Medytacja w działaniu - Trungpa Chögyam - ebook + książka

Medytacja w działaniu ebook

Trungpa Chögyam

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Medytacja to coś więcej niż formalna praktyka siedzenia w bezruchu – to prowadząca poza poduszkę medytacyjną droga do budowania podstaw współczucia, świadomości i kreatywności we wszystkich aspektach życia.

W ramach tych klasycznych już nauk, posługując się przystępnym i barwnym językiem, Trungpa Rinpocze ukazuje sześć „aktywności” związanych z medytacją w działaniu:

szczodrość, dyscyplinę, cierpliwość, energię, klarowność i mądrość.

Poprzez proste i bezpośrednie doświadczenie każdy może osiągnąć autentyczną mądrość – zdolność do jasnego postrzegania sytuacji i radzenia sobie z nimi w umiejętny sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 106

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA

Medy­ta­cja w dzia­ła­niu była pierw­szą prze­czy­taną przeze mnie książką na temat medy­ta­cji w prak­tyce bud­dyj­skiej. Był rok 1969, wła­śnie ukoń­czy­łem stu­dia w Boul­der i otrzy­ma­łem sta­no­wi­sko wykła­dowcy rzeźby na Uni­ver­sity of Colo­rado w Denver. Moja żona Basia (Judith Prien) i ja wraz z naszymi dwiema małymi cór­kami zamiesz­ka­li­śmy w wiej­skiej, ale przy­tul­nej cha­cie w Górach Ska­li­stych na zachód od Boul­der.

Wykła­dowca rzeźby, któ­rego zastą­pi­łem na uni­wer­sy­te­cie, wspo­mniał mi o małej ksią­żeczce, którą dostał od kolegi. Tema­tem była medy­ta­cja bud­dyj­ska, a auto­rem – tybe­tań­ski lama, więc czy miał­bym może ochotę zer­k­nąć? Ow­szem, zde­cy­do­wa­nie chcia­łem prze­czy­tać książkę tybe­tań­skiego lamy, wła­ści­wie bez względu na jej treść. Basia i ja, a także kilka osób, z któ­rymi łączyły nas bli­skie rela­cje, od pew­nego czasu poszu­ki­wa­li­śmy auten­tycz­nej ścieżki ducho­wej i czy­ta­li­śmy różne dostępne książki. Jak dotąd jed­nak nic do nas nie prze­ma­wiało.

Wspo­mniany egzem­plarz Medy­ta­cji w dzia­ła­niu Chögyama Trungpy Rin­po­cze ode­bra­łem z pew­nym prze­ję­ciem i natych­miast zagłę­bi­łem się w tre­ści, a potem nawet zor­ga­ni­zo­wa­łem „odosob­nie­nie”, aby naukom autora poświę­cić całą należną im uwagę. Lek­tura wpra­wiła mnie w zdu­mie­nie i w pew­nym sen­sie pod­ko­pała moje wyobra­że­nie o tym, czym jest auten­tyczna ścieżka medy­ta­cyjna. Wbrew moim ocze­ki­wa­niom Trungpa Rin­po­cze – bo taki wła­śnie tytuł hono­rowy noszą lamo­wie, co zna­czy „dro­go­cenny” – nie sto­so­wał kate­go­rii reli­gij­nych. Wprost prze­ciw­nie, do opisu tego, czym dokład­nie jest medy­ta­cja, wyko­rzy­stał język codzienny i zwy­kłe ludz­kie doświad­cze­nia – przed­sta­wiał pro­ste otwar­cie się na wła­sną świa­do­mość, dzięki czemu widzimy rze­czy takimi, jakie są. To pod­sta­wowa dobroć bycia czło­wie­kiem.

Wciąż roz­my­śla­łem o tych naukach, bo książka i jej autor – tybe­tań­ski lama – zafa­scy­no­wali mnie. Nie­długo potem ku memu wiel­kiemu zasko­cze­niu dowie­dzia­łem się, że John Visva­der i Carl Uso, dwaj pro­fe­so­ro­wie uni­wer­sy­teccy, któ­rzy byli na wykła­dzie Rin­po­cze w Kali­for­nii i przy­wieźli egzem­plarz Medy­ta­cji w dzia­ła­niu będący teraz w moim posia­da­niu, zapro­sili go do Boul­der! Nie otrzy­mali odpo­wie­dzi, więc napi­sali ponow­nie, tym razem załą­cza­jąc wido­kówkę przed­sta­wia­jącą Góry Ska­li­ste (sądzili, że być może będą przy­po­mi­nały góry w Tybe­cie). Oprócz tego uzy­skali dla Trungpy Rin­po­cze roczne sta­no­wi­sko nauczy­ciel­skie na Wydziale Filo­zo­fii. Tym razem odpo­wiedź nade­szła. Tak, Rin­po­cze przy­je­dzie do Boul­der!

Spo­ty­ka­li­śmy się już wcze­śniej jako mała grupa, a teraz, wsparci przez kilka osób z ośrodka zało­żo­nego przez Rin­po­cze na wscho­dzie Sta­nów Zjed­no­czo­nych i nazwa­nego „Tail of the Tiger” (Ogon Tygrysa), zaczę­li­śmy szu­kać kwa­tery dla naszego gościa. Po pew­nym cza­sie wysoko w górach zna­leź­li­śmy dom z kamie­nia, ze wspa­nia­łym wido­kiem roz­ta­cza­ją­cym się z okien. W środku pano­wały dość spar­tań­skie warunki, ale doło­ży­li­śmy sta­rań, aby wnę­trze pre­zen­to­wało się jak naj­le­piej – izo­la­cję w nie­otyn­ko­wa­nych ścia­nach zakry­li­śmy dru­ko­wa­nymi tka­ni­nami w lekko hipi­sow­skim stylu mło­dych poszu­ki­wa­czy przy­gód, któ­rzy w owym okre­sie osie­dlali się w górach Kolo­rado.

Wkrótce potem przy­był Rin­po­cze. Zawieź­li­śmy go z lot­ni­ska w Denver do domu w górach (mie­li­śmy auto, dość wie­ko­wego jasno­nie­bie­skiego volks­wa­gena gar­busa, któ­rego wypo­ży­czy­łem do dys­po­zy­cji Rin­po­cze). Naza­jutrz wie­czo­rem Basia i ja ruszy­li­śmy z ośnie­żo­nej góry, roz­świe­tlo­nej przez piękny księ­życ, i dalej cichymi, krę­tymi dro­gami pośród kra­jo­brazu jak z baśni na szczyt dru­giej góry, gdzie znaj­do­wała się nie­duża kwa­tera Rin­po­cze. Stał na zewnątrz, gdy z mroku wyło­wiło go świa­tło naszych reflek­to­rów, ale zanim doje­cha­li­śmy na miej­sce, wszedł do środka, wyraź­nie uty­ka­jąc (pamiątka po wypadku samo­cho­do­wym w Szko­cji).

Ruszy­li­śmy jego śla­dem i wpro­wa­dzeni przez asy­stenta przy­wi­ta­li­śmy Rin­po­cze kwia­tami i kil­koma poda­run­kami. Przed­sta­wi­li­śmy się i poroz­ma­wia­li­śmy tro­chę, nie wie­dząc wła­ści­wie, o czym chciałby mówić ten mistrz medy­ta­cji. Rin­po­cze roz­ma­wiał z nami zwy­czaj­nie, choć nie zdaw­kowo, swo­bod­nie posłu­gu­jąc się angiel­skim z bry­tyj­skim akcen­tem. W nie­dłu­gim cza­sie zosta­li­śmy zapro­szeni poje­dyn­czo do oddziel­nego pokoju, aby odbyć naszą pierw­szą „roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną”. Roz­mowy te oka­zały się bar­dzo wni­kliwe, każda na swój spo­sób, jak rów­nież bar­dzo zachę­ca­jące… Tak oto roz­po­częło się nasze życie na ścieżce medy­ta­cji.

W kolej­nych dniach Rin­po­cze wygło­sił serię wykła­dów i udzie­lił instruk­cji doty­czą­cych prak­tyki medy­ta­cyj­nej. Z początku odby­wały się małe spo­tka­nia, nie­kiedy orga­ni­zo­wane w aka­de­mi­kach stu­denc­kich, z cza­sem zaś w wynaj­mo­wa­nych salach, bo zja­wiało się coraz wię­cej ludzi zain­te­re­so­wa­nych medy­ta­cją lub po pro­stu samym Rin­po­cze. Nie­któ­rzy mieli dość roman­tyczne ocze­ki­wa­nia, sądząc, że będą toczyć dys­ku­sje na temat mgli­ście zde­fi­nio­wa­nego faj­nego, „bud­dyj­skiego” stylu życia. Lecz od samego początku Rin­po­cze pod­kre­ślał wagę prak­tyki medy­ta­cyj­nej, udzie­lał instruk­cji i nie­ustan­nie zachę­cał ludzi do sie­dze­nia. Pro­wa­dził nie­dzielne sesje medy­ta­cyjne w salo­nie więk­szego domu, w któ­rym zamiesz­kał wkrótce potem, rów­nież w górach, ale bli­żej mia­sta.

Roze­szła się wieść o mistrzu tybe­tań­skim osia­dłym w Boul­der i w efek­cie coraz wię­cej ludzi, z oko­licy, ale też z obu wybrzeży Sta­nów Zjed­no­czo­nych, przy­by­wało, aby brać udział w wykła­dach i pro­gra­mach medy­ta­cyj­nych pro­wa­dzo­nych przez Rin­po­cze. To wyma­gało zor­ga­ni­zo­wa­nia więk­szej i bar­dziej sta­łej prze­strzeni. Dla­tego zało­ży­li­śmy ośro­dek w mie­ście. Poten­cjalni ucznio­wie przy­jeż­dżali teraz nawet z Europy i innych regio­nów świata. Wśród Euro­pej­czy­ków zna­la­zło się tro­chę Pola­ków. W naszym nowym ośrodku roz­krę­ci­li­śmy teraz dużą dzia­łal­ność, nie tylko w rozu­mie­niu prak­tyki medy­ta­cyj­nej – upra­wia­li­śmy także różne dys­cy­pliny sztuki i udzie­la­li­śmy sty­pen­diów.

Z peł­nym roz­ma­chem zaini­cjo­wano też tłu­ma­cze­nia z tybe­tań­skiego na angiel­ski waż­nych tek­stów i mate­ria­łów do prak­tyki na co dzień i na odosob­nie­niach. Pol­scy ucznio­wie zapra­gnęli doło­żyć swoją cegiełkę do tej aktyw­no­ści dhar­micz­nej i posta­no­wili doko­nać tłu­ma­cze­nia Medy­ta­cji w dzia­ła­niu na pol­ski. Popro­sili mnie, bym się przy­łą­czył do tej ini­cja­tywy. Zgo­dzi­łem się, acz­kol­wiek nie bez zastrze­żeń, bo choć uro­dzi­łem się w Pol­sce, z powodu oko­licz­no­ści dru­giej wojny świa­to­wej wycho­wa­łem się z dala od ojczy­zny. Zatem mojej zna­jo­mo­ści pol­skiej gra­ma­tyki (która sły­nie z tego, że jest nie­by­wale trudna) i pol­skiego słow­nic­twa daleko było do poziomu wyma­ga­nego w przed­się­wzię­ciu natury lite­rac­kiej. Czu­łem jed­nak, że w tym przy­padku mogę pole­gać na swo­ich kole­gach i ich zna­jo­mo­ści mowy ojczy­stej. Spo­tka­li­śmy się więc z Rin­po­cze, aby przed­sta­wić mu pomysł i popro­sić o pozwo­le­nie na doko­na­nie prze­kładu. Wysłu­chał wystą­pie­nia moich kole­gów i po chwili udzie­lił nam zgody, a ja mia­łem wystą­pić w roli „doradcy ducho­wego” w tym pro­jek­cie. Póź­niej, na osob­no­ści, jako że ucznio­wie ci nie byli zawo­do­wymi tłu­ma­czami ani uczo­nymi, Trungpa Rin­po­cze wyra­ził życze­nie, bym dopil­no­wał jako­ści prze­kładu. Obie­ca­łem, że dołożę wszel­kich sta­rań, by wydany został tekst na odpo­wied­nim pozio­mie.

Pomimo naj­lep­szych inten­cji i wiel­kiego zaan­ga­żo­wa­nia robo­czy prze­kład – co być może prze­wi­dział Rin­po­cze – nie speł­nił wymo­gów. Dowie­dzia­łem się o tym od uczniów w Kra­ko­wie po tym, gdy na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych, w reak­cji na zapro­sze­nie wysto­so­wane przez pew­nych ludzi, któ­rzy prze­czy­tali Medy­ta­cję w dzia­ła­niu po angiel­sku, Rin­po­cze wysłał mnie do Pol­ski, abym nauczał dharmy.

W następ­nych dzie­się­cio­le­ciach dzia­łal­ność medy­ta­cyjna w Pol­sce sku­piła się bar­dziej na pół­nocy, w War­sza­wie i Szcze­ci­nie. Wła­śnie w War­sza­wie pod­czas jed­nej z moich nauczy­ciel­skich podróży pozna­łem Roberta Sudóła. Robert tłu­ma­czył wystą­pie­nia bud­dyj­skich nauczy­cieli, któ­rzy przy­jeż­dżali do Pol­ski, i był jed­nym z koor­dy­na­to­rów ośrodka dhar­micz­nego. Wspo­mnia­łem mu o prze­kła­dzie Medy­ta­cji w dzia­ła­niu, bo jest zawo­do­wym tłu­ma­czem lite­rac­kim. Wyra­ził zain­te­re­so­wa­nie i obie­cał zaj­rzeć do tek­stu. Po pew­nym cza­sie mimo nawału zajęć zaan­ga­żo­wał się w dokoń­cze­nie tego przed­się­wzię­cia.

W trak­cie pracy Robert zorien­to­wał się, że jest wiele kom­pli­ka­cji, które nale­żało poko­nać, aby prze­kład mógł się uka­zać – zna­le­zie­nie odpo­wied­niego wydawcy, prawa autor­skie, prawa spad­kowe (Rin­po­cze już nie żył), prawa tłu­ma­cza, prawa wydawcy i tym podobne. Czas pły­nął, ten pro­jekt wielu serc ni­gdy jed­nak nie został zarzu­cony do końca. I teraz docze­kał się reali­za­cji. Być może jest tym cen­niej­szy, że kieł­ko­wał bar­dzo powoli, jak nasiono rzad­kiej rośliny, by roz­kwit­nąć i w pełni ukształ­to­wa­nej postaci wresz­cie obja­wić się światu. A ja w końcu dotrzy­ma­łem zło­żo­nej dawno temu obiet­nicy.

Dziś Medy­ta­cja w dzia­ła­niu nie wydaje się może książką aż tak nowa­tor­ską i rady­kalną jak wtedy, gdy uka­zała się po raz pierw­szy, ale na zawsze pozo­sta­nie tek­stem głę­boko auten­tycz­nym i prze­obra­ża­ją­cym czy­tel­nika.

Ludwik C. Turzan­ski

(eme­ry­to­wany) pro­fe­sor nad­zwy­czajny

Uni­ver­sity of Colo­rado

Man­ga­lam

ŻYCIE I PRZYKŁAD BUDDY

Jest pogodny, upalny letni dzień, a grube gałę­zie dama­rzy­ków mie­nią się kwie­ciem i ugi­nają od cięż­kich owo­ców. To dziki, ska­li­sty kra­jo­braz z wie­loma jaski­niami, a naj­bliż­sze mia­sto odda­lone jest o ponad sto mil. W nie­któ­rych jaski­niach miesz­kają jogini o dłu­gich splą­ta­nych wło­sach, ubrani tylko w szatę z cien­kiej bia­łej bawełny. Jedni sie­dzą na jele­nich skó­rach i medy­tują. Inni wyko­nują różne prak­tyki, takie jak trwa­nie w medy­ta­cji pośrodku ogni­ska, co jest dobrze znaną formą ascezy. Jesz­cze inni odma­wiają man­try lu b recy­tują święte for­muły. Miej­sce to tchnie atmos­ferą spo­koju, samot­no­ści i ciszy, wydaje się raczej nie­sa­mo­wite. Być może nic się tu nie zmie­niło od cza­sów stwo­rze­nia świata. Bez­ruch i cisza. Nie sły­chać nawet śpiewu pta­ków. W pobliżu pły­nie wielka rzeka, ale nie ma ryba­ków. Rzeka jest tak ogromna, że ma chyba co naj­mniej sie­dem mil sze­ro­ko­ści. Na brzegu asceci wyko­nują święty rytuał oczysz­cze­nia. Widzimy, jak medy­tują i kąpią się w rzece. Taka wła­śnie scena roz­ta­czała się dwa tysiące pięć­set lat temu nad rzeką Nairan­dżana w indyj­skiej pro­win­cji Bihar.

Przy­bywa książę o imie­niu Sid­dhar­tha. Ma ary­sto­kra­tyczny wygląd; dopiero nie­dawno zdjął koronę, kol­czyki i ozdoby, więc czuje się nagi. Wła­śnie ode­słał swo­jego konia i ostat­niego sługę, a teraz wkłada czy­stą białą szatę. Roz­gląda się dookoła i pró­buje naśla­do­wać innych asce­tów. Chce podą­żać za ich przy­kła­dem, pod­cho­dzi więc do jed­nego z nich i prosi o wska­za­nia doty­czące prak­tyki medy­ta­cyj­nej. W pierw­szej kolej­no­ści wyja­śnia, że jest księ­ciem, ale życie w pałacu stra­ciło dla niego sens. Widział naro­dziny, śmierć, cho­roby i sta­rość. Widział mędrca idą­cego ulicą, który go zain­spi­ro­wał. Oto przy­kład i spo­sób życia, które pra­gnie naśla­do­wać. To wszystko jest dla niego nowe i z początku nie może uwie­rzyć, że to naprawdę się dzieje. Nie może zapo­mnieć o zbytku i zmy­sło­wych przy­jem­no­ściach, któ­rymi raczył się w pałacu i które wciąż zaj­mują jego myśli. Oto książę Sid­dhar­tha, przy­szły Budda.

Następ­nie otrzy­muje, być może wbrew swo­jej woli, wska­za­nia od swo­jego nowego guru. Prze­ka­zy­wane są mu asce­tyczne prak­tyki rysziego, uczy się też sie­dzieć ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, przyj­mo­wać sie­dem pozy­cji jogi oraz sto­so­wać ćwi­cze­nia odde­chowe. Na początku jest to dla niego tak nowe, że wydaje się zabawą. Roz­ko­szuje się rów­nież poczu­ciem speł­nie­nia, bo w końcu zdo­łał na dobre wyrzec się dóbr docze­snych i teraz podąża zwy­cię­ską drogą życiową. Pamięć o żonie, dziecku i rodzi­cach wciąż jest świeża, co z pew­no­ścią zakłóca jego jogiczne prak­tyki, ale wydaje się, że nie zawład­nie już jego umy­słem. Jogini nie mówią mu nic poza tym, żeby podą­żał ścieżką asce­tycznej prak­tyki.

Takie były doświad­cze­nia Buddy mniej wię­cej dwa tysiące pięć­set lat temu. Nawet dziś można zna­leźć bar­dzo podobny kra­jo­braz i mieć bar­dzo podobne prze­ży­cia, gdyby ktoś zde­cy­do­wał się opu­ścić swój dom, wyrzec się kąpieli w cie­płej wodzie, zapo­mnieć o domo­wej kuchni i kom­for­cie jazdy samo­cho­dem lub trans­por­tem publicz­nym, co wciąż bywa wiel­kim luk­su­sem. Nie­któ­rzy z nas mogliby udać się tam samo­lo­tem, a więc dotrzeć na miej­sce w zale­d­wie kilka godzin: zanim czło­wiek się obej­rzy, już jest w środku Indii. Inni z zami­ło­wa­nia do przy­gody mogliby zde­cy­do­wać się na podróż auto­sto­pem. Taka wędrówka wyda­wa­łaby się nie­re­alna, bo byłaby nie­zmien­nie eks­cy­tu­jąca, bez choćby jed­nej chwili nudy. W końcu docie­ramy do Indii. Być może pod pew­nymi wzglę­dami jeste­śmy zawie­dzeni. Widzimy pewne oznaki moder­ni­za­cji i sno­bizm klasy wyż­szej, wykształ­co­nych Hin­du­sów, któ­rzy wciąż naśla­dują Bry­tyj­czy­ków. Na początku może to iry­to­wać, ale jakoś w końcu to akcep­tu­jemy i sta­ramy się jak naj­szyb­ciej opu­ścić mia­sto i ruszyć na odlu­dzie. (W tym przy­padku może to być tybe­tań­ski klasz­tor lub indyj­ska aśrama). Możemy iść za tym przy­kła­dem i mieć takie same prze­ży­cia jak książę Sid­dhar­tha. Pierw­sze, co bar­dzo mocno odci­snę­łoby się na naszym umy­śle, to asce­tyczny aspekt prak­tyki, a raczej brak luk­su­sów. Czy nauczy­li­by­śmy się cze­goś z tych pierw­szych kilku dni i mie­sięcy? Być może dowie­dzie­li­by­śmy się cze­goś o tym spo­so­bie życia. Ale być może, skoro ni­gdy nie widzie­li­śmy takiego kraju, przede wszyst­kim byli­by­śmy pod­eks­cy­to­wani. Mamy skłon­ność do inter­pre­to­wa­nia wszyst­kiego po swo­jemu, a gdy sta­ramy się prze­ła­mać bariery komu­ni­ka­cyjne i języ­kowe, w naszym umy­śle toczy się dia­log wewnętrzny. W dużej mie­rze na­dal żyjemy we wła­snym świe­cie. Tak jak w przy­padku Buddy, nasze pod­eks­cy­to­wanie i poczu­cie nowo­ści spo­wo­do­wane poby­tem w obcym kraju trwa­łyby przez sie­dem mie­sięcy. Piszemy listy do domu, jak­by­śmy byli „opę­tani” tą kra­iną, zachły­śnięci wła­sną eks­cy­ta­cją i oso­bli­wo­ścią wszyst­kiego wokół. Gdyby więc ktoś wró­cił po kilku dniach lub tygo­dniach, nie nauczyłby się zbyt wiele, zoba­czyłby po pro­stu inny kraj, inny spo­sób życia. Tak samo byłoby z Buddą, gdyby opu­ścił dżun­glę nad Nairan­dżaną i powró­cił do swego kró­le­stwa w Radż­gi­rze.

Tyle że Budda przez długi czas prak­ty­ko­wał medy­ta­cję pod okiem hin­du­istycz­nych nauczy­cieli i prze­ko­nał się, że asceza i ślepe dosto­so­wy­wa­nie się do jed­nego sys­temu reli­gij­nego na nie­wiele się zdają. Na­dal nie otrzy­mał odpo­wie­dzi na drę­czące go pyta­nia. Cóż, być może jed­nak je otrzy­mał. W pew­nym sen­sie odpo­wie­dzi na pyta­nia sfor­mu­ło­wały się już w jego umy­śle, lecz wciąż widział to, co chciał zoba­czyć, zamiast widzieć rze­czy takimi, jakie są. Zatem aby podą­żać ścieżką duchową, trzeba wpierw prze­zwy­cię­żyć począt­kową eks­cy­ta­cję – to jedna z zasad­ni­czych kwe­stii. Jeśli ktoś nie potrafi prze­zwy­cię­żyć eks­cy­ta­cji, nie będzie mógł niczego się nauczyć, bo emo­cjo­nalne pod­nie­ce­nie w każ­dej for­mie nas zaśle­pia. Nie widzimy życia takim, jakie jest, gdyż mamy skłon­ność do two­rze­nia wła­snej jego wer­sji. Dla­tego nikt ni­gdy nie powi­nien czuć odda­nia ani dosto­so­wy­wać się do żad­nej struk­tury reli­gij­nej lub poli­tycz­nej bez uprzed­niego zro­zu­mie­nia praw­dzi­wej istoty tego, czego poszu­kuje. Ety­kie­to­wa­nie sie­bie, przyj­mo­wa­nie asce­tycz­nego stylu życia lub zmiana kostiumu i sce­ne­rii – nic z tego nie przy­nie­sie nam auten­tycz­nej prze­miany.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki