Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Medalion z perłą
Saga o kobietach, które namiętnie i hardo przyjmują to, co niesie im los.
Wiktoria jest urocza, bardzo młoda i właśnie przeżywa pierwszą miłość. Zapatrzona w ukochanego nie może jeszcze wiedzieć, że los potraktuje ją okrutnie: jej serce zostanie zranione, a ona podwójnie zdradzona. Ale na razie życie jest piękne. Podobnie jak polskie lata dwudzieste znaczone narodzinami gwiazd teatru, kabaretu i niemego kina, ekskluzywnymi kawiarniami, szykownymi toaletami pań i elegancją mężczyzn. W tle słychać pomrukiwania wojny z bolszewikami, w Warszawie można spotkać kobiety szpiegów, a dylematy wielkiego formatu mieszają się z małymi, przyziemnymi sprawami. Jak to w życiu...
Anna Bolecka Pisarka, historyk literatury (przygotowała do druku edycję dramatów zebranych Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej). Absolwentka polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jej powieści: Biały kamień, Kochany Franz, Concerto d’amore, Uwiedzeni oraz Cadyk i dziewczyna cieszą się uznaniem czytelników i zostały przetłumaczone na francuski, niemiecki, duński, niderlandzki i portugalski. W roku 2000 otrzymała Nagrodę Polskiego PEN Clubu za twórczość prozatorską. Oddając w nasze ręce sagę opisującą typowe i nieproste losy polskich rodzin szlacheckich, tak dobrze nam znane z klasycznej literatury, autorka nie ukrywa, że inspirowały ją dzieje jej bliskich. Kreśląc pełne emocji obrazy, pozwala dostrzec nie tylko urok tamtej epoki, ale i jej niebezpieczeństwa.
Fragment Którejś nocy obudził je jakiś ruch, potem cichy uspokajający szept. Tuż obok dziewczyn pojawili się chłopcy. Noc była bezksiężycowa i z zewnątrz nie docierał żaden blask. W ciemności świeciły jedynie oczy Jurka. „Nie bój się”, wyszeptał. „Ja niczego się nie boję, pamiętasz?”, odpowiedziała. W tej samej chwili poczuła jego rękę na swoim nagim ramieniu. Gładził je delikatnie i pod wpływem dotknięcia skóra stawała się coraz cieplejsza, coraz bardziej gładka i aksamitna. Przysuwali się do siebie powoli, jakby popychało ich coś, nad czym nie mieli władzy. Napięte mięśnie zaczęły drżeć. Z cichym westchnieniem przywarła do ciała, które tuliło się z tym samym drżeniem. „Pragnę cię. Od pierwszej chwili. Wtedy nie miałem odwagi”, szeptał z twarzą tuż przy jej twarzy. Wspomnienie oporu, jaki czuła wobec niego, rozpłynęło się niepostrzeżenie pod wpływem pocałunków tak innych od bladych i niewinnych dotąd jej znanych. Nie broniła się, kiedy dotykał jej piersi i ud. Nie czuła wstydu, dotykając go. Fale ciepła przenikały całe jej ciało, docierając do serca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 501
Od czego wszystko się zaczęło? Od początku. Tak mniej więcej od połowy XIX wieku. W jakim miejscu? W Warszawie. Jest czas, jest miejsce, tylko drogi, którymi doszliśmy do dzisiaj, poznikały. Postanowiłam odnaleźć rodzinne ścieżki, zatarte przez rewolucje i wojny.
W pierwszej części sagi pt. „Medalion z ametystem” jedną z głównych postaci jest moja prababka Katarzyna. Poznajemy ją w roku 1896 jako kobietę opuszczoną przez męża. Wyjechał do Ameryki, pozostawiając żonę z czwórką małych dzieci. Rzecz w tamtych czasach bardzo niefortunna, wręcz dramatyczna. Z czego żyła, skoro pochodziła z rodziny szlacheckiej, bez majątku, zapewne też bez oszczędności? Jak tłumaczyła innym swój status ni to mężatki, ni rozwódki? Najprawdopodobniej podawała się za wdowę, choć nią nie była. A małżonek żył za oceanem. Przysyłał listy i kartki pocztowe, i swoje zdjęcia. Na jednym z nich jest bardzo przystojnym mężczyzną, a w całej jego postaci jest coś fantazyjnego, swobodnego, czego pozostający w zniewolonym kraju rodacy byli pozbawieni. Katarzyna nie poddała się losowi. Nieco staroświeckie zasady stosowała z rozsądkiem i miłością, które były dla niej tak oczywiste, że nawet nie zdawała sobie z nich sprawy. Chaos rzeczy porządkowała z właściwą sobie ufnością. W równowadze szukała spokoju. Była wrażliwa na wszelkie przejawy harmonii i piękna.
Już od wczesnego dzieciństwa ciekawili mnie moi przodkowie. Nie znałam swoich dziadków. Zginęli podczas wojny. Jednak babcie szczęśliwie przeżyły i to one snuły opowieści pełne pozornie niewiele znaczących szczegółów. Mery i Janka, córki Katarzyny, kolejne bohaterki tej historii, przeżyły młodość w domu kochającej matki. Piękne, delikatne dziewczęta, nieznające trudów życia, doświadczyły nieszczęść, które przyniosła wielka wojna lat 1914–1918. Ale Polakom ta wojna dała od dawna wyczekiwaną wolność. Zwycięska Bitwa Warszawska roku 1920 i pokonanie Armii Czerwonej rozpoczynają prawie dwadzieścia szczęśliwych lat, kiedy to Polska buduje swoją niepodległość. Tu zaczyna się także dalszy ciąg rodzinnej sagi – „Medalion z perłą”.
Obie siostry wyszły za mąż. Janka została matką dwóch córek. Starszą, Wiktorię, poznajemy jako niepokorną nastolatkę, a potem pełną wdzięku i temperamentu młodą kobietę. Postać Wiktorii wiele zawdzięcza opowieściom mojej matki. Kochałam jej historie o przyjaciółkach z młodości, o zwierzętach, o konnych wyprawach na łąki, nad jezioro. Słuchałam tych historii z szeroko otwartymi oczami. Obrazy przesuwały się, dalekie i tajemnicze, a zarazem bliskie i zachwycające. Moja mama spędziła młodość w Warszawie lat trzydziestych, ale w pamięci pozostały jej przede wszystkim lata okupacji niemieckiej spędzone w pewnym majątku, gdzie ukrywali się partyzanci, żołnierze Armii Krajowej, żydowscy uciekinierzy. Opowiadała mi także o swojej pierwszej wielkiej miłości i zdradzie, jaka ją spotkała, a jej zwierzenia nauczyły mnie wiele o naturze miłosnych relacji. Listy dawnego ukochanego, które mama zachowała przez całe życie, spaliła tuż przed swoją nagłą śmiercią. Czyżby przeczuwała nadchodzący koniec?
Warszawa, dokąd po wielkiej wojnie powracają bohaterowie powieści „Medalion z perłą”, jest miastem coraz nowocześniejszym. Jak grzyby po deszczu wyrastają tu kawiarnie, knajpki, dansingi. Tworzą się nowe grupy literackie i teatralne. W gronie wybitnych postaci tamtych czasów wyróżnia się Halszka, aktorka o niepospolitej urodzie i talencie. Wraz z nią przenosimy się do warszawskich teatrów i kabaretów dwudziestolecia międzywojennego. Jej historia, która sięga okresu, gdy jako młoda osoba upominała się o prawo kobiet do niezależności, kończy się najważniejszą rolą życia. Bohaterka wciela się w postać wiejskiej kobiety po to, aby ukryć swoje żydowskie pochodzenie i przeżyć niemiecką okupację. Osoba Halszki jest mi bardzo bliska. Choć to postać fikcyjna, zachowała coś ze wspomnień moich spotkań z wybitną aktorką, którą miałam zaszczyt poznać we wczesnej młodości. W postaci Halszki starałam się oddać niezależność, odwagę, inteligencję, poczucie humoru i serdeczność, z jaką traktowała mnie ta wspaniała artystka. W wieku czternastu lat mogłam jeszcze oglądać ją w ostatniej romantycznej roli, pełnej dramatyzmu i powagi.
I wreszcie doktor Mieczysław, postać fikcyjna. Nigdy nie spotkałam takiego lekarza, ale wierzę, że wielu jest takich właśnie wrażliwych, mądrych medyków, traktujących człowieka jako niepodzielną całość, w której umysł jest równie ważny jak ciało. Bardzo chciałam obdarzyć mojego bohatera szczęśliwym życiem, pozwolić mu kochać i być kochanym. Stało się inaczej. Być może postacie powieściowe, wbrew intencjom pisarza, same wybierają swój los?
Powrócę jeszcze do Warszawy, rodzinnego miasta, w którym mieszkam od urodzenia. Moje stałe trasy to Aleje Ujazdowskie, Rozdroże, plac Trzech Krzyży, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, czasem plac Unii Lubelskiej, fragmenty Marszałkowskiej. Jeszcze do niedawna nie wiedziałam, że wędruję tymi samymi ulicami co moi przodkowie sto lat temu. Kamienicę przy Nowym Świecie, gdzie mieszkała prababka, mijałam zapewne więcej niż tysiąc razy, nie podejrzewając jej sentymentalnej wartości. Tymi samymi trasami chodziły dwie śliczne dziewczyny, moje przyszłe babki. W okolicach uniwersytetu moja matka spotykała się z przyjaciółmi. A zatem nic się nie zmieniło, mimo dwóch strasznych wojen i prawie całkowitego zniszczenia Warszawy? A może tędy biegnie oś miasta? Oś naszego świata? Poruszamy się po tej osi z południa na północ intuicyjnie, zgodnie z jakimś wewnętrznym kompasem. Jazdów, leżący pośrodku, to przecież miejsce, gdzie przed wiekami stanęły pierwsze chaty nad Wisłą. Być może tu właśnie wzięła swój początek Warszawa.
Doktor Mieczysław miał akurat wolną chwilę. Szpitalny zaduch, zamknięta przestrzeń, to, czego na co dzień nie dostrzegał, zmęczyły go. Postanowił pójść do parku. Szedł zamyślony. Nawet nie zauważył, że zaczynają już pękać pierwsze wiosenne pąki na topolach, a wokół unosi się słodko–lepki zapach młodych listków. Kolejna wiosna po długiej wojnie, która dla niego nie chciała się skończyć. Niedawno jednak powrócił do pracy w szpitalu, gdzie wprawdzie nadal było dużo chorych, ale nie przywożono już tak wielu rannych i umierających. Lecz teraz postanowił choć przez chwilę nie myśleć o pacjentach.
I nagle na drodze, dosłownie zagradzając mu przejście, stanęła Cyganka. Racjonalny umysł doktora nie wierzył w żadne wróżby, ale w tej kobiecie było coś tak stanowczego, że się zatrzymał. Mówiła to, co zwykle mówią Cyganki. Sam się sobie dziwił, że nie odchodzi, tylko słucha jej śpiewnego, wabiącego głosu. „Czego się nie wie, czego się pragnie, czego się nie spodziewa”, powiedziała i oddaliła się, nie wyciągając ręki po zapłatę. Odruchowo sięgnął do portfela. Był na swoim miejscu. „Co za bezsens”, mruknął pod nosem i ruszył szybkim krokiem. W szpitalu na pewno już na niego czekali.
I byłby całkiem zapomniał o tym epizodzie, gdyby po południu do jego gabinetu nie weszła – jako ostatnia pacjentka – kobieta, której zupełnie się nie spodziewał, o której od kilku już lat nic nie wiedział i której… skrycie pragnął.
Kobiet w życiu doktora – tych ważnych, było zaledwie kilka. Prawie nie pamiętał matki z czasów wczesnego dzieciństwa. Zawsze widział ją gdzieś w oddali, w głębi domostwa, zajętą gospodarstwem albo gośćmi, których przyjmowała w obszernym salonie. Najważniejsza była wtedy sparaliżowana babka królująca w swoim fotelu. Nieruchoma, dostojna, trochę groźna i tajemnicza. Odstawiona na boczny tor z powodu dziwnej niechęci do otoczenia, spędzała dni w milczeniu. Tylko on potrafił się z nią porozumieć. I kiedy pewnego letniego dnia burza zwaliła stare drzewo, a babka, unosząc się ze swego fotela, w cudowny sposób uratowała mu życie, napełniła go wiarą we własną moc. Dzięki jego magicznej mocy cofnął się paraliż babki.
Wiele lat później zrozumiał naturę cudu. Paraliż babki miał podłoże psychiczne. Wstrząs, jakim było śmiertelne zagrożenie życia, przywrócił jej władzę w nogach. Jednak nie na długo. Wkrótce umarła, być może pokonana przez zbyt silny szok. Ale na zawsze pozostawiła w sercu wnuka wspomnienie bezinteresownego dobra i poczucie własnej siły.
Musiał jednak przyznać, że nie zawsze był wrażliwy na urodę kobiet. Nie dostrzegał ich zalotnych spojrzeń. Wprawdzie kiedyś zachwyciła go pewna panna, ale zanim uświadomił sobie, jak bardzo mu się podoba, poślubił ją jego stryjeczny brat. I dziewczyna była dla niego stracona. Piękna Mery. Została jego serdeczną znajomą.
A siostra Mery, panna Janka, od kilku już lat mężatka. Nie tak piękna jak Mery, ale pełna uroku. Delikatna, nieomal zwiewna, zdawało się, że uleci niepokonana przez prozę życia. Kiedy jednak patrzyło się na nią, gdy opiekowała się chorymi w szpitalu, potem rannymi w lazarecie, czuło się jej wewnętrzną siłę. Niby krucha i nieśmiała, a znajdowała sposoby nawet na najbardziej opornych pacjentów. Chorzy ją kochali. Jej dobroci i uroku nie dostrzegł w porę.
A potem, któregoś strasznego roku wielkiej wojny, młoda sanitariuszka, ranna, umierała na jego rękach, chociaż rozpaczliwie chciała żyć, a on rozpaczliwie próbował ją ratować. Ale jedyne, co mógł dla niej zrobić, to złagodzić ból umierania morfiną, którą ukradł ze szpitalnej apteczki. I podarować jej chwilę miłości. Nie żałował wtedy słów. Były szczere i gorące.
Wreszcie Julia. Kobieta, którą pokochał. Niebezpieczeństwa, na jakie się narażał, ratując ją z życiowych opresji, zaostrzały tylko jego pożądanie. Nie zniechęcały go jej dziwne zachowania, których źródeł często nie pojmował. Była tajemnicza, nieprzenikniona. Taką istotę można tylko kochać, bo zrozumieć jej nie sposób. Kochał, ale… bez wzajemności. Julia uciekła, choć wolał mówić, że odeszła. Został sam. Wojna zatarła ślady. Nawet próbował się czegoś o niej dowiedzieć, ale bez rezultatu. Po prostu zapadła się pod ziemię. Może zginęła? Zastanawiał się czasem, co sprawiło, że właśnie ta kobieta tak głęboko zapadła mu w serce? Może jakieś nie do końca uświadomione wspomnienie z dzieciństwa? Może mała Rachela?
Rachela była córką ogrodnika. Zdawała mu się najpiękniejszą istotą na świecie. Miała pulchne dłonie pełne zadrapań, powalane ziemią i sokiem z owoców. Jej włosy unosiły się wokół głowy, tworząc koronę czarnych loków. Wargi, pełne, rozchylone i wilgotne, przyciągały jego uwagę jako miejsce, gdzie ukrywało się tajemnicze zjawisko wypadających zębów. Ale najbardziej ciekawiły go jej pośladki, ich krągłość po obu stronach mrocznej bruzdy i biel skóry tak różna od reszty. Podglądał ją, kiedy kucała, ukryta za krzakiem, nieświadoma jego spojrzeń. Zresztą nie miałaby nic przeciwko temu, ponieważ był tak bardzo podobny do niej samej, że stanowił nieomal jej naturalne przedłużenie. Nie byli świadomi swojej płci, bo ich płeć jeszcze nie zaistniała. Jednak już wtedy Rachela ujawniała swoją niespokojną naturę, a potem stała się tak nieobliczalna, że dzieci rozdzielono. Jeszcze przez długi czas Mieczek śnił o Racheli. Najbardziej brakowało mu jej tajemniczych przemian, gdy radość zmieniała się w płacz, a spokój w dziką agresję, którą potrafił łagodzić tylko sobie znanymi sposobami.
Dopiero teraz zrozumiał, że zbyt często wybierał to, co chore, obolałe, potrzebujące pomocy. Takie kobiety zwracały jego uwagę. Nie zauważał tych, które nie tylko biorą, ale też dają – spokój i pewność w świecie chaosu.
Kiedy kobieta weszła do gabinetu, przeglądał właśnie papiery i minęła krótka chwila, zanim podniósł wzrok. Zaskoczenie było tak nagłe, że zaniemówił. Patrzył, jak siada naprzeciwko niego z dłońmi na kolanach, milcząca i wyczekująca. Ta, która kiedyś bez słowa odeszła, teraz siedzi w jego gabinecie. Po tylu latach. Czy przyszła tu jako pacjentka? Jak mam się do niej zwracać?, pomyślał. Dawna zażyłość upoważniała do intymności, ale miejsce jej nie sprzyjało.
– Julia? – spytał, jakby wciąż jeszcze nie wierzył własnym oczom.
– To ja. Czy tak bardzo się zmieniłam?
Nie odpowiedział. Nie spytał, co się z nią działo przez ostatnie lata, choć w myślach gorączkowo liczył minione miesiące, tygodnie i dni.
– Co panią do mnie sprowadza?
Spojrzała na niego i cień rozczarowania przemknął po jej twarzy.
– Nie widzieliśmy się tak długo… – zaczęła.
– To prawda. Musiały być jakieś ważne powody, dla których nie dawała pani znaku życia.
– Pamiętasz mnie jeszcze? – bardziej stwierdziła, niż spytała.
– Jakże mógłbym zapomnieć – rozluźnił się i nawet lekko pochylił w jej stronę.
– Och, nie będę ci opowiadała, jak bardzo się nacierpiałam, jakie mnie spotykały klęski – powiedziała. – Musiałam wyjechać. Po prostu musiałam. Ty… – zawahała się i spojrzała na niego z wyrzutem.
Milczał, ale w jego wzroku nie było przebaczenia. Musiała to zauważyć, a mimo to mówiła dalej, coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo.
– Mężczyzna, z którym byłam zmuszona wyjechać wtedy, podczas wojny, wkrótce odszedł. Nieszczęście mnie nie opuszczało. Cierpiałam nędzę, bywałam głodna. Zaczęłam chorować. Nie było przy mnie nikogo. Nie jestem w stanie opisać ci moich cierpień. Mój mąż…
Słuchał niechętnie. Nawet chciał jej przerwać. Potraktować jak każdą inną pacjentkę. Zbadać… Nie, tego wolałby uniknąć. Więc tylko wypisać receptę, pożegnać się i już nigdy więcej jej nie spotkać. A jednak był coraz bardziej przejęty, wbrew sobie, wbrew temu, co powtarzał sobie w duchu: „Nie słuchaj tej kobiety. Nie wierz jej”. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił: „Ona cierpi. Potrzebuje pomocy. Mojej pomocy”.
W milczeniu przyglądał się jej delikatnym rysom, złoto-rudym włosom, w których nie zauważał śladów siwizny. Na wciąż gładkiej jasnej skórze dostrzegł ślady piegów. Pamiętał, że jej ciało pokryte było tymi złotawymi plamkami, i pamiętał też, jak bardzo go wzruszały. Smukłe dłonie oparła o brzeg stołu. Patrzyła wprost na niego szeroko otwartymi oczami niewinnego dziecka. Wiedział, że jest nie tylko ofiarą złych ludzi, lecz i siebie samej, i nie mógł się oprzeć współczuciu.
– Nie mam dokąd pójść. Wszyscy mnie opuścili. W tym życiu nie ma dla mnie miejsca. Nikt nigdy nie kochał mnie naprawdę – ciągnęła.
Nadal milczał, coraz bardziej oszołomiony.
– Tylko ty. Kiedyś… Tylko ty byłeś dla mnie… Teraz masz na pewno żonę. Może i dzieci.
– Nie mam żony – powiedział.
Spuściła wzrok, żeby nie dostrzegł błysku radości w jej oczach. Zauważył to jednak. Domyślał się tym razem nieskomplikowanej gry tej kobiety, a zarazem czuł, jak coś niczym mgła zasnuwa jego umysł. To Freud czy Marks, a może obaj, twierdzą, że jesteśmy igraszkami mrocznych sił, że nie panujemy nad tym, nad czym, zdaje się nam, mamy kontrolę?, pomyślał.
– Jak mógłbym ci pomóc? – spytał.
Widocznie na to czekała, bo jej twarz rozjaśnił uśmiech. Dawniej rzadko się uśmiechała i pamiętał, jak bardzo czekał na tę chwilę, kiedy wokół jej oczu pojawiały się delikatne zmarszczki, a w lekko rozchylonych ustach błyszczały drobne równe zęby. Teraz nie dostrzegł w jej uśmiechu dawnej radości. Kąciki ust opadły, nadając twarzy wyraz goryczy.
– Jak mnie znalazłaś?
– Nie było to trudne. Jesteś lekarzem. Znają cię.
– Czemu nie próbowałaś wcześniej?
– Nie śmiałam – odpowiedziała i spoglądała na niego spod lekko spuszczonych powiek. – Teraz jednak nie mam dokąd pójść. Pozostałeś już tylko ty.
Na kartce zapisał adres swojego mieszkania i podał jej wraz z kluczami.
– Na razie możesz się zatrzymać u mnie.
Chwyciła jego rękę, jakby się obawiała, że w ostatniej chwili się wycofa. Chowając klucze do torebki, wyjęła portmonetkę. Najwyraźniej była pusta. Wyciągnął banknot z portfela i podał go Julii.
– Weź dorożkę i jedź prosto pod adres, który ci podałem.
Kiedy tylko wyszła, zaczął żałować swej decyzji. Ale czy na pewno była to decyzja? Czy raczej działanie podjęte w stanie jakiegoś zamroczenia? Wciąż nie dotarła do niego świadomość tego, co się wydarzyło. Pocieszał się, że jeszcze może się wycofać, ale czuł, że i tym razem Julia pojawiła się w jego życiu nie na chwilę, lecz na dłużej. Nieoczekiwanie ogarnęły go nagła radość i poczucie beztroski. Nie pojmował, skąd się wzięły, ale postanowił się im poddać.
Wracał do domu i zastanawiał się, co zastanie. Czy to, co wydarzyło się w ciągu dnia, było realne, czy może tylko mu się przyśniło? Twarz kobiety, którą kiedyś kochał, unosiła się w powietrzu i miał wrażenie, jakby jej spojrzenie prowadziło go w jakimś nieznanym kierunku. Przypominał sobie, jak ją poznał. Przyszła do niego jako pacjentka i od pierwszej chwili zwrócił na nią uwagę. Udało mu się wydostać ją z rąk bezdusznych lekarzy. Ich wspólna ucieczka z domu dla psychicznie chorych była przemyślana w każdym szczególe i udała się. Wtedy zdawało mu się, że ratując tę kobietę, zyskuje miłość na całe życie. Jakże był naiwny. Teraz, idąc coraz szybciej, jakby w przeczuciu, że nie zdąży na czas, zastanawiał się, jak Julia wytłumaczy mu swoje odejście i milczenie przez tyle lat.
Nie tłumaczyła niczego. Czekała na niego. Na stole stały kwiaty i kolacja. Czyżby zmieniła się tak bardzo? Dawniej nie interesowała się domem. Zresztą ich życie przez ten czas, kiedy byli razem, nie przypominało niczego, co znał. Może właśnie to pociągało go wtedy i sprawiało, że ani przez chwilę się z nią nie nudził. Postanowił o nic nie pytać. Domyślał się, że sama mu powie. I rzeczywiście. Do późnego wieczora mówiła o swoich nieszczęściach. Musiał przyznać, że nawet na dwa życia byłoby tego zbyt wiele. Nie miał tylko pewności, czy mówiła prawdę. Być może tak było, ale równie dobrze mogła chcieć tylko wzbudzić w nim współczucie. A może sama w to wierzyła? O sobie nie mówił, a ona nie pytała.
W nocy śniło mu się, że czegoś szuka. Jakaś kobieta podaje mu roślinę wyrwaną z ziemi. „Nie, to chwast – mówi Mieczek. – Szukam jabłoni, takiej z małymi jabłuszkami”. „To rajska jabłoń” – mówi kobieta. „Tak, to ta”. Bierze w rękę coś, co zamienia się w miękkie kobiece ramię… Ze snu wyrwał go ruch. Nie protestował, kiedy Julia położyła się obok niego. Odrzucił kołdrę i uniósł się. Ciało Julii świeciło własnym blaskiem. Oczy żarzyły się w ciemnościach. Próbował zajrzeć we własne wnętrze i znaleźć odpowiedź na pytanie, do czego to wszystko zmierza. Czy na pewno chce się połączyć z tą kobietą? Odpowiedź nie nadchodziła, więc nie czekając dłużej, wziął Julię w ramiona.
Po wojnie polsko-bolszewickiej, zakończonej traktatem ryskim, wielu warszawiaków zaczęło powracać do miasta. Nie każdy miał dokąd i po co wracać. Warszawa była wygłodniała, sporo domów zburzonych, inne popadły w ruinę, bo mieszkańcy uciekli lub zginęli. Wciąż jeszcze miasto próbowało odnaleźć dawny rytm, przyśpieszyć osłabiony puls.
W ciągu pierwszych trzech lat po odzyskaniu niepodległości Polska stoczyła osiem wojen. Najbardziej krwawa okazała się z bolszewikami. Były również powstanie wielkopolskie i trzy powstania śląskie, wojna z Ukraińcami o Lwów i Małopolskę Wschodnią, starcie polsko-litewskie o Suwalszczyznę i czeski najazd na Śląsk Cieszyński. W roku 1919 groziła Polsce wojna polsko-niemiecka, do której – na szczęście – nie doszło.
Kraj był kompletnie wyniszczony. Podczas najazdu bolszewickiego Zachód pozostawił Polskę na pastwę losu. Poza Francją nikt nie chciał pomóc – propaganda sowiecka sprawiła, że w portach brytyjskich dokerzy odmawiali obsługiwania statków przewożących broń dla Polski.
Podpisując traktat, który był najważniejszym aktem politycznym wolnej Polski, młode państwo stawało się wprawdzie całkiem spore, lecz nieforemne, z połową zaledwie obszaru sprzed rozbiorów, do tego skonfliktowane z sąsiadami: Litwą, Rosją Radziecką, Niemcami i Czechosłowacją.
Mieczysław pisał wówczas do stryjecznego brata, Ziemka, który nadal nie zdecydował się zamieszkać w Warszawie i pozostawał w Siedlcach:
„Słuchaj, Ziemku, mnie także ten traktat się nie podoba. Mimo wszystko lepszy taki niż żaden. Bo wiemy przecież, jak było ciężko. Już nawet nie myślę o swojej stracie. Cała ojcowizna została nam odebrana. Było, nie ma. Ale żyję, i rodziców udało mi się pod koniec wojny wyrwać z bolszewickiego piekła. Sam wiesz, że wielu Polaków uciekło stamtąd i tułają się teraz po Polsce, pozbawieni wszystkiego, bez pracy, bez domu. Państwo polskie nie bardzo przejmuje się ich losem. No, ale żyją. Tylko ci ludzie tam… Nie wiem, nie mam z nikim stamtąd kontaktu. Ale muszę Ci powiedzieć, że choć na przeszłości położyłem krzyżyk, to uczuciem, pamięcią jestem na tej ziemi, w lasach, na łąkach, nad rzeką. Jeszcze mi się czasem śni dom rodzinny. I taka samotna włóczęga przez niekończące się lasy, polanki, poręby porośnięte poziomkami. A w każdym miejscu inaczej brzmi echo, to tajemnicze lustro lasu. Zmęczony wędrówką, trafiasz na strumień, u nas zwany ruczajem, bo w samej nazwie już mieści się cały urok wody płynącej pomiędzy zwalonymi pniami, wśród omszałych kamieni. Ciemna woda pachnie chłodem, lekko butwiejącymi liśćmi. A mimo to schylasz się i nabierasz w stuloną dłoń, pijesz. Przysiadasz i wsłuchujesz się w głosy ptaków, szmery i szelesty. Ziemia drży pod racicami biegnącej sarny. Wiatr porusza czubami wysokich sosen, poskrzypują pnie.
Można wędrować dni całe i nie napotkać człowieka. Moja droga prowadziła jednak w stronę ludzkich siedzib. Pamiętam jedną wioskę z cmentarzem i drewnianą cerkiewką. Kiedy wyszedłem z lasu, słońce zapaliło strzechy chat i przez chwilę zdawało się, że wieś płonie. Dróżką wzdłuż pochylonych płotów doszedłem do rzeczki. Płynęła w dole pomiędzy stromymi zboczami. Stanąłem na mostku i patrzyłem na wodę. Nic tam ciekawego nie było, a jednak tę chwilę zapamiętałem tak, jakby wciąż trwała. I do dziś stoję tam, na tej kładce przerzuconej nad przepaścią czasu. Czy to nie dziwne, że teraz, kiedy mamy wolną Polskę, ja nie mogę opuścić tamtych leśnych, mrocznych od zieleni ostępów?
A Ukraińców mi żal, bo ja też na dnie duszy jestem z Ukrainy. Nie byliśmy wobec nich bez winy. Myśmy Białorusinów i Ukraińców zdradzili. Walczyli wspólnie z nami, a kiedy przyszło do podziałów, tośmy ich do rozmów nie zaprosili. Nie wybaczą nam tego. My przyłączenie Lwowa nazywamy naszym słusznym prawem, ale dla Ukraińców to podbój, i jeszcze uwieńczony nazwaniem Galicji, czyli ich Ukrainy Zachodniej, Małopolską Wschodnią. To tak jak dla nas Królestwo Polskie przechrzczone na Priwislinskij kraj. Czy to było konieczne? Czy nie byłoby lepiej dla Polski mieć na wschodzie sprzymierzoną Ukrainę, niż sąsiadować z bolszewikami?”.
Wkrótce Ziemek odpisał:
„Ale pomyśl, Mieczku, gdyby marzenia Ukraińców się spełniły, to przy ich apetytach Polska w granicach etnicznych byłaby zaledwie satelitą potężnej Ukrainy. A co potem? Zawarłaby sojusz z Moskwą. Przeciwko komu? Oczywiście przeciwko Polsce. Tego sobie Rosja życzy. Ale Rosji nie chodzi o to, żeby to, co niskie, podnieść, ale by to, co się pnie wysoko, ściągnąć w błoto. Przecież tam najpierw głoszono, że zbrodnią jest żyć materialnie ponad tłum, teraz słyszy się, że wywyższać się intelektualnie to też zbrodnia. Za chwilę niedopuszczalna według nich będzie wyższość moralna. Tak właśnie działa ludzki motłoch”.
„Ziemku – pisał Mieczysław – jednak cieszmy się tym, co mamy. Niepodległość zawdzięczamy w dużym stopniu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Francja potrzebowała na wschodzie państwa, które by jej zastąpiło Rosję carską, a Wilson ze swoją zasadą samostanowienia narodów przyszedł nam z pomocą. Wiem, biliśmy się dzielnie, lecz to najczęściej niewiele znaczy w polityce. W tej plątaninie różnych interesów i zakulisowych działań zwykle zwyciężają silniejsi. Czy jednak mogło być inaczej? I powtórzę, należy się cieszyć z tego, co udało się uzyskać”.
„No tak, coś uzyskaliśmy, to prawda – odpisał Ziemek. – Czy jednak jest z czego tak bardzo się cieszyć? Na mocy traktatu ryskiego, który ja nazywam zdradą stanu i karykaturą, oddaliśmy pokonanej, pomyśl, pokonanej Rosji Sowieckiej rozległe obszary z przeszło milionem Polaków walczących przecież tak ofiarnie za Polskę. I to wszystko z lekkim sercem, bez żalu prawie, bez wyrzutów sumienia! Za trzydzieści srebrników, a raczej trzydzieści milionów rubli w złocie sprzedaliśmy naszą ziemię bolszewikom. Tych rubli nigdy nie dostaniemy, a ziemie utraciliśmy. Podobno nawet tak prowadzono linię graniczną, żeby się pozbyć większych majątków i żeby mieszkająca tam od wieków polska szlachta wyginęła. Czyś ty coś o tym słyszał? Przecież i ty, Mieczku, straciłeś tam wszystko.
Ciekaw jestem, gdzie ty byłeś podczas tej wojny? Nie pisałeś mi o tym. Nie wiem nawet, czyś był żołnierzem, czy działałeś jako lekarz? Czy brałeś udział w tej rozstrzygającej bitwie? Słusznie nazwanej Cudem nad Wisłą?”.
„Wiesz, Ziemku – pisał Mieczek – że ja nie brałem udziału w tej naszej zwycięskiej bitwie, czego żałuję. Tak się złożyło. Ale z bolszewikami to ja się nawalczyłem. Rzeczywiście w dwudziestym parli na zachód i wbrew przewidywaniom optymistów nie zamierzali się zatrzymać. Pewnie, że groza zajrzała nam w oczy. Bo albo, albo. Albo Polska zachowa tę cudem odzyskaną niepodległość, albo wróci pod rosyjskie jarzmo, tylko już nie carskie, ale bolszewickie. Nie było na co czekać. Postanowiłem opuścić szpital i zgłosiłem się na ochotnika do wojska jako oficer liniowy.
Dowódca nie zgodził się, żebym był zwykłym żołnierzem. Twierdził, że nie ma ani jednego lekarza, więc ja nim będę. Zgodziłem się. I tak zostałem lekarzem batalionu. Wkrótce pułk, ledwie umundurowany, nieprzeszkolony, ruszył na dworzec praski. Wśród szeregowych sami uczniowie, studenci. Kochane dzieciaki. Żywa krew Warszawy. Patrzyłem na nich z dumą, ale i z lękiem. Ilu powróci do domu? Ilu pozostanie gdzieś w polu, przy drodze?
Z ciężkim sercem ruszyliśmy na wschód i po paru dniach stanęliśmy na pierwszej linii okopów. Kazano nam iść naprzód. Szliśmy. Po pięknym dniu zaczęła się ulewa i przemokliśmy zupełnie. Najgorzej było z butami. Następnego dnia okazało się, że wielu z nas miało poranione stopy od mokrych butów. A przecież dopiero co zaczęliśmy naszą wojenkę.
Wkrótce miało się okazać, jak to wygląda naprawdę. Kiedy po kilku godzinach zorientowałem się, że otaczają nas Moskale, położyłem się w rowie z karabinem. Widziałem, jak żołnierze bez butów, z odparzonymi stopami, pędzą do ataku. Na gromkie »hurra!« przeciwnika rzucili się jednak do panicznej ucieczki. Wtedy po raz pierwszy poczułem w sobie jakąś szaloną wolę walki. Zorientowałem się zresztą, że po stronie wroga to było kilku kozaków, którzy biegli na nas z szablami. Wycelowałem w nich, cofając się. Zatrzymali się. Cofałem się nadal i tak celowałem w nich, aż któryś z naszych zaczął do nich strzelać. Musieli pomyśleć, że mamy karabin maszynowy, i zaczęli uciekać. To powstrzymanie odwrotu i ucieczka kozaków sprawiły, że żołnierze nabrali do mnie zaufania.
Te pierwsze dni to jednak było nic w porównaniu z tym, co działo się potem. Wciąż szliśmy na wschód. Armia otoczona ze wszystkich stron, obładowana taborem, wycofywała się, nic prawie nie tracąc ze swego majątku. Przyznać trzeba, że to jest fatalny polski zwyczaj: wozić ze sobą te wszystkie graty, a do tego babiniec, żony, narzeczone oficerów. Groza po prostu.
W połowie maja dowiedzieliśmy się, że Kijów wzięty. Zajęliśmy go bez strzału. Bolszewicy sami uciekli. Sytuacja jednak była nie tylko ciekawa, ale i groźna. Budionny przedarł się z kawalerią i zajął Żytomierz. Moje rodzinne miasto.
Akcja coraz bardziej mnie pochłaniała. Zapominałem już nawet, jak bardzo byłem zmęczony, odzwyczaiłem się od rozbierania i snu. Narzekanie wydawało mi się wtedy czymś całkiem niepoważnym. A za nami i przed nami ranni, zabici.
W lipcu bolszewicy złamali front. Sytuacja stała się poważna. Nasza armia, wyczerpana nierówną walką, zaczęła się cofać. Sowieci zgromadzili wszystkie swoje siły przeciwko Polsce. Runęły hordy Wielkorusów pod hasłem: »Śmierć Polsce«.
W kraju zapanowały popłoch i tchórzostwo, a zarazem zapał i ofiarność. Jak wiesz, do armii rezerwowej zgłosiło się trzysta tysięcy ochotników – jednym słowem, pospolite ruszenie. Obawiałem się tylko, czy nie za wiele w tym będzie tego naszego: »Bóg i Ojczyzna«.
Warszawa w sierpniu dwudziestego roku była szczególnym miejscem. Dostałem wtedy kilka dni urlopu i sam widziałem warszawskie ulice, place pełne uchodźców ze wschodu i mężczyzn – ochotników do polskiego wojska. Widziałem napisy na murach, na chodnikach nawet: »Czy ci ta ziemia święta nóg nie pali? Idź do wojska! Spełnij swój obowiązek wobec ojczyzny!«. Oficerów rzadko się spotykało, chyba że w bandażach, o kulach. W kawiarniach i restauracjach panie podchodziły do mężczyzn z pytaniem: »Czy spełnił pan swój obywatelski obowiązek? Czy zgłosił się pan do wojska dla obrony ojczyzny?«. A robiły to z tak miłym wyrazem twarzy, z takim uśmiechem, że niejeden nie tylko do wojska, ale na koniec świata zgodziłby się pójść.
Tak, nie było mi dane brać udziału w bitwie pod Radzyminem. Żałuję. W tych dniach sierpniowych, kiedy się rozstrzygało – zatrzymamy bolszewików czy zajmą Polskę i ruszą na zachód – my znów szliśmy na północ. Droga była bardzo forsowna. Marsze nocne w ciemnościach, po nieznanych drogach, bez snu. Szliśmy tylko ze szpicą. Kiedy zbliżaliśmy się do nieprzyjaciela, szpica wrzeszczała: »hurra!«, i pchała się naprzód. My za nią. To była nasza nowa taktyka. Wielce skuteczna. Wróg miał pełne portki strachu. I zwiewał. W ogóle morale było wtedy w wojsku bolszewickim pod psem.
Nie było łatwo, ale ostatecznie przegoniliśmy ich. Kilka punktów złożyło się na to zwycięstwo. Dobrze przygotowany plan bitwy. Waleczność żołnierza, sprawność dowódców i to, co najbardziej mi się podobało: szybkie i skuteczne rozszyfrowanie rozkazów wroga. To pułk ułanów zdobył jedną z dwóch radiostacji. Przestrojenie nadajnika warszawskiego na częstotliwość sowieckiej radiostacji i rozpoczęcie skutecznego zagłuszania było już tylko kwestią czasu. Druga radiostacja, po uruchomieniu jej w nowym miejscu, wciąż nie była w stanie odebrać rozkazów Tuchaczewskiego, bo Warszawa na tej samej częstotliwości nadawała przez dwie doby bez przerwy teksty Pisma Świętego. Pomyśl, że taka rzecz potrafiła zaważyć na przebiegu wielkiej bitwy i, trzeba to przyznać, losach nie tylko Polski, ale i Europy.
Zwyciężyliśmy. Pobiliśmy Rosję Sowiecką. Po raz pierwszy od dwustu lat mogliśmy się pokusić o odzyskanie naszych dawnych granic, jeszcze sprzed pierwszego rozbioru. I co? Zatrzymaliśmy się na jakichś skrawkach, z przewagą Ukraińców i Białorusinów na naszym terytorium, a to się zemści. Dlaczego nie szliśmy naprzód? No bo wojsko wycieńczone długim wojowaniem, kraj spustoszony i, jak zwykle, państwa zachodnie niechętnie patrzące na pochód polskich wojsk.
A potem jeszcze i to. Wilno oddane Litwinom. Żal mi Wilna, ale taka była konieczność”.
W salonie pana Władysława zebrali się powracający do Warszawy i ci, którzy Warszawy nie opuścili, pozostając w mieście, gdzie przetaczały się na przemian wojska sprzymierzeńców i wrogów. Pojawili się Ziemek z Siedlec, doktor Mieczysław i znajomy pani domu z Wilna. Przyjechała też Katarzyna, która mieszkała ostatnio w Mchowcu z córką, zięciem i małą wnuczką Wiktorią. W Warszawie nie miała ani mieszkania, ani wynajętego pokoju, ale przenocować mogła zawsze u owdowiałej przyjaciółki, pani Róży.
Na tle powszechnej biedy salon robił wrażenie. Wyposażony w stylowe meble, bibeloty i wazony pełne kwiatów, które tak kochała pani domu. Były smakowite przekąski, prawdziwa aromatyczna herbata, nawet dobre wino – wszystko to wciąż jeszcze prawie niedostępne. Ciepłe światło elektrycznych lamp ustawionych na niewielkich stolikach i nad kominkiem tworzyło nastrój przytulności i bezpieczeństwa. Podłoga wyłożona była cennymi dywanami. Na ścianach kolekcja polskiego i europejskiego malarstwa. Katarzyna nie była tu od lat i teraz rozglądała się dyskretnie wokół. Serce jej się ściskało na myśl, że ani ona, ani Janka w Mchowcu nie mają takich luksusów. Nie po to jednak tu przyjechała, by zazdrościć komukolwiek. Pan Władysław stał się zamożnym człowiekiem, co już dawno – z czego się śmiał – przepowiedziała mu pewna Cyganka. Podczas wojny nie próżnował. Pisał i działał aktywnie na rzecz literatów, których wojna nie oszczędziła. Teraz mówił o tym chętnie i wcale nie ukrywał swoich zasług.
Katarzyna z radością patrzyła na swojego zięcia, Ziemka, i ściszając głos, dopytywała się o Mery, która została w Siedlcach. Ziemek obiecał, że opowie więcej, kiedy się spotkają we dwoje. Zresztą gwar i głośne rozmowy nie pozwalały na prywatne zwierzenia. Szkoda, pomyślała, ale po chwili z ciekawością słuchała opowieści pana Władysława. Zawsze lubiła go słuchać, a ponieważ dawno się nie widzieli, odważyła się nawet zadać mu kilka osobistych pytań, na które odpowiadał z fantazją i humorem. Wkrótce rozmowa zeszła na politykę. Nie sposób było jej uniknąć w kraju, który dopiero co wyszedł z ciężkich opresji i zaczynał budować podstawy swojej państwowości. Traktat pokojowy wzbudzał kontrowersje i każdy miał o nim własne zdanie.
– Ten traktat przekreślił politykę federacyjną raz na zawsze – stwierdził pan Władysław.
– Tylko że Polska nigdy nie uznała rozbiorów, prawda? – zaczął Ziemek.
– Tak było – odezwały się głosy.
– Wszystkie polskie powstania wybuchały pod hasłem odzyskania w całości tego, co nam zabrali zaborcy. A ten traktat jest pierwszym aktem, w którym Polska legalnie zrzeka się większości ziem wschodnich od wieków należących do nas – stwierdził Mieczysław.
– Zwróćcie uwagę, że tego, kto by się zrzekł ziem wschodnich na rzecz Rosji, w kołach emigracji 1830 roku okrzyknięto by zdrajcą – dodał Ziemek.
– I słusznie.
– Teraz protest jednego z posłów przeciwko tej zdradzie nazwano „niesmacznym incydentem”.
– Nasi pradziadowie życie oddawali za niepodległość całej Rzeczpospolitej – wtrąciła Katarzyna, która z uwagą przysłuchiwała się rozmowie.
– Ależ to byli inni ludzie. Oni korzeniami tkwili jeszcze w osiemnastym wieku. Dziś zastępują ich jakieś hybrydy sarmacko-mesjanistyczne zanurzone w rojeniach, pełne pychy i zarozumialstwa. Z czasów niewoli przenieśliśmy do życia zbiorowego strategie niewolników. A powinniśmy o nich jak najprędzej zapomnieć – powiedział pan Władysław, wstając z krzesła.
– To prawda, musimy się przekonać, czy potrafimy być narodem ludzi wolnych, czy wciąż pozostajemy niewolnikami dawnych wyobrażeń i narodowych mitologii.
Zebrani zamilkli. Każdy pomyślał o jakichś swoich przywarach i błędach.
Kiedy podano kawę, goście porozsiadali się w fotelach. Pan Władysław, wręczając Katarzynie maleńką złoconą filiżankę, spojrzał jej serdecznie w oczy. Zawsze lubiła to jego spojrzenie i gest zachęcający do rozmowy.
– I jakże się pani żyje? – spytał.
– Och, całkiem dobrze. Pan wie, że ja nie lubię narzekać i zawsze szukam w życiu jasnych stron. Wojna jakoś nas oszczędziła. Tylko pan Kazimierz mnie opuścił. Nie z własnej woli, ale z woli nieba.
– Współczuję pani straty tak oddanego przyjaciela – szepnął pan Władysław. – Mnie też będzie go brakować. Ale gdzie pani teraz mieszka? W Warszawie tak trudno o dobre lokum. Mnie się poszczęściło – dodał. – Dobry los pozwolił mi trwać tu, gdzie jestem.
Zabrzmiało to nazbyt skromnie jak na takie wygody, pomyślała Katarzyna. Uśmiechnęła się, ukrywając lekkie zniecierpliwienie.
– Na razie nie mam swojego miejsca. Mieszkam u córki.
– U pani Mery w Siedlcach?
– Nie, u Janki, w tym niewielkim folwarczku, który się nazywa Mchowiec. Skromnie tam bardzo, ale to musi wystarczyć. Kilka miesięcy gościłam na Wybrzeżu u znajomych, którzy nie tylko dali mi pokój, ale i coś w rodzaju pracowni.
– Więc jednak pani maluje? – ucieszył się. – Bardzo panią zawsze do tego namawiałem.
– Tak. Sama nie wierzyłam, że to będzie możliwe, a jednak tak się wyćwiczyłam, zwłaszcza w portrecie, że nawet sprzedaję swoje prace. Cóż to jednak znaczy praktyka.
– Rad bym zobaczyć jakieś pani dzieło.
– Wszystko rozdane – powiedziała ze śmiechem. – Ale… gdyby pan się zgodził mi pozować…
– Znakomicie! Jestem gotów.
Ziemek skorzystał z rzadkiej okazji, że jest w Warszawie, i następnego dnia umówił się z Mieczysławem na Nowym Świecie.
– Kiedy sprowadzicie się do Warszawy? – spytał Mieczek.
Siedzieli naprzeciw siebie, czekając na zamówioną wódkę i przekąskę. Ziemek palił papierosa. Rodowy sygnet na jego wypielęgnowanej dłoni połyskiwał, chwytając blaski lampki stojącej na kawiarnianym stoliku.
– Nie zanosi się na to. Warszawa pełna jest, o ile wiem, bezrobotnych dziennikarzy, urzędników, nauczycieli. Całe to towarzystwo kręci się w poszukiwaniu zajęcia. Cóż ja bym tu robił?
– To prawda. Bezrobocie dotyka nie tylko robotników. My też z trudem odnajdujemy się w nowej rzeczywistości. No, ale przynajmniej wojnę mamy już za sobą – westchnął Mieczek.
– Jesteś optymistą – odparł Ziemek. – Myślę, że przed nami piętnaście, a może i trzydzieści lat niepokoju. Wraz z tą wojną, która podobno się skończyła, zaczął się brak stabilizacji w Europie. Ludzie stracili kontrolę nad historią.
– Wojna. Straszna rzecz. Wiem, nie jestem oryginalny.
– Ludzkość, prowadząc wojnę, nie idzie naprzód, ale cofa się o lata. Nie tak się zmienia ludzi. To, w imię czego dziś się ginie, stanie się niewartą wspomnienia przeszłością. Zbledną socjalizmy, komunizmy, stworzymy sobie nowych proroków i jakiś nadczłowiek będzie nas znowu za nos wodził – zamyślił się Ziemek.
– A pamiętasz ten entuzjazm pierwszych miesięcy czternastego roku? Wierzyliśmy, że wojna szybko się skończy…
– Oczywiście naszym zwycięstwem. Ten entuzjazm wkrótce zaczął się wypalać. Wprawdzie krzykacze wojenni na tyłach, ci, którzy nie widzieli prawdziwej wojny, tylko własne mordercze rojenia, długo jeszcze uprawiali swój proceder…
– Ale ludzie już ich nie słuchali.
– Tylko wtedy było już za późno, żeby się cofnąć.
– Wiesz, Wit, przypominam sobie jedno z moich najgorszych doświadczeń. To było latem 1915. Dostałem rozkaz jazdy pociągiem-lazaretem. W niczym nie przypominał tych pociągów sanitarnych, pamiętasz, tych, których zdjęcia umieszczano w gazetach. Lśniące czystością z uśmiechniętymi pacjentami na wygodnych leżankach i damy z towarzystwa w przebraniu sanitariuszek. Oczywiście nie wszystkie udawały, niektóre z nich pracowały z prawdziwym poświęceniem w przyfrontowych szpitalach. Ten, w którym się znalazłem, to był zwykły pociąg towarowy bez okien, tylko ze szparami na dopływ powietrza. Wagony oświetlone kopcącymi się kagankami. Na prymitywnych noszach, jeden obok drugiego, leżeli ranni. Bladzi, spoceni. Koce przesiąknięte krwią. Krew spływająca po drewnianej podłodze w rzuconą niedbale słomę. Ranni różnych narodowości, więc i różne języki. Jedni z drugimi nie mogli się porozumieć. Sanitariusze słaniali się ze zmęczenia. Jechaliśmy już kilkadziesiąt godzin z nadzieją, że dojedziemy wreszcie do szpitala. Kapelan wojskowy płakał, że nie ma olejów do ostatnich sakramentów, a jedyny obok mnie lekarz w tym pociągu pomstował na służby, które nie dostarczyły morfiny. Morfiny po prostu zabrakło. Nosiliśmy wodę ze stacji, na których pociąg stał w nieskończoność, doprowadzając nas tym do rozpaczy. Tą brudną wodą myliśmy rannych. Dojechaliśmy wreszcie. Wielu z tych chorych i rannych nie doczekało miejsca na szpitalnym korytarzu. A przecież mogli żyć!
– Nie myśl już o tym. Najwyższy czas, żeby zacząć budować nowe życie – powiedział Ziemek.
– Wiem. Zbliżam się powoli do półmetka. Wciąż nie ułożyłem sobie życia. Okazji nie brakowało. Po tej strasznej wojnie, w której zginęło tylu młodych mężczyzn, każdy ocalały był na wagę złota. Przecież mogłem to cynicznie wykorzystać. Ożenić się z ładną, nawet posażną panną. Czemu tego nie zrobiłem?
Idąc Nowym Światem, Mieczysław spotkał wysokiego mężczyznę w obszernym płaszczu z sukna, z niewielką czapeczką na głowie. Człowiek ten miał długą siwą brodę, krzaczaste brwi, oczy w oprawie jasnych rzęs. Pod pachą niósł płaskie pudło. Górował nad tłumem nie tylko wzrostem, ale i dumną postawą. Codziennie wędrował przez miasto. Widziano go w różnych miejscach, ale nikt nie wiedział, kim jest ten człowiek, choć zrósł się już z widokiem ulic niczym huba z pniem drzewa. Mężczyzna nie był Żydem, różnił się od nich czymś nieuchwytnym, co jednak Mieczkowi nie było obce. Przypominał mu starowierców z Żytomierza.
Tego dnia, kiedy człowiek ten przeszedł obok niego, Mieczka owionęła prawie już zapomniana woń pieczonego chleba, rozgrzanych słońcem kamieni i kurzu rodzinnego miasta. Skąd jestem?, przebiegło mu przez myśl. Nie miał wątpliwości. Był stamtąd, z krainy rzek i bagien. Gdzie moje miejsce? W Warszawie? W mieście, w którym żyję już od wielu lat, a jednak wciąż nie zapuściłem korzeni? Ból, prawie fizyczny, zatrzymał go pośrodku ulicy. Przechodnie szli, mijając go obojętnie. Stał jak wrośnięty w ziemię. Nostalgia, stan osłabiający wolę życia, czasem wręcz śmiertelny. Medycyna od przeszło dwóch wieków znała ją jako chorobę tych, którzy porzucili swoje miejsce wbrew woli, stracili coś, co mieli, ale czego mieć już nie mogli. Jeszcze niedawno twierdził, że utrata domu i ziemi na Kresach niewiele go obeszła. Okłamywał sam siebie? Dlaczego? Może dlatego, że ból był nie do zniesienia.
Postać starego człowieka przypomniała mu ludzi z tamtych stron. Znów zobaczył babkę królującą w fotelu, sparaliżowaną, milczącą. Przybiegał do niej każdego dnia w oczekiwaniu słów, które wypowiadała schrypniętym szeptem. Kochał tę tajemniczą osobę, której inni nie zauważali, o której zapomnieli.
Pamiętał dobrze pannę „apteczkową”, z którą wędrował w poszukiwaniu ziół, po lesie i łąkach. U nich łąki koszono późno, kiedy się już prawie kłosiły trawy. Kosiarze szli, kładąc równo źdźbła, jakby pokrywali łąkę miękką tkaniną. Młode zające, które matka, uciekając przed kosą, porzucała, niesiono do dworu i trzymano w koszu pod łóżkiem, aż dorosły. Czarno-białe czajki polatywały z krzykiem ponad odsłoniętymi gniazdami. Zabraniano dzieciom wyjmować nagie pisklęta i kiedy gniazda pozostawały w tyle, czajki siadały z powrotem, uparte i niepokonane.
Podziwiał woźnicę w odwiecznej kapocie i futrzanej czapie, z biczyskiem, którym potrafił wygrywać dzikie melodie; konie szły w hołoblach, woń końskiej mierzwy i potu pozostawała na skórze, a ostre łuski we włosach, kiedy się zasnęło w wozie na pustych workach po owsie. Brakuje mi tego, co miałem kiedyś, pomyślał. Muszę to odnaleźć. Może odzyskanie tego przyniesie mi spokój. A stan wiecznego niepokoju, pogoń za nieosiągalnym się skończy.
Kiedy tak przystanął na ulicy, trochę tylko zepchnięty przez idących pod ścianę kamienicy, poczuł, jak bardzo jest samotny. Nie przywykł myśleć o własnych potrzebach, zawsze zajęty innymi, ale teraz poczuł, że i jemu należy się coś od życia. Ruszył do przodu i wkrótce znalazł się na placu z widokiem na most Poniatowskiego. Powiew od Wisły orzeźwił go. Odetchnął głęboko, zwolnił kroku i skierował się w stronę mostu.
Obrazy minionego życia nie opuszczały go, lecz przybierały coraz bardziej niepokojące kształty. Nie chciał wiedzieć, jak wyglądają teraz tamta ziemia i dom, z którego pod koniec wojny udało mu się w ostatniej chwili wyrwać oboje rodziców. Nie chciał wiedzieć, ale z bolesną ciekawością chwytał strzępy, jakie do niego docierały. Dwór stał podobno niezniszczony. Władze sowieckie urządziły w nim sierociniec, rzecz chwalebna, która go cieszyła, jednak przerażał sam fakt, że sierot było tam coraz więcej. Drzewa w parku chłopi wyrżnęli jeszcze w osiemnastym roku, zabudowania dworskie rozebrali na cegłę. Dworską kapliczkę, tak małą, że mieściło się w niej zaledwie kilka osób, pachnącą drewnem, woskiem i jedliną, spalono. Spłonęła na pewno drewniana figura świętego Jana Nepomucena, obrońcy przed powodzią i suszą, patrona mostów. Co stało się z krzyżem u zbiegu gościńca i polnej drogi? Żelazny posążek Chrystusa wygładzony rękami wiejskich kobiet, które wieszały tu fartuszki chorych dzieci w nadziei uzdrowienia, błyszczał z daleka niczym gwiazda. Dzieciom nie wolno go było dotykać w obawie przed zarazą.
A najgorsze – o czym dowiedział się z całą pewnością – trumny przodków wydarto z ziemi i zrzucono z wysokiego brzegu do rzeki. Zdawało mu się, że słyszy huk spróchniałych trumien uderzających o powierzchnię i widzi kości tonące w spienionych wirach.
Oparł się o balustradę mostu i patrzył w dół, gdzie Wisła leniwie posuwała się ku morzu. Przynajmniej tu mógł się czuć u siebie. Kraj był wolny. Koszmar rewolucji daleko. Mógł budować życie według swej woli, ale wciąż się nie ożenił, nie miał dzieci. Dni mijały pośród obcych, których dobro stawiał ponad własne. To zdawało się tak oczywiste, że nie zadawał pytań.
Uważał, że przeznaczona mu jest samotność. Nie taki znów najgorszy los. I nagle pojawia się kochanka sprzed lat. Tajemnicza jak niegdyś, niepojęta. Wiedział, że polegać na niej nie można. Wymagała opieki, ciągłej troski, cierpliwości. Była jak dziecko, kapryśna, nieobliczalna, słaba. Pobudzała w nim nienasyconą potrzebę niesienia pomocy.
Od dnia, kiedy weszła do jego gabinetu i zobaczył w jej oczach smutek, bezradność i niemą prośbę o ratunek, wiedział, że jest stracony. Zaproszenie jej do swego życia było jak krok po równi pochyłej. Już po kilku tygodniach zaczął wątpić w swoje szczęście. Pozornie odnaleźli się po latach rozłąki, ale zaczęły go męczyć sny. Widział w nich Julię z okaleczonym ciałem, z twarzą wykrzywioną grymasem złości. Kiwała do niego, przywołując do siebie, a kiedy już miał się z nią połączyć, rozpływała się, a on spadał w przepaść. Budził się z krzykiem, ale nie mógł Julii wyznać, co tak go przerażało.
Próbował dowiedzieć się, co robiła od zakończenia wojny. Z czego żyła, gdzie mieszkała? Dlaczego rozstała się z mężczyzną, z którym przed laty uciekła? Niewiele się dowiedział. Najchętniej opowiadała o swoich nieszczęściach, o chorobie, o bezdomności, o ludziach, którzy ją prześladowali, jednak szybko się zorientował, że nie jest konsekwentna. Sama sobie przeczyła. Fakty się nie zgadzały. Jedyne, co było pewne, to to że mąż – człowiek, który, jak twierdziła, był jej najgorszym prześladowcą i przed którym Mieczysław chciał ją chronić – umarł. Julia była wolna.
Zapatrzył się w nurt rzeki. Ciszę przerywały tylko ostre głosy rybitw i daleka syrena parostatku. Uspokajał go jednostajny szum wody uderzającej o kamienie. Wszystko trwa niezmienne w ciągłym ruchu, pomyślał.
Tego dnia wrócił wcześniej. Julia czekała na niego z obiadem jak prawdziwa żona. Nie przywykł do tego w swoim kawalerskim życiu i rozczuliła go jej troska.
– Może wyjedziemy gdzieś – powiedziała, kiedy siedzieli na łóżku z filiżankami kawy w rękach.
– Nudzisz się? – spytał.
– Nie, ale przyjemnie byłoby zobaczyć coś nowego. I tobie należy się odpoczynek. Tak dużo pracujesz.
Spojrzał z czułością i odstawiając kawę na stolik, objął Julię. Błękitna żyłka na jej skroni pulsowała zmysłowo. Zaczął rozpinać guziki jedwabnej bluzki, rozkoszując się gładkością nagich ramion. Piersi miała wciąż dziewczęce, takie, jakie pamiętał sprzed lat. Tamten zachwyt, kiedy po raz pierwszy ich dotknął, powracał teraz za każdym razem jak sygnał nadchodzącej rozkoszy. Julia odchyliła głowę.
– Kocham cię – szepnęła.
Powiedziała to po raz pierwszy od czasu, kiedy powróciła. Może nawet w ogóle po raz pierwszy? Czy mogę jej nie wierzyć?, pomyślał. Włosy Julii pachniały delikatnie i ta woń przypomniała mu jakąś dawno zapomnianą chwilę. Czegoś wtedy pragnął, czegoś się obawiał; pożądanie i ból kojarzyły się z jej obecnością. Zbliżając się do niej, za każdym razem czuł niepewność. Teraz jej ciało było miękkie i uległe. Spod przymkniętych powiek spoglądała na niego z miłością. Nie mógł się mylić.
Za oknem szarzało. Pokój powoli pogrążał się w mroku. Przedmioty traciły kontury. Oddalały się. Było cicho. Słyszał szum krwi i przyśpieszone bicie serca. Przestrzeń wokół nich zamykała się, ciepła i bezpieczna. Świat nie istniał. „Nareszcie! Nareszcie!”, szepnął, a może tylko pomyślał. Już nie widział, a nawet nie czuł jej ciała. Miał wrażenie, jakby i on utracił własny ciężar. Oboje unosili się w pustce, w której nawet ruch powietrza był pieszczotą. Miłosny wieczór zamienił się w długą noc.
Cały następny dzień zastanawiał się, czy to, czego nie wahał się nazwać ekstazą, było szczęściem czy iluzją? Zmysłowa rozkosz pozwoliła jemu i, jak wierzył – jej także opuścić ciało i odnaleźć się poza czasem i przestrzenią, prawie na granicy życia i śmierci. Dlaczego pomyślał o śmierci właśnie teraz, gdy uwierzył wreszcie, że miłość jest możliwa?
Może i dawniej ją kochał, może tylko pożądał, ale zawsze wydawała mu się obca, niepojęta. Kiedy pojawiła się po tylu latach, jakby czas nie istniał, jakby była pewna, że on czeka na nią przez cały ten czas, poczuł niechęć i obcość. Przed laty uciekła z kochankiem, bez słowa wyjaśnienia. Była wojna, a niepokój o nią dosłownie go niszczył. I potem, kiedy już mogła napisać cokolwiek, choćby tylko podpisać się na pustej kartce, nie zrobiła tego. A jednak niewiele czasu potrzebowała, żeby znów zawrócić mu w głowie. Tamtego dnia w gabinecie, do którego weszła jakby nigdy nic, wystarczyła krótka rozmowa i już był gotów zmienić dla niej swoje życie.
Przez te kilka ostatnich tygodni przyglądał się jej nieufnie. Czy się zmieniła? Czy można wierzyć jej przyjaznym, nawet miłosnym gestom?
Powoli oswajał obcość, ale gdzieś na dnie krył się niepokój. Aż do poprzedniego wieczora, kiedy uczucie szczęścia oddaliło wszelkie wątpliwości. Choć wiedział, jak boleśnie potrafiła ranić innych i siebie, czuł, że nie wolno mu zostawić jej na pastwę wrogiego świata. Musi ją uratować. Tylko małżeństwo może jej zapewnić stabilizację, pomyślał. Więc zrobię to. Oświadczę się i ożenię.
Kilka dni później Julia zgodziła się zostać jego żoną. Ślub był cichy, tylko z dwojgiem świadków. Na razie nie mówił o tym nikomu. Wziął urlop i wyjechali w krótką podróż.
Zmęczeni wojną i niedostatkiem mieszkańcy Warszawy chcieli się bawić. Szybko zaczęły powstawać kawiarnie i kabarety. Jedna z pierwszych knajpek usytuowała się na Nowym Świecie. Wchodziło się do niej po schodkach od Wareckiej. Był tam spory ogródek. Kresy, bo taką nazwę nosiła, może z powodu kelnerek – pań kresowych wyzutych z majątków, dworów i pałaców – stały się miejscem spotkań warszawskich oryginałów.
Często zaglądał tu pewien malarz. W tej postaci nie byłoby może niczego szczególnego, gdyby nie jego towarzyszka – kaczka Leokadia. Kiedy pierwszy raz malarz i Leokadia weszli do kawiarni, kaczka dość niepewnie poczuła się na śliskiej podłodze wyłożonej linoleum. Malarz rozejrzał się wokół, spojrzał na twarze kolegów, po czym schylił się i powiedział do kaczki: „Leokadio, uprzedzam cię! Tu zawsze jest ślisko!”.
Codzienne wizyty młodopolskiego poety Tetmajera też miały swój stały rytuał. Poeta był już poważnie chory, nie poznawał dawnych znajomych, nie rozmawiał z nikim i wyraźnie cierpiał na manię prześladowczą. Wkraczał do Kresów w czarnym kapeluszu z szerokim rondem i czarnych okularach, stawał przy bufecie i jeśli zamawiał kawę, to często po dłuższym mieszaniu łyżeczką odstawiał filiżankę: „Zatruta”, cedził przez zęby. Ufał tylko ciastkom. Zwykle zjadał jedno przy bufecie i nie płacąc, wychodził.
Tamtego jesiennego przedpołudnia w kawiarni byli ci wszyscy, którzy spędzali tu czas do obiadu. Picie kawy, koniaku i swobodne gawędy wypełniały godziny i wbrew pozorom służyły jako inspiracja do twórczej pracy. Przechodnie, śpieszący do swoich zajęć, przystawali czasem na krótko, żeby rzucić okiem na panów leniwie porozsiadanych na wątłych krzesełkach.
Przy stoliku pod oknem Lange czekał na znajomych. Jego wychudła twarz, broda, dawniej kruczoczarna, teraz zrudziała od dymu tanich papierosów, i mocno zaczerwienione oczy nadawały mu nieco postarzały wygląd. Samotny poeta i tłumacz z wielu języków poświęcił życie wielkiej literaturze. Ostatnio podupadł na zdrowiu, żył z coraz skromniejszych honorariów. Mieszkał nie wiadomo gdzie, może w jakimś wynajętym pokoiku na poddaszu. Pojawiał się tu po jedenastej i pierwsze kroki kierował do kontuaru szatniarza. Ten kręcił głową. Nie było żadnego listu, żadnej wiadomości. Długo trwało, nim Lange zrozumiał, że list, na który od dawna czeka, już nie przyjdzie.
Po dwunastej zjawił się pan Władysław, stary znajomy Langego. W odróżnieniu od poety żył dostatnio, a jego książki cieszyły się niesłabnącym powodzeniem. Jednak choroba serca i nadużywanie trunków nadszarpnęły jego zdrowie. Zajął miejsce naprzeciw znajomego i patrząc krytycznie, zaordynował jajecznicę z kilku jaj.
– Musisz jeść – zwrócił się do przyjaciela. – Wyglądasz nietęgo.
Lange rzucił mu nieco ponure spojrzenie, ale gdy kelner postawił przed nim talerz, zabrał się do jedzenia.
Wkrótce wszystkie stoliki były już zajęte, a z salki obok dobiegał gromki głos ozdoby warszawskich knajp i knajpek – Franciszka Fiszera. Już od rana posilał się obfitym śniadaniem, które stawiali mu przyjaciele. Władysław z lekkim uśmiechem przyglądał się przyjacielowi. Czuł, że Lange może być nieco urażony jego zbyt protekcjonalnym tonem, ale pomyślał, że zdrowie ważniejsze niż honor. Powiedział to nawet głośno, uznając, że ich długa znajomość pozwala na poufałość.
– Pieczeniarzem nie będę, pamiętaj – Lange uśmiechnął się gorzko.
– Nie wątpię – zaśmiał się Władysław. – Ale trzeba przyznać, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Ty, z twoją wiedzą, inteligencją, pracowitością klepiesz biedę, a mnie się powiodło. A pamiętasz, jak dawniej i ja głodowałem?
– Ach, nie mówmy o tym – żachnął się Lange i sięgnął do papierośnicy, którą podsunął mu przyjaciel.
W drzwiach stanęła wysoka zgrabna kobieta. Rozejrzała się, a widząc dwóch panów siedzących przy oknie, skierowała się w ich stronę. Była to panna Halszka. Pierwszy dostrzegł ją Władysław i uniósł rękę w geście powitania. Lange obejrzał się i na jego bladej twarzy pojawił się ślad rumieńca. Kiedyś kochał się w tej pełnej uroku aktorce. Ale ich spotkania już dawno stały się rzadkością.
Podsunęli jej krzesło. Halszka zdjęła okrycie i usiadła, pozostając w niewielkim kapeluszu. Lange nigdy nie mógł pojąć, dlaczego kobiety tak lubią kapelusze. Musiał jednak przyznać, że aktorka wygląda pięknie. Rozmowa potoczyła się wartko. Ton nadawała Halszka. Jej ciemny głos, świetna dykcja, gesty wielkiej damy zwracały uwagę. Przyglądano się jej. Niektórzy goście Kresów przychodzili tu głównie z ciekawości. Uwagę zwracał przede wszystkich Fiszer, ale aktorzy byli obiektem żywego zainteresowania, zwłaszcza aktorki.
– Kiedy premiera? – spytał Władysław. – Czekamy na nią.
– Już wkrótce. Mamy pewne problemy.
– Na pewno wszystko pójdzie dobrze – wtrącił Lange.
– Och, pan wie, jaka jestem przesądna! Zawsze się obawiam, że trema mnie zje.
– Halszko, niech pani nie będzie zbyt skromna – Władysław pochylił się w jej stronę. – Widzieliśmy panią tyle razy na scenie, wśród oklasków, w tryumfie. I te kwiaty…
– To prawda, dostałam przez lata tyle kwiatów, że mogłabym nimi ozdobić niejeden ogród, ale dwa bukiety były szczególne, a kosztowały mnie niemało irytacji, a nawet śmiertelnego strachu. Chcecie posłuchać? – spytała i nie czekając, ciągnęła dalej: – To było chyba na początku czternastego roku. Mieliśmy już nasz wspaniały Teatr Polski, gdzie zaczynałam grać, i to z powodzeniem, ale wciąż jeszcze byłam w zespole Teatru Słowackiego w Krakowie. Graliśmy wtedy chyba Judasza z Kariothu Rostworowskiego. Więc jeździłam często z Krakowa do Warszawy i z powrotem. Któregoś razu zatrzymano mi paszport na stacji Granica. Bez niego ani rusz. Nie mogłam jechać dalej. Zostałam właściwie zaaresztowana. Tak przynajmniej się czułam. Na moje pytanie, jaka jest tego przyczyna, nie dostawałam odpowiedzi. Wprawdzie mogłam wyjść na zewnątrz, ale cóż mi po tym. Ponury budynek dworca, obok komora celna i dalej koszary nie były tym, czego pragnęłam. Sprawa zaczęła się przedłużać. Dalsza podróż odsuwała się w czasie, bo nie miałam następnego pociągu. Robiło się późno i pytałam samą siebie, jak spędzę wieczór i noc.
Na ratunek przybył oficer, przystojny, szarmancki. Tłumaczył, że musi to być jakieś nieporozumienie i wkrótce sprawa się wyjaśni. Kipiałam wprost ze złości, a w głębi duszy zadawałam sobie pytanie, czy nie chodzi tu o jakąś sprawę poważniejszą, która grozi mi prawdziwymi kłopotami. Denerwowałam się coraz bardziej. Kiedy więc oficer zaproponował kolację, przyjęłam zaproszenie z wdzięcznością. Ugościł mnie, muszę przyznać, po królewsku. Nawet dziwiłam się, że tu, na tej nieszczęsnej stacji, mają takie luksusy. Rozmawialiśmy o teatrze. Oficer był nie tylko admiratorem, ale i znawcą sztuki dramatycznej. Wypiliśmy chyba ze dwie butelki wybornego wina. Uspokoiło to nieco moje skołatane nerwy. Noc była jednak niezbyt przyjemna. Spędziłam ją na wąskim łóżku w jakimś dusznym pokoiku na tyłach dworca.
Rankiem miałam pociąg, tylko wciąż nie było mojego paszportu. Tuż przed godziną odjazdu pojawił się oficer. Trzymał w dłoniach ogromny bukiet róż, a co najważniejsze, mój paszport. Kiedy już siedziałam w wagonie i przez otwarte okno żegnałam się z oficerem, szepnął: „Niech mi pani wybaczy ten mały podstęp. To ja zatrzymałem pani dokumenty. Chciałem spędzić wieczór z uroczą aktorką”. Stałam osłupiała, kiedy pociąg powoli ruszył i wkrótce sylwetka mężczyzny znikła mi z oczu.
– A to łajdak! – zaśmiał się Władysław.
– Ładna historia. Nie opowiadała jej pani dotąd – stwierdził Lange.
– Przed wojną miałam lepszą przygodę – zaczęła Halszka. – Chcecie posłuchać?
– Chcemy, chcemy…
– Jechałam do Siedlec z Pińska, nawet już nie pamiętam, jak tam mnie losy zagnały. Droga ciężka, przesiadki. Czasy były niespokojne i w pociągach zdarzały się napady rabunkowe. Wypatrywałam jakichś znajomych, ale nie dostrzegłam nikogo, tylko pewien pan wydał mi się godny zaufania. Razem zajęliśmy ten sam przedział. Pan się przedstawił, ku mojej radości nazwisko należało do szacownej rodziny. Nabrałam pewności siebie i zwierzyłam się, że wiozę dużą sumę nie swoich zresztą pieniędzy. Bagatela – tysiąc rubli. „Gdzie pani ukryła tak dużą sumę?”, spytał. Wyznałam, lekko się rumieniąc, że na udzie, pod pończoszką. Traf chciał, że wkrótce potem w drzwiach stanęło dwóch oprychów. Wyciągnęli rewolwery i padło zdanie niczym w złej farsie: „Pieniądze albo życie!”. Ze zgrozą usłyszałam, jak mój współpasażer szepcze: „Moja żona ma pieniądze pod suknią”. Rabuś kazał mi podnieść spódnicę i kolejne setki lądowały w jego kieszeni. „Zabraliście cały nasz majątek – wyjęczał zdrajca. – Zostawcie choć sto rubli, żebyśmy mieli za co żyć”. Bandyta, zadowolony, wielkopańskim gestem rzucił setkę na moje kolana i obaj zniknęli. Patrzyłam na mężczyznę zrozpaczona, w milczeniu. Wtedy on wyciągnął spod kamizelki stos banknotów. Odliczył skradzioną sumę i wręczył mi. „Proszę wybaczyć, łaskawa pani. Musiałem tak uczynić. Gdyby dowiedzieli się, że mam taką sumę – chcę za nią kupić folwark – straciłbym wszystko. Sto rubli niech będzie zapłatą za pani strach. Jeszcze raz najmocniej przepraszam”. Następnego dnia dostałam wielki bukiet kwiatów z liścikiem. Człowiek ten znał mnie już wcześniej jako aktorkę, choć dopiero zaczynałam swoją sceniczną karierę.
– A zatem nawet w największej opresji: kwiaty i hołdy – cieszył się Władysław.
– Widać czasem warto być aktorką.
Pośpiech, z jakim Mieczysław zdecydował się na małżeństwo z Julią, zdumiał jego samego. Decyzje podejmował zwykle ostrożnie, z rozwagą, którą tłumaczył sobie zdrowym rozsądkiem. A jednak obawiał się czegoś, co tkwiło w nim ukryte, niejasne, może groźne. Odrobina szaleństwa, agresji? Nie wobec innych, ale wobec siebie? Nie dopuszczał tych cech do świadomości i tylko czasem ujawniały się w jakiejś decyzji, której sam nie rozumiał. Tak jak teraz. Tłumaczył sobie, że robi to dla dobra drugiego człowieka, dla kobiety, którą kocha, ale czuł, że są głębsze powody. Czy nie było szaleństwem żenić się z osobą, której właściwie nie znał, a to, co o niej wiedział, świadczyło o chorobie, nie zdrowiu, o niedojrzałości raczej niż o życiowej mądrości? Starał się zagłuszyć wątpliwości, szukać dobrych stron Julii. Człowiek, który nie jest szczęśliwy, który cierpi, a widział, że ona cierpi, jest jak drzewo o krzywym pniu. Ledwie zaczęło rosnąć, inne drzewa zasłoniły mu światło. Bolesny proces wspinania się ku słońcu sprawił, że drzewo wyrosło obolałe i kalekie. Czy to jego wina?
Miał nadzieję, że miłość ją uleczy. Wkrótce po ślubie zaczęła jednak niedomagać. Miała migreny, omdlenia, bóle o niejasnym pochodzeniu. Obawiała się pustych przestrzeni, a w ciasnych pomieszczeniach zaczynała się dusić. Po dniach smutku i apatii nadchodził czas ożywienia. Kupowała wtedy kapelusze, suknie, pantofle, których miała już tyle, że nie mieściły się w szafie. Lubiła oryginalne stroje, jaskrawe barwy. Koniecznie chciała mieć to, co najmodniejsze. Spełniał te zachcianki, żeby ją uspokoić. Musiał jednak coraz więcej pracować. Rzadko bywał w domu, a ona narzekała, że wciąż jest sama.
Po pewnym czasie zorientował się, jak bardzo jest zatruta różnymi proszkami, które zapisywali jej lekarze. Były w nich brom, opium, nawet morfina. Wyrzucił wszystko, ale nie pomogło. Cierpiała z braku tego, od czego przez lata się uzależniła.
Chciał poznać ją ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi. Z satysfakcją obserwował wrażenie, jakie robiła. Zgrabna, elegancka. Nie wahała się wyrażać swoich opinii, a były niebanalne. Kiedy jednak miała gorsze dni, musiał rezygnować z towarzyskich spotkań. Julia potrafiła mówić ludziom to, co o nich myśli, nie licząc się z ich wrażliwością. Znajomi śmiali się, uznając za żart jej niekonwencjonalne zachowania, ale widział, jak odsuwają się od niej. Nikt nie lubi, kiedy mówi mu się prawdę. Dobrze o tym wiedział, obcując na co dzień z pacjentami. Zawsze musiał uważać, co i komu mówi. Julia nie zważała na uczucia innych. Tłumaczył sobie, że jest po prostu szczera i naturalna, ale coraz częściej nazywał to okrucieństwem.
Cierpiała fizycznie, to musiał przyznać, ale źródło bólu widział bardziej w jej psychice niż w ciele. Kiedy odważył się powiedzieć jej o tym, wybuchła:
– Ty nie rozumiesz mojego bólu, bo sam nigdy tak nie cierpiałeś! – krzyczała. – Jesteś lekarzem, takim jak inni, jak ci wszyscy bezduszni ludzie. Czego nie przeżyli sami, tego pojąć nie mogą.
Mieczek poczuł bolesne szarpnięcie, jakby jego zdumione serce zatrzymało się na sekundę. Czyżby ona miała rację?, pomyślał, ale zaraz ochłonął. Gdyby tak było, jego praca nie miałaby sensu. Na to nie mógł się zgodzić. Nie mógł, ponieważ to nie była prawda.
– Matka mnie nie kochała! Zostawiła mnie samą, na pastwę ojca! – nadal krzyczała, a jej głos był schrypnięty i matowy. – Przecież mówiłam ci, jaki on był. Miał władzę i korzystał z niej. Matka mogłaby mnie uratować, ale sama była w niewoli, na wpół martwa. Zresztą prawie jej nie pamiętam, a kiedy umarła, zostałam sama z ojcem. Ja miałam tylko jego, a on miał tylko mnie. Wyobrażasz sobie, jak się nade mną pastwił?
– Nie, tego nie mogę sobie wyobrazić. Czy nigdy nie okazał ci choć odrobiny miłości?
– Uważasz, że kłamię?! – głos Julii stał się napastliwy. – Myślałam, że przynajmniej ty jesteś po mojej stronie! Nikt mi nigdy nie wierzył. Nikt nie traktował mnie poważnie. Przypominasz mi tamte straszne tygodnie w szpitalu dla szaleńców. Ci ludzie, którzy nazywali siebie lekarzami, a byli zwykłymi oprawcami. Więzili mnie bezprawnie. Znęcali się nade mną!
– Julio, to już dawno minęło. Już nie wróci. Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić. Jesteś bezpieczna – objął ją i mocno przycisnął do siebie, bo odwracała twarz i próbowała się uwolnić.
Jej pierś unosiła się szybko pod wpływem emocji. Zwolnił uścisk i gładził jej ramiona, uspokajając niczym przestraszone zwierzątko. Po chwili objęła go za szyję i zawisła na nim całym ciężarem. Uniósł się i zdjął jej ręce z szyi. Osunęła się na kanapę i pociągnęła go ku sobie. Wiedział, co to oznacza. Po wybuchach gniewu i żalu pragnęła, żeby się z nią kochał. Zawsze ulegał. I tym razem pragnął jej, ale coś w głębi niego nie chciało się poddać. Czuł się zraniony.
Kiedy godzinę później leżał obok śpiącej Julii, myślał o jej wybuchach gniewu. Jaka jest ich prawdziwa przyczyna? Co można na nie poradzić? I czy decyzja, żeby żyć z Julią, była słuszna? Zdawał sobie sprawę, że zdecydował się na krok, który zmieniał całe jego życie. Najwyższa pora, żeby się ustatkować, zaśmiał się w duchu. Ale związek z tą kobietą nie gwarantował spokoju. Nie mógł także liczyć, że urodzi mu dziecko. Nie była już taka młoda i – co ważniejsze – nie chciała być matką. Zbyt zajęta sobą, zbyt poraniona przez życie, nie była zdolna do macierzyństwa. Żal mu się zrobiło straconej szansy zostania ojcem. Szybko odrzucił tę myśl. Może była zbyt bolesna?
Patrzył na rękę Julii leżącą bezwładnie tuż obok. Była tak szczupła, że prawie wychudła. Blada twarz pokryta plamami od bromu, który wciąż zażywała, nie wyglądała dobrze. To, że jej uroda ucierpiała z powodu choroby, nie martwiło go. Może dzięki temu stała mu się bliższa, bardziej zrozumiała? Wzdrygnął się. Przecież pragnął, żeby była piękna, radosna, po prostu zdrowa. A wyglądała na chorą.
Przypomniał sobie, jak przed kilkoma dniami poszli razem na dancing ze znajomymi. Nie najlepiej czuł się jako tancerz, ale Julia lubiła tańczyć i robiła to z prawdziwym wdziękiem. Widział, że zależało jej na wrażeniu, jakie zrobi na osobach, których jeszcze nie znała. Długo wybierała sukienkę, a potem siedziała przed lustrem i się malowała. Nie lubił tego, ale też nic nie mówił. Miała prawo robić to, co uważała za stosowne. Mimo że milczał, Julia uchwyciła kilka jego niespokojnych spojrzeń i zdawała się urażona.
Wieczór upływał całkiem miło i Mieczek już prawie oddychał z ulgą, że nic się nie wydarzy, kiedy nagle Julia podeszła do niego, kiedy tańczył ze znajomą, i zaczęła ją przedrzeźniać. To dziecinne zachowanie wytrąciło go z równowagi. Szybko odprowadził partnerkę do stolika i pociągnął Julię w stronę szatni. Opierała się, nawet krzyknęła ze złością i innym mogło się zdawać, że wypiła za dużo. Ale to nie wino było przyczyną jej agresji. Kiedy wrócili do domu, Julia zrobiła mu scenę zazdrości. Patrzył na nią zdumiony. To raczej on mógł być zazdrosny, bo Julia każdego napotkanego mężczyznę jawnie kokietowała. Nie podobało mu się to, ale wolał jej nie drażnić i dlatego milczał.
Wciąż jeszcze nie oswoił się z myślą, że jest jej mężem. Dziwiło go to, a jednocześnie dawało do myślenia. Czyżby Julia była dla niego bardziej pacjentką niż żoną? Otóż jego żona wykradała mu morfinę. Przekonał się o tym, kiedy z całą pewnością stwierdził, że zniknęła z walizki ampułka, którą przyniósł do domu. Bał się powiedzieć jej wprost o swoim odkryciu, ale odtąd chronił przed nią narkotyki.
Któregoś dnia wrócił wcześniej. Julia spała. Oddychała dziwnie ciężko i głośno. Popołudniowa godzina nie była odpowiednia na taki sen. Pochylił się nad nią. Od razu wyczuł zapach eteru. Chwycił ją za rękę, ale nie poruszyła się. Sen był najwyraźniej efektem zażycia eteru. Pochylił się jeszcze niżej. Szyja i piersi Julii musiały być pokryte tym związkiem, ponieważ woń była bardzo silna. Próbował ją unieść, ale osuwała się bezwładnie. Obok, na stoliku, stała szklanka niedopitej wody z sokiem. Powąchał. Zapach narkotyku podrażnił go. Zaczął ją rozbierać, a potem z trudem przeniósł do łóżka, okrył ciepło i otworzył okno, żeby docierało do niej świeże powietrze. Siedział przy łóżku, nasłuchując oddechu i próbując uchwycić charakter halucynacji, jakim ulegała. Wiedział, że skutki zażywania eteru są gorsze niż picia alkoholu. Na razie nic nie mógł zrobić, musiał czekać. Wtedy jednak uświadomił sobie, że jego małżeństwu daleko do normalności.
Kiedy następnego dnia snuła się po domu, walcząc ze skutkami kaca, nie chciał jej dręczyć, ale wiedział, że będzie musiał zmusić ją do leczenia. Tylko jak? Prawdopodobnie dawno już uległa nałogowi, a w tym stanie człowiek zdolny jest do najbardziej skrajnych zachowań, by zdobyć to, czego potrzebuje. Mimo lęku przed trudną rozmową postanowił, że dłużej nie będzie milczał. Ale Julia go uprzedziła.
– Strasznie źle się dzisiaj czuję. Chyba jestem chora – powiedziała cicho i łagodnie.
– Nie dziwię się, że jest ci źle, nadużyłaś wczoraj eteru.
– Nic podobnego! – jej twarz wyrażała takie zdziwienie, że gdyby nie był pewien swoich słów, musiałby uwierzyć w jej niewinność.
– No dobrze, widocznie zapomniałaś albo zdawało mi się – dodał szybko, widząc jej wzburzenie.
– Szkoda, że coś ze mną jest nie tak, bo dzisiaj jesteśmy przecież zaproszeni na kolację do twoich znajomych, a ja chyba muszę się położyć. Pójdź sam, a potem mi opowiesz, jak było.
– Przecież nie pójdę sam. Zostanę z tobą.
– Idź koniecznie. Nie chcę ci psuć zabawy. Nie chcę być dla ciebie ciężarem – spuściła wzrok i zaciśnięte dłonie położyła na kolanach. Była blada, a jej twarz skurczyła się jak w ataku bólu.
– Czy coś cię boli? – zbliżył się do niej i wziął jej rękę, rozplątując mocno zaciśnięte palce.
– Tak, boli, ale nie fizycznie. Znów przypomniałam sobie tamtego mężczyznę. Był taki brutalny. Dzięki tobie mogłam się od niego uwolnić.
Mieczek się skrzywił. Ostatnio częściej niż zwykle przypominała mu o człowieku, przed którym, jak twierdziła, uciekła do niego. Nie znał go i wiedział o nim tylko tyle, ile powiedziała mu Julia. Czasem zastanawiał się, jak to jest, że osoba taka jak ona od dzieciństwa trafiała na prześladowców. Nie wahał się właśnie tak określić jej ojca, jej pierwszego męża, jej tajemniczego kochanka, a może nawet jakichś innych, o których nic nie wiedział. Kim był ten człowiek, z którym podczas wojny wyjechała do Rosji i słuch o niej zaginął? Kochała go? A może tylko tak jej się zdawało? Kiedy patrzył na bladą twarzyczkę Julii, serce mu się ściskało. Chciał, żeby była szczęśliwa, ale nic nie wskazywało na to, że tak jest. Nie trzeba jej niepokoić, strofować jak małej dziewczynki, pomyślał. Należy chronić ją przed nią samą i przed wszystkim, co odbiera jej zdolność odróżniania rojeń od rzeczywistości.
Kilka dni później szukał czegoś w szufladach biurka. Julia właśnie wyszła, a on nie mógł znaleźć potrzebnych mu dokumentów. Zajrzał więc także do jej szuflady. Panował tam bałagan. Westchnął z rezygnacją. Odsunął jakieś szpargały. Na dnie leżała koperta zaadresowana ręką Julii. Najwyraźniej niewysłany list. Na kopercie widniało nazwisko nieznanego Mieczkowi mężczyzny. Powstrzymał chęć otwarcia koperty, ale zapamiętał i nazwisko, i adres. Przez chwilę zdawało mu się, że to imię, raczej rzadkie, już kiedyś słyszał, i poruszył go nagły domysł. Czyżby to był człowiek, na którego Julia tak się skarżyła? Czy pisała do niego? Dlaczego nie wysłała listu? A może dopiero zamierzała to zrobić? Poczuł gniew. Więc ukrywała przed nim więcej, niż przypuszczał. Nie chciał o nic pytać. Jeśli ten człowiek nadal ją prześladuje, trzeba go powstrzymać, jeśli jednak Julia sama szuka z nim kontaktu…
Długo nie mógł się zdecydować. Rozpocząć poszukiwania? Odnaleźć domniemanego kochanka swojej żony? Czy ma do tego prawo? Jak ukryć to przed Julią? I wreszcie, jak wytłumaczy się temu człowiekowi, jeśli go odnajdzie? Jednak postanowił działać.
Nie znał ulicy, która widniała na kopercie listu. Była gdzieś na południu miasta, tam, gdzie dopiero budowano nowe domy. Słyszał tylko, że coraz więcej pól i sadów zamieniało się w ulice i osiedla. Być może trudno będzie odnaleźć ten adres, pomyślał, jednak czuł, że nie chce dłużej zwlekać. Stan Julii w pewnym sensie się pogarszał. Była coraz bardziej niespokojna. Ataki gniewu, nawet agresji stawały się coraz częstsze. Któregoś dnia zamiast do szpitala pojechał tramwajem na plac Unii Lubelskiej. Stamtąd musiał już iść pieszo Rakowiecką. Pamiętał tę ulicę jako polną drogę, ale to było dawno. W miejscu starych drewnianych domów wybudowano kamienice. Rozległy plac w oddali stał się miejscem budowy całego kompleksu budynków Szkoły Głównej. Szedł już dość długo, rozglądając się dokoła. Boczne uliczki były zabudowane tuż przy ulicy, dalej ciągnęły się zdziczałe ogrody. Skręcił w jedną z tych uliczek, nie mając pewności, czy to na pewno ta, bo tabliczki z nazwą nie było.