Mężczyzna czterdziestoletni - Zbigniew Nienacki - ebook

Mężczyzna czterdziestoletni ebook

Nienacki Zbigniew

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść psychologiczna osadzona we współczesnych realiach wielkomiejskich. Główny bohater — artysta-rzeźbiarz — znajduje się w ostrym konflikcie z własnym synem szukającym drogi życiowej. Walcząc o odzyskanie syna musi raz jeszcze — on — „mężczyzna czterdziestoletni” podjąć trud zrozumienia świata i ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
3,9 (14 ocen)
5
3
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbigniew Nienacki

Mężczyzna czterdziestoletni

Zbigniew Nienacki

Mężczyzna czterdziestoletni

Wydanie I

Redaktor naczelny • Marcin Nowak

Korekta • Marcin Nowak

Skład i łamanie • Marcin Nowak

Projekt okładki • Maciej Łazowski

Wydawnictwo

Liber Novus Marcin Nowak

ul. Łaska 43

95–050 Konstantynów Łódzki

www.libernovus.pl

[email protected]

Copyright © • Helena Nowicka

Copyright © for electronic version • Liber Novus

Konstantynów Łódzki 2017

ISBN • 978-83-7741-118-6

Liber Novus 2017

I

Po schodach jeszcze zstępował wolno, ale przez podwórze rzucił się pędem. Gwałtownie otworzył drzwi garażu i znieruchomiał na długą chwilę. Bo dotąd wszystko wydawało się proste — biec, szukać, zmusić do powrotu. Ale dokąd jechać? Gdzie o niego pytać?

Była połowa września, popołudniowa godzina; niebo czyste, słońce upalne jak w sierpniu. Wąską klatką podwórza, obudowanego oficynami i zamkniętego ślepą ścianą fabryki, unosił się w górę zaduch kurzu i nagrzanego betonu. Z pobliskiej ubikacji podwórzowej zalatywało smrodem karbolu. W narożniku między garażem i ślepą ścianą, małe dziewczynki grały w klasy, skacząc zabawnie na jednej nóżce.

Wyprowadził ostrożnie samochód, żeby im nie zatrzeć wyrysowanych kredą kwadratów. Dziewczynki grzecznie dygnęły, ukłonił mu się jakiś chłopak stojący przy trzepaku. Jan nie znał chyba tego chłopca albo nie zdołał go zapamiętać. Gdy Rafał był mały, łatwiej mu jakoś przychodziło rozróżnić te dziecinne buzie, znał nawet imiona wszystkich dzieci z podwórka. Ale to było jednak bardzo dawno. „Wtedy go bardziej kochałem” — pomyślał.

Długo czekał, zanim zdołał włączyć się do ruchu na głównej ulicy. Hałas dziesiątków samochodów, mknących po obydwu stronach jezdni, przenikał go dziwnie ostro i natrętnie. Silnik wielkiego autobusu na pobliskim przystanku rozdygotał w nim każdy nerw, czuł, że ma zachwianą równowagę i nie powinien w takim stanie prowadzić wozu. Pojechał jednak te kilkaset metrów i zaparkował samochód przed kawiarnią.

Bywał tu prawie codziennie, ale zawsze wieczorem. Nie miał pojęcia, kogo można by było teraz zastać. Lecz dziś każdy znajomy wydawał mu się dobry. Z każdym miał chęć rozmawiać. Był wewnątrz obolały, pragnął ten ból dzielić, jakby rozmówca był w stanie wziąć od niego jakąś jego cząstkę. Zresztą może mu wcale na tym nie zależało? Może wcale nie chciał, żeby mu było lżej, może po prostu szukał rady? Przecież nie miał żadnego doświadczenia w tym względzie, słyszał tylko o podobnych kłopotach.

W kawiarni nie zobaczył nikogo znajomego. Brakowało wolnych stolików. Dosiadł się do jakiejś starszej pani, która wkrótce odeszła, i potem siedział sam. Nie bardzo uświadamiał sobie, jak długo to trwało, nie zapamiętał, że zamówił kawę, że ją wypił, wypalił dwa papierosy. Dokładnie dwa, bo tyle dostrzegł niedopałków, gdy weszła Katarzyna. Wtedy się ocknął, radośnie kiwnął ku niej ręką, podnosząc się z fotelika.

— Umówiłam się tu — powiedziała, rozglądając się po sali.

Usiadła jednak obok Jana, nawet uśmiechnęła się z tą przyjemną serdecznością kobiety, która kiedyś kochała. To było przed dziesięciu laty, ona miała lat dwadzieścia, on trzydzieści. Studiowała wtedy medycynę, a przychodziła do jego pracowni, aby pozować. Miała piękne piersi i wspaniałe nogi, ale nic z tych szczegółów nie pozostało w rzeźbie Jana. Z ich miłości też niewiele przetrwało, chociaż ciągnęła się prawie trzy lata. Widywali się potem wprawdzie dość często, ale przypadkowo. Właśnie w tej kawiarni.

— Syn mi uciekł — rzekł do Katarzyny.

— Żartujesz. Taki dobrze wychowany młody człowiek? Mówiłeś mi, że jest najlepszym uczniem w klasie. Ile on ma lat?

— Osiemnaście. Cholerny gówniarz. Uciekł i zostawił wstrętny list. Przeczytaj.

Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę, rozprostował ją na stoliku i podał Katarzynie. Bolała go trochę jej ironia. Czy naprawdę kiedykolwiek chwalił się przed nią synem? Wydawało mu się, że zawsze był ostrożny w pochwałach. Nie, nie mógł go chwalić, bo w gruncie rzeczy ostatnio nigdy nie był z Rafała zadowolony. Czy nie powiedział niedawno do Małgorzaty, że Rafał go rozczarował? I to była prawda. Tak czuł.

— Ma rację — stwierdziła Katarzyna i oddała Janowi list. — Oczywiście, chłopak ma rację. Nigdy go naprawdę nie kochałeś. Nigdy nikogo nie kochałeś.

Miał ochotę ją uderzyć. Dlaczego nie potrafi wznieść się ponad własne sprawy i uczucia? Ma do niego pretensje o ich rozstanie, wtedy też mu zarzucała brak miłości, wciąż się o to kłócili: „Kochasz nie kochasz, kochasz nie kochasz”. Oczywiście, że ją kochał. Rafała też kocha. Ona o tym wie, ale korzysta z okazji, żeby go dotknąć.

— A twoja dobra i piękna małżonka? Co ona na to? — dalej ironizowała.

— Pojechała do swoich rodziców, do Wilna. Mógłbym do niej zadzwonić, ale po co? Zepsuję jej cały urlop, gotowa wracać przez tego cholernego gówniarza.

— I co zamierzasz? — spoważniała. Usadowiła się głębiej w foteliku. „Zaraz udzieli mi dobrej rady — pomyślał. — To będzie głupia rada, najgłupsza, jaka może być. Rzecz jasna, wcale jej nie posłucham.”

— Nie mam pojęcia, co robić — rzekł, zapalając papierosa. — Do żony nie chcę dzwonić, bo jak ci mówiłem, nie zamierzam psuć jej urlopu. Muszę to jakoś sam załatwić.

— Wiesz, gdzie go szukać?

— Skąd? Spróbuję dotrzeć do jego szkolnych kolegów i koleżanek. Może oni coś będą wiedzieli. Dotknął mnie bardzo mocno. I to właśnie teraz, gdy mam dużo roboty, a praca mi nie idzie.

— Zawsze ci praca nie idzie. Tak ciągle mówisz, a potem masz nową wystawę. Rozpieszczałeś chłopaka. Często słyszałam od ciebie: „Rafał to, Rafał tamto”. Okazuje się, że on miał ciebie dosyć.

— A powiedziałaś, że go nie kocham.

— Tak tylko mówiłam. A naprawdę to myślę, że tylko jego kochasz.

— Byłem dla niego może zbyt oschły. Znasz mnie, wiesz, że nie lubię uzewnętrzniać swoich uczuć. A on jest bardzo wrażliwy. Niekiedy chciał mnie objąć, pocałować, pomyśl, taki duży chłopak, a miał takie pragnienia. Broniłem się przed tym, wzdragałem. Starałem się być surowy, bo jednego się bardzo boję: żeby nie wyrósł na mięczaka.

— Napijesz się czegoś? — zapytał, bo nareszcie podeszła do nich kelnerka.

Zamówiła kawę, Jan już pił, zapalił nowego papierosa.

— Mam wyrzuty sumienia — mówił dalej. — Ostatnio coraz częściej chwytałem się na tym, że czuję w Rafale coś obcego i wrogiego. Chłopak mnie nieustannie irytował, nie wiedziałem, dlaczego.

— A teraz już wiesz?

— Zdaje mi się, że wiem. Nie mogłem i nie mogę przywyknąć do tego, że jestem ojcem. Nie pytałem nigdy swojego ojca o podobne sprawy, ale myślę, że on zawsze czuł się ojcem swoich dwóch synów. Z myślą o nas prowadził swoje gospodarstwo, orał, siał, kosił, wyganiał krowy na pastwisko. Żył dla nas, rozumiesz? A ja, tak naprawdę, nigdy nie czułem się ojcem. Tylko udawałem, że jestem ojcem, zgrywałem się na ojca. Gniewałem się, karałem chłopaka, prawiłem mu morały i tak dalej, i on w głębi duszy chyba czuł, że ja się tylko zgrywam. Kryłem się z tym nawet przed sobą samym, ale teraz powiem ci szczerze: irytowało mnie, kiedy do mnie mówił „tato” albo „ojciec”. Ja nie potrafię żyć dla niego — prawie krzyknął. — Ja żyję dla siebie!

— Wiem o tym — kiwnęła głową. — Ciągle żyjesz tylko dla siebie.

— Zaczniesz o moim egoizmie? Na litość Boską, chłopak miał wszystko, co w jego wieku człowiek mieć powinien. Przysięgam ci, że z Małgorzatą zrobiliśmy wszystko, żeby czuł obok siebie rodziców. Ale chyba nie powinno się mieć dziecka zbyt młodo, rozumiesz? A może artyście trudno być ojcem?

— Jak nie masz nic na swoją obronę, to powołujesz się na sztukę.

— A na co mam się powoływać? Sztuka wypełnia mi całe życie.

— Byłeś dobrym ojcem. Tak mi się wydaje.

— Nie byłem dobrym ojcem. Udawałem, że czuję się ojcem. Ale chciałem, żeby mu było dobrze. Czy ty wiesz... — urwał.

Posmutniał, przygarbił się, dłonie wsunął między kolana i ścisnął je mocno, jakby chciał w sobie zahamować ten potok uczuć, który w nim płynął. Usta także zacisnął i kącikiem oczu zerknął na Katarzynę.

Tak, była wciąż ładna, chociaż już miała promienie zmarszczek koło oczu. Nie wyszła jeszcze za mąż, nie rodziła, nie straciła nic ze swej dawnej figury. Tak bardzo jej kiedyś pożądał, może jak żadnej innej kobiety przedtem i chyba potem. Teraz też jej zapragnął, tylko że to nie miało sensu.

— Czy ty wiesz, że jeśli wtedy nie rozwiodłem się z Małgorzatą, to tylko dlatego, że Rafał powinien mieć ojca przy sobie. Bałem się, że on przeboleje ten rozwód zbyt mocno. I może potem będzie miał do mnie żal. Nie mówiłem ci tego...

— I tak wiedziałam, chociaż uważasz mnie za głupią.

— Proszę cię, nie kłóćmy się. W każdym razie nie teraz, dobrze?

— Dobrze.

— Dawałem mu wszystko. Dom, opiekę, nawet zainteresowanie. Ale siebie mu dać nie mogłem i nie chciałem. Ja też chcę czegoś w życiu dokonać.

— Myślisz, że on chciał ciebie?

— Dam ci przykład mojego ojca. On żył tylko dla nas, dla swoich synów. Orał w polu, siał, zbierał, wyganiał krowy na pastwisko, wszystko po to, aby synowie mieli się w co ubrać i za co uczyć. Żył tylko dla nas i przez nas, rozumiesz? Jego świat to byliśmy my, synowie. A ja? Żyję dla siebie. Synowi dałem to, co mu się należało, ale żyję dla siebie, dla swoich własnych spraw. A on może chciał, żebym był taki jak mój ojciec?

— To tylko ty jesteś taki zachłanny. Dlaczego sądzisz go swoją miarą?

— Nie wiem. W końcu nic o nim nie wiem. A zresztą może tu chodzi o coś zupełnie innego? Posłuchaj mnie. To prawda, że mam swoje własne sprawy i ambicje, ale przecież ani przez chwilę o nim nie zapomniałem, interesowałem się każdą jego sprawą, każdym kłopotem, mógł ze mną rozmawiać, o czym chciał. Zabierałem go ze sobą tu i tam, no, oczywiście, nie mógł być ze mną wszędzie. Ale czy i on zabierał mnie wszędzie? To samo Małgorzata. Ona ma także swoje sprawy, ale chyba zrobiliśmy wszystko, aby odczuwał, że ma obok siebie rodziców. Pozostawiliśmy mu sporo swobody, nie za dużo, tyle, ile trzeba. Nic z tego nie rozumiem. To wielka przykrość dla mnie, rozumiesz? No, zgoda, nie byłem dobrym ojcem. Ale to jeszcze nie powód, żeby zwiewać z domu i jeszcze do tego zostawić taki parszywy list. Co on sobie myśli? Gówniarz jest i tyle. Za dobrze mu się działo. Jedynak, rozumiesz? Co mam teraz zrobić?

— Nie potrafię ci nic doradzić.

— Ja wiem, że nie potrafisz. Myślę, że jednak byłem złym ojcem. Nie tyle złym, ile może nie takim, jak trzeba. Jak był mały, to go kochałem, a potem gdy dorastał, miłość mi przechodziła. Dlaczego? Nie wiem. A może zresztą wiem. Mówiłem sobie, że on nie spełnia moich nadziei, nie myśli tak jak ja, a po swojemu, ale nawet nie bardzo umiałem powiedzieć, jakie są te moje nadzieje, które w nim pokładałem. Bo uczył się dobrze. Bardzo dobrze. W gruncie rzeczy o nic do niego nie miałem prawa wnosić pretensji. A jednak miałem pretensje. Coraz większe. Dlaczego? Może chodziło po prostu o to, że on dorastał. Niekiedy, gdy w nocy nie spałem i chciałem wyobrazić sobie coś strasznego, nagle uświadamiałem sobie, że Rafał ma już osiemnaście lat, spiknie się z jakąś dziewczyną i pewnego dnia dowiem się, że będę dziadkiem. Ja — dziadkiem? Nie, to przechodzi moje wyobrażenie. To straszne, rozumiesz? Przecież mam dopiero czterdzieści lat.

— Jak sądzisz, czy on się tego domyślał?

— Nie mam pojęcia. Ale dawałem mu wiele razy do zrozumienia, żeby mnie tak zupełnie nie eliminował z życia.

— Nie rozumiem...

— Z perspektywy jego osiemnastu lat ja wydaję się stary. Ale przecież to nieprawda.

— Myślę, że on cię mocno kocha. Tak jak ty jego.

— Teraz już nie wiem, co myśleć. Przecież uciekł.

— Czy nigdy nie odchodziłeś od czegoś, co kochałeś? Albo od tej, której mówiłeś, że ją kochasz?

— Ach, to nie to samo.

— Dlaczego?

— Sprawa nie w miłości. Rzecz polega na tym: ma osiemnaście lat, w tym roku robi maturę. Powinien siedzieć w domu i uczyć się. Tak mu źle u mnie nie było.

— Napisał, że go nie kochasz i nie starasz się zrozumieć.

— Co tu jest do zrozumienia?

— Widocznie coś jednak jest, skoro go to tak zabolało.

— Co za głupie gadanie, w kółko to samo. Kocha nie kocha, kocha nie kocha. Mogę być taki czy inny, a on powinien siedzieć w domu i przygotowywać się do matury. Ja zresztą domyślam się, gdzie jest pies pogrzebany.

— No proszę. Jednak wiesz, dlaczego uciekł.

— Może i wiem. Ale przykro mi o tym mówić. On mi wszystkiego zazdrości. Trawi go ta zazdrość i pożera.

— Co ty mówisz!

— Tak właśnie jest. Przede wszystkim zazdrości mi tego, że mam talent. Mały czy duży, ale mam. Coś tam robię, lepiej czy gorzej, ale robię, i to mnie pochłania. Wiele razy przy mnie wzdychał: „Dlaczego ja nie mam jakichś wyraźnych uzdolnień, tylko wszystko tak samo potrafię, przeciętnie?” Czasami udaje, że lekceważy moją sztukę, ale to lekceważenie wynika właśnie z tego, że mi jej zazdrości.

— I co jeszcze?

— Może nawet zazdrości mi tego, że jestem dorosły? Robię, co chcę, chodzę, gdzie chcę, i nie muszę się nikomu opowiadać. Bo dlaczego tak często podkreśla, że jest jeszcze młody? Jakby nie miał żadnego innego argumentu, tylko swój wiek. Ja, gdy byłem w jego wieku, wcale nie myślałem, że jestem młody. A on, wydaje mi się, ciągle o tym myśli. Jakby się czegoś bał.

— Czego?

— Nie wiem. Może tego, że młodość minie, a on nie będzie przygotowany do tego, aby się stać dorosłym? Może chce się tą młodością usprawiedliwić przed sobą za coś, o czym ja nie wiem? Albo daje mi do zrozumienia: ty masz wszystko, swój talent, pracę, samodzielność, ale ja mam coś większego: młodość.

— Sądzisz, że jest okrutny?

— A cóż ty myślisz? To całe ich pokolenie ma w sobie coś okrutnego i nieludzkiego.

— Tylko nie uogólniaj.

— Jest zazdrosny, to nie ulega wątpliwości. Żona nigdy mnie nie pyta: gdzie byłeś, co robiłeś. A on po każdym moim powrocie do domu zasypuje mnie pytaniami: gdzie byłeś, co robiłeś, z kim rozmawiałeś, o czym? Nieraz szuka mnie po kawiarniach, po klubach, bez żadnego konkretnego interesu.

— Kocha cię.

— Ty ciągle po kobiecemu: kocha nie kocha. Tak czy inaczej powinien teraz siedzieć w domu i przygotowywać się do matury.

— Nie ty jeden masz takie kłopoty.

— Ale ja nie zasłużyłem na nie.

— Myślisz, że inni zasłużyli?

— Nie wiem, jak jest z innymi. Ale nie powinna go trawić zazdrość. To nie jest w porządku. Irytuje go, kiedy kupię sobie nowy ciuch. Wyśmiewa się ze mnie, że ubieram się jak młodzik. Irytuje się, kiedy mu opowiadam, że gdzieś tam bawiłem się i tańczyłem. Wiesz, co on chce? Żebym ja był takim prawdziwym ojcem, podtatusiałym zrzędą. Przysięgam ci, że on się mnie wstydzi. Kiedyś szliśmy razem ulicą i wyrwało mu się: „nie chodźmy tędy, bo tu chodzą moi koledzy. Nie chcę, żeby nas zobaczyli”. Oburzyłem się: „wstydzisz się mnie?” Obrócił wszystko w żart. Ale w tym coś było.

— Ale przecież chodzi za tobą, szuka cię?

— Bo on się mnie wstydzi przed swoim towarzystwem. Nie chce mnie wprowadzać w swój świat. Ale bardzo chętnie wsadziłby nos w mój świat, rozumiesz?

— To nie wynika z zazdrości.

— A z czego?

— Nie wiem.

— Ja też nie wiem. A najgorsze, że nie wiem, gdzie go szukać.

— Może sam wróci?

— Ja też tak myślę. To w gruncie rzeczy mięczak.

— Nie rozumiem: ty nie chcesz, żeby on sam wrócił?

— Co ty? Chcę. Ale jak sam wróci, to znaczy, że jest mięczakiem. Ja bym na jego miejscu nie wrócił. Zresztą, co ja gadam. Powinien wrócić i przygotowywać się do matury. Przecież źle mu nie było.

— Słuchaj, może ty się cieszysz, że on uciekł?

— I dlatego tak się martwię? Zabolało mnie to, że uciekł. Źle mu nie było. Nie powinien był tak robić. I ten głupi list. Czy on nie chce od życia za dużo: i miłości, i zrozumienia?

— Uciekłeś kiedyś z domu?

— Nie. Ja zawsze byłem poza domem. Najpierw w internacie, gdy chodziłem do liceum, a potem w akademiku. Właśnie lubiłem być w domu. Pola, las, jezioro, tego mi wciąż teraz brakuje. To dziwne, ale ja nigdy nie wymagałem od ojca, żeby mnie rozumiał.

Katarzyna drgnęła na foteliku. Ktoś wszedł do kawiarni. Łysy, starszy pan, Jan dałby głowę, że to jakiś lekarz.

— Przepraszam cię, ale ja się z tym panem umówiłam — powiedziała.

— No tak — zafrasował się. — To ja już pójdę. Zresztą, nie mogę tu siedzieć bez końca. Muszę coś zrobić.

Wstał, pocałował Katarzynę w rękę i poszedł do bufetu zapłacić za swoją kawę. Otarł się niemal o łysego pana, który szedł do Katarzyny.

„Kochanek? Znajomy? Kolega? — zastanawiał się idąc do samochodu. — Szczęśliwy facet, jeśli ma Katarzynę.”

Przystanął na chodniku obok samochodu. Oślepiał go słoneczny blask, hałas ulicy uderzył go jeszcze mocniej. Oparł się dłonią o dach samochodu, bo coś go zakłuło w sercu. To był chyba nerwicowy ból, ale wolał poczekać chwilę, aż minie. „W moim wieku zawał jest podobno najgroźniejszy” — pomyślał.

Przypomniał sobie, że umówił się ze studentką ze szkoły plastycznej, która miała mu pozować do nowej Madonny. Chciał z Madonną wystąpić na dorocznej wystawie rzeźby w Warszawie.

Pojechał do pracowni.

II

Dziewczyna już czekała przed drzwiami na piątym piętrze. Brzydka, o płaskiej szerokiej twarzy i kaczym nosie. Tylko oczy miała łagodne, ogromne, czarne i wielką strzechę czarnych włosów, opuszczonych luźno wzdłuż policzków. W dziekanacie Wyższej Szkoły Plastycznej, gdzie wstąpił, żeby załatwić jakąś sprawę, rzuciła mu się w oczy ta jej krótka, przysadzista sylwetka z dużymi biodrami. Dowiedział się, że przyjęto ją na pierwszy rok, wyglądała na wiejską dziewczynę, która maturę zrobiła w jakimś małym miasteczku i jeszcze wciąż nie może oswoić się z wielkim miastem i rolą studentki. Zaproponował żeby mu pozowała. Zgodziła się, kiedy jej wyjaśnił, ile płaci modelkom za godzinę.

— Przepraszam, że się spóźniłem — powiedział, wychodząc z windy. — Ale mam kłopot. Syn mi uciekł z domu.

— Duży?

— Osiemnaście lat. Nie wiem, dlaczego to zrobił, i bardzo mnie to gnębi.

Otworzył drzwi pracowni, wszedł pierwszy i zapalił światło, bo okna miał w pracowni zasłonięte. Odsunął storę na mansardowym oknie i zaraz zrobiło się słonecznie, przytulnie, choć w tej pracowni nie było niemal żadnego sprzętu. Pod jedną ścianą leżały mniejsze i większe kłody topolowe i lipowe, na środku stał stolarski stół z imadłami, na drugiej ścianie wisiały stojaki z dłutami. Ukończone rzeźby trzymał w sąsiadującym z pracownią malutkim składziku. Za zasłoną miał tapczan, znajdowała się tam kuchenka gazowa na koślawym stole.

Dziewczyna weszła wolno, z powagą, jak do kościoła. Była w grubym czarnym swetrze, jasnej spódniczce, z gołymi nogami. Dopiero teraz spostrzegł, że nogi ma odrobinę krzywe.

Jan z niechęcią rozejrzał się po bielonych ścianach. Nic tu nie było z atmosfery sztuki jak w pracowniach kolegów. Żadnych rzeźb, obrazów i wymyślnych leśnych korzeni. Ale on właśnie tej surowości potrzebował do swojej roboty. Tylko że zawsze, ilekroć tu wchodził, odczuwał tę surowość i zarazem przykrość. Ale potem zapominał.

— Niech się pani rozbierze — rzucił ostro. — Tam za zasłoną może pani zostawić ubranie.

Mimowolnie zrobiła krok w kierunku drzwi.

— Pan nie mówił, że będę pozować nago. Pan mówił, że chce modelki do postaci Madonny. Myślałam, że będę miała na sobie jakiś szal czy chustkę.

Nie patrząc na nią wzruszył ramionami. Wszedł za zasłonkę i z szuflady stołu, na którym stała kuchenka gazowa, wyjął blok rysunkowy i węgle.

— Rzeźbić będę panią w chustce. Ale teraz muszę zrobić szkic. Bez ubrania. W końcu co mam rzeźbić, kota w worku czy żywą kobietę z prawdziwymi nogami, brzuchem, piersiami.

Wahała się.

— Co pani chce studiować? — zapytał, siadając na stolarskim stole.

— Malarstwo.

— I będzie pani malować tylko w ubraniach.

— No nie... ale...

— Nie ma się pani czego wstydzić. I niech pani sobie nie myśli, że... — dodał prawie z gniewem. — Zrobię tylko szkic, a potem już będzie pani w ubraniu. I w chustce.

— No tak, ale...

— Jak pani chce — wzruszył ramionami. — Jeśli jednak pani myśli, że ja po to panią tu sprowadziłem i po to się każę pani rozebrać, żeby... — machnął ręką, nie kończąc.

Roześmiała się. Śmiech miała ładny, dźwięczny, dzwoneczkowy.

— Pan mógłby być moim ojcem — powiedziała.

— No tak, mam osiemnastoletniego syna — kiwnął głową. Ale go trochę dotknęły jej słowa.

Weszła za zasłonkę. Co tam miała pod swetrem i spódnicą, tego nie wiedział, ale nie rozbierała się dłużej niż pół minuty. Wyszła naga, nawet nie dostrzegł onieśmielenia w jej ruchach ani spojrzeniu. Poruszała się z pewną gracją, co było zaskakujące przy jej ciężkiej, przysadzistej figurze.

— Niech pani siada na krześle. Dłonie proszę położyć na kolanach. Włosy odgarnąć z twarzy — komenderował.

Ciało miała smagłe. Duże i już obwisłe piersi, płaski szeroki brzuch, grube uda, i nogi, które, gdy usiadła, zaledwie sięgały podłogi.

— Co pan robi?! — krzyknęła przestraszona i złożyła ręce na podbrzuszu, osłaniając swój obfity czarny zarost.

On zeskoczył ze stołu, podszedł do niej i przyklęknął.

— Muszę obejrzeć pani łydki — powiedział.

Wrócił na stół, oparł sobie na kolanach szkicownik.

— Tak jak mówiłem. Odgarnąć włosy, ręce na kolanach. Proszę się nie garbić.

Węgiel szemrał na kartonie. Robił szkic szybkimi kreskami, przez co postać dziewczyny wychodziła trochę kanciasta. Odłożył jeden karton, potem drugi.

— Niech pani rozchyli nogi — powiedział.

Nie zaprotestowała. Jej czarne oczy patrzyły na niego nieruchomo. Nie wstydziła się swej nagości, przeciwnie, jakby własna nagość ją fascynowała.

— Dlaczego właśnie mnie pan wybrał? — zapytała nieoczekiwanie. — Jest tyle ślicznych i bardzo zgrabnych dziewcząt...

Pomyślał: „Do czego ona zmierza? Co chce usłyszeć?”

— Oglądała pani moje rzeźby? — odpowiedział pytaniem.

— Nie.

— No właśnie.

Mógł jej oczywiście powiedzieć, dlaczego ją wybrał, a nie tamte zgrabne dziewczęta. Ale nie zamierzał robić jej przykrości. Zresztą, nie miał dziś ochoty na próżne gadanie. Musiałby jej opowiedzieć, że pochodzi ze wsi, a tam rzadko widywał takie szczupłe, długonogie kobiety jak w mieście. Poznał kobiety o szerokich biodrach, przysadziste, wielkopierśne, o mocnych krótkich nogach. I takie właśnie rzeźbił. Wiejskie baby. Wszystkie jego Madonny były wiejskimi babami.

— Czyja to fotografia wisi między oknami? — zapytała.

— Mojego syna.

— Ładny chłopak.

— Bardzo ładny — kiwnął głową. — Tylko, że...

Odłożył szkicownik zaskoczony tym, co przyszło mu nagle na myśl.

— Uciekł od pana — westchnęła z udanym ubolewaniem. — Dlaczego?

— Nie wiem dlaczego. Domyślam się tylko. To znaczy, dopiero teraz zaczynam się domyślać.

— Tak? No to niech pan powie. Uderzył go pan?

— Nie.

— Mnie matka biła. Nawet tuż przed maturą dała mi po pysku.

— Nie w tym rzecz. On czuł, że mnie nieustannie irytuje, i myślał, że go nie kocham.

— Nie kochał go pan?

— Nie wiem. Ale pewnie go nie kochałem. To znaczy, nie dosyć mocno. Irytował mnie. To chyba sprawa poczucia piękna. On jest jak kicz. I taki jakiś delikatny, pani mnie rozumie? Ja rzeźbię twarze szerokie, ciężkie, brzydkie, o wielkich wypukłych czołach i mięsistych nosach, pani się przyjrzała jego fotografii? On jest zaprzeczeniem mojego piękna, pani mnie rozumie? A żeby pani widziała jego ręce. Kruche jak fajansowe filiżanki. Z takimi rękami można co najwyżej zostać damskim fryzjerem. Dlaczego ja rzeźbię nie w glinie, a w drzewie? Bo drzewo jest twardsze. Ja lubię coś twardego, tak się z tym mocować, aż do ostatniego potu, aż do wycieńczenia. Chce pani się przekonać, jakie ja mam muskuły od walenia młotkiem? Wczoraj siedziałem naprzeciw niego przy stole i pomyślałem: „gdybym go teraz uderzył, to zabiłbym go jednym uderzeniem”. Może on wiedział, o czym ja myślę?

— Wiedział. Na pewno wiedział — powiedziała z przekonaniem. — I dlatego uciekł.

— Ale ja nie myślałem tak naprawdę, żeby go uderzyć. Po prostu zastanawiałem się, z jakiego on jest materiału. Bo na pewno z innego niż ja.

— To przecież pański syn — roześmiała się.

— No to co z tego? Ale ja jestem inny.

— Myślę, że ja, na przykład, nie podobałabym mu się, prawda?

— On lubi takie wysokie, długie, chude dziewczyny.

— Takie ma koleżanki?

— Chyba takie.

— A pan wolał mnie.

— No tak. I co z tego?

— Ja też kiedyś uciekłam z domu.

— Dlaczego?

— Wtedy, jak mnie matka uderzyła. Na trzy dni uciekłam z domu i sama wróciłam.

— Ja go nie uderzyłem.

— To coś innego musiał mu pan zrobić.

— Co?

— Pan to powinien wiedzieć, a nie ja. A może pana żona zachowała się nie tak, jak trzeba? Matki są nieraz gorsze od ojców. Z ojcem można się czasem dogadać, prędzej zrozumie dziewczynę niż matka. Wszystkie moje koleżanki skarżyły się na swoje matki. A o ojcach mówiły dobrze.

— Moja żona jest za granicą.

— Więc dlaczego uciekł?

— Nie wiem.

— Ja jestem z Łomży, ojciec jest robotnikiem, a matka nigdy nie pracowała. Straszna jest taka kobieta, która nie pracuje i nigdy nie pracowała poza domem. Jej największym zmartwieniem było to, czy nie stracę cnoty za wcześnie. Śmieszne, no nie?

— Jak dla kogo.

— A pana chłopak miał już jaką dziewczynę?

— Nie interesowałem się tym.

— E, nie wierzę...

— Naprawdę. Nie lubię wnikać w czyjeś intymne sprawy.

— Pozwalał mu pan na wszystko?

— Nie, przeciwnie. Chciałem zawsze wiedzieć, gdzie był, z kim, dokąd idzie, skąd wraca. Nie mógł późno przychodzić do domu.

— O, to dlatego uciekł. Ze mną było tak samo.

— Może uciekł dlatego, ale myślę, że nie. Godził się z tymi pytaniami albo udawał, że się godzi.

— Udawał.

— Pytałem go często: „Czy pozwalałbyś swojemu synowi wychodzić z domu bez opowiadania się i powracać do domu, kiedy zechce?”

— I co mówił?

— Śmiał się, że będzie jeszcze surowszy niż ja. Więc myślę, że mnie rozumiał i nie udawał, że się zgadza.

— A jednak uciekł.

— No tak, ale chyba nie dlatego.

— Ale jak go pan tak o wszystko wypytywał, to i o dziewczyny chyba również.

— No tak. Tylko inaczej niż pani myśli. Nie interesowało mnie, co robił z dziewczyną, tylko gdzie z nią był i co to za dziewczyna. Zresztą wydaje mi się, że niezbyt wiele uwagi przywiązywał do dziewcząt. Nie interesował się żadną koleżanką dłużej niż tydzień...

— Dawał mu pan pieniądze?

— Tyle, ile prosił. Ale rzadko mnie prosił o pieniądze. Nie miał wielkich potrzeb w tym względzie. Ot, na krem, na herbatę w kawiarni, na ciastko, na kino. Jeśli chodzi o ubranie i stroje, to z tymi sprawami zwracał się do matki.

— Musiał go pan czymś zrazić.

— Zapewne. Ale czym? Wszystko było w porządku, a tu nagle wróciłem z pracowni do domu i zastałem od niego list. Pisał, że go nie kocham i nie rozumiem.

— Więc jednak powiedział, dlaczego uciekł.

— Przecież słowa te nic nie znaczą i niczego nie tłumaczą.

— Jak to, nie tłumaczą niczego? Pan go nie rozumiał.

— A co to znaczy rozumieć kogoś? Nigdy w życiu nie miałem aż takich wymagań, żeby mnie ktoś rozumiał. Nawet najbliższy.

— E, co też pan mówi. Właśnie, że chce się tego zrozumienia od osoby najbliższej.

— A co to znaczy: rozumieć?

— Nie wiem, co to znaczy. Pewnie chodzi o to, żeby ten ktoś potrafił pojąć, dlaczego nam się zdarzyło coś złego albo przykrego, co chcemy od życia, od innych...

— Ja nie wiem, czego on chce od życia i do czego dąży. A zresztą, to nie może mieć znaczenia, bo zapewne on sam także nie wiedział, czego chce od życia i do czego dąży. A co to znaczy rozumieć kogoś? Jak przyniósł dwójkę z francuskiego i zapytałem go: dlaczego, to odpowiedział: „ostatnio trochę się zaniedbałem, profesor o tym wie, i się na mnie uwziął”. No i co z tego, że go rozumiałem? Odpowiedziałem: „Mam nadzieję, że na przyszły okres to się zmieni. Nie udawaj przede mną idioty, który nie może dostać trójczyny z obcego języka”.

— Co to ma wspólnego ze zrozumieniem?

— O, właśnie. Może on się bał właśnie takich słów?

— Jakich?

— No takich. Oczywistych. Bo rzeczywiście, co tu rozumieć?

— Może pan go właśnie za bardzo rozumiał?

— Nie wiem, o co pani chodzi.

— Nie umiem tego wyrazić, ale myślę o tym, że on się musiał pana cholernie bać. Tego, że go pan przenika, zanim jeszcze coś powie. Ja bym się bała takiego człowieka jak pan.

— Mówi pani głupstwa. Przecież napisał, że go nie rozumiem.

— Tak napisał, bo nie mógł inaczej. On się pana bał.

— Mnie?

— No tak. Może pańskiego spojrzenia, pańskich słów. Gdyby mi ktoś dwie godziny temu powiedział, że będę siedziała nago przed jakimś facetem, roześmiałabym się w głos. A jednak siedzę nago. Jak pan to zrobił?

— Przecież nic nie zrobiłem.

— Coś pan zrobił. Powiedział pan tak po prostu: „rozbierz się, muszę zrobić szkic. Jak będę rzeźbił czyjeś ciało, jeśli go nie widziałem”.

— Chyba nie tak powiedziałem.

— Coś o kocie w worku, no nie? Ale sens był taki. Oczywisty. Więc się rozebrałam.

— Żałuje pani?

— Nie. Bo przecież musiałam się rozebrać, jeśli pan ma mnie rzeźbić. Z początku pomyślałam: „dlaczego mnie wybrał? Czy myśli, że ja jestem taka łatwa? Zwabił mnie tu i kazał się rozebrać”. Ale pan bez żadnych tam długich wyjaśnień powiedział mi, o co chodzi. Że pan rzeźbi taki typ dziewczyny.

— To rzeczywiście proste.

— Za proste. Już wiem, w panu nie ma nic dwuznacznego.

— To źle czy dobrze?

— Sama nie wiem. I tak, i nie. Siedzę tutaj przed panem nago i niby wszystko jest dobrze.

— Pani mówi zabawnie.

— To przy panu tak mówię. Pierwszy raz w życiu. Dotąd nigdy w ten sposób nie myślałam. I może jemu właśnie z tym było źle?

— Z czym?

— No z tym, że przy panu musiał inaczej myśleć. Tak jak pan chciał, a nie jak on chciał.

— A czy on mógł być pewien, jak chce myśleć?

— A właśnie. Nawet nie miał tej pewności.

— Pani powiedziała, że we mnie nie ma nic dwuznacznego. Czy naprawdę tak pani myśli?

— Nie, chyba nie.

Wielkie oczy patrzyły mu prosto w twarz uważnym, czujnym spojrzeniem. Może w nich jeszcze coś było obok tej uwagi? Jakby niepokój, pragnienie czegoś?

Uśmiechnęła się przekrzywiając głowę, zrobiła lekki ruch nogami, jakby zniecierpliwiona długim siedzeniem na krześle. Potem przymrużyła oczy, a uśmiech stał się bardziej wyraźny, przez ten uśmiech i przymknięte oczy jej twarz była bardziej płaska i brzydka. Uosabiała coś bardzo brzydkiego, ale zarazem podniecającego. Wyobraził sobie, że jest podniecona swoją nagością, tą sytuacją we dwoje, rozmową.

— Niech pani wstanie — powiedział. — Proszę pochylić tułów nieco do przodu. Ale twarz ma być podniesiona. Proszę na mnie patrzeć. Tak jak teraz. Wyzywająco, bezczelnie.

— Ja tak wcale nie patrzę...

— To proszę tak patrzeć...

Ta postawa miała dla niego coś wyuzdanego, wstrętnego, a zarazem podniecającego. I ta jej brzydota, piersi, które wisiały, grube rozchylone uda, krótkie nóżki z wielkimi łydkami. Szeroki brzuch z wyraźnie zaznaczonym pępkiem.

„Biesica — pomyślał. — Diabla żona. Jak z opowieści chłopskich. Wstrętna i zmysłowa, odpychająca i pociągająca, brzydka i piękna.”

Kreślił teraz wolniej, uważniej. Potem zniechęcony odłożył karton.

— No dobrze. Może się pani ubrać — powiedział. I spojrzał na zegarek. — To trwało niecałą godzinę, ale zapłacę pani za całą.

Nie spieszyła się z ubieraniem.

— Przecież nie musimy się już teraz rozliczać. Jeszcze będę panu pozować. I postanowiłam obejrzeć pana rzeźby. Czy są gdzieś w muzeum?

— Są. Ale naprawdę nie warto. Wie pani, nie wiem, kiedy się umówimy. Może nie będę rzeźbił tej Madonny? Mam kłopot z synem.

Ubrała się tak samo szybko, jak się rozebrała. Wróciła zza zasłonki, dał jej stuzłotowy papierek. Wyszli razem z pracowni, zjechali windą.

— Jeśli pan będzie chciał, żebym pozowała, proszę zostawić kartkę w dziekanacie. Chętnie panu będę pozować. Tylko niech pan nikomu nie mówi, że pozowałam nago.

— Nie powiem — roześmiał się.

— A z powodu syna niech się pan nie martwi. On wróci. Sam wróci, przekona się pan. Przecież pan nie mówił serio, że irytowała pana jego delikatna uroda.

Zatrzymał się przy samochodzie parkującym przed blokiem, gdzie miał swoją pracownię.

— Odwieźć panią?

— Ach, nie. Przespaceruję się. Taka piękna pogoda.

Odeszła kołysząc się na swoich krótkich nogach, które jakby z wysiłkiem dźwigały jej duży tyłek.

III

Siedział w samochodzie i nie chciało mu się przekręcić kluczyka w stacyjce. To nie było chyba zmęczenie, choć czuł się tak, jakby był zmęczony. Ogarnęło go zniechęcenie i niewiara w skuteczność jakiegokolwiek działania. Właściwie wszystko mu było jedno, czy będzie tak siedział w wozie, czy pojedzie do kogoś, aby pytać o Rafała. Nic nie miało sensu i to wcale nie dlatego, że Rafał uciekł, a on powinien go odszukać i sprowadzić do domu. Już gdy szkicował tę niezgrabną dziewczynę, zaczynał odczuwać bezsens tego, co robi. Albo może to zaczęło się jeszcze wcześniej? Przed miesiącem, dwoma tygodniami, tygodniem? Czy nie od dość dawna kiełkowało w nim przekonanie, że cokolwiek uczyni, zrobi to niepotrzebnie? Czy nie od dawna już budziło się w nim podejrzenie, że cokolwiek wyrzeźbi, będzie to zbyteczne, albowiem co miał w życiu dokonać, już chyba dokonał. I czy nie chwytał się na tym, że niezadowolenie z siebie, które przecież niemal zawsze towarzyszyło jego pracy, teraz tak bardzo się spotęgowało, że gotów był prawie uznać się za człowieka, który przegrał. Co przegrał — nie wiedział. Nie wiedział także, co mógł wygrać. Ale wrażenie klęski przesłaniało w nim wszystkie inne uczucia. Czy nie chwytał się również na tym, że o własnej żonie myśli coraz częściej jak o kimś zupełnie obcym? A czy nie zdarzyło mu się patrzeć na syna z lekkim uczuciem zdziwienia i niemym pytaniem: co ten chłopak robi w jego życiu, kim jest, czy naprawdę ma prawo mówić do niego „ojciec”? I czyż — niby żartem — nie napomykał Rafałowi, że nosi w sobie ciche pragnienie ucieczki. A więc czy on sam swoimi uczuciami i pragnieniami nie zaraził syna i nie spowodował jego zniknięcia?

Przekonanie, że sam jest już w pewnym stopniu jakby dziełem dokonanym, choć może niedoskonałym, zaczęło z czasem mieć towarzysza w myśli drażniącej, niepokojącej, ale jednocześnie bardzo podniecającej. W pytaniu: czy można jeszcze raz przeżyć swoje życie? Nie takie, jak było, inaczej zaczęte, z większą świadomością, jednym słowem, czy można w jednym ludzkim życiu żyć kilka razy. I czy nie przed tygodniem właśnie o tym rozmawiał z Rafałem pytając go niby żartem, czy nie pragnie żyć parę razy, stać się kimś innym, co nie znaczy lepszym lub mądrzejszym. Zapomniał, że Rafał jest dopiero u progu swego pierwszego życia i nie może chcieć, aby stać się kimś innym, niż jest, bo właściwie nie był jeszcze niczym, a tylko zapowiedzią czegoś, co miało być. „Niewiara w życie pozagrobowe — mówił Jan do Rafała — może w niektórych ludziach obudzić pragnienie, aby w tym jednym życiu mieć kilka razy swój początek i koniec. W przyszłości być może będziemy zmieniać własne życie tak, jak zmieniamy koszule. Odrzucimy jedne, którymi jesteśmy znużeni i które wydają się nam zbrukane, i włożymy nowe, świeże. Dziś jestem artystą, a jutro, być może, zapragnę stać się ekspedientem w sklepie w małym miasteczku.” Ale czy można odrzucić tak, jak koszule, czterdzieści lat, jakie się przeżyło? Chłopak miał prawo sądzić, że Jan, mimo nieustannego zgrywania się na ojca, broni się przed świadomością, że jest ojcem i to jego gadanie o innym życiu czy o życiu od nowa jest tylko dobitnym wyrazem buntu, jaki w nim narasta, buntu przeciw ojcostwu? Prawo rozwodowe mogło unicestwić stosunek mąż-żona i uczynić ich sobie obcymi. Ale nie istniała przecież możliwość, aby ojciec przestał być ojcem, a syn przestał być czyimś synem, tak więc ta sprawa musiała tylko rozgrywać się w świecie odczuć osobistych i spekulacji intelektualnych. Lecz czy Rafał przyjmował te kwestie tylko jako grę myśli i pragnień? Czy jego młody wiek nie kazał mu brać wszystkiego dosłownie? „Skoro bronisz się przed poczuciem, że jesteś ojcem, zostaniesz zaskoczony poczuciem, że nie masz syna.” Kto wtedy będzie górą? Syn, który odszedł od ojca, czy ojciec, od którego odszedł syn?

IV

Janina podała na stół mocną herbatę, co nagle ożywiło jej męża, Józefa. Po jego jakby drewnianej i martwej twarzy przebiegło lekkie drgnienie, sztywno w tę i z powrotem zachybotał swoją ogromną głową, która zdawała się tkwić w karku na zawiasach.

— To powiadasz, Janie, że chłopak ci uciekł? Dziwne, prawda? A mówiłeś, że ci nie ucieknie.

— Nigdy nie twierdziłem, że mi nie ucieknie. Co najwyżej dziwiłem się, że innym dzieci uciekają. Ale w tamtych sprawach były jakieś konkretne powody. Wackowi uciekł siedemnastoletni syn. Uczyć mu się nie chciało. Albo u innego znajomego: chłopak ukradł pieniądze i zwiał. Wpadł podobno w złe towarzystwo. U znajomego adwokata dziewczyna szesnastoletnia uciekła, bo była w ciąży.

— Tak, tak, uciekają — mruknął Józef. Zatarł ręce, a potem sięgnął po szklankę. Swoje słowa wypowiedział takim tonem, jakby chodziło o stwierdzenie jakiejś oczywistej prawdy, na przykład, że ptaki jesienią odlatują.

I Jan pożałował, że tu przyjechał. Wydawało mu się, że marnuje czas, siedząc tu i pijąc herbatę, gdy powinien już gdzieś jechać i szukać Rafała. Czego się spodziewał od Józefa, który zazwyczaj po długim namyśle wypowiadał zawsze jakiś banał? Ale o Józefie mówił Jan „mój przyjaciel Józef”, więc do kogo miał pojechać z taką sprawą jak nie do przyjaciela? Inna sprawa, że Józef był jak drewniany. Lecz może dlatego Jan się z nim przyjaźnił? Błędne koło. Józef fascynował Jana, bo był jak drewniany, ale pomóc mu nie mógł, bo był właśnie jak drewniany. Wielka, kwadratowa głowa na masywnym torsie, krótkie nogi i krótkie ręce jak u śmiesznej kukiełki. Na krześle siedział sztywno, z marsem ogromnej powagi na czole. I potrafił tak tkwić nieruchomo przez długie chwile. Jakby nagle ten człowiek wziął na swoje barki ciężar świata. Tylko, że Jan wiedział: Józef rozstrzyga w sobie wątpliwość, czy nie za mało osłodził herbatę.