Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom przygód Tadeusza Siekierskiego i jego demonicznej znajomej, rozpoczęty w powieści “Alazza”.
————–
Demonica Alazza nieoczekiwanie znika. Tadeusz Siekierski zaczyna szukać zaginionej na własną rękę, co sprowadza na niego wiele kłopotów. Jednym z nich jest Justyna Zawadzka z domu Twardowska. Czy rzeczywiście jest tą, za którą się podaje?
W tym samym czasie w Bydgoszczy pojawia się tajemniczy Niemiec, poszukujący w całej Europie starych, hitlerowskich dokumentów z czasów wojny. Agent Roszczak wraz z Piotrem Kownackim ruszają jego tropem. Czy zdołają pokrzyżować złowieszcze plany nazistów?
I co się stało z Alazzą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Mgły przeszłości
Copyright
© 2018 by Cezary Czyżewski
© 2021 by Wydawnictwo IX
Copyright for the cover art
© 2018 Cezary Czyżewski
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Jolanta Lewińska
Korekta: Anna Dzięgielewska
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Cezary Czyżewski
Ilustracje: Anna Janusz-Strzyż, Paweł Gajowy
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2021
Wydanie I w nowej edycji.
ISBN 978-83-961522-6-8
NADCHODZI NOC
W CIEMNOSCIACH
SWIT
GRAXX
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Kolofon
Joannie „Lhiannan” Roethel,
która już nigdy nie przeczyta
tej książki do końca...
Przez cały dzień nad Warszawą wisiała gęsta mgła. Dopiero po zapadnięciu zmroku z północy przyszedł lodowaty wiatr i przegonił wilgotne powietrze, odsłaniając iskrzące się gwiazdami niebo. Wokół stojących na płycie lotniska samolotów, uziemionych przez kontrolę, zaroiło się od personelu. Wózki z bagażami podjeżdżały pod kadłuby maszyn, ludzie w kamizelkach szybko przerzucali torby i walizki na taśmociągi. Autobusy i cysterny krążyły, zatrzymując się przy kolejnych samolotach.
W budynku terminalu panował tłok. Ludzie, zmęczeni i poirytowani, chcieli jak najszybciej przedostać się przez bramki, w kolejkach panowała nerwowa atmosfera, tu i tam ochroniarze musieli uspokajać co bardziej krewkich pasażerów. Z głośników niemal cały czas dobiegały komunikaty o bezpieczeństwie i informacje o opóźnieniach.
Tuż przy pomieszczeniach policji, w małym, wytłumionym pokoju, siedziało dwóch mężczyzn, wpatrzonych w zajmujące całą ścianę monitory. Co jakiś czas przełączali obraz z kamery na kamerę, obserwując poruszający się tłum.
Drzwi małej toalety otworzyły się i wyszedł z niej trzeci mężczyzna. Zapiął pasek u spodni, zdjął z wieszaka marynarkę i nałożył jednym ruchem.
– Macie go? – zapytał, sięgając po wodę mineralną.
– Cały czas, panie nadkomisarzu – odparł jeden z siedzących, nie spuszczając wzroku z monitora. – Właśnie przeszedł kontrolę osobistą. – Wskazał ramieniem.
Stojący mężczyzna otworzył butelkę i napił się. W małej klitce wypełnionej pracującym sprzętem było gorąco i sucho. Uniósł przyczepioną do smyczy na szyi ukaefkę.
– Szóstka, tu Trójka, cel jest w strefie sterylnej. Widzisz go?
Głośnik szczeknął w odpowiedzi.
– Trójka, potwierdzam. Brązowa kurtka, kapelusz i mała podręczna walizka. Idzie w stronę gate’u.
– Idź za nim, Szósty.
– Przyjąłem.
Mężczyzna na ekranie przeciskał się przez tłum, omijając sklepy i kawiarnie. Widok z kamer pokazywał go idącego wprost w stronę bramek dla pasażerów, jednak w pewnej chwili skręcił ku toaletom i zniknął za drzwiami. Kolejna kamera pokazała go, jak mija umywalki i zamyka się w jednej z ubikacji. Ukaefka zaszumiała:
– Jest w łazience.
– Potwierdzam, Trójka – padła natychmiastowa odpowiedź. Zadzwonił telefon. Jeden z siedzących oficerów podniósł słuchawkę i przez chwilę coś zapisywał na kartce przy klawiaturze. Potem spojrzał na stojącego agenta.
– Krzysztof Czarnecki, lot Eurowings 1729 do Düsseldorfu.
Mamy numer paszportu i miejsce w samolocie.
– Dobrze. Przekażcie chłopakom na zewnątrz, że mają wmieszać się w tłum i wejść do maszyny. – Trzeci z mężczyzn znów sięgnął po wodę. – Cholernie ostre macie te lotniskowe kebaby.
– Było brać z łagodnym, panie nadkomisarzu. – Uśmiechnął się siedzący policjant. – Tutaj pełno ciapatych, w barze już wiedzą, że muszą dawać sos na ostro.
– Czy ja wyglądam na Araba? – odparł mężczyzna w stopniu nadkomisarza. – No już, dzwońcie do chłopaków, niech będą gotowi.
Chwycił ukaefkę i wywołał Szóstkę.
– Dwóch naszych wejdzie do samolotu. Odprowadzisz cel aż do maszyny, potem zameldujesz.
– Przyjąłem, Trójka. Jak tylko nasz skarb wyjdzie z kibla… – zaskrzeczało radio.
– Czyli co? Puszczamy go? – zapytał milczący dotychczas funkcjonariusz, cały czas spoglądając na ekrany.
– Takie mam polecenie z góry – przytaknął nadkomisarz, opierając się o ścianę. – Wylazł już?
– Jeszcze nie. Trochę tam siedzi. Może go kebab męczy? Stojący pod ścianą agent zignorował ostatnie słowa. Spojrzał na zegar na ścianie.
– Siedzi już tam sześć minut. O której ma wylot? – Dla pewności rzucił okiem na swój zegarek na ręce.
– 20:40. Ma jeszcze pół godziny.
Na ekranie pojawili się dwaj mężczyźni wchodzący do toalety. Mijała minuta za minutą. Obraz na chwilę zamrugał, kiedy młody chłopak w sportowej kurtce wyszedł z ubikacji, potknął się i prawie potrącił czarnoskórego dryblasa z dredami. Przez moment wydawało się, że dojdzie do sprzeczki, ale obaj spokojnie wyszli na korytarz. Nadkomisarz, tknięty nagłym impulsem, chwycił radiotelefon.
– Szóstka? Wejdź do środka i sprawdź drugi boks po prawej – rzucił do mikrofonu. Obraz pokazał jednego z agentów, który podszedł do drzwi toalety i zapukał. Kilka sekund później zapukał raz jeszcze, a potem wyjął z kieszeni klucz techniczny i otworzył drzwi.
– Mariusz, niedobrze… – odezwała się ukaefka. – Mamy mumię…
– Mumię? – Jeden z siedzących policjantów odwrócił się zupełnie zdezorientowany.
– Cofnijcie tę kamerę. – Stojący agent wydał szybkie polecenie. – Do momentu, jak tamtych dwóch wychodzi.
Siedzący policjanci posłusznie wykonali polecenie. Na automatycznie nagrywanym zapisie widać było, jak młody, może dwudziestoletni chłopak w sportowej kurtce i bejsbolowej czapce wychodzi z ubikacji i rusza w stronę umywalki. W tym momencie obraz na chwilę stracił ostrość i pokrył się szarą kaszą. W następnej sekundzie chłopak zachwiał się, tracąc równowagę, i od razu skierował w stronę wyjścia, wpadając na czarnoskórego.
– Szlag… – Komisarz zagryzł nerwowo wargę. Uwolniony obraz na monitorze powrócił do czasu rzeczywistego.
– Chłopaki, śledzicie tych dwóch mężczyzn. Czarnego i młodego. Zwłaszcza młodego. Nie pytajcie, wykonujcie. I standardowo, identyfikacja i dane do mnie – odezwał się zdecydowanym tonem. Następnie chwycił radio. – Paweł, zamknij ten kibel i niech nikt tam nie wchodzi pod żadnym pozorem.
– Przyjąłem – zaskrzeczał głośnik. Komisarz przełączył się na kanał wywoławczy służb i rzucił w eter:
– Do wszystkich jednostek, mówi nadkomisarz Mariusz Roszczak, numer 2840. Kod dziesięć. Powtarzam, kod dziesięć! Strefa sterylna, odloty. Dwóch mężczyzn, jeden biały, około dwadzieścia lat, brunet w seledynowej czapce i kurtce sportowej. Torba i dżinsy. Drugi wysoki, czarnoskóry z długimi dredami. Obserwacja i meldunek! Powtarzam…
Roszczak przeciskał się przez tłum, na przemian po polsku i po angielsku przepraszając odsuwanych przez siebie podróżnych. Ukaefkę na szyi zamienił na małą słuchawkę z mikrofonem przy twarzy. Wzrokiem szukał charakterystycznej głowy z dredami. Wyglądało na to, że obaj mężczyźni podróżowali razem. W lewym uchu usłyszał meldunek:
– Trójka, tu Szóstka. Miejsce zabezpieczone.
– Przyjąłem – mruknął cicho. – Powiadom służby lotniska, ale jeśli coś jest nie tak, niech nasi zabezpieczą obiekt.
– Jasne. Jest bardzo nie tak. Trójka bez odbioru.
Nadkomisarz podejrzewał najgorsze. Przez ostatnie dni Wydział Dziesiąty śledził mężczyznę podejrzanego o wywołanie kilku niewyjaśnionych jeszcze zdarzeń w Warszawie i okolicach. Robocza teoria zakładała, że dysponował zdolnościami zagrażającymi bezpieczeństwu zwykłych ludzi. Teraz niejaki Krzysztof Czarnecki leżał martwy w toalecie lotniska, a Mariusz Roszczak zaczynał podejrzewać, że popełniono błąd już na samym początku. Musiał to osobiście sprawdzić, im wcześniej, tym lepiej. Dobrze, że Dziesiątka miała na Okęciu kilku swoich ludzi, ale na samą myśl, do czego mogłoby dojść w terminalu przepełnionym pasażerami, agent Wydziału Operacji Specjalnych dostawał dreszczy. Tu i tam mignęli mu, ubrani po cywilnemu, policjanci, podobnie jak on, starający się namierzyć dwóch mężczyzn, widzianych w toalecie.
– Trójka, tu Jedynka – odezwała się słuchawka. – Gate piętnasty, opóźniony lot do Varadero, obaj poszukiwani stoją w kolejce do samolotu.
– Przyjąłem. – Roszczak błyskawicznie ruszył we wskazanym kierunku. – Przekażcie obsłudze, żeby zatrzymali ich przy przejściu. Jedenastka i Dwunastka, natychmiast pod gate piętnasty!
Bramka znajdowała się na samym końcu budynku, ominięcie setek ludzi zabierało czas. Nadkomisarz wreszcie zobaczył dwóch mężczyzn, stojących przy szczupłej, ubranej w służbowy żakiecik i żółtą kamizelkę stewardessie. Poprzez panujący gwar dało się słyszeć nerwowe słowa, wypowiadane po hiszpańsku. Jeszcze kilkanaście kroków i agent stanął tuż obok. Kątem oka dostrzegł idących rękawem od strony samolotu dwóch ludzi z Dziesiątki. Jeszcze była szansa na opanowanie sytuacji.
– Panowie – zaczął Roszczak po angielsku. – Lot i tak jest opóźniony, samolot nie odleci bez was. Proszę o spokój, to zajmie chwilę.
Skinął głową stewardessie na znak, że przejmuje sprawę. Dziewczyna przytaknęła i zajęła się innymi pasażerami, powoli wpuszczając ich do rękawa.
– Panie oficerze, sir, my mamy paszporty OK, wizy OK, bilety OK – zaczął powoli typowym karaibskim angielskim czarnoskóry dryblas, przerastający nadkomisarza o ponad głowę.
– Co jest problem?
– System ma problem. – Roszczak wskazał skaner biletów przy bramce. – Dlatego jestem tu, żeby ręcznie sprawdzić wasze papiery. Proszę wszystkie dokumenty, zobaczę je i jeśli będzie OK, za chwilę pójdziecie do samolotu.
Poirytowani Kubańczycy wręczyli nadkomisarzowi paszporty z kartami pokładowymi. Roszczak zaczął powoli przeglądać każdy z nich, dając czas dwóm ludziom z Dziesiątki, stojącym po drugiej stronie bramki. Teraz wszystko zależało od nich.
Dokumenty Kubańczyków były w porządku. Mimo to agent podszedł do skanera i udał, że skanuje jeden z paszportów. Maszyna wyświetliła błąd. Roszczak, udając niezadowolenie, wyłączył i włączył panel. Uśmiechnął się przepraszająco w stronę ciemnoskórego mężczyzny. Ten tylko sapnął, spoglądając przez okno na kadłub oczekującego samolotu.
Agenci po drugiej stronie bramki odwrócili się. Nadkomisarz usłyszał w słuchawce:
– Obaj są czyści. Zdenerwowali, zmęczeni, ale brak obcej obecności.
– Przyjąłem – odparł, raz jeszcze skanując paszporty. Tym razem maszyna wyświetliła błyskawicznie poprawność danych. Roszczak oddał Kubańczykom dokumenty i przyjacielskim gestem wskazał wejście do rękawa. – Wszystko OK. Życzę miłego lotu, panowie.
Kiedy tylko mężczyźni zniknęli w korytarzu, podszedł do dwóch kolegów. Odeszli na bezpieczną odległość od pasażerów.
– Czyli co? – spytał. Wyglądało na to, że po raz kolejny coś przeoczyli.
– Sprawdziliśmy obu. Żadnych nienaturalnych aur. Ich własne bardzo słabe, ale to normalne u zmęczonych osób w podróży. Nie można stwierdzić, czy padli ofiarą nawiedzenia, a jeśli tak się stało, na jak długo.
– Niedobrze… Cholera, niedobrze. Co teraz? – Roszczak miał wielką ochotę zapalić.
– Pan tu dowodzi, nadkomisarzu. – Jeden z mistyków uniósł dłonie w geście bezradności. – Trudno będzie sprawdzić po kolei kilka tysięcy ludzi. No i jest nas tylko dwóch…
Mistykami nazywano w Wydziale Dziesiątym ludzi o specjalnych zdolnościach, których udało się znaleźć i zatrudnić do pracy dla CBŚ. Rekrutacja nie różniła się od tej stosowanej wobec normalnych funkcjonariuszy, z wyjątkiem tego, że osoby z prawdziwymi zdolnościami medium zdarzały się niezmiernie rzadko. Spora część z nich niestety trafiała do zakładów psychiatrycznych i ich niestabilność wykluczała przydatność dla Dziesiątki. Ci dwaj byli drogocennymi wyjątkami.
– Załóżmy, że od początku popełniliśmy błąd. – Roszczak odwrócił się i spojrzał na powoli rzednący tłum w terminalu. – Śledziliśmy człowieka podejrzewanego o zdolności parapsychiczne, a tymczasem…
– …był on tylko ofiarą nawiedzenia lub opętania – dokończył myśl starszy z mistyków, przedwcześnie osiwiały mężczyzna po czterdziestce, z siecią zmarszczek pod błękitnymi oczami. – I pasożyt po prostu pozostawił nosiciela.
Nadkomisarz przytaknął z kwaśną miną. Nienawidził porażek. Modlił się w duchu, by ta nie skończyła się tragicznie. Jeśli miał rację, to każdy z kilku tysięcy ludzi na Okęciu mógł być teraz kolejną ofiarą. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nie było wyjścia. Musiał powiadomić centralę.
– Zaraz wracam – rzucił w stronę mistyków i ruszył ku schodom dla personelu, prowadzącym na parter. Sięgnął po służbowy telefon. Wybrał numer. Przez wielką szklaną ścianę obserwował Airbusa, który właśnie opuszczał stanowisko. Niski ciągnik z pomarańczowym kogutem powoli wypychał samolot z miejsca parkingowego, czerwone światło pod kadłubem migało ostrzegawczo, turbiny silników wirowały na wolnych obrotach. Maszyna skręciła, ustawiając się bokiem do terminalu. Sygnał w telefonie urwał się i odezwała się operatorka.
– Centrala…
– Tu Roszczak. Z szefem proszę. Priorytetowo.
– Łączę…
Ciągnik odjechał od goleni podwozia, zostawiając Airbusa na drodze kołowania. Samolot jednak nie ruszał. Roszczak spoglądał obojętnie na kadłub i dopiero po chwili zorientował się, że coś jest nie tak. Lampy pozycyjne zgasły, podobnie jak światła w kabinie. Dostrzegli to też ludzie z personelu naziemnego, wskazując sobie samolot. Nagle drzwi z przodu kadłuba, otworzone awaryjnie, wypadły i uderzyły głośno o płytę lotniska. W progu stanęła stewardessa, spojrzała jeszcze w głąb kabiny, po czym z krzykiem skoczyła. Jej ciało upadło na ziemię i zaczęło się zwijać w konwulsjach. Roszczak rzucił się do drzwi ewakuacyjnych i wyskoczył na zewnątrz. Nie zwracając uwagi na sygnał alarmu, pobiegł w stronę samolotu.
Pozbawione zasilania silniki Airbusa powoli zamierały. Zewsząd zbiegali się pracownicy lotniska. Nadkomisarz spojrzał na powykręcane, zasuszone niczym mumia ciało młodej kobiety. Jej szczęka i palce dłoni jeszcze poruszały się nieznacznie, a skóra zdawała się dymić. Szybkim ruchem zdjął marynarkę i zakrył zwłoki stewardessy. W tym momencie usłyszał głos przełożonego.
– Mariusz, co tam się dzieje? Podniósł telefon do ucha.
– Jestem na Okęciu. Mamy problem, panie inspektorze.
Duży problem…
Tadeusz siedział na wersalce, wpatrzony w ekran telewizora. Powoli masował kark Behemota. Kocur władczo rozsiadł się na kolanach fizyka i z przymkniętymi ślepiami mruczał cicho. Programy informacyjne od wczorajszego wieczora żyły tylko jednym wydarzeniem, atakiem terrorystycznym na lotnisku Chopina w Warszawie. Jedna osoba poniosła śmierć, a ponad sto straciło przytomność po użyciu w samolocie niezidentyfikowanej na razie substancji. Eksperci, zasiadający przed kamerami, dyskutowali o najróżniejszych opcjach, wymieniając się uwagami na temat gazów bojowych, które mogły być rozpylone wewnątrz samolotu za pomocą klimatyzacji. Omawiano wpływ różnych toksyn na ciało ludzkie, zastanawiano się, jaka grupa mogła je przemycić na pokład Airbusa i niepostrzeżenie zainstalować w systemie wentylacyjnym. Powtarzające się wypowiedzi stacje telewizyjne ilustrowały zdjęciami z lotniska, przekrojami samolotów i wypowiedziami rzeczników policji, portu lotniczego i służb specjalnych.
– Pieprzenie na Szopenie, nic nie wiedzą – odezwał się w pewnym momencie Piotr, który siedział w fotelu obok.
– Myślisz? – mruknął Tadeusz, odwracając wzrok w stronę kolegi.
– Typowa zasłona dymna, żeby czymś zająć media – przytaknął policjant. – Zauważ, że od wczorajszego wieczora nie podali nic nowego. Nie dziwię się zresztą, bo jeśli to naprawdę jakaś grupa terrorystów, to teraz trwają konsultacje na poziomie Interpolu i Europolu. I wycieknie na zewnątrz tylko to, co ma wycieknąć. Zawsze tak jest.
– No, ale przyznasz sam, że takiej akcji to jeszcze nie było…
– No takiej nie, ale bomby w samolotach bywały. Lockerbie chociażby. – Piotr sięgnął po pilota i zwiększył nieco głośność.
„…Z nieoficjalnych informacji, jakie otrzymaliśmy z prokuratury, poza stewardessą, która zginęła w wyniku upadku na płytę lotniska, pozostałe osoby nie odniosły obrażeń” – mówiła reporterka stojąca na tle budynku przy Rakowieckiej w Warszawie. „Odmówiono nam informacji na temat ich stanu zdrowia, wiadomo tylko, że znajdują się pod obserwacją w kilku warszawskich szpitalach…”.
Z przedpokoju dał się słyszeć odgłos zamykanych drzwi. Po chwili w progu pokoju stanęła rudowłosa kobieta. Ubrana była w beżowy sweter z kolorowymi reniferami i czarne legginsy. Na stopach miała puchate kapcie w kształcie bobrów.
– Dobry wieczór…
– Cześć, Ala – rzucił Tadeusz, delikatnie zdejmując kota z kolan. Futrzak miauknął niezadowolony.
– Ala? – wyrwało się Piotrowi. Wciąż jeszcze nie oswoił się ze świadomością tego, z kim jego kumpel zamieszkiwał leśniczówkę.
– A jak ma się do mnie zwracać? – Alicja oparła rękę na biodrze. – O witaj, Pani Ciemności i Władczyni Mroków?
– No nie… – Policjant najchętniej zmieniłby temat. – Fakt, Ala może być.
– Tak też myślałam. – Skinęła demonica, znikając w kuchni.
– Napijecie się czegoś? O, widzę, że ktoś przyniósł piwo! Ale wstawić do lodówki to już zapomnieli?
Mężczyźni spojrzeli na siebie. Piotr pochylił się lekko i zapytał ledwo słyszalnym szeptem:
– Ona tak zawsze?
– Nie zawsze! – dobiegło z kuchni. – Tylko jak mam ochotę. Mina Tadeusza sugerowała, że nie należy kontynuować tego wątku. Fizyk wstał i korzystając z tego, że w telewizji leciały reklamy, wyszedł do łazienki. Piotr wpatrywał się bezmyślnie w kolejną propozycję kolejnego koncernu samochodowego, zachwalającego kolejny super model z kolejnej wiosennej kolekcji. A potem w nowe, niezawodne perfumy dla niej i dla niego, dzięki którym każda chwila będzie niepowtarzalna.
Alicja postawiła na stole trzy oszronione szklanki pełne złocistego płynu. Nagłe schłodzenie piwa musiało dokonać się dzięki zdolnościom demonicy, która usiadła tam, gdzie przed chwilą siedział Tadeusz, i zaczęła chrupać orzeszki, przyniesione w porcelanowej miseczce.
Piotr sięgnął po szklankę. Reklamy skończyły się, ustępując miejsca wieczornej prognozie pogody. Tadeusz wrócił z łazienki akurat w momencie, gdy zadzwonił telefon leżący na stole. Fizyk spojrzał na wyświetlacz i z zaskoczoną miną odebrał.
– Siekierski, słucham… Tak, jest tutaj… Alicja, nadkomisarz Roszczak do ciebie. – Wyciągnął dłoń z telefonem w stronę demonicy. Ta odstawiła miskę na stół i sięgnęła po komórkę.
– Czego? – burknęła, przełykając ostatnie orzeszki. – Nie. Nie było mnie tam… Wiem, o co chodzi, od wczoraj trąbi o tym niebo i ziemia. Serio mówię, że nie mam z tym nic wspólnego! Jak bym miała ochotę, zrobiłabym to bardziej dyskretnie, tak że zorientowalibyście się po pół roku… Roszczak, człowieku, a dlaczego niby mam cokolwiek wiedzieć na ten temat? Nawet nie myśl, że wam pomogę. Nie? To dobrze. Pozdrów księdza, cześć!
Zakończyła rozmowę i oddała telefon Tadeuszowi. Dostrzegła pełne zaciekawienia twarze obu mężczyzn.
– No co? Przecież grzeczna byłam.
Piotr z trudem powstrzymał uśmiech. Powinien, co prawda, solidaryzować się z kolegą z firmy, ale w duchu przyznał z satysfakcją, że demonica przytarła warszawiakowi nosa.
– Czyli że to nie był zamach terrorystyczny? – Wskazał szklanką ekran telewizora.
– Oczywiście, że nie. – Alicja skinęła głową. – Wczoraj wieczorem nawet ja poczułam tę falę energii. Coś tam nieźle się nażarło.
– I nic nie powiedziałaś? – Siekierski usiadł obok niej i sięgnął po orzeszka.
– Nie pytałeś… Poza tym to nie moja sprawa. Widzisz, że Roszczaki już węszą. Po co mam się pchać w kłopoty? Co mnie to obchodzi? Codziennie na tej planecie umierają ludzie, zwierzęta, rośliny… – Alicja wzruszyła ramionami. – Normalna kolej rzeczy.
– Zapomniałem, że nie jesteś człowiekiem – policjant skrzywił się.
– Piter, daj spokój… – przerwał mu Tadeusz, czując, co się święci.
– On ma rację. – Demonica wzięła miseczkę i znów zaczęła jeść orzeszki. – Nie jestem.
Fizyk chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował. Ciężko mu było stanąć po którejkolwiek stronie. Piotra znał od kilku lat, przyjaźnili się na długo przed pojawieniem się Alazzy. A ona? No cóż, ona była właśnie Alazzą. Dlatego z zadowoleniem przyjął pojednawczy ton demonicy. Jego kumpel najwidoczniej też nie miał ochoty na kłótnię z kimś, kto mógł go spopielić jednym pstryknięciem palców.
– A nie pomyślałaś, że pomagając Roszczakowi, nabiłabyś sobie u niego punktów? Facet nie miałby argumentów, by dalej węszyć wokół ciebie. – Piotr pociągnął spory łyk piwa.
– To nie takie proste. – Alicja znów stała się miłą i wyrozumiałą kobietą. – Wasza policja współdziała z Kościołem, a jak wiesz, bardzo mi z nim nie po drodze. Poza tym myślę, że Zakon na pewno ma kontakt z aniołami służącymi temu tam… – Wskazała znacząco na sufit. – Niech się z nimi dogaduje.
– Zakon? – zaciekawił się policjant.
– Ach, bo ty nic nie wiesz – włączył się do rozmowy Tadeusz.
– Joannici. Kawalerowie Maltańscy. Dawni krzyżowcy. Ksiądz Szaniecki opowiedział mi trochę o tym, jak dzisiaj działają. Część to oczywiście społecznicy zajmujący się działalnością charytatywną, mają wiele odłamów, protestanckich i prawosławnych, ale część była zawsze wierna Rzymowi. I właśnie wśród nich przez wieki wykształciła się tajna komandoria, zajmująca się tropieniem i walką z…
Siekierski urwał, szukając właściwego słowa. Jednak zanim zdołał cokolwiek wymyśleć, Alicja weszła mu w słowo:
– Ze mną. – Odstawiła orzeszki i wzięła swoje piwo. – To właśnie przez nich zostałam zapieczętowana na ponad czterysta lat w Otchłani, z której to raczył mnie uwolnić niejaki Adam Dobrcz, świeć Panie nad jego duszą…
– No… ale chyba nie tylko z tobą, co? – mruknął Piotr. Czarny humor demonicy średnio go bawił. Przecież nikt inny jak właśnie ona kilka miesięcy temu rozszarpała wspomnianego mężczyznę i pochłonęła jego duszę. A teraz siedziała tu razem z nimi i udając zwykłą dziewczynę, beztrosko piła piwo i opowiadała o całej historii jak o niewinnej sprzeczce. Czy demony w ogóle piją piwo?
– No nie tylko. I nie tylko oni – przytaknęła Alicja. – Gdy Saraceni zaczęli używać magii, by wspierać swoje wojska, krzyżowcy bardzo szybko musieli nauczyć się bronić. Przy każdym zakonie istniała specjalna tajna komandoria, do której przyjmowano najbardziej oddanych i zdeterminowanych rycerzy. Najsilniejsi byli templariusze, potem właśnie joannici i na koniec zakon niemiecki.
– Krzyżacy, znaczy się – dodał Tadeusz.
– Krzyżacy – przytaknęła demonica.
– I co było dalej? – Piotr z rosnącym zainteresowaniem słuchał opowieści.
– Dalej? Upadła Jerozolima, upadła Akka, tak zwaną Ziemię Świętą przejął islam, zakony rozlazły się po Europie i porozpadały. Część braci zaczęła działać na własną rękę, dając początek całym klanom łowców czarownic, inni pozostali wierni papieżom albo oderwali się od religii i zaczęli wykorzystywać wiedzę do swoich celów. Rzym obawiał się ich i z czasem zaczął ścigać jako heretyków.
– Templariusze? – mruknął Siekierski.
– O, ci podpadli papiestwu chyba najbardziej. Dlatego zdecydowano o likwidacji całego zakonu.
– Gdzieś czytałem, że chodziło o ich majątek, a oskarżenia o czarną magię i czczenie Szatana miały być pretekstem…
– Wiesz… nie śledziłam z zapartym tchem tego, co ludzie wyprawiali w tamtych czasach. – Alicja lekceważąco machnęła ręką. – Pewnie za jednym zamachem pozbyli się problemu templariuszy i zgarnęli ich złoto.
– No dobra, ale skąd dzisiejsi joannici? – Piotr wrócił do zasadniczego wątku. – I czy nie nazywają się teraz kawalerami maltańskimi?
– Szaniecki mówił, że część tajnej komandorii zawsze działała przy Rzymie i stąd dzisiaj współpraca policji i Kościoła. Zresztą podobnie ma być w innych krajach. Komuniści sporo namieszali, ale nawet w czasie wojny Stalin zmuszony był korzystać z pomocy agentów cerkwi prawosławnej. – Tadeusz znów sięgnął po orzeszka. – U nas miało być podobnie. Jak zaraz po wojnie okazało się, że milicja i UB nie są w stanie same radzić sobie z dziwnymi sprawami, towarzysze szybko zrozumieli, że bez cichej współpracy z Kościołem nie opanują tematu. A dzisiaj część sprawdzonych policjantów ma wstępować do zakonu i działać ściśle w ramach komandorii.
– Ciekawe… – parsknął śmiechem Piotr. – Normalnie, stuprocentowa teoria spiskowa.
Podniósł się z fotela i ruszył do kuchni.
– Biorę jeszcze jedno piwo, chcecie też?
– Dawaj – przytaknął Tadeusz, gdy nagle zgasło światło. Umilkł telewizor i tylko rozgrzany ekran jeszcze przez kilka sekund świecił słabą poświatą.
– Co jest? – dobiegło z kuchni.
– Chyba korki. To stary dom. – Siekierski sięgnął po komórkę, chcąc oświetlić sobie drogę do szafki z bezpiecznikami w przedpokoju. Telefon nie zareagował na naciśnięcie przycisku.
– Chyba nie korki… – Ton głosu Piotra nie wróżył nic dobrego.
Gdzieś na zewnątrz budynku rozbłysło jasne światło, z każdą sekundą nabierając oślepiającej mocy. Zewsząd zaczął dobiegać narastający, dziwny szum. Fizyk nie potrzebował już latarki. Szybkim krokiem, mrużąc oczy, przeszedł do kuchni, gdzie zobaczył przyjaciela zasłaniającego ramieniem twarz przed białą poświatą, wlewającą się przez okno. – Co jest, do cholery…
Leśniczówka zatrzęsła się w posadach, jakby w pobliżu eksplodowała bomba. Gwałtowny wicher uderzył w ścianę domu, strącając kilka obrazów i poroży na podłogę. Gdzieś trzasnęła jakaś szyba. Światło przygasło nieco, ale nadal było jasno jak w dzień.
– Kosmici? – Piotr odsłonił twarz.
– Nie wiem… –Siekierski spojrzał przez okno i ruszył do drzwi. Zanim policjant zdążył cokolwiek powiedzieć, fizyk wybiegł na zewnątrz i zatrzymał się kilka kroków przed schodami. Światło nagle zniknęło, pogrążając okolicę w ciemności. Do leśniczówki wróciła elektryczność. Policjant rozejrzał się po kuchni. Szumiało mu w głowie, a podłoga zdawała sie uciekać spod nóg. Z trudem złapał równowagę, opierając się o szafkę. Co tu robił? Spojrzał na trzymaną w ręku pustą szklankę. No tak, poszedł po piwo. Usłyszał, jak Tadeusz wchodzi do leśniczówki i zamyka drzwi.
– Żyjesz?
– Tak, co się stało? – Popatrzył na Siekierskiego.
– Pojęcia nie mam. Nie wiem nawet, po co wychodziłem. Fizyk ruszył do pokoju.
– Ala, co to by… Ala?
Salon był pusty. Otwarte na oścież okno z pękniętą szybą i powiewającą w nim firaną jasno mówiły, gdzie zniknęła Alazza.
Piotr źle spał tej nocy. O ile w ogóle te kilka urwanych drzemek mógł nazwać snem. Po powrocie z leśniczówki, gdy już znalazł się w łóżku, zaczął przewracać się z boku na bok, czując dziwne zdenerwowanie. Nie pomogło wietrzenie mieszkania ani kwadrans na balkonie, by się dotlenić. Kiedy tylko zamykał oczy, widział jasny blask wokół leśniczówki, a w jego głowie szamotało się irytujące przeświadczenie, że coś mu umknęło, czegoś brakuje.
I tak do świtu. Z rezygnacją, ale i ulgą przyjął dźwięk budzika, nastawionego na szóstą. Szybki prysznic, lekkie śniadanie i kilka minut po siódmej, omijając poranny szczyt na ulicach Bydgoszczy, dotarł do biura.
Siedział przed monitorem, pił trzecią kawę i trochę bezmyślnie czytał raporty z prowadzonych aktualnie spraw. Pierwszy dotyczący zorganizowanych kradzieży w kantorach w małych miejscowościach całego województwa zestawiał wyniki badań prowadzonych przez miejscowych funkcjonariuszy, tylko potwierdzając, że wszystkie cztery napady wykonała jedna i ta sama grupa.
– Nic nowego – mruknął, wyświetlając kolejny dokument. Rzucił okiem na skany odcisków i zdjęcia śladów. Niewiele tego było, złodzieje działali w kominiarkach i w rękawicach, wyniki laboratoryjne wciąż nie nadeszły.
Nic go nie interesowało. Zauważył, że od zeszłej jesieni praca, która go zawsze wciągała, zaczęła wydawać się prozaiczna i nudna, wręcz pozbawiona sensu. Od kiedy skończył szkołę oficerską, z zapałem i przekonaniem rozwiązywał kolejne sprawy, czasem proste i będące niemalże formalnościami, czasem intrygujące i dające satysfakcję zwłaszcza wtedy, gdy prokuratura oddawała temat do sądu i okazywało się, że godziny spędzone na węszeniu, szukaniu poszlak, a czasem bezpośredniemu łapaniu ludzi, nie szły na marne. Piotr uważał, że tak właśnie powinien myśleć i postępować dobry glina. W świecie brudu i zła on właśnie był tym, który własną piersią, odzianą w kuloodporną kamizelkę, bronił normalnych ludzi i nadstawiał karku po to, by oni mogli rano iść spokojnie do pracy bez strachu, że cokolwiek stanie się ich bliskim lub im samym.
A potem przytrafiła się ta dziwna sprawa z morderstwem Dobrcza. I Piotr odkrył zupełnie inną stronę świata. Początkowo nie chciał jej zaakceptować, odrzucał wszystko jako złudzenia lub wręcz zaburzenia w psychice, ale kiedy okazało się, że w policji pracują ludzie pokroju Roszczaka czy księdza Szanieckiego i robią coś, o czym nie miał pojęcia, o czym nikt nawet słowem nie wspominał na wykładach w Szczytnie, coś się w nim posypało. Odsunięty od śledztwa, z widmem dyscyplinarki za naruszenie regulaminów, obserwował, jak jego przyjaciel Tadeusz Siekierski sam odkrywał nowy świat i co najdziwniejsze, nawet będąc myślącym racjonalnie fizykiem, odnajdywał się w nim nadzwyczaj dobrze. Wydawało się nawet, że bardzo szybko uznał go za coś oczywistego.
Piotr tak nie potrafił. Zmuszony do milczenia i zachowania tajemnicy, mógł tylko rozmawiać o nurtujących go sprawach z Tadeuszem i tą tajemniczą istotą, która pod postacią Alicji Kowalskiej po prostu zamieszkała z fizykiem pod jednym dachem. Dla Piotra cały czas była śmiertelnym zagrożeniem, obcą bestią, jedynie udającą człowieka. A Siekierski zaakceptował ją niemalże bezwarunkowo. Owszem, podobno dwukrotnie wyciągnęła go z tarapatów, ale dla Piotra był to jeszcze jeden powód, by nie ufać demonicy. Jego instynkt policjanta najzwyczajniej mówił, że coś tu nie gra, że tak nie powinno być. Niedzielna historia z tajemniczym światłem wokół leśniczówki i nagłym zniknięciem Alazzy tylko pogłębiła to uczucie. Podświadomie czuł, że gdzieś w tym wszystkim musi być jakieś drugie dno, jakieś wyjaśnienie.
Zima miała się ku końcowi, pracy w komendzie wojewódzkiej zawsze było mnóstwo, komisarz nie mógł narzekać na brak zajęcia. A jednak cały czas coś było nie tak i nie mógł tego zrzucić na zimową depresję. Zresztą zwykł uważać, że depresja jest dla mięczaków i najlepszym lekarstwem na zły humor jest spędzenie trzech godzin na siłowni albo na treningu judo.
Problem Piotra polegał na tym, że ani siłownia, ani judo nie pomagały. Wracał do domu po treningu, brał prysznic, siadał do jakiegoś filmu albo kawałka książki i zamiast czuć zwykłą w takich sytuacjach satysfakcję z dobrze zakończonego dnia, zamyślał się nad powracającymi obrazami i wspomnieniami ostatnich miesięcy. A potem długo w nocy przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć.
Do gabinetu weszła pani Jadwiga z sekretariatu.
– Panie komisarzu, kurier przywiózł właśnie z prokuratury – powiedziała, kładąc na biurku opasłą, zapieczętowaną kopertę.
– Dziękuję – mruknął odruchowo Piotr i rzucił okiem na swoje nazwisko w miejscu adresata. Szykowała się pasjonująca lektura na popołudnie.
Westchnął cicho i spojrzał przez okno na rząd topoli rosnących wzdłuż ulicy. Pozbawione liści, wyglądały jak martwe. A potem sięgnął po słuchawkę służbowego telefonu i wystukał numer centrali.
– Komisarz Kownacki – rzucił, gdy po drugiej stronie odezwał się głos dyżurnego. – Proszę o kontakt z nadkomisarzem Mariuszem Roszczakiem z Centralnego Biura Śledczego, Zarząd Operacji Specjalnych w Warszawie.
Godzinę później zadzwonił telefon.
– Słucham – zaczął lekko zachrypnięty Roszczak.
– Panie nadkomisarzu, tu Kownacki z Bydgoszczy…
– Wiem, centrala mi przekazała. Coś ważnego? Przepraszam, że tak bezpośrednio, ale jak zwykle mamy sporo roboty.
– Lotnisko? – Piotr sam nie wiedział, dlaczego powiedział akurat to słowo. Odpowiedziało mu kilka sekund milczenia. Zaskoczył Roszczaka.
– Słucham, co ma mi pan do przekazania – odezwał się wreszcie warszawiak.
– Chcę prosić o przeniesienie do waszej jednostki. Myślę, że domyśla się pan dlaczego.
– Życie ci niemiłe, co? Daj sobie spokój, człowieku. Rozumiem twoją motywację, tak mi się przynajmniej wydaje, ale to naprawdę nie jest dobry pomysł. – Agent CBŚ bezceremonialnie przeszedł na „ty”. – Poza tym to my wybieramy ludzi, których uznamy za odpowiednich, nie odwrotnie.
– Nasza wspólna… znajoma stwierdziła, że to, co się wydarzyło przedwczoraj w Warszawie, poczuła aż tutaj, u nas. – Piotr postanowił iść na całość. Jakby nie było, on i Roszczak pracowali w tej samej firmie. Robili tę samą robotę, choć każdy ze swojego końca. – A potem zdarzyło się coś dziwnego i zniknęła.
– Panie Piotrze, naprawdę. – Głos nadkomisarza stał się nieco łagodniejszy. Wrócił do bardziej formalnego tonu. – Niech pan nie pcha się w te historie. To droga w jedną stronę.
– Wiem. I dlatego postanowiłem zadzwonić. Bo myślę, że jeśli chodzi o mnie, to chyba już za późno. W tym sensie, że…
– Rozumiem, w jakim sensie – przerwał mu Roszczak prawie przyjacielskim tonem. – Odezwę się do pana w sprawie przeniesienia. A co do naszych… wspólnych znajomych, myślę, że ktoś inny będzie bardziej kompetentny. Do widzenia.
Rozmowa została zakończona. Piotr odłożył słuchawkę i znów spojrzał przez okno, uśmiechając się pod nosem. Brakujący element układanki właśnie wskoczył na swoje miejsce.
Siekierski wrócił z uczelni krótko po południu. Nero jak zwykle radośnie przywitał Tadeusza, szczekając głośno i merdając ogonem. Behemot, trochę niezadowolony z zimna, wylazł z budy owczarka i wymownie usiadł tuż koło drzwi, czekając, aż człowiek przywróci naturalny porządek rzeczy, czyli wpuści kota do domu, psa zostawiając na zewnątrz.
W leśniczówce wciąż panował nieporządek po wczorajszym wieczorze. Siekierski nie miał głowy do sprzątania, do późna w nocy myślał nad tym, co się wydarzyło. Zaraz po zniknięciu demonicy zaczął jej szukać z Piotrem, ale w ciemności, nawet przy pomocy latarek, nie znaleźli żadnych śladów na śniegu ani w pobliżu leśniczówki, ani w lesie dookoła. Alicja nie wróciła, nie przesłała też żadnej wiadomości w normalny czy nienormalny sposób. Jej zniknięcie o tyle zaintrygowało Tadeusza, że choć zdarzało jej się gdzieś wyruszać w świat, zawsze przynajmniej informowała go o swoich planach. Fizyk postanowił dać jej jeszcze trochę czasu, dobrze wiedząc, że pomimo doskonałego ludzkiego kamuflażu była przecież demonem.
W świetle dnia raz jeszcze obszedł okolicę leśniczówki, szukając jakichkolwiek śladów wczorajszych wydarzeń. Nie był wprawdzie żadnym tropicielem, ale liczył, że może znajdzie coś, co pomogłoby mu zrozumieć historię z poprzedniego dnia. Niestety, bez powodzenia. Rzucił kilka razy ulubiony patyk Nerona, który natychmiast był przechwytywany przez szczęśliwego psa i przynoszony do ręki.
– Stary, może ty mi powiesz, co jest grane, hmm? Przecież też widziałeś, co się działo. – Tadeusz pochylił się i potargał gęstą sierść pomiędzy uszami zwierzaka. Nero oczywiście nie odezwał się, ale schował jęzor i opuścił wzrok. – Nie chcesz mówić? Trudno.
Siekierski raz jeszcze rzucił kij prawie pod wiatę z uazem, i wrócił do domu. Sprawdził prowizorycznie zabezpieczone okno i zabrał się za mycie szklanek po piwie i odgrzewanie obiadu. Kiedy telefon zabzyczał w kieszeni, nerwowo wytarł dłonie o szmatkę na kuchence i szybko wyjął komórkę. Miał nadzieję, że to wiadomość od szklarza, do którego dzwonił rano w sprawie nowej szyby.
„Wracam w przyszłym tygodniu. R.”.
Leśniczy był konkretny jak zawsze. Tadeusz chciał coś odpisać, ale rozmyślił się. Roman na początku zimy wyjechał do Rosji, by zaopiekować się chorą na raka matką swojej córki, Nataszy. Kobieta umierała, skoro więc leśniczy zapowiedział swój powrót, musiało już być po wszystkim. Fizyk nie widział powodu, by włazić z buciorami w prywatną sprawę Romana. Zresztą, gdyby jakimś cudem kobieta odzyskała zdrowie, leśniczy pewnie wspomniałby o tym w wiadomości.
Tadeusz sprawdził jeszcze, czy może coś wpadło do skrzynki odbiorczej, ale folder nie wskazywał niczego nowego. Schował telefon do kieszeni i wrócił do szykowania obiadu.
Wieczór zapadł szybko. Leśniczówka została odkurzona i posprzątana, kuchnia lśniła czystością, w popielniczce z ciemnego szkła tlił się pierwszy tego dnia papieros. Siekierski od Nowego Roku postanowił zerwać z nałogiem, potem zmienił postanowienie na ograniczenie palenia, wreszcie na początku lutego dał sobie spokój. Alicja oczywiście pokpiwała z niego cały czas, wypominając mu każde sięgnięcie po paczkę, ale gdy któregoś razu ofuknął ją, żeby mu raczej pomogła, zamiast wyśmiewać, odparła swoim zwyczajem, iż może w jednej chwili sprawić, że będzie patrzył na papierosy z obrzydzeniem, wystarczy drobna korekta w mózgu. Tadeusz nawet przez moment zastanawiał się nad propozycją, ale koniec końców podziękował. Tak naprawdę wcale nie chciał rzucać palenia, tylko trochę wstydził się przyznać sam przed sobą, że jest beznadziejnym nałogowcem i pali, bo po prostu lubi.
Siedział teraz w salonie, oświetlonym tylko jedną boczną lampką, i trzymał na kolanach niewielką książkę. Była bardzo stara, pożółkły papier zaczynał rozpadać się na brzegach, choć skórzana okładka, wytarta i powyginana, wciąż trzymała wszystkie kartki. Na tytułowej stronie widniał napis: Les secrets de la magie ancienne et sacre, et le clef pour les comprendre, rassembles dans un volume.
Na dobrą sprawę, nigdy jeszcze nie miał okazji dokładnie przejrzeć tej książki. To właśnie od niej wszystko się zaczęło. Przewracając powoli stronę za stroną, czytał zdania pisane po francusku, rozumiejąc pojedyncze słowa. Nie próbował pojąć kontekstu, zresztą nie musiał, ponieważ wydany w dziewiętnastym wieku tom cały był poświęcony magii ceremonialnej, uważanej przez niektórych za bezpośrednią spuściznę, otrzymaną przez króla Salomona za pośrednictwem aniołów od samego Boga. Cóż, Tadeusz nigdy nie był osobą religijną, ale po tym, co przeżył w ciągu ostatnich miesięcy, przestał wątpić w istnienie magii.
Ilustracje utrzymane w klasycznym, akademickim stylu grafik z połowy dziewiętnastego wieku przedstawiały postaci aniołów, kapłanów żydowskich w świątyni jerozolimskiej i dziwaczne, powyginane demoniczne potwory. Wszystko było skrupulatnie oznaczane literami i opisywane w legendach z boku rysunków. Akapity tekstu były oddzielane starannymi rysunkami symboli magicznych i pisma enochiańskiego – pozornie bezsensownych znaczków pełnych zygzaków, kółek i krzyżyków. Już od samego patrzenia na te symbole można było dostać oczopląsu.
Papieros w popielniczce wypalił się, zmieniając w rulonik popiołu. Siekierski dotarł do kolejnego rozdziału. Liczby przeplatały się z figurami geometrycznymi wpisywanymi w okręgi. Trójkąty, czworoboki, pentagramy, gwiazdy sześcio- , siedmio- i ośmioramienne, opatrzone dziesiątkami liter, znaków i słów, niektórych trudnych do prawidłowego odczytania. Dlaczego Alicja tak bardzo pilnowała tej księgi? To przez nią zginął Adam Dobrcz i to przez nią prawie stracili życie razem z Piotrem. Dziwnym obrotem spraw udało się im przeżyć i obłaskawić prastarą istotę o imionach Alazza, Al-Uzzah, Semyazza. Ile imion tak naprawdę miała demonica? Które było jej prawdziwym? I czego tak naprawdę chciała, zgadzając się na współpracę z Siekierskim i decydując się na zamieszkanie z nim pod postacią niewinnej Alicji Kowalskiej? Czy chodziło tylko o boginię Isztar, która teraz, gdzieś pod postacią małego dziecka, pilnowana była w Italii przez służby Kościoła? Chwilami zachowywała się jak kobieta, kochanka, partnerka, ale bywały momenty, że Siekierski widział w niej tylko obcą istotę, złowrogi byt w niczym nieprzypominający człowieka.
A jednak wystarczył jeden dzień bez jej głosu i uszczypliwych uwag, bez jej uwodzicielskiego uśmiechu, by Tadeusz poczuł pustkę wokół siebie. Tęsknił za nią? Czy też może Piotr miał rację w jednej z rozmów i fizyk dał się naiwnie opętać, stał się ofiarą demonicy, która żerowała na nim i najzwyczajniej pozostawiła, gdy uznała, że nie jest już potrzebny?
Całostronicowa ilustracja, na którą spojrzał po przewróceniu kolejnej kartki, pokazywała promień światła, padający gdzieś z chmur na ziemię i skrzydlatą postać z lancą, spoglądającą na klęczących wokół brodatych ludzi. Tadeusz odczytał imię archanioła Michała.
– Michael.
Czarny cień wskoczył na wersalkę i podszedł do mężczyzny. Behemot najwidoczniej uznał, że dość bycia obrażonym za poranne wygonienie na podwórze. Delikatnie wsunął się pod ramię fizyka i spojrzał na książkę, zupełnie jakby zainteresował się jej treścią.
– Co jest, kocie? Znasz francuski? – mruknął Tadeusz, chcąc przewrócić stronę. Kocur nagłym ruchem położył łapkę na karcie i przytrzymał ją. Nieruchomo patrzył na grafikę.
– Hmm? Co jest? – powtórzył Siekierski. Czekał, co się stanie. Behemot uniósł łeb. Jego zielone ślepia lśniły własnym blaskiem. Fizyk poczuł nagle bolesne ukłucie gdzieś z tyłu głowy. Na krótką chwilę pociemniało mu w oczach i przez myśl przemknął obraz jakiejś postaci stojącej na tle oślepiającego światła. Kiedy odzyskał wzrok, kocur zeskoczył na dywan i – jak gdyby nigdy nic – poszedł w stronę spowitego półmrokiem przedpokoju.
Bydgoska katedra stała blisko rynku, tuż za ratuszem. Najstarszy kościół w mieście, późnogotycki, o wysokim, spadzistym dachu, mimo że jakiś czas temu został podniesiony do rangi katedry, przez mieszkańców miasta wciąż nazywany był po prostu farą. Bydgoszczanie zawsze mówili: „spotkamy się przy farze”. W lecie panował w niej przyjemny chłód, dający wytchnienie w upalne dni, w zimie, zwłaszcza gdy na dworze panował mróz, można było wejść do środka i nieco się ogrzać.
Piotr stanął przed bocznym wejściem, zawsze otwartym w ciągu dnia, czy to dla wiernych, czy dla turystów, i rzucił okiem na tablicę z krótką historią kościoła. Nigdy specjalnie nie interesował się przeszłością swojego miasta ani tym bardziej stylami architektonicznymi i ledwo był w stanie odróżnić gotyk od renesansu, a już na pewno nie potrafił powiedzieć z pamięci, ile lat mogła mieć ceglana świątynia. Teraz przeczytał datę ukończenia kościoła i szybko policzył. Fara miała ponad pięć wieków.
Jeszcze zanim wszedł do środka, obejrzał stare cegły, zbiegające się ponad głową w ostry, nieco krzywo wykonany łuk. Ciężkie drzwi uchyliły się, gdy dwie starsze kobiety opuszczały świątynię. Policjant odruchowo przytrzymał klamkę, pozwalając staruszkom przejść obok, za co został obdarzony uśmiechem i życzliwym skinieniem głowy.
Pierwszym wrażeniem, gdy znalazł się w środku, był zapach. Nie drażniąca woń stęchlizny, tak charakterystyczna dla wiekowych budowli, ale miły, słodkawy zapach kadzidła. Oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. W ławkach siedzieli jeszcze ludzie, modlący się po południowej mszy, a młody ksiądz krzątał się w prezbiterium, gasząc świece. Z bocznych ołtarzy spoglądali na Piotra święci mężowie i niewiasty, a z kolorowych, bogato malowanych ścian aniołowie, unoszący się na swoich skrzydłach tuż pod błękitnym sklepieniem.
Piotr stał przez chwilę, zaskoczony. Zawsze wydawało mu się, że stare kościoły są ciemne, ponure i straszą gołymi ścianami. Zawstydził się przed samym sobą, że mieszkał w Bydgoszczy od urodzenia, a nie pamiętał, jak wygląda wnętrze fary. Był tutaj wiele lat temu, na ślubie wujostwa, ale jako mały dzieciak zupełnie nie zwracał uwagi na wygląd. Wynudził się w czasie mszy, trzymany za rękę przez ojca, by przypadkiem nie przyszło do głowy pięciolatkowi poganiać się pomiędzy nawami.
Teraz spoglądał na świątynię zupełnie inaczej. Czuł też spokój i powagę, bijące od postaci na ołtarzach. Cichym krokiem przeszedł do nawy głównej i usiadł w pierwszej ławce. Z samego rana zadzwonił do niego ksiądz Szaniecki, prosząc o spotkanie właśnie tutaj, w katedrze, po południowej mszy. Piotr oczywiście zgodził się, domyślając się, że to efekt jego rozmowy z Roszczakiem. Teraz, czekając na duchownego, rozglądał się dyskretnie, podziwiając wystrój świątyni.
Główny ołtarz lśnił złotem, oświetlony małymi lampkami. Matka Boska spoglądała z obrazu, unosząc na lewym ramieniu nagiego Jezusa, w prawej dłoni trzymała pojedynczy kwiat róży. Twarz młodej kobiety uśmiechała się ciepło, dwa małe aniołki podtrzymywały złotą koronę nad puklami jej włosów. Po bokach ołtarza stali dwaj brodaci mężowie w biskupich strojach, wykuci w białym jak śnieg kamieniu. Piotr obiecał sobie w wolnej chwili więcej poczytać o kościele i jego historii. Zaskrzypiały niewielkie drzwi, ukryte z boku prezbiterium, i wyjrzała stamtąd siwa głowa księdza Szanieckiego. Kiedy tylko duchowny dostrzegł Piotra, skinął na niego i z uśmiechem zaprosił gestem do siebie.
– Niech będzie pochwalony… – ni to wyszeptał, ni to powiedział niepewnym głosem policjant, podchodząc do Szanieckiego.
– Na wieki wieków – odpowiedział pogodnie ksiądz i wycofał się do zakrystii. Piotr podążył jego śladem, starając się jak najciszej zamknąć za sobą stare drzwi.
– Miło mi pana widzieć, komisarzu. – Szaniecki wskazał mu krzesło przy wielkim, dębowym stole. – Nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać poprzednim razem, kiedy się widzieliśmy.
– Okoliczności były trochę… niesprzyjające – przytaknął Piotr, dobrze pamiętając poprzednie spotkanie w podbydgoskich schronach na terenie dawnych zakładów chemicznych. Rzeczywiście, ani duchowny, ani policjant, nie mieli wtedy czasu ani możliwości, by spokojnie zamienić choć kilka słów.
– Tutaj, w zakrystii, nikt nie będzie nam przeszkadzał. – Szaniecki usiadł obok. – Rozmawiałem z proboszczem i dostałem klucze. Po starej znajomości.
– Domyślam się, że ksiądz przyjechał w sprawie, o której rozmawiałem z nadkomisarzem Roszczakiem… – zaczął Piotr, czując się nagle jak na rozmowie kwalifikacyjnej. Szaniecki zdawał się być miły i przyjaźnie nastawiony, ale przecież nie zjawił się tu na towarzyskie pogaduszki.
– Owszem. – Duchowny uśmiechnął się. – Co prawda, jadę akurat do Pelplina, ale że Bydgoszcz po drodze i Mariusz wspomniał o panu, to bez problemu zboczyłem nieco z trasy. Myślę, że możemy przejść do konkretów?
– Możemy – przytaknął posłusznie Piotr.
– W takim razie dlaczego? – Ton Szanieckiego stał się nagle chłodny i rzeczowy. – Dlaczego zadzwonił pan do Mariusza z taką prośbą? Od razu lojalnie powiem, że przejrzeliśmy pana akta i przebieg służby pod kątem przydatności w Wydziale i nie widzimy przeszkód formalnych ani regulaminowych, ale zdaje pan sobie sprawę, że w tej pracy nie chodzi tylko o wzorowe wyniki.
– To trochę skomplikowane. – Piotr zmieszał się lekko. To rzeczywiście była rozmowa kwalifikacyjna.
– Mamy czas. Proszę być szczerym. Jak na spowiedzi. – Ksiądz idealnie balansował pomiędzy powagą a wesołością.
Ostatnie słowa, wypowiedziane z lekkim uśmiechem, dodały Piotrowi pewności siebie. Wziął głęboki oddech i zaczął mówić. O swojej służbie, o tym, co zdarzyło się zeszłej jesieni, o wszystkich swoich wątpliwościach i o tym, że nic już nie wydawało mu się takie samo. Mówił coraz szybciej i pewniej, zaczął gestykulować, opowiadając o tym, że od trzech miesięcy nie potrafił podejść do zwykłych spraw tak, jak to robił przez całe życie. Nawet zajmując się obecnie śledztwem dotyczącym okradania bankomatów, zastanawiał się, czy przypadkiem nie stoją za tym jacyś wyznawcy Szatana.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć– mówił, próbując znaleźć właściwe słowa. – To nie tak, że teraz za każdym rogiem widzę czające się demony, ale czuję się trochę tak, jak dzieciak, który przekonuje się, że Święty Mikołaj nie istnieje, tylko tak jakby… na odwrót.
Ksiądz słuchał w milczeniu, patrząc uważnie na Piotra i kiwając co jakiś czas głową. Pozwalał, by policjant wyrzucił z siebie wszystko.
– I jeszcze oczywiście pozostaje sprawa Tadka i tej jego Alicji – przeszedł wreszcie do najważniejszego. Zrobił pauzę, bo poczuł, że na samą myśl o demonicy dłonie zaczęły mu się pocić. Wziął głęboki oddech. – Obaj widzieliśmy tego stwora w bunkrach. Ona nie jest człowiekiem! Zachowuje się jak kobieta… Generalnie tak się zachowuje, ale przecież to ten potwór, który chciał nas zabić! Tadeusz mówi, że jej ufa, ale cholera go wie! Może coś z nim zrobiła, może namieszała mu we łbie, nie wiem… pożarła jego duszę?
Znowu przerwał, czując, że zdenerwowanie ściska mu gardło. Martwił się o swojego kumpla, był jednocześnie zły na niego i zaniepokojony całą sytuacją.