Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiosna 1939 roku, Paryż. Wojna wisi w powietrzu. Amerykański dziennikarz przyjeżdża, by przeprowadzić wywiad z miejskim katem. Młody człowiek ma w głowie dokładny scenariusz rozmowy, ostatecznie jest profesjonalistą. Nie podejrzewa, że w jego planach coś mógłby zmienić straszy pan, który co prawda przez całe lata wykonywał dość krwawą profesję, ale tak naprawdę nie ma pojęcia czego oczekuje przeciętny czytelnik gazety.
Autor zadbał, żebyśmy otrzymali wysmakowaną opowieść, która jest jednocześnie ważnym głosem w dyskusji nie tylko o karze głównej, ale wszelkich zinstytucjonalizowanych formach zabijania i naszym przyzwoleniu na nie. Kameralna apokalipsa w mieszkaniu na trzecim piętrze paryskiej kamienicy uświadamia, że od pytań o źródła powszechnej hipokryzji nie ma ucieczki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marzec 1939 roku. Paryż. Steven Mulford szedł ulicami miasta, przepełniony radością i podekscytowany myślą o mającym nastąpić spotkaniu. Co jakiś czas przystawał na rogu kolejnej ulicy i uśmiechał się do siebie. Pomimo padającego od kilku dni deszczu nic nie mogło zmącić tego uczucia. Stało się. Jest tu i idzie wykonać zadanie. Torba z notatnikiem, aparat, lampa błyskowa, statyw i, oczywiście, dwie paczki papierosów. Do tego prochowy płaszcz i kapelusz. Wyglądał jak zawodowy nowojorski dziennikarz. I nic w tym dziwnego, był nim. Idąc tak, tłocząc się pomiędzy mieszkańcami tego cudownego miasta, miał poczucie, że wszyscy wiedzą, kim jest, po co przyjechał, i że zazdroszczą mu profesji, którą wykonuje.
Paryż. Zaczarowane miasto. Przepełnione historią, nie tylko Francji, ale i całego świata. To jest właśnie miejsce dla autora świetnego artykułu. Montmartre, Champs-Élysées, Montparnasse, Le Marais. A przed nim kolejna uliczka, kolejna zdobna kamienica, jakiś pomnik, most na Sekwanie, schody, secesyjne drzwi, knajpka, latarnia. Za nim Palais de Justice, Sainte Chapelle, Notre Dame de Paris. Wszystko wyjątkowe, pierwsze, a przede wszystkim – takie rzeczywiste. Nawet najbardziej prozaiczna rzecz, jak pocztowa skrzynka, kratka ściekowa czy rower wsparty o ścianę, wydawały mu się jakieś inne, takie paryskie.
Do spotkania miał jeszcze pół godziny, ale przecież wyszedł dużo wcześniej. Nie chciał siedzieć w hotelu mimo paskudnej pogody. Mógł też wziąć taksówkę. Pragnął jednak chłonąć atmosferę miejsca, w którym przyjdzie mu przeprowadzić swój pierwszy poważny wywiad. Tak zachowują się profesjonaliści. A on czuł się profesjonalistą. W końcu z jakiegoś powodu szef wysłał aż za ocean właśnie jego… Miał francuskie pochodzenie i znał język. To były argumenty. Ale gdyby nie mieli do niego zaufania jako do dziennikarza, reportera ważnej nowojorskiej gazety, nici z wyjazdu. Był jeszcze młody. W gazecie pracował dopiero cztery lata. Zaczynał jak większość. Najpierw jako goniec, czyli leć, zanieś, wyślij. Potem horoskopy – istne szaleństwo. Po pewnym czasie korekta artykułów starszych kolegów – niezła szkoła pisania. Aż w końcu samodzielne zadania. I nagle szef wzywa go do siebie:
– Co byś powiedział, gdybyśmy wysłali cię za granicę?
W głowie Stevena od razu pojawił się obraz Hemingwaya. „Nareszcie! A więc jestem już członkiem tej ekipy” – pomyślał wtedy. Sen się ziścił. Bilet na statek „Il de France” do Havr. A potem Paryż. To miasto i jego pierwszy reportaż mają być początkiem europejskiej przygody. Zgodnie z umową posiedzi tu jakiś czas. Nie ulega wątpliwości, że ten wywiad to tylko pretekst. Każdy zdrowo myślący człowiek o otwartych oczach i uszach, mieszkający nawet tysiące kilometrów stąd, musi czuć, że dzieje się coś niedobrego. Europa rodziła potwory. Hitler, Mussolini. Stawiała mury i budowała machiny oblężnicze. Austria i Czechosłowacja zajęte przez nowe Niemcy. Odgrażający się na kolejnych wiecach Hitler. Krzyczący coś o nowym ładzie, przestrzeni życiowej i Żydach. Obłęd, który na dłuższą metę nie ma racji bytu w cywilizowanym świecie. Chyba nie jest na tyle szalony, żeby wciągnąć swój kraj w nową wojnę? Szczególnie że po tej ostatniej dumne Niemcy padły na kolana i powinny już mieć serdecznie dosyć wojowania ze światem. Ale szef Stevena ma nosa. Wyczuwa drakę przez skórę. Nieważne, czy chodzi o drobne porachunki gangsterów, których podziurawione samochody tak dobrze wyglądają potem na zdjęciach w gazecie, czy o konflikty całych narodów. Wie, że każdy cent wydany na pobyt swojego człowieka w Europie musi przynieść krocie. Poza tym jest weteranem. Ranny w 1918 roku w Soissons we Francji, powrócił do kraju bogatszy o nowe, czasem całkiem przedziwne znajomości oraz doświadczenie, pozwalające na dokładną ocenę tego, co wisiało teraz w europejskim powietrzu. A Steven nie bał się i ufał temu staremu wyjadaczowi. Wiedział, że jest młody. Że to szansa na zrobienie pięknej kariery. Nawet jak się trochę zakotłuje, padnie kilka strzałów, to nikt normalny nie będzie się pchał w jakiś Armagedon. A to wystarczy, żeby wprawny pisarz, dziennikarz, stworzył historię, która amerykańskim czytelnikom postawi włosy na rękach. I o to przecież chodzi.
Ale co tam Hitler. Dzisiaj, poza chmurami wypełnionymi deszczem, Paryż jest dalej miastem miłości, kabaretów, szampana i pięknych kobiet. Ludzie na ulicach skaczą pomiędzy kałużami albo tłoczą się w kawiarniach, uśmiechnięci i pełni optymizmu.
Rue Sainte-Anne. „Jestem na miejscu” – upewnił się. Kamienica nr 43. Schowany w bramie naprzeciwko, zapalił papierosa. „Szesnasta czterdzieści pięć. Cholera! Zaparował” – Steven przecierał szybkę swojego zegarka. Przyłożył do ucha, sprawdził. „Chodzi” – odetchnął z ulgą. Nie chciał się spóźnić. Jego rozmówca to starszy dystyngowany gość. A niektórzy ludzie źle reagują na niepunktualność. Głupie parę minut i trzeba będzie walczyć o zaufanie, jakby mu się wymordowało połowę rodziny. Wzrokiem wodził po oknach kamienicy. Zaczął się zastanawiać: Jaki jest ten jego „człowiek-temat”? Nudziarz z siwą brodą i binoklami na nosie, bredzący o niedojrzałym i rozwydrzonym młodym pokoleniu? Całkiem możliwe. Chociaż… Gdy rozmawiał z nim chwilę przez telefon, zaraz po przybyciu do Paryża, wydawał się konkretny, nawet miły. Upierał się, żeby przynieść aparat i statyw. I jeszcze ten długi wężyk spustowy. Po co mu to wszystko? No cóż. Może po prostu lubi fotografię. „Jeśli tylko dzięki temu będzie się z nim lepiej współpracować, mogę mu cyknąć parę zdjęć – skwitował w myślach. – Pewno staruszek jest podniecony, że odwiedzi go dziennikarz z samych USA. Może jest to już jedyna przygoda w jego życiu emeryta i chce się pochwalić zdjęciami przed niedowidzącymi kumplami w jednej z tutejszych kawiarenek?” Steven poczuł nagle tę sympatyczną litość. Pomyślał o swoim dziadku z Battle Mountain w stanie Nevada, który bez przerwy naprawiał w szopie swoje radio i godzinami opowiadał, co do czego służy i dlaczego świat czeka niechybny koniec.
To szef podrzucił mu temat na ten pierwszy raz. Dał adres, numer telefonu. Steven miał pogadać z tym gościem o jego pracy. Napisać ciekawy tekst, wysłać i tyle. Szczerze mówiąc, nie wiązał z tym wielkich nadziei. Fakt, praca jego rozmówcy nie należała do przeciętnych i mogła być inspiracją do dobrego, nawet intrygującego tekstu. Ale to już zależało tylko od niego, reportera z Nowego Świata. Świata pełnego drapaczy chmur, szybkich samochodów i jazzu. Zgasił papierosa w kałuży, otworzył parasol i ruszył na drugą stronę ulicy, na spotkanie ze staruszkiem z innej epoki. Nie o takich przygodach myślał, opuszczając Nowy Jork. To nie to co żywy reportaż z wojny, albo przynajmniej małej rewolty, czy choćby jakiejś ulicznej demonstracji. Można się wtedy wykazać odwagą, przebiegłością, sprawnością fizyczną. Obserwować chłodnym okiem obiektywu ludzkie tragedie, pod gradem kul i takie tam. Ale od czegoś trzeba zacząć. Jeśli Hitler dotrzyma obietnicy, tematów na artykuły starczy na długie lata.
*
Tymczasem Thierry Jakob stał naprzeciw ściany salonu w swoim mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Sainte-Anne 43. Bez ruchu. Pełen elegancji – tak w ubiorze, jak i zastygłym spojrzeniu – wyglądał jak manekin w Galerii Lafayette. Resztki siwych włosów okalających łysinę podkreślały tylko szlachetny kształt czaszki tego siedemdziesięcioletniego mężczyzny. Wydatny orli nos, ciemna oprawa oczu i krzaczaste brwi nadawały mu majestatyczność aktora, który ma zamiar umrzeć na scenie podczas mistrzowskiego wykonania sztuki, monodramu napisanego specjalnie dla niego. Brakowało tylko publiczności – na razie. Ubrany był w czarny garnitur. Zamiast marynarki, odwieszonej z pietyzmem na krześle, ciemnozielona bonżurka z aksamitnym kołnierzem. Thierry był pedantem, esencją staranności i dbałości o detale. Lubił porządek. Dbał o rzeczy głównie z szacunku dla ludzi, którzy potrafili pracą własnych rąk zrobić coś, co cieszyło, sprawiało przyjemność, ułatwiało życie. Co czyniło je bardziej znośnym. W głębi duszy kochał ludzi i wierzył w nich. Skoro potrafili zrobić takie buty, uszyć taką koszulę, a nawet zbudować takie miasto, to znaczy, że są warci miłości i poświęcenia.
Stał teraz twardo i stabilnie jak spiżowy król albo sam cesarz, wpatrując się na przemian to w zegar wiszący na ścianie, to w porcelanowy cyferblat kieszonkowego zegarka, przypiętego dewizką do kamizelki. Kontrolował czas jak dróżnik biorący odpowiedzialność za bezpieczeństwo na torach życia. Jakby wiedział, kiedy jego pociąg w końcu zjedzie na bocznicę.
Czas – stan, filozoficzne pojęcie, zjawisko, w końcu skala. Tlen i woda dają życie. A czas? Czas to właśnie życie. Od-do. Każde stworzenie, organizm ma swój czas, w którym istnieje. Wymiar, w którym spełnia przydzielone mu przez naturę zadanie. Ale tylko człowiek ma możliwość przebycia tej drogi zupełnie bez sensu. Może przemierzyć ją w pełni niezauważalnie, bezproduktywnie, jakby na przekór potędze natury, która dała mu czas życia. Dobrze wiedział, że nie wszystko zależy od nas samych. Często nasz czas musimy poświęcić sprawom, które nie powinny nas dotyczyć, ale szaleństwo świata ma pierwszeństwo w dysponowaniu życiem przeciętnego człowieka. Tak było w czasie wojny, zwanej teraz wielką lub światową. Brał w niej udział, chociaż ze względu na wiek nie musiał narażać życia bezpośrednio w okopach. Sprzątał na tyłach brudy płonącego świata. Widział rzeczy, od których włos jeżył się na głowie. To, z jaką łatwością panowie w czarnych, błyszczących cylindrach i eleganckich frakach marnowali ludzi, wołało o pomstę do nieba. Wkoło tylko trupy. Pełno. Stosy. Nie ludzi, nie ciał, tylko – mięsa. Tony zepsutego mięsa. Setki tysięcy, miliony ludzi wyrabowanych ze społeczeństwa jak zboże ze spichlerza, puszczonych na zatracenie dla jakiejś polityczno-salonowej draki. – Każdego człowieka można wykorzystać, bo człowiek to wartość – powtarzał. A tam na polach Verdun, Arras i Lens synowie bezimiennych matek stali się zwykłą karmą dla szczurów.
Thierry Jakob nie potrafił robić butów ani szyć koszul. Nie był też budowniczym czy architektem. Czuł, że musi podjąć się czegoś, co przetrwa, co pozwoli mu spłacić dług życia i wykorzystać ten jednorazowy dar czasu. I na nic tu zda się zatrzymanie wahadła zegara. To przecież tylko zmyślne urządzenie, wytwór zdolnych ludzi, którzy znali wartość czasu – swojego i innych. Thierry miał jednak plan. Jak Stwórca wobec swego jedynego Syna.
– Szesnasta czterdzieści pięć – powiedział sam do siebie. Zamknął kopertę zegarka i schował go do kieszonki. Rozejrzał się po pokoju. Scena była gotowa. Za chwilę podniosą kurtynę. Był przygotowany, a jednak czuł tremę. Nie strach, nie wątpliwości, ale stan pewnego rozedrgania, karmiony pytaniami: Czy się uda? Czy będzie wiarygodny? Czy widz wyjdzie po wszystkim zadowolony, zamyślony, przejęty? I najważniejsze: Czy zrozumie, co autor miał na myśli? Bał się ignorancji, braku otwartości, przeinaczenia myśli i znaczeń, w które wierzył. Lata przygotowań, poszukiwań, poświęcenie życia dla tego jednego występu. I teraz, skutkiem jakiegoś głupiego nieporozumienia, błahej pomyłki w wyborze widza, to wszystko mogłoby zakończyć się katastrofą?
Zdjął bonżurkę, zawiesił na wieszaku i, wkładając ją do szafy, uważał, by nie splamić jej niechlujnością. Założył marynarkę. Machinalnie otrzepał rękawy, które i bez tego były nieskazitelnie czarne.
„Scena” miała około trzydziestu metrów kwadratowych. Nie był to typowy salon, którego nadrzędnym celem jest goszczenie znajomych. Jakob zresztą nie miał ich zbyt wielu. Pod oknem stało czarne metalowe łóżko. Zasypiając, mógł patrzeć w niebo nad Paryżem. Wprawdzie gospodyni kamienicy, pani Debuschere, namawiała go nieraz do przesunięcia łóżka, twierdząc, że księżyc, i nie tylko on, szkodzi człowiekowi nieświadomemu sił nieczystych, ale Thierry nie był przesądny. Nie wierzył w żadne gusła czy zabobony. Nie wierzył w nic prócz ludzi. Stary skórzany fotel, solidny dębowy stół, dwa krzesła i ogromny kredens, pełny dowodów życia jego właściciela. Na ścianie obraz. Pejzaż gdzieś z południowego wybrzeża. Wszystko komponowało się w całość. Dlatego też wielka czarna płachta grubego płótna okrywająca tajemniczy przedmiot pod ścianą stanowiła widoczny, wręcz nachalny dysonans w tej scenografii. Dominowała nad spokojem zleżałego życia emeryta. Epatowała niepokojem i jakąś mroczną tajemnicą, która zjawiła się w tym mieszkaniu na przekór zdrowemu rozsądkowi. Jakob, sprawdzając stan czystości mebli, przecierając palcem politurę, mimowolnie spoglądał na czarny kształt, uśmiechając się pod nosem jak dziecko przeglądające pakunki schowane pod choinką.
Przez chwilę spoglądał przez okno. Patrzył na przeciwległe domy, znajome fasady kamienic, znajomej dzielnicy, znajomego miasta. Obejmował wzrokiem cały, skąpany w wiosennym deszczu, Paryż, aż po horyzont, mimo bariery, jaką stanowiły kamienice. Paryż. Tu się urodził, uczył, o niego walczył, tutaj pracował i w końcu tu zamierzał umrzeć. Wpatrywał się w deszcz i zastanawiał, co sprawia, że rodzimy się tu, a nie gdzie indziej. Nasi rodzice? Dlatego, że się pokochali, poszli do łóżka, by po dziewięciu miesiącach wydać nas na świat w danym momencie i miejscu? Przypadek? Dlaczego jeden rodzi się pod słońcem Florydy, w rodzinie znanego producenta i może korzystać ze wszystkich zbytków świata, a inny ma do dyspozycji jedynie biedę doków Londynu i własny plan na przeżycie kolejnego dnia? Jak Bóg, jeśli w ogóle istnieje, będzie ich potem oceniał? Jak oceni jego, jeśli Stwórca, ten Wielki Inżynier, w ogóle istnieje?
Wpatrywał się w przechodzących ludzi, próbując rozpoznać gościa, na którego czekał. Nigdy wcześniej go nie widział. Wiedział, że jest młody, że jest Amerykaninem. Miał pewne wyobrażenie, jak powinien wyglądać reporter zza oceanu. Trochę bezczelny? Tak. Strzelający pytaniami jak z automatu Ala Capone i mówiący, że czas to pieniądz? Na pewno. A tu chodzi przecież o cierpliwość. Jakob potrzebował słuchacza. Kogoś, kto zrozumie i przekaże ten cały natłok emocji szalejący w jego umyśle pomimo gotowego od lat scenariusza.
Staromodny dzwonek do drzwi obwieścił głośno i wyraźnie przybycie Stevena Mulforda. Jakob wyrwany z deszczowego letargu ruszył w stronę przedpokoju. Przystanął jeszcze przed drzwiami, jakby wraz z ich otwarciem miał nastąpić zwrot w dziejach całej ludzkości, a on nie był do końca pewien, w którą dokładnie stronę. Westchnął głęboko i już z wyraźną ulgą uchylił drzwi. Niczym żołnierz wyskakujący z okopów po sygnale do ataku. Teraz go zobaczył. Jego długo oczekiwaną publiczność stanowił wysoki mężczyzna, dla niego jeszcze chłopak, w prochowym płaszczu, pomiętym kapeluszu na głowie, walczący z mokrym parasolem.
– Dzień dobry. Zapraszam do środka, bardzo proszę. Ależ pan zmókł – gospodarz stwierdził z troską w głosie.
Steven z nieukrywanym zadowoleniem wszedł do suchego i ciepłego pomieszczenia. Zatrzepotał ramionami jak kura po burzy. Mimo wszystkich uroków Paryża miał już dosyć deszczu. Wchodząc do środka, poczuł od razu tę specyficzną woń mieszkań starych ludzi. Czosnek, aloes, pasta do podłóg, stare dywany.
– Nic takiego – odrzekł. – Dzień dobry. Taką już mam pracę. Jest temat, trzeba lecieć. Czytelnicy czekają.
Starał się wypaść profesjonalnie, ale bez zbędnej przesady. Pragnął też przy okazji dowartościować staruszka, że niby tak mu zależy na tym wywiadzie i z tego powodu mało sobie nóg nie połamał, pędząc przez pół Paryża na spotkanie z dziadkiem Jakobem i jego historyjką. A przy tym chciał być miły. Zmierzył wzrokiem gospodarza, aby naprędce zweryfikować swoje wcześniejsze wyobrażenia. Stał przed nim człowiek, który mógłby z całą pewnością służyć za wzór mieszczańskiej, europejskiej elegancji. Starzec spoglądał na niego wzrokiem króla wpatrzonego w przestraszonego posła. Nie przypominał mu już jego dziadka wiecznie naprawiającego radio w szopie. W jednej chwili litość ustąpiła miejsca szacunkowi i pokorze. Takie rzeczy wyczuwa się od razu. To był raczej profesor witający się z uczniem, który po raz pierwszy przyszedł na lekcje gry na pianinie.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Copyright © 2016, Tomasz Kowalski
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-369-1
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Skład i łamanie książki: Zuzanna Malinowska
Redakcja: Jolanta Stal
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
www.woblink.com