miej­sce jej nie sprzy­jało.

– Julia? – spy­tał, jakby wciąż jesz­cze nie wie­rzył wła­snym oczom.

– To ja. Czy tak bar­dzo się zmie­ni­łam?

Nie odpo­wie­dział. Nie spy­tał, co się z nią działo przez ostat­nie lata, choć w myślach gorącz­kowo liczył minione mie­siące, tygo­dnie i dni.

– Co panią do mnie spro­wa­dza?

Spoj­rzała na niego i cień roz­cza­ro­wa­nia prze­mknął po jej twa­rzy.

– Nie widzie­li­śmy się tak długo… – zaczęła.

– To prawda. Musiały być jakieś ważne powody, dla któ­rych nie dawała pani znaku życia.

– Pamię­tasz mnie jesz­cze? – bar­dziej stwier­dziła, niż spy­tała.

– Jakże mógł­bym zapo­mnieć – roz­luź­nił się i nawet lekko pochy­lił w jej stronę.

– Och, nie będę ci opo­wia­dała, jak bar­dzo się nacier­pia­łam, jakie mnie spo­ty­kały klę­ski – powie­działa. – Musia­łam wyje­chać. Po pro­stu musia­łam. Ty… – zawa­hała się i spoj­rzała na niego z wyrzu­tem.

Mil­czał, ale w jego wzroku nie było prze­ba­cze­nia. Musiała to zauwa­żyć, a mimo to mówiła dalej, coraz szyb­ciej, coraz bar­dziej ner­wowo.

– Męż­czy­zna, z któ­rym byłam zmu­szona wyje­chać wtedy, pod­czas wojny, wkrótce odszedł. Nie­szczę­ście mnie nie opusz­czało. Cier­pia­łam nędzę, bywa­łam głodna. Zaczę­łam cho­ro­wać. Nie było przy mnie nikogo. Nie jestem w sta­nie opi­sać ci moich cier­pień. Mój mąż…

Słu­chał nie­chęt­nie. Nawet chciał jej prze­rwać. Potrak­to­wać jak każdą inną pacjentkę. Zba­dać… Nie, tego wolałby unik­nąć. Więc tylko wypi­sać receptę, poże­gnać się i już ni­gdy wię­cej jej nie spo­tkać. A jed­nak był coraz bar­dziej prze­jęty, wbrew sobie, wbrew temu, co powta­rzał sobie w duchu: „Nie słu­chaj tej kobiety. Nie wierz jej”. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił: „Ona cierpi. Potrze­buje pomocy. Mojej pomocy”.

W mil­cze­niu przy­glą­dał się jej deli­kat­nym rysom, złoto-rudym wło­som, w któ­rych nie zauwa­żał śla­dów siwi­zny. Na wciąż gład­kiej jasnej skó­rze dostrzegł ślady pie­gów. Pamię­tał, że jej ciało pokryte było tymi zło­ta­wymi plam­kami, i pamię­tał też, jak bar­dzo go wzru­szały. Smu­kłe dło­nie oparła o brzeg stołu. Patrzyła wprost na niego sze­roko otwar­tymi oczami nie­win­nego dziecka. Wie­dział, że jest nie tylko ofiarą złych ludzi, lecz i sie­bie samej, i nie mógł się oprzeć współ­czu­ciu.

– Nie mam dokąd pójść. Wszy­scy mnie opu­ścili. W tym życiu nie ma dla mnie miej­sca. Nikt ni­gdy nie kochał mnie naprawdę – cią­gnęła.

Na­dal mil­czał, coraz bar­dziej oszo­ło­miony.

– Tylko ty. Kie­dyś… Tylko ty byłeś dla mnie… Teraz masz na pewno żonę. Może i dzieci.

– Nie mam żony – powie­dział.

Spu­ściła wzrok, żeby nie dostrzegł bły­sku rado­ści w jej oczach. Zauwa­żył to jed­nak. Domy­ślał się tym razem nie­skom­pli­ko­wa­nej gry tej kobiety, a zara­zem czuł, jak coś niczym mgła zasnuwa jego umysł. To Freud czy Marks, a może obaj, twier­dzą, że jeste­śmy igrasz­kami mrocz­nych sił, że nie panu­jemy nad tym, nad czym, zdaje się nam, mamy kon­trolę?, pomy­ślał.

– Jak mógł­bym ci pomóc? – spy­tał.

Widocz­nie na to cze­kała, bo jej twarz roz­ja­śnił uśmiech. Daw­niej rzadko się uśmie­chała i pamię­tał, jak bar­dzo cze­kał na tę chwilę, kiedy wokół jej oczu poja­wiały się deli­katne zmarszczki, a w lekko roz­chy­lo­nych ustach błysz­czały drobne równe zęby. Teraz nie dostrzegł w jej uśmie­chu daw­nej rado­ści. Kąciki ust opa­dły, nada­jąc twa­rzy wyraz gory­czy.

– Jak mnie zna­la­złaś?

– Nie było to trudne. Jesteś leka­rzem. Znają cię.

– Czemu nie pró­bo­wa­łaś wcze­śniej?

– Nie śmia­łam – odpo­wie­działa i spo­glą­dała na niego spod lekko spusz­czo­nych powiek. – Teraz jed­nak nie mam dokąd pójść. Pozo­sta­łeś już tylko ty.

Na kartce zapi­sał adres swo­jego miesz­ka­nia i podał jej wraz z klu­czami.

– Na razie możesz się zatrzy­mać u mnie.

Chwy­ciła jego rękę, jakby się oba­wiała, że w ostat­niej chwili się wycofa. Cho­wa­jąc klu­cze do torebki, wyjęła port­mo­netkę. Naj­wy­raź­niej była pusta. Wycią­gnął bank­not z port­fela i podał go Julii.

– Weź dorożkę i jedź pro­sto pod adres, który ci poda­łem.

Kiedy tylko wyszła, zaczął żało­wać swej decy­zji. Ale czy na pewno była to decy­zja? Czy raczej dzia­ła­nie pod­jęte w sta­nie jakie­goś zamro­cze­nia? Wciąż nie dotarła do niego świa­do­mość tego, co się wyda­rzyło. Pocie­szał się, że jesz­cze może się wyco­fać, ale czuł, że i tym razem Julia poja­wiła się w jego życiu nie na chwilę, lecz na dłu­żej. Nie­ocze­ki­wa­nie ogar­nęły go nagła radość i poczu­cie bez­tro­ski. Nie poj­mo­wał, skąd się wzięły, ale posta­no­wił się im pod­dać.

Wra­cał do domu i zasta­na­wiał się, co zasta­nie. Czy to, co wyda­rzyło się w ciągu dnia, było realne, czy może tylko mu się przy­śniło? Twarz kobiety, którą kie­dyś kochał, uno­siła się w powie­trzu i miał wra­że­nie, jakby jej spoj­rze­nie pro­wa­dziło go w jakimś nie­zna­nym kie­runku. Przy­po­mi­nał sobie, jak ją poznał. Przy­szła do niego jako pacjentka i od pierw­szej chwili zwró­cił na nią uwagę. Udało mu się wydo­stać ją z rąk bez­dusz­nych leka­rzy. Ich wspólna ucieczka z domu dla psy­chicz­nie cho­rych była prze­my­ślana w każ­dym szcze­góle i udała się. Wtedy zda­wało mu się, że ratu­jąc tę kobietę, zyskuje miłość na całe życie. Jakże był naiwny. Teraz, idąc coraz szyb­ciej, jakby w prze­czu­ciu, że nie zdąży na czas, zasta­na­wiał się, jak Julia wytłu­ma­czy mu swoje odej­ście i mil­cze­nie przez tyle lat.

Nie tłu­ma­czyła niczego. Cze­kała na niego. Na stole stały kwiaty i kola­cja. Czyżby zmie­niła się tak bar­dzo? Daw­niej nie inte­re­so­wała się domem. Zresztą ich życie przez ten czas, kiedy byli razem, nie przy­po­mi­nało niczego, co znał. Może wła­śnie to pocią­gało go wtedy i spra­wiało, że ani przez chwilę się z nią nie nudził. Posta­no­wił o nic nie pytać. Domy­ślał się, że sama mu powie. I rze­czy­wi­ście. Do póź­nego wie­czora mówiła o swo­ich nie­szczę­ściach. Musiał przy­znać, że nawet na dwa życia byłoby tego zbyt wiele. Nie miał tylko pew­no­ści, czy mówiła prawdę. Być może tak było, ale rów­nie dobrze mogła chcieć tylko wzbu­dzić w nim współ­czu­cie. A może sama w to wie­rzyła? O sobie nie mówił, a ona nie pytała.

W nocy śniło mu się, że cze­goś szuka. Jakaś kobieta podaje mu roślinę wyrwaną z ziemi. „Nie, to chwast – mówi Mie­czek. – Szu­kam jabłoni, takiej z małymi jabłusz­kami”. „To raj­ska jabłoń” – mówi kobieta. „Tak, to ta”. Bie­rze w rękę coś, co zamie­nia się w mięk­kie kobiece ramię… Ze snu wyrwał go ruch. Nie pro­te­sto­wał, kiedy Julia poło­żyła się obok niego. Odrzu­cił koł­drę i uniósł się. Ciało Julii świe­ciło wła­snym bla­skiem. Oczy żarzyły się w ciem­no­ściach. Pró­bo­wał zaj­rzeć we wła­sne wnę­trze i zna­leźć odpo­wiedź na pyta­nie, do czego to wszystko zmie­rza. Czy na pewno chce się połą­czyć z tą kobietą? Odpo­wiedź nie nad­cho­dziła, więc nie cze­ka­jąc dłu­żej, wziął Julię w ramiona.

Po woj­nie pol­sko-bol­sze­wic­kiej, zakoń­czo­nej trak­ta­tem ryskim, wielu war­sza­wia­ków zaczęło powra­cać do mia­sta. Nie każdy miał dokąd i po co wra­cać. War­szawa była wygłod­niała, sporo domów zbu­rzo­nych, inne popa­dły w ruinę, bo miesz­kańcy ucie­kli lub zgi­nęli. Wciąż jesz­cze mia­sto pró­bo­wało odna­leźć dawny rytm, przy­śpie­szyć osła­biony puls.

W ciągu pierw­szych trzech lat po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści Pol­ska sto­czyła osiem wojen. Naj­bar­dziej krwawa oka­zała się z bol­sze­wi­kami. Były rów­nież powsta­nie wiel­ko­pol­skie i trzy powsta­nia ślą­skie, wojna z Ukra­iń­cami o Lwów i Mało­pol­skę Wschod­nią, star­cie pol­sko-litew­skie o Suwalsz­czy­znę i cze­ski najazd na Śląsk Cie­szyń­ski. W roku 1919 gro­ziła Pol­sce wojna pol­sko-nie­miecka, do któ­rej – na szczę­ście – nie doszło.

Kraj był kom­plet­nie wynisz­czony. Pod­czas najazdu bol­sze­wic­kiego Zachód pozo­sta­wił Pol­skę na pastwę losu. Poza Fran­cją nikt nie chciał pomóc – pro­pa­ganda sowiecka spra­wiła, że w por­tach bry­tyj­skich doke­rzy odma­wiali obsłu­gi­wa­nia stat­ków prze­wo­żą­cych broń dla Pol­ski.

Pod­pi­su­jąc trak­tat, który był naj­waż­niej­szym aktem poli­tycz­nym wol­nej Pol­ski, młode pań­stwo sta­wało się wpraw­dzie cał­kiem spore, lecz nie­fo­remne, z połową zale­d­wie obszaru sprzed roz­bio­rów, do tego skon­flik­to­wane z sąsia­dami: Litwą, Rosją Radziecką, Niem­cami i Cze­cho­sło­wa­cją.

Mie­czy­sław pisał wów­czas do stry­jecz­nego brata, Ziemka, który na­dal nie zde­cy­do­wał się zamiesz­kać w War­sza­wie i pozo­sta­wał w Sie­dl­cach:

„Słu­chaj, Ziemku, mnie także ten trak­tat się nie podoba. Mimo wszystko lep­szy taki niż żaden. Bo wiemy prze­cież, jak było ciężko. Już nawet nie myślę o swo­jej stra­cie. Cała ojco­wi­zna została nam ode­brana. Było, nie ma. Ale żyję, i rodzi­ców udało mi się pod koniec wojny wyrwać z bol­sze­wic­kiego pie­kła. Sam wiesz, że wielu Pola­ków ucie­kło stam­tąd i tułają się teraz po Pol­sce, pozba­wieni wszyst­kiego, bez pracy, bez domu. Pań­stwo pol­skie nie bar­dzo przej­muje się ich losem. No, ale żyją. Tylko ci ludzie tam… Nie wiem, nie mam z nikim stam­tąd kon­taktu. Ale muszę Ci powie­dzieć, że choć na prze­szło­ści poło­ży­łem krzy­żyk, to uczu­ciem, pamię­cią jestem na tej ziemi, w lasach, na łąkach, nad rzeką. Jesz­cze mi się cza­sem śni dom rodzinny. I taka samotna włó­częga przez nie­koń­czące się lasy, polanki, poręby poro­śnięte poziom­kami. A w każ­dym miej­scu ina­czej brzmi echo, to tajem­ni­cze lustro lasu. Zmę­czony wędrówką, tra­fiasz na stru­mień, u nas zwany rucza­jem, bo w samej nazwie już mie­ści się cały urok wody pły­ną­cej pomię­dzy zwa­lo­nymi pniami, wśród omsza­łych kamieni. Ciemna woda pach­nie chło­dem, lekko butwie­ją­cymi liśćmi. A mimo to schy­lasz się i nabie­rasz w stu­loną dłoń, pijesz. Przy­sia­dasz i wsłu­chu­jesz się w głosy pta­ków, szmery i sze­le­sty. Zie­mia drży pod raci­cami bie­gną­cej sarny. Wiatr poru­sza czu­bami wyso­kich sosen, poskrzy­pują pnie.

Można wędro­wać dni całe i nie napo­tkać czło­wieka. Moja droga pro­wa­dziła jed­nak w stronę ludz­kich sie­dzib. Pamię­tam jedną wio­skę z cmen­ta­rzem i drew­nianą cer­kiewką. Kiedy wysze­dłem z lasu, słońce zapa­liło strze­chy chat i przez chwilę zda­wało się, że wieś pło­nie. Dróżką wzdłuż pochy­lo­nych pło­tów dosze­dłem do rzeczki. Pły­nęła w dole pomię­dzy stro­mymi zbo­czami. Sta­ną­łem na mostku i patrzy­łem na wodę. Nic tam cie­ka­wego nie było, a jed­nak tę chwilę zapa­mię­ta­łem tak, jakby wciąż trwała. I do dziś stoję tam, na tej kładce prze­rzu­co­nej nad prze­pa­ścią czasu. Czy to nie dziwne, że teraz, kiedy mamy wolną Pol­skę, ja nie mogę opu­ścić tam­tych leśnych, mrocz­nych od zie­leni ostę­pów?

A Ukra­iń­ców mi żal, bo ja też na dnie duszy jestem z Ukra­iny. Nie byli­śmy wobec nich bez winy. Myśmy Bia­ło­ru­si­nów i Ukra­iń­ców zdra­dzili. Wal­czyli wspól­nie z nami, a kiedy przy­szło do podzia­łów, tośmy ich do roz­mów nie zapro­sili. Nie wyba­czą nam tego. My przy­łą­cze­nie Lwowa nazy­wamy naszym słusz­nym pra­wem, ale dla Ukra­iń­ców to pod­bój, i jesz­cze uwień­czony nazwa­niem Gali­cji, czyli ich Ukra­iny Zachod­niej, Mało­pol­ską Wschod­nią. To tak jak dla nas Kró­le­stwo Pol­skie prze­chrzczone na Pri­wi­slin­skij kraj. Czy to było konieczne? Czy nie byłoby lepiej dla Pol­ski mieć na wscho­dzie sprzy­mie­rzoną Ukra­inę, niż sąsia­do­wać z bol­sze­wi­kami?”.

Wkrótce Zie­mek odpi­sał:

„Ale pomyśl, Mieczku, gdyby marze­nia Ukra­iń­ców się speł­niły, to przy ich ape­ty­tach Pol­ska w gra­ni­cach etnicz­nych byłaby zale­d­wie sate­litą potęż­nej Ukra­iny. A co potem? Zawar­łaby sojusz z Moskwą. Prze­ciwko komu? Oczy­wi­ście prze­ciwko Pol­sce. Tego sobie Rosja życzy. Ale Rosji nie cho­dzi o to, żeby to, co niskie, pod­nieść, ale by to, co się pnie wysoko, ścią­gnąć w błoto. Prze­cież tam naj­pierw gło­szono, że zbrod­nią jest żyć mate­rial­nie ponad tłum, teraz sły­szy się, że wywyż­szać się inte­lek­tu­al­nie to też zbrod­nia. Za chwilę nie­do­pusz­czalna według nich będzie wyż­szość moralna. Tak wła­śnie działa ludzki motłoch”.

„Ziemku – pisał Mie­czy­sław – jed­nak cieszmy się tym, co mamy. Nie­pod­le­głość zawdzię­czamy w dużym stop­niu szczę­śli­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści. Fran­cja potrze­bo­wała na wscho­dzie pań­stwa, które by jej zastą­piło Rosję car­ską, a Wil­son ze swoją zasadą samo­sta­no­wie­nia naro­dów przy­szedł nam z pomocą. Wiem, bili­śmy się dziel­nie, lecz to naj­czę­ściej nie­wiele zna­czy w poli­tyce. W tej plą­ta­ni­nie róż­nych inte­re­sów i zaku­li­so­wych dzia­łań zwy­kle zwy­cię­żają sil­niejsi. Czy jed­nak mogło być ina­czej? I powtó­rzę, należy się cie­szyć z tego, co udało się uzy­skać”.

„No tak, coś uzy­ska­li­śmy, to prawda – odpi­sał Zie­mek. – Czy jed­nak jest z czego tak bar­dzo się cie­szyć? Na mocy trak­tatu ryskiego, który ja nazy­wam zdradą stanu i kary­ka­turą, odda­li­śmy poko­na­nej, pomyśl, poko­na­nej Rosji Sowiec­kiej roz­le­głe obszary z prze­szło milio­nem Pola­ków wal­czą­cych prze­cież tak ofiar­nie za Pol­skę. I to wszystko z lek­kim ser­cem, bez żalu pra­wie, bez wyrzu­tów sumie­nia! Za trzy­dzie­ści srebr­ni­ków, a raczej trzy­dzie­ści milio­nów rubli w zło­cie sprze­da­li­śmy naszą zie­mię bol­sze­wi­kom. Tych rubli ni­gdy nie dosta­niemy, a zie­mie utra­ci­li­śmy. Podobno nawet tak pro­wa­dzono linię gra­niczną, żeby się pozbyć więk­szych mająt­ków i żeby miesz­ka­jąca tam od wie­ków pol­ska szlachta wygi­nęła. Czyś ty coś o tym sły­szał? Prze­cież i ty, Mieczku, stra­ci­łeś tam wszystko.

Cie­kaw jestem, gdzie ty byłeś pod­czas tej wojny? Nie pisa­łeś mi o tym. Nie wiem nawet, czyś był żoł­nie­rzem, czy dzia­ła­łeś jako lekarz? Czy bra­łeś udział w tej roz­strzy­ga­ją­cej bitwie? Słusz­nie nazwa­nej Cudem nad Wisłą?”.

„Wiesz, Ziemku – pisał Mie­czek – że ja nie bra­łem udziału w tej naszej zwy­cię­skiej bitwie, czego żałuję. Tak się zło­żyło. Ale z bol­sze­wi­kami to ja się nawal­czy­łem. Rze­czy­wi­ście w dwu­dzie­stym parli na zachód i wbrew prze­wi­dy­wa­niom opty­mi­stów nie zamie­rzali się zatrzy­mać. Pew­nie, że groza zaj­rzała nam w oczy. Bo albo, albo. Albo Pol­ska zachowa tę cudem odzy­skaną nie­pod­le­głość, albo wróci pod rosyj­skie jarzmo, tylko już nie car­skie, ale bol­sze­wic­kie. Nie było na co cze­kać. Posta­no­wi­łem opu­ścić szpi­tal i zgło­si­łem się na ochot­nika do woj­ska jako ofi­cer liniowy.

Dowódca nie zgo­dził się, żebym był zwy­kłym żoł­nie­rzem. Twier­dził, że nie ma ani jed­nego leka­rza, więc ja nim będę. Zgo­dzi­łem się. I tak zosta­łem leka­rzem bata­lionu. Wkrótce pułk, led­wie umun­du­ro­wany, nie­prze­szko­lony, ruszył na dwo­rzec pra­ski. Wśród sze­re­go­wych sami ucznio­wie, stu­denci. Kochane dzie­ciaki. Żywa krew War­szawy. Patrzy­łem na nich z dumą, ale i z lękiem. Ilu powróci do domu? Ilu pozo­sta­nie gdzieś w polu, przy dro­dze?

Z cięż­kim ser­cem ruszy­li­śmy na wschód i po paru dniach sta­nę­li­śmy na pierw­szej linii oko­pów. Kazano nam iść naprzód. Szli­śmy. Po pięk­nym dniu zaczęła się ulewa i prze­mo­kli­śmy zupeł­nie. Naj­go­rzej było z butami. Następ­nego dnia oka­zało się, że wielu z nas miało pora­nione stopy od mokrych butów. A prze­cież dopiero co zaczę­li­śmy naszą wojenkę.

Wkrótce miało się oka­zać, jak to wygląda naprawdę. Kiedy po kilku godzi­nach zorien­to­wa­łem się, że ota­czają nas Moskale, poło­ży­łem się w rowie z kara­bi­nem. Widzia­łem, jak żoł­nie­rze bez butów, z odpa­rzo­nymi sto­pami, pędzą do ataku. Na grom­kie »hurra!« prze­ciw­nika rzu­cili się jed­nak do panicz­nej ucieczki. Wtedy po raz pierw­szy poczu­łem w sobie jakąś sza­loną wolę walki. Zorien­to­wa­łem się zresztą, że po stro­nie wroga to było kilku koza­ków, któ­rzy bie­gli na nas z sza­blami. Wyce­lo­wa­łem w nich, cofa­jąc się. Zatrzy­mali się. Cofa­łem się na­dal i tak celo­wa­łem w nich, aż któ­ryś z naszych zaczął do nich strze­lać. Musieli pomy­śleć, że mamy kara­bin maszy­nowy, i zaczęli ucie­kać. To powstrzy­ma­nie odwrotu i ucieczka koza­ków spra­wiły, że żoł­nie­rze nabrali do mnie zaufa­nia.

Te pierw­sze dni to jed­nak było nic w porów­na­niu z tym, co działo się potem. Wciąż szli­śmy na wschód. Armia oto­czona ze wszyst­kich stron, obła­do­wana tabo­rem, wyco­fy­wała się, nic pra­wie nie tra­cąc ze swego majątku. Przy­znać trzeba, że to jest fatalny pol­ski zwy­czaj: wozić ze sobą te wszyst­kie graty, a do tego babi­niec, żony, narze­czone ofi­ce­rów. Groza po pro­stu.

W poło­wie maja dowie­dzie­li­śmy się, że Kijów wzięty. Zaję­li­śmy go bez strzału. Bol­sze­wicy sami ucie­kli. Sytu­acja jed­nak była nie tylko cie­kawa, ale i groźna. Budionny przedarł się z kawa­le­rią i zajął Żyto­mierz. Moje rodzinne mia­sto.

Akcja coraz bar­dziej mnie pochła­niała. Zapo­mi­na­łem już nawet, jak bar­dzo byłem zmę­czony, odzwy­cza­iłem się od roz­bie­ra­nia i snu. Narze­ka­nie wyda­wało mi się wtedy czymś cał­kiem nie­po­waż­nym. A za nami i przed nami ranni, zabici.

W lipcu bol­sze­wicy zła­mali front. Sytu­acja stała się poważna. Nasza armia, wyczer­pana nie­równą walką, zaczęła się cofać. Sowieci zgro­ma­dzili wszyst­kie swoje siły prze­ciwko Pol­sce. Runęły hordy Wiel­ko­ru­sów pod hasłem: »Śmierć Pol­sce«.

W kraju zapa­no­wały popłoch i tchó­rzo­stwo, a zara­zem zapał i ofiar­ność. Jak wiesz, do armii rezer­wo­wej zgło­siło się trzy­sta tysięcy ochot­ni­ków – jed­nym sło­wem, pospo­lite rusze­nie. Oba­wia­łem się tylko, czy nie za wiele w tym będzie tego naszego: »Bóg i Ojczy­zna«.

War­szawa w sierp­niu dwu­dzie­stego roku była szcze­gól­nym miej­scem. Dosta­łem wtedy kilka dni urlopu i sam widzia­łem war­szaw­skie ulice, place pełne uchodź­ców ze wschodu i męż­czyzn – ochot­ni­ków do pol­skiego woj­ska. Widzia­łem napisy na murach, na chod­ni­kach nawet: »Czy ci ta zie­mia święta nóg nie pali? Idź do woj­ska! Speł­nij swój obo­wią­zek wobec ojczy­zny!«. Ofi­ce­rów rzadko się spo­ty­kało, chyba że w ban­da­żach, o kulach. W kawiar­niach i restau­ra­cjach panie pod­cho­dziły do męż­czyzn z pyta­niem: »Czy speł­nił pan swój oby­wa­tel­ski obo­wią­zek? Czy zgło­sił się pan do woj­ska dla obrony ojczy­zny?«. A robiły to z tak miłym wyra­zem twa­rzy, z takim uśmie­chem, że nie­je­den nie tylko do woj­ska, ale na koniec świata zgo­dziłby się pójść.

Tak, nie było mi dane brać udziału w bitwie pod Radzy­mi­nem. Żałuję. W tych dniach sierp­nio­wych, kiedy się roz­strzy­gało – zatrzy­mamy bol­sze­wi­ków czy zajmą Pol­skę i ruszą na zachód – my znów szli­śmy na pół­noc. Droga była bar­dzo for­sowna. Mar­sze nocne w ciem­no­ściach, po nie­zna­nych dro­gach, bez snu. Szli­śmy tylko ze szpicą. Kiedy zbli­ża­li­śmy się do nie­przy­ja­ciela, szpica wrzesz­czała: »hurra!«, i pchała się naprzód. My za nią. To była nasza nowa tak­tyka. Wielce sku­teczna. Wróg miał pełne por­tki stra­chu. I zwie­wał. W ogóle morale było wtedy w woj­sku bol­sze­wic­kim pod psem.

Nie było łatwo, ale osta­tecz­nie prze­go­ni­li­śmy ich. Kilka punk­tów zło­żyło się na to zwy­cię­stwo. Dobrze przy­go­to­wany plan bitwy. Walecz­ność żoł­nie­rza, spraw­ność dowód­ców i to, co naj­bar­dziej mi się podo­bało: szyb­kie i sku­teczne roz­szy­fro­wa­nie roz­ka­zów wroga. To pułk uła­nów zdo­był jedną z dwóch radio­sta­cji. Prze­stro­je­nie nadaj­nika war­szaw­skiego na czę­sto­tli­wość sowiec­kiej radio­sta­cji i roz­po­czę­cie sku­tecznego zagłu­sza­nia było już tylko kwe­stią czasu. Druga radio­sta­cja, po uru­cho­mie­niu jej w nowym miej­scu, wciąż nie była w sta­nie ode­brać roz­ka­zów Tucha­czew­skiego, bo War­szawa na tej samej czę­sto­tli­wo­ści nada­wała przez dwie doby bez prze­rwy tek­sty Pisma Świę­tego. Pomyśl, że taka rzecz potra­fiła zawa­żyć na prze­biegu wiel­kiej bitwy i, trzeba to przy­znać, losach nie tylko Pol­ski, ale i Europy.

Zwy­cię­ży­li­śmy. Pobi­li­śmy Rosję Sowiecką. Po raz pierw­szy od dwu­stu lat mogli­śmy się poku­sić o odzy­ska­nie naszych daw­nych gra­nic, jesz­cze sprzed pierw­szego roz­bioru. I co? Zatrzy­ma­li­śmy się na jakichś skraw­kach, z prze­wagą Ukra­iń­ców i Bia­ło­ru­si­nów na naszym tery­to­rium, a to się zemści. Dla­czego nie szli­śmy naprzód? No bo woj­sko wycień­czone dłu­gim wojo­wa­niem, kraj spu­sto­szony i, jak zwy­kle, pań­stwa zachod­nie nie­chęt­nie patrzące na pochód pol­skich wojsk.

A potem jesz­cze i to. Wilno oddane Litwi­nom. Żal mi Wilna, ale taka była koniecz­ność”.

W salo­nie pana Wła­dy­sława zebrali się powra­ca­jący do War­szawy i ci, któ­rzy War­szawy nie opu­ścili, pozo­sta­jąc w mie­ście, gdzie prze­ta­czały się na prze­mian woj­ska sprzy­mie­rzeń­ców i wro­gów. Poja­wili się Zie­mek z Sie­dlec, dok­tor Mie­czy­sław i zna­jomy pani domu z Wilna. Przy­je­chała też Kata­rzyna, która miesz­kała ostat­nio w Mchowcu z córką, zię­ciem i małą wnuczką Wik­to­rią. W War­sza­wie nie miała ani miesz­ka­nia, ani wyna­ję­tego pokoju, ale prze­no­co­wać mogła zawsze u owdo­wia­łej przy­ja­ciółki, pani Róży.

Na tle powszech­nej biedy salon robił wra­że­nie. Wypo­sa­żony w sty­lowe meble, bibe­loty i wazony pełne kwia­tów, które tak kochała pani domu. Były sma­ko­wite prze­ką­ski, praw­dziwa aro­ma­tyczna her­bata, nawet dobre wino – wszystko to wciąż jesz­cze pra­wie nie­do­stępne. Cie­płe świa­tło elek­trycz­nych lamp usta­wio­nych na nie­wiel­kich sto­li­kach i nad komin­kiem two­rzyło nastrój przy­tul­no­ści i bez­pie­czeń­stwa. Pod­łoga wyło­żona była cen­nymi dywa­nami. Na ścia­nach kolek­cja pol­skiego i euro­pej­skiego malar­stwa. Kata­rzyna nie była tu od lat i teraz roz­glą­dała się dys­kret­nie wokół. Serce jej się ści­skało na myśl, że ani ona, ani Janka w Mchowcu nie mają takich luk­su­sów. Nie po to jed­nak tu przy­je­chała, by zazdro­ścić komu­kol­wiek. Pan Wła­dy­sław stał się zamoż­nym czło­wie­kiem, co już dawno – z czego się śmiał – prze­po­wie­działa mu pewna Cyganka. Pod­czas wojny nie próż­no­wał. Pisał i dzia­łał aktyw­nie na rzecz lite­ra­tów, któ­rych wojna nie oszczę­dziła. Teraz mówił o tym chęt­nie i wcale nie ukry­wał swo­ich zasług.

Kata­rzyna z rado­ścią patrzyła na swo­jego zię­cia, Ziemka, i ści­sza­jąc głos, dopy­ty­wała się o Mery, która została w Sie­dl­cach. Zie­mek obie­cał, że opo­wie wię­cej, kiedy się spo­tkają we dwoje. Zresztą gwar i gło­śne roz­mowy nie pozwa­lały na pry­watne zwie­rze­nia. Szkoda, pomy­ślała, ale po chwili z cie­ka­wo­ścią słu­chała opo­wie­ści pana Wła­dy­sława. Zawsze lubiła go słu­chać, a ponie­waż dawno się nie widzieli, odwa­żyła się nawet zadać mu kilka oso­bi­stych pytań, na które odpo­wia­dał z fan­ta­zją i humo­rem. Wkrótce roz­mowa zeszła na poli­tykę. Nie spo­sób było jej unik­nąć w kraju, który dopiero co wyszedł z cięż­kich opre­sji i zaczy­nał budo­wać pod­stawy swo­jej pań­stwo­wo­ści. Trak­tat poko­jowy wzbu­dzał kon­tro­wer­sje i każdy miał o nim wła­sne zda­nie.

– Ten trak­tat prze­kre­ślił poli­tykę fede­ra­cyjną raz na zawsze – stwier­dził pan Wła­dy­sław.

– Tylko że Pol­ska ni­gdy nie uznała roz­bio­rów, prawda? – zaczął Zie­mek.

– Tak było – ode­zwały się głosy.

– Wszyst­kie pol­skie powsta­nia wybu­chały pod hasłem odzy­ska­nia w cało­ści tego, co nam zabrali zaborcy. A ten trak­tat jest pierw­szym aktem, w któ­rym Pol­ska legal­nie zrzeka się więk­szo­ści ziem wschod­nich od wie­ków nale­żą­cych do nas – stwier­dził Mie­czy­sław.

– Zwróć­cie uwagę, że tego, kto by się zrzekł ziem wschod­nich na rzecz Rosji, w kołach emi­gra­cji 1830 roku okrzyk­nięto by zdrajcą – dodał Zie­mek.

– I słusz­nie.

– Teraz pro­test jed­nego z posłów prze­ciwko tej zdra­dzie nazwano „nie­smacz­nym incy­den­tem”.

– Nasi pra­dzia­do­wie życie odda­wali za nie­pod­le­głość całej Rzecz­po­spo­li­tej – wtrą­ciła Kata­rzyna, która z uwagą przy­słu­chi­wała się roz­mo­wie.

– Ależ to byli inni ludzie. Oni korze­niami tkwili jesz­cze w osiem­na­stym wieku. Dziś zastę­pują ich jakieś hybrydy sar­macko-mesja­ni­styczne zanu­rzone w roje­niach, pełne pychy i zaro­zu­mial­stwa. Z cza­sów nie­woli prze­nie­śli­śmy do życia zbio­ro­wego stra­te­gie nie­wol­ni­ków. A powin­ni­śmy o nich jak naj­prę­dzej zapo­mnieć – powie­dział pan Wła­dy­sław, wsta­jąc z krze­sła.

– To prawda, musimy się prze­ko­nać, czy potra­fimy być naro­dem ludzi wol­nych, czy wciąż pozo­sta­jemy nie­wol­ni­kami daw­nych wyobra­żeń i naro­do­wych mito­lo­gii.

Zebrani zamil­kli. Każdy pomy­ślał o jakichś swo­ich przy­wa­rach i błę­dach.

Kiedy podano kawę, goście poroz­sia­dali się w fote­lach. Pan Wła­dy­sław, wrę­cza­jąc Kata­rzy­nie maleńką zło­coną fili­żankę, spoj­rzał jej ser­decz­nie w oczy. Zawsze lubiła to jego spoj­rze­nie i gest zachę­ca­jący do roz­mowy.

– I jakże się pani żyje? – spy­tał.

– Och, cał­kiem dobrze. Pan wie, że ja nie lubię narze­kać i zawsze szu­kam w życiu jasnych stron. Wojna jakoś nas oszczę­dziła. Tylko pan Kazi­mierz mnie opu­ścił. Nie z wła­snej woli, ale z woli nieba.

– Współ­czuję pani straty tak odda­nego przy­ja­ciela – szep­nął pan Wła­dy­sław. – Mnie też będzie go bra­ko­wać. Ale gdzie pani teraz mieszka? W War­sza­wie tak trudno o dobre lokum. Mnie się poszczę­ściło – dodał. – Dobry los pozwo­lił mi trwać tu, gdzie jestem.

Zabrzmiało to nazbyt skrom­nie jak na takie wygody, pomy­ślała Kata­rzyna. Uśmiech­nęła się, ukry­wa­jąc lek­kie znie­cier­pli­wie­nie.

– Na razie nie mam swo­jego miej­sca. Miesz­kam u córki.

– U pani Mery w Sie­dl­cach?

– Nie, u Janki, w tym nie­wiel­kim fol­warczku, który się nazywa Mcho­wiec. Skrom­nie tam bar­dzo, ale to musi wystar­czyć. Kilka mie­sięcy gości­łam na Wybrzeżu u zna­jo­mych, któ­rzy nie tylko dali mi pokój, ale i coś w rodzaju pra­cowni.

– Więc jed­nak pani maluje? – ucie­szył się. – Bar­dzo panią zawsze do tego nama­wia­łem.

– Tak. Sama nie wie­rzy­łam, że to będzie moż­liwe, a jed­nak tak się wyćwi­czy­łam, zwłasz­cza w por­tre­cie, że nawet sprze­daję swoje prace. Cóż to jed­nak zna­czy prak­tyka.

– Rad bym zoba­czyć jakieś pani dzieło.

– Wszystko roz­dane – powie­działa ze śmie­chem. – Ale… gdyby pan się zgo­dził mi pozo­wać…

– Zna­ko­mi­cie! Jestem gotów.

Zie­mek sko­rzy­stał z rzad­kiej oka­zji, że jest w War­sza­wie, i następ­nego dnia umó­wił się z Mie­czy­sła­wem na Nowym Świe­cie.

– Kiedy spro­wa­dzi­cie się do War­szawy? – spy­tał Mie­czek.

Sie­dzieli naprze­ciw sie­bie, cze­ka­jąc na zamó­wioną wódkę i prze­ką­skę. Zie­mek palił papie­rosa. Rodowy sygnet na jego wypie­lę­gno­wa­nej dłoni poły­ski­wał, chwy­ta­jąc bla­ski lampki sto­ją­cej na kawiar­nia­nym sto­liku.

– Nie zanosi się na to. War­szawa pełna jest, o ile wiem, bez­ro­bot­nych dzien­ni­ka­rzy, urzęd­ni­ków, nauczy­cieli. Całe to towa­rzy­stwo kręci się w poszu­ki­wa­niu zaję­cia. Cóż ja bym tu robił?

– To prawda. Bez­ro­bo­cie dotyka nie tylko robot­ni­ków. My też z tru­dem odnaj­du­jemy się w nowej rze­czy­wi­sto­ści. No, ale przy­naj­mniej wojnę mamy już za sobą – wes­tchnął Mie­czek.

– Jesteś opty­mi­stą – odparł Zie­mek. – Myślę, że przed nami pięt­na­ście, a może i trzy­dzie­ści lat nie­po­koju. Wraz z tą wojną, która podobno się skoń­czyła, zaczął się brak sta­bi­li­za­cji w Euro­pie. Ludzie stra­cili kon­trolę nad histo­rią.

– Wojna. Straszna rzecz. Wiem, nie jestem ory­gi­nalny.

– Ludz­kość, pro­wa­dząc wojnę, nie idzie naprzód, ale cofa się o lata. Nie tak się zmie­nia ludzi. To, w imię czego dziś się ginie, sta­nie się nie­wartą wspo­mnie­nia prze­szło­ścią. Zbledną socja­li­zmy, komu­ni­zmy, stwo­rzymy sobie nowych pro­ro­ków i jakiś nad­czło­wiek będzie nas znowu za nos wodził – zamy­ślił się Zie­mek.

– A pamię­tasz ten entu­zjazm pierw­szych mie­sięcy czter­na­stego roku? Wie­rzy­li­śmy, że wojna szybko się skoń­czy…

– Oczy­wi­ście naszym zwy­cię­stwem. Ten entu­zjazm wkrótce zaczął się wypa­lać. Wpraw­dzie krzy­ka­cze wojenni na tyłach, ci, któ­rzy nie widzieli praw­dzi­wej wojny, tylko wła­sne mor­der­cze roje­nia, długo jesz­cze upra­wiali swój pro­ce­der…

– Ale ludzie już ich nie słu­chali.

– Tylko wtedy było już za późno, żeby się cof­nąć.

– Wiesz, Wit, przy­po­mi­nam sobie jedno z moich naj­gor­szych doświad­czeń. To było latem 1915. Dosta­łem roz­kaz jazdy pocią­giem-laza­re­tem. W niczym nie przy­po­mi­nał tych pocią­gów sani­tar­nych, pamię­tasz, tych, któ­rych zdję­cia umiesz­czano w gaze­tach. Lśniące czy­sto­ścią z uśmiech­nię­tymi pacjen­tami na wygod­nych leżan­kach i damy z towa­rzy­stwa w prze­bra­niu sani­ta­riu­szek. Oczy­wi­ście nie wszyst­kie uda­wały, nie­które z nich pra­co­wały z praw­dzi­wym poświę­ce­niem w przy­fron­to­wych szpi­ta­lach. Ten, w któ­rym się zna­la­złem, to był zwy­kły pociąg towa­rowy bez okien, tylko ze szpa­rami na dopływ powie­trza. Wagony oświe­tlone kop­cą­cymi się kagan­kami. Na pry­mi­tyw­nych noszach, jeden obok dru­giego, leżeli ranni. Bla­dzi, spo­ceni. Koce prze­siąk­nięte krwią. Krew spły­wa­jąca po drew­nia­nej pod­ło­dze w rzu­coną nie­dbale słomę. Ranni róż­nych naro­do­wo­ści, więc i różne języki. Jedni z dru­gimi nie mogli się poro­zu­mieć. Sani­ta­riu­sze sła­niali się ze zmę­cze­nia. Jecha­li­śmy już kil­ka­dzie­siąt godzin z nadzieją, że doje­dziemy wresz­cie do szpi­tala. Kape­lan woj­skowy pła­kał, że nie ma ole­jów do ostat­nich sakra­men­tów, a jedyny obok mnie lekarz w tym pociągu pomsto­wał na służby, które nie dostar­czyły mor­finy. Mor­finy po pro­stu zabra­kło. Nosi­li­śmy wodę ze sta­cji, na któ­rych pociąg stał w nie­skoń­czo­ność, dopro­wa­dza­jąc nas tym do roz­pa­czy. Tą brudną wodą myli­śmy ran­nych. Doje­cha­li­śmy wresz­cie. Wielu z tych cho­rych i ran­nych nie docze­kało miej­sca na szpi­tal­nym kory­ta­rzu. A prze­cież mogli żyć!

– Nie myśl już o tym. Naj­wyż­szy czas, żeby zacząć budo­wać nowe życie – powie­dział Zie­mek.

– Wiem. Zbli­żam się powoli do pół­metka. Wciąż nie uło­ży­łem sobie życia. Oka­zji nie bra­ko­wało. Po tej strasz­nej woj­nie, w któ­rej zgi­nęło tylu mło­dych męż­czyzn, każdy oca­lały był na wagę złota. Prze­cież mogłem to cynicz­nie wyko­rzy­stać. Oże­nić się z ładną, nawet posażną panną. Czemu tego nie zro­bi­łem?

Idąc Nowym Świa­tem, Mie­czy­sław spo­tkał wyso­kiego męż­czy­znę w obszer­nym płasz­czu z sukna, z nie­wielką cza­peczką na gło­wie. Czło­wiek ten miał długą siwą brodę, krza­cza­ste brwi, oczy w opra­wie jasnych rzęs. Pod pachą niósł pła­skie pudło. Góro­wał nad tłu­mem nie tylko wzro­stem, ale i dumną postawą. Codzien­nie wędro­wał przez mia­sto. Widziano go w róż­nych miej­scach, ale nikt nie wie­dział, kim jest ten czło­wiek, choć zrósł się już z wido­kiem ulic niczym huba z pniem drzewa. Męż­czy­zna nie był Żydem, róż­nił się od nich czymś nie­uchwyt­nym, co jed­nak Miecz­kowi nie było obce. Przy­po­mi­nał mu sta­ro­wier­ców z Żyto­mie­rza.

Tego dnia, kiedy czło­wiek ten prze­szedł obok niego, Mieczka owio­nęła pra­wie już zapo­mniana woń pie­czo­nego chleba, roz­grza­nych słoń­cem kamieni i kurzu rodzin­nego mia­sta. Skąd jestem?, prze­bie­gło mu przez myśl. Nie miał wąt­pli­wo­ści. Był stam­tąd, z kra­iny rzek i bagien. Gdzie moje miej­sce? W War­sza­wie? W mie­ście, w któ­rym żyję już od wielu lat, a jed­nak wciąż nie zapu­ści­łem korzeni? Ból, pra­wie fizyczny, zatrzy­mał go pośrodku ulicy. Prze­chod­nie szli, mija­jąc go obo­jęt­nie. Stał jak wro­śnięty w zie­mię. Nostal­gia, stan osła­bia­jący wolę życia, cza­sem wręcz śmier­telny. Medy­cyna od prze­szło dwóch wie­ków znała ją jako cho­robę tych, któ­rzy porzu­cili swoje miej­sce wbrew woli, stra­cili coś, co mieli, ale czego mieć już nie mogli. Jesz­cze nie­dawno twier­dził, że utrata domu i ziemi na Kre­sach nie­wiele go obe­szła. Okła­my­wał sam sie­bie? Dla­czego? Może dla­tego, że ból był nie do znie­sie­nia.

Postać sta­rego czło­wieka przy­po­mniała mu ludzi z tam­tych stron. Znów zoba­czył babkę kró­lu­jącą w fotelu, spa­ra­li­żo­waną, mil­czącą. Przy­bie­gał do niej każ­dego dnia w ocze­ki­wa­niu słów, które wypo­wia­dała schryp­nię­tym szep­tem. Kochał tę tajem­ni­czą osobę, któ­rej inni nie zauwa­żali, o któ­rej zapo­mnieli.

Pamię­tał dobrze pannę „aptecz­kową”, z którą wędro­wał w poszu­ki­wa­niu ziół, po lesie i łąkach. U nich łąki koszono późno, kiedy się już pra­wie kło­siły trawy. Kosia­rze szli, kła­dąc równo źdźbła, jakby pokry­wali łąkę miękką tka­niną. Młode zające, które matka, ucie­ka­jąc przed kosą, porzu­cała, nie­siono do dworu i trzy­mano w koszu pod łóż­kiem, aż doro­sły. Czarno-białe czajki pola­ty­wały z krzy­kiem ponad odsło­nię­tymi gniaz­dami. Zabra­niano dzie­ciom wyj­mo­wać nagie pisklęta i kiedy gniazda pozo­sta­wały w tyle, czajki sia­dały z powro­tem, uparte i nie­po­ko­nane.

Podzi­wiał woź­nicę w odwiecz­nej kapo­cie i futrza­nej cza­pie, z biczy­skiem, któ­rym potra­fił wygry­wać dzi­kie melo­die; konie szły w hoło­blach, woń koń­skiej mierzwy i potu pozo­sta­wała na skó­rze, a ostre łuski we wło­sach, kiedy się zasnęło w wozie na pustych wor­kach po owsie. Bra­kuje mi tego, co mia­łem kie­dyś, pomy­ślał. Muszę to odna­leźć. Może odzy­ska­nie tego przy­nie­sie mi spo­kój. A stan wiecz­nego nie­po­koju, pogoń za nie­osią­gal­nym się skoń­czy.

Kiedy tak przy­sta­nął na ulicy, tro­chę tylko zepchnięty przez idą­cych pod ścianę kamie­nicy, poczuł, jak bar­dzo jest samotny. Nie przy­wykł myśleć o wła­snych potrze­bach, zawsze zajęty innymi, ale teraz poczuł, że i jemu należy się coś od życia. Ruszył do przodu i wkrótce zna­lazł się na placu z wido­kiem na most Ponia­tow­skiego. Powiew od Wisły orzeź­wił go. Ode­tchnął głę­boko, zwol­nił kroku i skie­ro­wał się w stronę mostu.

Obrazy minio­nego życia nie opusz­czały go, lecz przy­bie­rały coraz bar­dziej nie­po­ko­jące kształty. Nie chciał wie­dzieć, jak wyglą­dają teraz tamta zie­mia i dom, z któ­rego pod koniec wojny udało mu się w ostat­niej chwili wyrwać oboje rodzi­ców. Nie chciał wie­dzieć, ale z bole­sną cie­ka­wo­ścią chwy­tał strzępy, jakie do niego docie­rały. Dwór stał podobno nie­znisz­czony. Wła­dze sowiec­kie urzą­dziły w nim sie­ro­ci­niec, rzecz chwa­lebna, która go cie­szyła, jed­nak prze­ra­żał sam fakt, że sie­rot było tam coraz wię­cej. Drzewa w parku chłopi wyrżnęli jesz­cze w osiem­na­stym roku, zabu­do­wa­nia dwor­skie roze­brali na cegłę. Dwor­ską kapliczkę, tak małą, że mie­ściło się w niej zale­d­wie kilka osób, pach­nącą drew­nem, woskiem i jedliną, spa­lono. Spło­nęła na pewno drew­niana figura świę­tego Jana Nepo­mu­cena, obrońcy przed powo­dzią i suszą, patrona mostów. Co stało się z krzy­żem u zbiegu gościńca i polnej drogi? Żela­zny posą­żek Chry­stusa wygła­dzony rękami wiej­skich kobiet, które wie­szały tu far­tuszki cho­rych dzieci w nadziei uzdro­wie­nia, błysz­czał z daleka niczym gwiazda. Dzie­ciom nie wolno go było doty­kać w oba­wie przed zarazą.

A naj­gor­sze – o czym dowie­dział się z całą pew­no­ścią – trumny przod­ków wydarto z ziemi i zrzu­cono z wyso­kiego brzegu do rzeki. Zda­wało mu się, że sły­szy huk spróch­nia­łych tru­mien ude­rza­ją­cych o powierzch­nię i widzi kości tonące w spie­nio­nych wirach.

Oparł się o balu­stradę mostu i patrzył w dół, gdzie Wisła leni­wie posu­wała się ku morzu. Przy­naj­mniej tu mógł się czuć u sie­bie. Kraj był wolny. Kosz­mar rewo­lu­cji daleko. Mógł budo­wać życie według swej woli, ale wciąż się nie oże­nił, nie miał dzieci. Dni mijały pośród obcych, któ­rych dobro sta­wiał ponad wła­sne. To zda­wało się tak oczy­wi­ste, że nie zada­wał pytań.

Uwa­żał, że prze­zna­czona mu jest samot­ność. Nie taki znów naj­gor­szy los. I nagle poja­wia się kochanka sprzed lat. Tajem­ni­cza jak nie­gdyś, nie­po­jęta. Wie­dział, że pole­gać na niej nie można. Wyma­gała opieki, cią­głej tro­ski, cier­pli­wo­ści. Była jak dziecko, kapry­śna, nie­obli­czalna, słaba. Pobu­dzała w nim nie­na­sy­coną potrzebę nie­sie­nia pomocy.

Od dnia, kiedy weszła do jego gabi­netu i zoba­czył w jej oczach smu­tek, bez­rad­ność i niemą prośbę o ratu­nek, wie­dział, że jest stra­cony. Zapro­sze­nie jej do swego życia było jak krok po równi pochy­łej. Już po kilku tygo­dniach zaczął wąt­pić w swoje szczę­ście. Pozor­nie odna­leźli się po latach roz­łąki, ale zaczęły go męczyć sny. Widział w nich Julię z oka­le­czo­nym cia­łem, z twa­rzą wykrzy­wioną gry­ma­sem zło­ści. Kiwała do niego, przy­wo­łu­jąc do sie­bie, a kiedy już miał się z nią połą­czyć, roz­pły­wała się, a on spa­dał w prze­paść. Budził się z krzy­kiem, ale nie mógł Julii wyznać, co tak go prze­ra­żało.

Pró­bo­wał dowie­dzieć się, co robiła od zakoń­cze­nia wojny. Z czego żyła, gdzie miesz­kała? Dla­czego roz­stała się z męż­czy­zną, z któ­rym przed laty ucie­kła? Nie­wiele się dowie­dział. Naj­chęt­niej opo­wia­dała o swo­ich nie­szczę­ściach, o cho­ro­bie, o bez­dom­no­ści, o ludziach, któ­rzy ją prze­śla­do­wali, jed­nak szybko się zorien­to­wał, że nie jest kon­se­kwentna. Sama sobie prze­czyła. Fakty się nie zga­dzały. Jedyne, co było pewne, to to że mąż – czło­wiek, który, jak twier­dziła, był jej naj­gor­szym prze­śla­dowcą i przed któ­rym Mie­czy­sław chciał ją chro­nić – umarł. Julia była wolna.

Zapa­trzył się w nurt rzeki. Ciszę prze­ry­wały tylko ostre głosy rybitw i daleka syrena paro­statku. Uspo­ka­jał go jed­no­stajny szum wody ude­rza­ją­cej o kamie­nie. Wszystko trwa nie­zmienne w cią­głym ruchu, pomy­ślał.

Tego dnia wró­cił wcze­śniej. Julia cze­kała na niego z obia­dem jak praw­dziwa żona. Nie przy­wykł do tego w swoim kawa­ler­skim życiu i roz­czu­liła go jej tro­ska.

– Może wyje­dziemy gdzieś – powie­działa, kiedy sie­dzieli na łóżku z fili­żan­kami kawy w rękach.

– Nudzisz się? – spy­tał.

– Nie, ale przy­jem­nie byłoby zoba­czyć coś nowego. I tobie należy się odpo­czy­nek. Tak dużo pra­cu­jesz.

Spoj­rzał z czu­ło­ścią i odsta­wia­jąc kawę na sto­lik, objął Julię. Błę­kitna żyłka na jej skroni pul­so­wała zmy­słowo. Zaczął roz­pi­nać guziki jedwab­nej bluzki, roz­ko­szu­jąc się gład­ko­ścią nagich ramion. Piersi miała wciąż dziew­częce, takie, jakie pamię­tał sprzed lat. Tam­ten zachwyt, kiedy po raz pierw­szy ich dotknął, powra­cał teraz za każ­dym razem jak sygnał nad­cho­dzą­cej roz­ko­szy. Julia odchy­liła głowę.

– Kocham cię – szep­nęła.

Powie­działa to po raz pierw­szy od czasu, kiedy powró­ciła. Może nawet w ogóle po raz pierw­szy? Czy mogę jej nie wie­rzyć?, pomy­ślał. Włosy Julii pach­niały deli­kat­nie i ta woń przy­po­mniała mu jakąś dawno zapo­mnianą chwilę. Cze­goś wtedy pra­gnął, cze­goś się oba­wiał; pożą­da­nie i ból koja­rzyły się z jej obec­no­ścią. Zbli­ża­jąc się do niej, za każ­dym razem czuł nie­pew­ność. Teraz jej ciało było mięk­kie i ule­głe. Spod przy­mknię­tych powiek spo­glą­dała na niego z miło­ścią. Nie mógł się mylić.

Za oknem sza­rzało. Pokój powoli pogrą­żał się w mroku. Przed­mioty tra­ciły kon­tury. Odda­lały się. Było cicho. Sły­szał szum krwi i przy­śpie­szone bicie serca. Prze­strzeń wokół nich zamy­kała się, cie­pła i bez­pieczna. Świat nie ist­niał. „Naresz­cie! Naresz­cie!”, szep­nął, a może tylko pomy­ślał. Już nie widział, a nawet nie czuł jej ciała. Miał wra­że­nie, jakby i on utra­cił wła­sny cię­żar. Oboje uno­sili się w pustce, w któ­rej nawet ruch powie­trza był piesz­czotą. Miło­sny wie­czór zamie­nił się w długą noc.

Cały następny dzień zasta­na­wiał się, czy to, czego nie wahał się nazwać eks­tazą, było szczę­ściem czy ilu­zją? Zmy­słowa roz­kosz pozwo­liła jemu i, jak wie­rzył – jej także opu­ścić ciało i odna­leźć się poza cza­sem i prze­strze­nią, pra­wie na gra­nicy życia i śmierci. Dla­czego pomy­ślał o śmierci wła­śnie teraz, gdy uwie­rzył wresz­cie, że miłość jest moż­liwa?

Może i daw­niej ją kochał, może tylko pożą­dał, ale zawsze wyda­wała mu się obca, nie­po­jęta. Kiedy poja­wiła się po tylu latach, jakby czas nie ist­niał, jakby była pewna, że on czeka na nią przez cały ten czas, poczuł nie­chęć i obcość. Przed laty ucie­kła z kochan­kiem, bez słowa wyja­śnie­nia. Była wojna, a nie­po­kój o nią dosłow­nie go nisz­czył. I potem, kiedy już mogła napi­sać cokol­wiek, choćby tylko pod­pi­sać się na pustej kartce, nie zro­biła tego. A jed­nak nie­wiele czasu potrze­bo­wała, żeby znów zawró­cić mu w gło­wie. Tam­tego dnia w gabi­ne­cie, do któ­rego weszła jakby ni­gdy nic, wystar­czyła krótka roz­mowa i już był gotów zmie­nić dla niej swoje życie.

Przez te kilka ostat­nich tygo­dni przy­glą­dał się jej nie­uf­nie. Czy się zmie­niła? Czy można wie­rzyć jej przy­ja­znym, nawet miło­snym gestom?

Powoli oswa­jał obcość, ale gdzieś na dnie krył się nie­po­kój. Aż do poprzed­niego wie­czora, kiedy uczu­cie szczę­ścia odda­liło wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Choć wie­dział, jak bole­śnie potra­fiła ranić innych i sie­bie, czuł, że nie wolno mu zosta­wić jej na pastwę wro­giego świata. Musi ją ura­to­wać. Tylko mał­żeń­stwo może jej zapew­nić sta­bi­li­za­cję, pomy­ślał. Więc zro­bię to. Oświad­czę się i oże­nię.

Kilka dni póź­niej Julia zgo­dziła się zostać jego żoną. Ślub był cichy, tylko z dwoj­giem świad­ków. Na razie nie mówił o tym nikomu. Wziął urlop i wyje­chali w krótką podróż.

Zmę­czeni wojną i nie­do­stat­kiem miesz­kańcy War­szawy chcieli się bawić. Szybko zaczęły powsta­wać kawiar­nie i kaba­rety. Jedna z pierw­szych knaj­pek usy­tu­owała się na Nowym Świe­cie. Wcho­dziło się do niej po schod­kach od Warec­kiej. Był tam spory ogró­dek. Kresy, bo taką nazwę nosiła, może z powodu kel­ne­rek – pań kre­so­wych wyzu­tych z mająt­ków, dwo­rów i pała­ców – stały się miej­scem spo­tkań war­szaw­skich ory­gi­na­łów.

Czę­sto zaglą­dał tu pewien malarz. W tej postaci nie byłoby może niczego szcze­gól­nego, gdyby nie jego towa­rzyszka – kaczka Leoka­dia. Kiedy pierw­szy raz malarz i Leoka­dia weszli do kawiarni, kaczka dość nie­pew­nie poczuła się na śli­skiej pod­ło­dze wyło­żo­nej lino­leum. Malarz rozej­rzał się wokół, spoj­rzał na twa­rze kole­gów, po czym schy­lił się i powie­dział do kaczki: „Leoka­dio, uprze­dzam cię! Tu zawsze jest śli­sko!”.

Codzienne wizyty mło­do­pol­skiego poety Tet­ma­jera też miały swój stały rytuał. Poeta był już poważ­nie chory, nie pozna­wał daw­nych zna­jo­mych, nie roz­ma­wiał z nikim i wyraź­nie cier­piał na manię prze­śla­dow­czą. Wkra­czał do Kre­sów w czar­nym kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem i czar­nych oku­la­rach, sta­wał przy bufe­cie i jeśli zama­wiał kawę, to czę­sto po dłuż­szym mie­sza­niu łyżeczką odsta­wiał fili­żankę: „Zatruta”, cedził przez zęby. Ufał tylko ciast­kom. Zwy­kle zja­dał jedno przy bufe­cie i nie pła­cąc, wycho­dził.

Tam­tego jesien­nego przed­po­łu­dnia w kawiarni byli ci wszy­scy, któ­rzy spę­dzali tu czas do obiadu. Picie kawy, koniaku i swo­bodne gawędy wypeł­niały godziny i wbrew pozo­rom słu­żyły jako inspi­ra­cja do twór­czej pracy. Prze­chod­nie, śpie­szący do swo­ich zajęć, przy­sta­wali cza­sem na krótko, żeby rzu­cić okiem na panów leni­wie poroz­sia­da­nych na wątłych krze­seł­kach.

Przy sto­liku pod oknem Lange cze­kał na zna­jo­mych. Jego wychu­dła twarz, broda, daw­niej kru­czo­czarna, teraz zru­działa od dymu tanich papie­ro­sów, i mocno zaczer­wie­nione oczy nada­wały mu nieco posta­rzały wygląd. Samotny poeta i tłu­macz z wielu języ­ków poświę­cił życie wiel­kiej lite­ra­tu­rze. Ostat­nio pod­upadł na zdro­wiu, żył z coraz skrom­niej­szych hono­ra­riów. Miesz­kał nie wia­domo gdzie, może w jakimś wyna­ję­tym poko­iku na pod­da­szu. Poja­wiał się tu po jede­na­stej i pierw­sze kroki kie­ro­wał do kon­tu­aru szat­nia­rza. Ten krę­cił głową. Nie było żad­nego listu, żad­nej wia­domości. Długo trwało, nim Lange zro­zu­miał, że list, na który od dawna czeka, już nie przyj­dzie.

Po dwu­na­stej zja­wił się pan Wła­dy­sław, stary zna­jomy Lan­gego. W odróż­nie­niu od poety żył dostat­nio, a jego książki cie­szyły się nie­słab­ną­cym powo­dze­niem. Jed­nak cho­roba serca i nad­uży­wa­nie trun­ków nad­szarp­nęły jego zdro­wie. Zajął miej­sce naprze­ciw zna­jo­mego i patrząc kry­tycz­nie, zaor­dy­no­wał jajecz­nicę z kilku jaj.

– Musisz jeść – zwró­cił się do przy­ja­ciela. – Wyglą­dasz nie­tęgo.

Lange rzu­cił mu nieco ponure spoj­rze­nie, ale gdy kel­ner posta­wił przed nim talerz, zabrał się do jedze­nia.

Wkrótce wszyst­kie sto­liki były już zajęte, a z salki obok dobie­gał gromki głos ozdoby war­szaw­skich knajp i knaj­pek – Fran­ciszka Fiszera. Już od rana posi­lał się obfi­tym śnia­da­niem, które sta­wiali mu przy­ja­ciele. Wła­dy­sław z lek­kim uśmie­chem przy­glą­dał się przy­ja­cie­lowi. Czuł, że Lange może być nieco ura­żony jego zbyt pro­tek­cjo­nal­nym tonem, ale pomy­ślał, że zdro­wie waż­niej­sze niż honor. Powie­dział to nawet gło­śno, uzna­jąc, że ich długa zna­jo­mość pozwala na poufa­łość.

– Pie­cze­nia­rzem nie będę, pamię­taj – Lange uśmiech­nął się gorzko.

– Nie wąt­pię – zaśmiał się Wła­dy­sław. – Ale trzeba przy­znać, że nie ma spra­wie­dli­wo­ści na tym świe­cie. Ty, z twoją wie­dzą, inte­li­gen­cją, pra­co­wi­to­ścią kle­piesz biedę, a mnie się powio­dło. A pamię­tasz, jak daw­niej i ja gło­do­wa­łem?

– Ach, nie mówmy o tym – żach­nął się Lange i się­gnął do papie­ro­śnicy, którą pod­su­nął mu przy­ja­ciel.

W drzwiach sta­nęła wysoka zgrabna kobieta. Rozej­rzała się, a widząc dwóch panów sie­dzą­cych przy oknie, skie­ro­wała się w ich stronę. Była to panna Halszka. Pierw­szy dostrzegł ją Wła­dy­sław i uniósł rękę w geście powi­ta­nia. Lange obej­rzał się i na jego bla­dej twa­rzy poja­wił się ślad rumieńca. Kie­dyś kochał się w tej peł­nej uroku aktorce. Ale ich spo­tka­nia już dawno stały się rzad­ko­ścią.

Pod­su­nęli jej krze­sło. Halszka zdjęła okry­cie i usia­dła, pozo­sta­jąc w nie­wiel­kim kape­lu­szu. Lange ni­gdy nie mógł pojąć, dla­czego kobiety tak lubią kape­lu­sze. Musiał jed­nak przy­znać, że aktorka wygląda pięk­nie. Roz­mowa poto­czyła się wartko. Ton nada­wała Halszka. Jej ciemny głos, świetna dyk­cja, gesty wiel­kiej damy zwra­cały uwagę. Przy­glą­dano się jej. Nie­któ­rzy goście Kre­sów przy­cho­dzili tu głów­nie z cie­ka­wo­ści. Uwagę zwra­cał przede wszyst­kich Fiszer, ale akto­rzy byli obiek­tem żywego zain­te­re­so­wa­nia, zwłasz­cza aktorki.

– Kiedy pre­miera? – spy­tał Wła­dy­sław. – Cze­kamy na nią.

– Już wkrótce. Mamy pewne pro­blemy.

– Na pewno wszystko pój­dzie dobrze – wtrą­cił Lange.

– Och, pan wie, jaka jestem prze­sądna! Zawsze się oba­wiam, że trema mnie zje.

– Halszko, niech pani nie będzie zbyt skromna – Wła­dy­sław pochy­lił się w jej stronę. – Widzie­li­śmy panią tyle razy na sce­nie, wśród okla­sków, w try­um­fie. I te kwiaty…

– To prawda, dosta­łam przez lata tyle kwia­tów, że mogła­bym nimi ozdo­bić nie­je­den ogród, ale dwa bukiety były szcze­gólne, a kosz­to­wały mnie nie­mało iry­ta­cji, a nawet śmier­tel­nego stra­chu. Chce­cie posłu­chać? – spy­tała i nie cze­ka­jąc, cią­gnęła dalej: – To było chyba na początku czter­na­stego roku. Mie­li­śmy już nasz wspa­niały Teatr Pol­ski, gdzie zaczy­na­łam grać, i to z powo­dze­niem, ale wciąż jesz­cze byłam w zespole Teatru Sło­wac­kiego w Kra­ko­wie. Gra­li­śmy wtedy chyba Juda­sza z Kario­thu Rostwo­row­skiego. Więc jeź­dzi­łam czę­sto z Kra­kowa do War­szawy i z powro­tem. Któ­re­goś razu zatrzy­mano mi pasz­port na sta­cji Gra­nica. Bez niego ani rusz. Nie mogłam jechać dalej. Zosta­łam wła­ści­wie zaaresz­to­wana. Tak przy­naj­mniej się czu­łam. Na moje pyta­nie, jaka jest tego przy­czyna, nie dosta­wa­łam odpo­wie­dzi. Wpraw­dzie mogłam wyjść na zewnątrz, ale cóż mi po tym. Ponury budy­nek dworca, obok komora celna i dalej koszary nie były tym, czego pra­gnę­łam. Sprawa zaczęła się prze­dłu­żać. Dal­sza podróż odsu­wała się w cza­sie, bo nie mia­łam następ­nego pociągu. Robiło się późno i pyta­łam samą sie­bie, jak spę­dzę wie­czór i noc.

Na ratu­nek przy­był ofi­cer, przy­stojny, szar­mancki. Tłu­ma­czył, że musi to być jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie i wkrótce sprawa się wyja­śni. Kipia­łam wprost ze zło­ści, a w głębi duszy zada­wa­łam sobie pyta­nie, czy nie cho­dzi tu o jakąś sprawę poważ­niej­szą, która grozi mi praw­dzi­wymi kło­po­tami. Dener­wo­wa­łam się coraz bar­dziej. Kiedy więc ofi­cer zapro­po­no­wał kola­cję, przy­ję­łam zapro­sze­nie z wdzięcz­no­ścią. Ugo­ścił mnie, muszę przy­znać, po kró­lew­sku. Nawet dzi­wi­łam się, że tu, na tej nie­szczę­snej sta­cji, mają takie luk­susy. Roz­ma­wia­li­śmy o teatrze. Ofi­cer był nie tylko admi­ra­to­rem, ale i znawcą sztuki dra­ma­tycz­nej. Wypi­li­śmy chyba ze dwie butelki wybor­nego wina. Uspo­ko­iło to nieco moje sko­ła­tane nerwy. Noc była jed­nak nie­zbyt przy­jemna. Spę­dzi­łam ją na wąskim łóżku w jakimś dusz­nym poko­iku na tyłach dworca.

Ran­kiem mia­łam pociąg, tylko wciąż nie było mojego pasz­portu. Tuż przed godziną odjazdu poja­wił się ofi­cer. Trzy­mał w dło­niach ogromny bukiet róż, a co naj­waż­niej­sze, mój pasz­port. Kiedy już sie­dzia­łam w wago­nie i przez otwarte okno żegna­łam się z ofi­cerem, szep­nął: „Niech mi pani wyba­czy ten mały pod­stęp. To ja zatrzy­ma­łem pani doku­menty. Chcia­łem spę­dzić wie­czór z uro­czą aktorką”. Sta­łam osłu­piała, kiedy pociąg powoli ruszył i wkrótce syl­wetka męż­czy­zny zni­kła mi z oczu.

– A to łaj­dak! – zaśmiał się Wła­dy­sław.

– Ładna histo­ria. Nie opo­wia­dała jej pani dotąd – stwier­dził Lange.

– Przed wojną mia­łam lep­szą przy­godę – zaczęła Halszka. – Chce­cie posłu­chać?

– Chcemy, chcemy…

– Jecha­łam do Sie­dlec z Piń­ska, nawet już nie pamię­tam, jak tam mnie losy zagnały. Droga ciężka, prze­siadki. Czasy były nie­spo­kojne i w pocią­gach zda­rzały się napady rabun­kowe. Wypa­try­wa­łam jakichś zna­jo­mych, ale nie dostrze­głam nikogo, tylko pewien pan wydał mi się godny zaufa­nia. Razem zaję­li­śmy ten sam prze­dział. Pan się przed­sta­wił, ku mojej rado­ści nazwi­sko nale­żało do sza­cow­nej rodziny. Nabra­łam pew­no­ści sie­bie i zwie­rzy­łam się, że wiozę dużą sumę nie swo­ich zresztą pie­nię­dzy. Baga­tela – tysiąc rubli. „Gdzie pani ukryła tak dużą sumę?”, spy­tał. Wyzna­łam, lekko się rumie­niąc, że na udzie, pod poń­czoszką. Traf chciał, że wkrótce potem w drzwiach sta­nęło dwóch opry­chów. Wycią­gnęli rewol­wery i padło zda­nie niczym w złej far­sie: „Pie­nią­dze albo życie!”. Ze zgrozą usły­sza­łam, jak mój współ­pa­sa­żer szep­cze: „Moja żona ma pie­nią­dze pod suk­nią”. Rabuś kazał mi pod­nieść spód­nicę i kolejne setki lądo­wały w jego kie­szeni. „Zabra­li­ście cały nasz mają­tek – wyję­czał zdrajca. – Zostaw­cie choć sto rubli, żeby­śmy mieli za co żyć”. Ban­dyta, zado­wo­lony, wiel­ko­pań­skim gestem rzu­cił setkę na moje kolana i obaj znik­nęli. Patrzy­łam na męż­czy­znę zroz­pa­czona, w mil­cze­niu. Wtedy on wycią­gnął spod kami­zelki stos bank­no­tów. Odli­czył skra­dzioną sumę i wrę­czył mi. „Pro­szę wyba­czyć, łaskawa pani. Musia­łem tak uczy­nić. Gdyby dowie­dzieli się, że mam taką sumę – chcę za nią kupić fol­wark – stra­cił­bym wszystko. Sto rubli niech będzie zapłatą za pani strach. Jesz­cze raz naj­moc­niej prze­pra­szam”. Następ­nego dnia dosta­łam wielki bukiet kwia­tów z liści­kiem. Czło­wiek ten znał mnie już wcze­śniej jako aktorkę, choć dopiero zaczy­na­łam swoją sce­niczną karierę.

– A zatem nawet w naj­więk­szej opre­sji: kwiaty i hołdy – cie­szył się Wła­dy­sław.

– Widać cza­sem warto być aktorką.

Rok 1923

Pośpiech, z jakim Mie­czy­sław zde­cy­do­wał się na mał­żeń­stwo z Julią, zdu­miał jego samego. Decy­zje podej­mo­wał zwy­kle ostroż­nie, z roz­wagą, którą tłu­ma­czył sobie zdro­wym roz­sąd­kiem. A jed­nak oba­wiał się cze­goś, co tkwiło w nim ukryte, nie­ja­sne, może groźne. Odro­bina sza­leń­stwa, agre­sji? Nie wobec innych, ale wobec sie­bie? Nie dopusz­czał tych cech do świa­do­mo­ści i tylko cza­sem ujaw­niały się w jakiejś decy­zji, któ­rej sam nie rozu­miał. Tak jak teraz. Tłu­ma­czył sobie, że robi to dla dobra dru­giego czło­wieka, dla kobiety, którą kocha, ale czuł, że są głęb­sze powody. Czy nie było sza­leń­stwem żenić się z osobą, któ­rej wła­ści­wie nie znał, a to, co o niej wie­dział, świad­czyło o cho­ro­bie, nie zdro­wiu, o nie­doj­rza­ło­ści raczej niż o życio­wej mądro­ści? Sta­rał się zagłu­szyć wąt­pli­wo­ści, szu­kać dobrych stron Julii. Czło­wiek, który nie jest szczę­śliwy, który cierpi, a widział, że ona cierpi, jest jak drzewo o krzy­wym pniu. Led­wie zaczęło rosnąć, inne drzewa zasło­niły mu świa­tło. Bole­sny pro­ces wspi­na­nia się ku słońcu spra­wił, że drzewo wyro­sło obo­lałe i kale­kie. Czy to jego wina?

Miał nadzieję, że miłość ją ule­czy. Wkrótce po ślu­bie zaczęła jed­nak nie­do­ma­gać. Miała migreny, omdle­nia, bóle o nie­ja­snym pocho­dze­niu. Oba­wiała się pustych prze­strzeni, a w cia­snych pomiesz­cze­niach zaczy­nała się dusić. Po dniach smutku i apa­tii nad­cho­dził czas oży­wie­nia. Kupo­wała wtedy kape­lu­sze, suk­nie, pan­to­fle, któ­rych miała już tyle, że nie mie­ściły się w sza­fie. Lubiła ory­gi­nalne stroje, jaskrawe barwy. Koniecz­nie chciała mieć to, co naj­mod­niej­sze. Speł­niał te zachcianki, żeby ją uspo­koić. Musiał jed­nak coraz wię­cej pra­co­wać. Rzadko bywał w domu, a ona narze­kała, że wciąż jest sama.

Po pew­nym cza­sie zorien­to­wał się, jak bar­dzo jest zatruta róż­nymi prosz­kami, które zapi­sy­wali jej leka­rze. Były w nich brom, opium, nawet mor­fina. Wyrzu­cił wszystko, ale nie pomo­gło. Cier­piała z braku tego, od czego przez lata się uza­leż­niła.

Chciał poznać ją ze swo­imi przy­ja­ciółmi i zna­jo­mymi. Z satys­fak­cją obser­wo­wał wra­że­nie, jakie robiła. Zgrabna, ele­gancka. Nie wahała się wyra­żać swo­ich opi­nii, a były nie­ba­nalne. Kiedy jed­nak miała gor­sze dni, musiał rezy­gno­wać z towa­rzy­skich spo­tkań. Julia potra­fiła mówić ludziom to, co o nich myśli, nie licząc się z ich wraż­li­wo­ścią. Zna­jomi śmiali się, uzna­jąc za żart jej nie­kon­wen­cjo­nalne zacho­wa­nia, ale widział, jak odsu­wają się od niej. Nikt nie lubi, kiedy mówi mu się prawdę. Dobrze o tym wie­dział, obcu­jąc na co dzień z pacjen­tami. Zawsze musiał uwa­żać, co i komu mówi. Julia nie zwa­żała na uczu­cia innych. Tłu­ma­czył sobie, że jest po pro­stu szczera i natu­ralna, ale coraz czę­ściej nazy­wał to okru­cień­stwem.

Cier­piała fizycz­nie, to musiał przy­znać, ale źró­dło bólu widział bar­dziej w jej psy­chice niż w ciele. Kiedy odwa­żył się powie­dzieć jej o tym, wybu­chła:

– Ty nie rozu­miesz mojego bólu, bo sam ni­gdy tak nie cier­pia­łeś! – krzy­czała. – Jesteś leka­rzem, takim jak inni, jak ci wszy­scy bez­duszni ludzie. Czego nie prze­żyli sami, tego pojąć nie mogą.

Mie­czek poczuł bole­sne szarp­nię­cie, jakby jego zdu­mione serce zatrzy­mało się na sekundę. Czyżby ona miała rację?, pomy­ślał, ale zaraz ochło­nął. Gdyby tak było, jego praca nie mia­łaby sensu. Na to nie mógł się zgo­dzić. Nie mógł, ponie­waż to nie była prawda.

– Matka mnie nie kochała! Zosta­wiła mnie samą, na pastwę ojca! – na­dal krzy­czała, a jej głos był schryp­nięty i matowy. – Prze­cież mówi­łam ci, jaki on był. Miał wła­dzę i korzy­stał z niej. Matka mogłaby mnie ura­to­wać, ale sama była w nie­woli, na wpół mar­twa. Zresztą pra­wie jej nie pamię­tam, a kiedy umarła, zosta­łam sama z ojcem. Ja mia­łam tylko jego, a on miał tylko mnie. Wyobra­żasz sobie, jak się nade mną pastwił?

– Nie, tego nie mogę sobie wyobra­zić. Czy ni­gdy nie oka­zał ci choć odro­biny miło­ści?

– Uwa­żasz, że kła­mię?! – głos Julii stał się napa­stliwy. – Myśla­łam, że przy­naj­mniej ty jesteś po mojej stro­nie! Nikt mi ni­gdy nie wie­rzył. Nikt nie trak­to­wał mnie poważ­nie. Przy­po­mi­nasz mi tamte straszne tygo­dnie w szpi­talu dla sza­leń­ców. Ci ludzie, któ­rzy nazy­wali sie­bie leka­rzami, a byli zwy­kłymi opraw­cami. Wię­zili mnie bez­praw­nie. Znę­cali się nade mną!

– Julio, to już dawno minęło. Już nie wróci. Nikomu nie pozwolę cię skrzyw­dzić. Jesteś bez­pieczna – objął ją i mocno przy­ci­snął do sie­bie, bo odwra­cała twarz i pró­bo­wała się uwol­nić.

Jej pierś uno­siła się szybko pod wpły­wem emo­cji. Zwol­nił uścisk i gła­dził jej ramiona, uspo­ka­ja­jąc niczym prze­stra­szone zwie­rzątko. Po chwili objęła go za szyję i zawi­sła na nim całym cię­ża­rem. Uniósł się i zdjął jej ręce z szyi. Osu­nęła się na kanapę i pocią­gnęła go ku sobie. Wie­dział, co to ozna­cza. Po wybu­chach gniewu i żalu pra­gnęła, żeby się z nią kochał. Zawsze ule­gał. I tym razem pra­gnął jej, ale coś w głębi niego nie chciało się pod­dać. Czuł się zra­niony.

Kiedy godzinę póź­niej leżał obok śpią­cej Julii, myślał o jej wybu­chach gniewu. Jaka jest ich praw­dziwa przy­czyna? Co można na nie pora­dzić? I czy decy­zja, żeby żyć z Julią, była słuszna? Zda­wał sobie sprawę, że zde­cy­do­wał się na krok, który zmie­niał całe jego życie. Naj­wyż­sza pora, żeby się ustat­ko­wać, zaśmiał się w duchu. Ale zwią­zek z tą kobietą nie gwa­ran­to­wał spo­koju. Nie mógł także liczyć, że uro­dzi mu dziecko. Nie była już taka młoda i – co waż­niej­sze – nie chciała być matką. Zbyt zajęta sobą, zbyt pora­niona przez życie, nie była zdolna do macie­rzyń­stwa. Żal mu się zro­biło stra­co­nej szansy zosta­nia ojcem. Szybko odrzu­cił tę myśl. Może była zbyt bole­sna?

Patrzył na rękę Julii leżącą bez­wład­nie tuż obok. Była tak szczu­pła, że pra­wie wychu­dła. Blada twarz pokryta pla­mami od bromu, który wciąż zaży­wała, nie wyglą­dała dobrze. To, że jej uroda ucier­piała z powodu cho­roby, nie mar­twiło go. Może dzięki temu stała mu się bliż­sza, bar­dziej zro­zu­miała? Wzdry­gnął się. Prze­cież pra­gnął, żeby była piękna, rado­sna, po pro­stu zdrowa. A wyglą­dała na chorą.

Przy­po­mniał sobie, jak przed kil­koma dniami poszli razem na dan­cing ze zna­jo­mymi. Nie naj­le­piej czuł się jako tan­cerz, ale Julia lubiła tań­czyć i robiła to z praw­dzi­wym wdzię­kiem. Widział, że zale­żało jej na wra­że­niu, jakie zrobi na oso­bach, któ­rych jesz­cze nie znała. Długo wybie­rała sukienkę, a potem sie­działa przed lustrem i się malo­wała. Nie lubił tego, ale też nic nie mówił. Miała prawo robić to, co uwa­żała za sto­sowne. Mimo że mil­czał, Julia uchwy­ciła kilka jego nie­spo­koj­nych spoj­rzeń i zda­wała się ura­żona.

Wie­czór upły­wał cał­kiem miło i Mie­czek już pra­wie oddy­chał z ulgą, że nic się nie wyda­rzy, kiedy nagle Julia pode­szła do niego, kiedy tań­czył ze zna­jomą, i zaczęła ją prze­drzeź­niać. To dzie­cinne zacho­wa­nie wytrą­ciło go z rów­no­wagi. Szybko odpro­wa­dził part­nerkę do sto­lika i pocią­gnął Julię w stronę szatni. Opie­rała się, nawet krzyk­nęła ze zło­ścią i innym mogło się zda­wać, że wypiła za dużo. Ale to nie wino było przy­czyną jej agre­sji. Kiedy wró­cili do domu, Julia zro­biła mu scenę zazdro­ści. Patrzył na nią zdu­miony. To raczej on mógł być zazdro­sny, bo Julia każ­dego napo­tka­nego męż­czy­znę jaw­nie kokie­to­wała. Nie podo­bało mu się to, ale wolał jej nie draż­nić i dla­tego mil­czał.

Wciąż jesz­cze nie oswoił się z myślą, że jest jej mężem. Dzi­wiło go to, a jed­no­cze­śnie dawało do myśle­nia. Czyżby Julia była dla niego bar­dziej pacjentką niż żoną? Otóż jego żona wykra­dała mu mor­finę. Prze­ko­nał się o tym, kiedy z całą pew­no­ścią stwier­dził, że znik­nęła z walizki ampułka, którą przy­niósł do domu. Bał się powie­dzieć jej wprost o swoim odkry­ciu, ale odtąd chro­nił przed nią nar­ko­tyki.

Któ­re­goś dnia wró­cił wcze­śniej. Julia spała. Oddy­chała dziw­nie ciężko i gło­śno. Popo­łu­dniowa godzina nie była odpo­wied­nia na taki sen. Pochy­lił się nad nią. Od razu wyczuł zapach eteru. Chwy­cił ją za rękę, ale nie poru­szyła się. Sen był naj­wy­raź­niej efek­tem zaży­cia eteru. Pochy­lił się jesz­cze niżej. Szyja i piersi Julii musiały być pokryte tym związ­kiem, ponie­waż woń była bar­dzo silna. Pró­bo­wał ją unieść, ale osu­wała się bez­wład­nie. Obok, na sto­liku, stała szklanka nie­do­pi­tej wody z sokiem. Pową­chał. Zapach nar­ko­tyku podraż­nił go. Zaczął ją roz­bie­rać, a potem z tru­dem prze­niósł do łóżka, okrył cie­pło i otwo­rzył okno, żeby docie­rało do niej świeże powie­trze. Sie­dział przy łóżku, nasłu­chu­jąc odde­chu i pró­bu­jąc uchwy­cić cha­rak­ter halu­cy­na­cji, jakim ule­gała. Wie­dział, że skutki zaży­wa­nia eteru są gor­sze niż picia alko­holu. Na razie nic nie mógł zro­bić, musiał cze­kać. Wtedy jed­nak uświa­do­mił sobie, że jego mał­żeń­stwu daleko do nor­mal­no­ści.

Kiedy następ­nego dnia snuła się po domu, wal­cząc ze skut­kami kaca, nie chciał jej drę­czyć, ale wie­dział, że będzie musiał zmu­sić ją do lecze­nia. Tylko jak? Praw­do­po­dob­nie dawno już ule­gła nało­gowi, a w tym sta­nie czło­wiek zdolny jest do naj­bar­dziej skraj­nych zacho­wań, by zdo­być to, czego potrze­buje. Mimo lęku przed trudną roz­mową posta­no­wił, że dłu­żej nie będzie mil­czał. Ale Julia go uprze­dziła.

– Strasz­nie źle się dzi­siaj czuję. Chyba jestem chora – powie­działa cicho i łagod­nie.

– Nie dzi­wię się, że jest ci źle, nad­uży­łaś wczo­raj eteru.

– Nic podob­nego! – jej twarz wyra­żała takie zdzi­wie­nie, że gdyby nie był pewien swo­ich słów, musiałby uwie­rzyć w jej nie­win­ność.

– No dobrze, widocz­nie zapo­mnia­łaś albo zda­wało mi się – dodał szybko, widząc jej wzbu­rze­nie.

– Szkoda, że coś ze mną jest nie tak, bo dzi­siaj jeste­śmy prze­cież zapro­szeni na kola­cję do two­ich zna­jo­mych, a ja chyba muszę się poło­żyć. Pójdź sam, a potem mi opo­wiesz, jak było.

– Prze­cież nie pójdę sam. Zostanę z tobą.

– Idź koniecz­nie. Nie chcę ci psuć zabawy. Nie chcę być dla cie­bie cię­ża­rem – spu­ściła wzrok i zaci­śnięte dło­nie poło­żyła na kola­nach. Była blada, a jej twarz skur­czyła się jak w ataku bólu.

– Czy coś cię boli? – zbli­żył się do niej i wziął jej rękę, roz­plą­tu­jąc mocno zaci­śnięte palce.

– Tak, boli, ale nie fizycz­nie. Znów przy­po­mnia­łam sobie tam­tego męż­czy­znę. Był taki bru­talny. Dzięki tobie mogłam się od niego uwol­nić.

Mie­czek się skrzy­wił. Ostat­nio czę­ściej niż zwy­kle przy­po­mi­nała mu o czło­wieku, przed któ­rym, jak twier­dziła, ucie­kła do niego. Nie znał go i wie­dział o nim tylko tyle, ile powie­działa mu Julia. Cza­sem zasta­na­wiał się, jak to jest, że osoba taka jak ona od dzie­ciń­stwa tra­fiała na prze­śla­dow­ców. Nie wahał się wła­śnie tak okre­ślić jej ojca, jej pierw­szego męża, jej tajem­ni­czego kochanka, a może nawet jakichś innych, o któ­rych nic nie wie­dział. Kim był ten czło­wiek, z któ­rym pod­czas wojny wyje­chała do Rosji i słuch o niej zagi­nął? Kochała go? A może tylko tak jej się zda­wało? Kiedy patrzył na bladą twa­rzyczkę Julii, serce mu się ści­skało. Chciał, żeby była szczę­śliwa, ale nic nie wska­zy­wało na to, że tak jest. Nie trzeba jej nie­po­koić, stro­fo­wać jak małej dziew­czynki, pomy­ślał. Należy chro­nić ją przed nią samą i przed wszyst­kim, co odbiera jej zdol­ność odróż­nia­nia rojeń od rze­czy­wi­sto­ści.

Kilka dni póź­niej szu­kał cze­goś w szu­fla­dach biurka. Julia wła­śnie wyszła, a on nie mógł zna­leźć potrzeb­nych mu doku­men­tów. Zaj­rzał więc także do jej szu­flady. Pano­wał tam bała­gan. Wes­tchnął z rezy­gna­cją. Odsu­nął jakieś szpar­gały. Na dnie leżała koperta zaadre­so­wana ręką Julii. Naj­wy­raź­niej nie­wy­słany list. Na koper­cie wid­niało nazwi­sko nie­zna­nego Miecz­kowi męż­czy­zny. Powstrzy­mał chęć otwar­cia koperty, ale zapa­mię­tał i nazwi­sko, i adres. Przez chwilę zda­wało mu się, że to imię, raczej rzad­kie, już kie­dyś sły­szał, i poru­szył go nagły domysł. Czyżby to był czło­wiek, na któ­rego Julia tak się skar­żyła? Czy pisała do niego? Dla­czego nie wysłała listu? A może dopiero zamie­rzała to zro­bić? Poczuł gniew. Więc ukry­wała przed nim wię­cej, niż przy­pusz­czał. Nie chciał o nic pytać. Jeśli ten czło­wiek na­dal ją prze­śla­duje, trzeba go powstrzy­mać, jeśli jed­nak Julia sama szuka z nim kon­taktu…

Długo nie mógł się zde­cy­do­wać. Roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia? Odna­leźć domnie­ma­nego kochanka swo­jej żony? Czy ma do tego prawo? Jak ukryć to przed Julią? I wresz­cie, jak wytłu­ma­czy się temu czło­wie­kowi, jeśli go odnaj­dzie? Jed­nak posta­no­wił dzia­łać.

Nie znał ulicy, która wid­niała na koper­cie listu. Była gdzieś na połu­dniu mia­sta, tam, gdzie dopiero budo­wano nowe domy. Sły­szał tylko, że coraz wię­cej pól i sadów zamie­niało się w ulice i osie­dla. Być może trudno będzie odna­leźć ten adres, pomy­ślał, jed­nak czuł, że nie chce dłu­żej zwle­kać. Stan Julii w pew­nym sen­sie się pogar­szał. Była coraz bar­dziej nie­spo­kojna. Ataki gniewu, nawet agre­sji sta­wały się coraz częst­sze. Któ­re­goś dnia zamiast do szpi­tala poje­chał tram­wa­jem na plac Unii Lubel­skiej. Stam­tąd musiał już iść pie­szo Rako­wiecką. Pamię­tał tę ulicę jako polną drogę, ale to było dawno. W miej­scu sta­rych drew­nia­nych domów wybu­do­wano kamie­nice. Roz­le­gły plac w oddali stał się miej­scem budowy całego kom­pleksu budyn­ków Szkoły Głów­nej. Szedł już dość długo, roz­glą­da­jąc się dokoła. Boczne uliczki były zabu­do­wane tuż przy ulicy, dalej cią­gnęły się zdzi­czałe ogrody. Skrę­cił w jedną z tych uli­czek, nie mając pew­no­ści, czy to na pewno ta, bo tabliczki z nazwą nie było.