Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miasto dla kobiet to miasto dla wszystkich. Dla niemowlaków w wózkach, których nie trzeba pchać po wertepach, bo chodniki są proste, a krawężniki niskie. Dla młodych dziewczyn, które chcą spędzić ze sobą czas i przeżyć przygodę, a nie horror w scenografii ledwo oświetlonego przejścia podziemnego. Dla osób starszych, które potrzebują dostać się do specjalisty bez kilku przesiadek po drodze. Dla rodzin, które szukają mieszkania, by po prostu dobrze żyć, a nie inwestować.
To prawda, że miasta projektowali i budowali mężczyźni. To prawda, że bezwiednie stworzyli infrastrukturę, która odpowiada na ich potrzeby. Dowodem mogą być techniczne normy, w których zakodowana jest domyślna płeć męska. Pozornie neutralne przepisy dotyczące na przykład ochrony przed działaniem wiatru uwzględniają statystyczną osobę… o posturze przeciętnego dorosłego mężczyzny.
Leslie Kern opisuje nie tylko paradoksy architektoniczne i to, jak kobiety doświadczają miasta, ale uważnie tropi też zmiany, które potrafią otworzyć miasto dla wszystkich jego mieszkańców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © Between the Lines, Toronto, 2019
www.btlbooks.com
Copyright © for the Polish editions by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Matyna Tomczak, 2023
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Martyna Tondera-Łepkowska
Korekta Justyna Rochacewicz / d2d.pl, Ewa Mościcka / d2d.pl
Skład Robert Oleś
We acknowledge the support of the Canada Council for the Arts for this translation.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-685-1
Dla Maddy
Mam takie stare zdjęcie, na którym razem z młodszym bratem stoimy wśród gołębi na londyńskim Trafalgar Square. Po naszych fryzurach „od garnka” i sztruksowych dzwonach można poznać, że był rok 1980 albo 1981. Uradowani rzucamy ptakom nasiona kupione przez rodziców w niewielkim automacie. Automatów na Trafalgar Square już nie ma, bo karmienie gołębi jest surowo zabronione, ale wtedy była to jedna z głównych atrakcji w trakcie naszych wizyt u rodziny ze strony taty. Znajdowaliśmy się wówczas w centrum wszystkiego, a naszą ekscytację niemal dało się wyczuć w powietrzu. W rozpromienionych twarzach dwójki dzieci na zdjęciu dostrzegam początki trwającej do dziś miłości do Londynu i miejskiego życia.
Josh i ja przyszliśmy na świat w centrum Toronto, ale rodzice wychowali nas na przedmieściach. Choć pod względem populacji Mississauga to dziś jedno z największych i najbardziej zróżnicowanych miast w Kanadzie, w latach osiemdziesiątych w jego pejzażu dominowały centra handlowe i infrastruktura samochodowa. Mój brat i ja porzuciliśmy je na rzecz Toronto przy pierwszej nadarzającej się okazji, szybciej niż ktokolwiek zdołałby wymówić nazwę linii metra Yonge–University–Spadina. A jednak nasze doświadczenia życia w wielkim mieście znacznie się od siebie różniły. Wątpię, by Josh musiał kiedyś wracać do domu z kluczami zaciśniętymi w dłoni w taki sposób, by ich końcówki wystawały spomiędzy palców, albo żeby ktoś popychał go, gdy z wózkiem dziecięcym zajmował za dużo miejsca. Ponieważ oboje mamy ten sam kolor skóry, nie różnimy się wyznaniem, poziomem sprawności ani pochodzeniem klasowym, a do tego współdzielimy sporą część DNA, wniosek nasuwa się sam: chodzi o płeć.
W nowoczesnym mieście kobiety zawsze były postrzegane jako kłopot. W czasach rewolucji przemysłowej europejskie miasta szybko się rozrastały, a ich ulice wypełniła chaotyczna mieszanka klasowa i narodowościowa. Rygorystyczna etykieta i ściśle przestrzegane podziały klasowe , które obowiązywały w społeczeństwie wiktoriańskim, chroniły czystość białych kobiet o wysokim statusie. Teraz jednak porządek ten był naruszany przez coraz częstszą konieczność wchodzenia w kontakt z mężczyznami i gawiedzią miejskich ulic. „Panowie i, co gorsza, panie szlachetnego urodzenia zmuszeni byli bratać się z pospólstwem, potrącani i popychani, bezceremonialnie i z niewielkim baczeniem na zasady hierarchii społecznej” – pisze historyczka kultury Elizabeth Wilson1. „Sporny teren” wiktoriańskiego Londynu, gdzie nowe ścierało się ze starym, otworzył przed kobietami możliwość „uznania się za część ogółu społeczeństwa”, zwłaszcza w odniesieniu do dyskusji na temat bezpieczeństwa i przemocy seksualnej – tłumaczy historyczka Judith Walkowitz2. Tak czy inaczej, w tym chaotycznym czasie przemian różnice w pochodzeniu i statusie coraz bardziej się zacierały i przechadzającej się ulicą damie groziła ostateczna zniewaga: pomylenie z tak zwaną kobietą publiczną.
Dla wielu komentatorów życia społecznego to nadwątlenie naturalnych rzekomo barier klasowych i zatarcie się granic przyzwoitości oznaczało, że miejska rzeczywistość jako taka stanowiła zagrożenie dla cywilizacji. „Na podstawie sytuacji kobiet ferowano sądy na temat warunków życia w wielkim mieście” – pisze Wilson3. Poszerzający się zakres kobiecych swobód wywoływał moralną panikę, dotyczącą praktycznie każdego aspektu wolności: od pracy seksualnej po jazdę na rowerze. Wieś i rozrastające się tereny podmiejskie stały się oazą dla klasy wyższej i średniej, zapewniającą damom bezpieczeństwo i szacunek.
Niektóre kobiety należało chronić przed chaosem miejskiego życia, inne trzeba było kontrolować, reedukować, w ostateczności wygnać. Rosnące zainteresowanie problemem dużych miast zwróciło uwagę przedstawicieli zamożniejszych warstw społeczeństwa na warunki życia klasy robotniczej, postrzegane jako coraz bardziej nieakceptowalne. Kozłem ofiarnym stały się kobiety przybywające do miast w poszukiwaniu pracy w fabrykach czy służbie domowej, które zdaniem Engelsa wywracały instytucję rodziny do góry nogami. Udział kobiet w rynku pracy dawał im odrobinę wolności i zajmował czas, który dawniej poświęcały domowi. Ubogie kobiety obarczano odpowiedzialnością za „demoralizację” klasy robotniczej, bo nie potrafiły utrzymać porządku we własnych domach. Demoralizację tę dostrzegano w upadku obyczajów i innych budzących kontrowersje zachowaniach w sferze prywatnej i publicznej. To wszystko razem określano zaś jako głęboko nienaturalny stan rzeczy.
Za najgorszą z plag uważano oczywiście pracę seksualną, zjawisko potencjalnie niszczycielskie dla instytucji rodziny, wstrząsające posadami społeczeństwa i przyczyniające się do rozsiewania chorób. W czasach przed sformułowaniem teorii zarazków uważano, że zakażenia powodowane są przez miazmaty, czyli trujące wyziewy z kanałów ściekowych. Powstała również koncepcja miazmatów moralnych: przekonanie, że moralnym zepsuciem można się zarazić, przebywając w pobliżu zdeprawowanej osoby. Ówcześni komentatorzy życia publicznego wyrażali oburzenie powszechną obecnością „ulicznic”, otwarcie zachwalających swoje usługi i sprowadzających prawych mężczyzn na drogę występku. Także kobiety były „stale narażone na pokusy, kobieta raz »upadła« zaś zdaniem wielu komentatorów skazana była na postępujące upodlenie zakończone przedwczesną, tragiczną śmiercią”4.
Wyjściem z tej sytuacji, proponowanym przez wielu, w tym Charlesa Dickensa, była emigracja do kolonii (gdzie mężczyźni stanowili większość), ślub z którymś z osadników i tym samym odzyskanie statusu osoby przyzwoitej i szanowanej. W koloniach natomiast potrzeba ochrony białych osadniczek przed tubylcami stanowiła jedną z przesłanek do kontrolowania rdzennych społeczności i eliminowania ich z urbanizowanych terenów. W popularnych powieściach tamtych czasów roi się od sensacyjnych historii o porwaniach, gwałtach i wymuszonych małżeństwach białych kobiet z grasującymi w okolicy mściwymi „dzikusami”. Ufortyfikowanie osad nadawało im symboliczny status cywilizowanych w opozycji do otaczającej je nieokiełznanej dzikości, a niezbędnym elementem tej przemiany miały być cnotliwość i bezpieczeństwo kolonistek.
Jednocześnie uważano, że rdzenne mieszkanki zagrażają nowemu porządkowi. Ich ciała były zdolne reprodukować „dzikość”, którą kolonizatorzy pragnęli stłamsić, a one same cieszyły się wysoką pozycją kulturową, polityczną i ekonomiczną w lokalnych społecznościach. Narzucenie europejskiego modelu patriarchalnej rodziny i rządów, a zarazem odczłowieczające ukazywanie ich jako prymitywnych i rozwiązłych, pozbawiało tubylcze kobiety tej władzy i przygotowało grunt pod prawne i geograficzne procesy wywłaszczania5. Tym samym degradacja i stygmatyzacja rdzennych mieszkanek stanowiły część procesu urbanizacji. Biorąc pod uwagę olbrzymią skalę przemocy wobec kobiet i dziewcząt z tubylczych plemion, która w miastach założonych przez osadników nadal ma miejsce, można śmiało stwierdzić, że dawne sposoby myślenia i działania pozostawiły po sobie trwałą i niszczycielską spuściznę.
Wybiegnijmy w przyszłość: próby kontrolowania kobiecych ciał mające sprzyjać konkretnym wizjom miejskiego rozwoju wcale nie należą do zamierzchłych czasów. Jeszcze do niedawna praktykowano przymusowe sterylizacje rdzennych i innych niebiałych kobiet, które korzystały z pomocy społecznej lub w inny sposób były uznawane za zależne od publicznego wsparcia. Częścią narracji o kryzysie miast w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był rasistowski stereotyp czarnej „królowej socjalu”, idący w parze z moralną histerią na tle nastoletnich ciąż i przeświadczeniem, że młodociane matki poszerzają zastępy żyjących z zasiłków kobiet, a do tego rodzą dzieci o przestępczych skłonnościach. Współczesne ruchy na rzecz zakazu pracy seksualnej definiują swoje działania jako walkę z handlem ludźmi, okrzykniętym nową formą seksualnego miejskiego zagrożenia. Niestety w ramach tego postulatu osobom pracującym seksualnie, a niebędącym ofiarami handlu ludźmi, odbiera się sprawczość i prawo do szacunku6. Kampanie na rzecz walki z otyłością również biorą na celownik kobiety – jako jednostki i jako matki – upatrując w ciałach ich i ich dzieci symptomów współczesnych miejskich bolączek, takich jak zależność od samochodów czy śmieciowego jedzenia.
Krótko mówiąc, kobiety do dziś często postrzega się jako źródło problemów dręczących miasta. Nawet młode białe matki obarcza się odpowiedzialnością za gentryfikację, która z kolei, w oczach jej zwolenników, jest hamowana przez przedstawicielki mniejszości rasowych oraz imigrantki wydające na świat kolejne pokolenia przestępców i tym samym spowalniające „rewitalizację” śródmieści. Wygląda na to, że jesteśmy niewyczerpanym źródłem miejskich problemów społecznych.
Wprawdzie wiktoriańska obsesja na punkcie porządku i moralnej czystości osłabła, ale kobiety wciąż napotykają w mieście fizyczne, społeczne, ekonomiczne i symboliczne bariery wpływające na ich codzienność w sposób głęboko (choć nie tylko) zależny od płci. Wiele z tych barier jest niedostrzegalnych dla mężczyzn, ponieważ ci rzadko muszą się z nimi mierzyć. Oznacza to, że miejscy decydenci – nadal w większości mężczyźni – kształtując miejską politykę we wszelkich dziedzinach, od finansów przez projektowanie domów i osiedli, pilnowanie porządku publicznego po zamiatanie śniegu, nie troszczą się o to, jak ich decyzje odbiją się na codzienności kobiet. Życie w mieście organizuje się tak, by wzmacniać tradycyjnie męskie role, zgodnie z męskim pojmowaniem „normy” i bez zwracania większej uwagi na rzeczywistość kobiet i przeszkody, jakie się przed nimi stawia. To właśnie mam na myśli, pisząc o „mieście mężczyzn”.
W czasie pracy nad tą książką dość zaskakujący entuzjazm wzbudził we mnie lśniący nowością egzemplarz magazynu absolwentów Uniwersytetu Toronto zatytułowany The Cities We Need [Miasta, jakich potrzebujemy]7. Rektor uniwersytetu jest specjalistą od urbanistyki, oczekiwania miałam więc spore. Wewnątrz znalazłam cztery artykuły o potrzebach mieszkańców miast: przystępności cen, ułatwieniach dostępu, zrównoważonym rozwoju i rozrywce. Świetne tematy. Tyle że autorami wszystkich tekstów okazali się mężczyźni w średnim wieku. Płci męskiej była również większość cytowanych przez nich ekspertów, wśród których znalazł się wszechobecny Richard Florida, twórca mocno niedoskonałego (sam to przyznaje) paradygmatu sektora kreatywnego, który nie pozostaje bez wpływu na problemy z przystępnością cen, dręczące takie miasta jak Vancouver, Toronto czy San Francisco. Chciałabym powiedzieć, że treść artykułów mnie zaskoczyła albo rozczarowała, ale prawdę mówiąc – przyjęłam ją z rezygnacją. Jak celnie zauważa feministyczna badaczka Sara Ahmed: „Cytowalność to kolejna forma akademickiego pokrewieństwa. Biały mężczyzna jako instytucja rozmnaża się przez cytowanie. Jedni powołują się na drugich – tak było zawsze. […] To wydeptana ścieżka; im bardziej uczęszczana, tym częściej wybierana”8. A urbanistyka, w ujęciu naukowym i praktycznym, podąża tą ścieżką od dawna.
Absolutnie nie jestem pierwszą feministką, która zwraca na to uwagę. Kobiety od dawna opisują miejską rzeczywistość (jak na przykład Charlotte Brontë w Villette), głośno mówią o potrzebach mieszkanek miast (jak reformatorki życia społecznego Jane Addams i Ida B. Wells) oraz same tworzą projekty domów, miast i dzielnic (jak Catharine Beecher czy Melusina Fay Peirce). Feministyczne architektki, urbanistki i geografki poczyniły istotne postępy w swoich dyscyplinach, prowadząc skrupulatne empiryczne badania nad kobiecym doświadczeniem życia w mieście. Aktywistki walczyły i walczą o zmiany w podejściu do planowania przestrzeni oraz o przystosowanie praktyk policyjnych i usług, by lepiej odpowiadały one na potrzeby kobiet. Mimo to kobiety wciąż wolą przejść na drugą stronę ulicy, jeśli po zmroku idzie za nimi obcy mężczyzna.
Ta książka nie powstałaby, gdyby nie dokonania specjalistek w dziedzinie studiów miejskich. Kiedy jako studentka odkryłam geografię feministyczną, doznałam olśnienia. Nagle cała moja teoretyczna wiedza zyskała nowy wymiar. Ujrzałam w innym świetle zarówno mechanizmy władzy, jak i własne doświadczenia mieszkanki najpierw przedmieść, a potem dużego miasta. Wiele się nauczyłam i dziś z dumą nazywam się geografką feministyczną. W kolejnych rozdziałach tej książki poznamy ekspertki w rozmaitych dziedzinach badające sposoby, w jakie kobiety poruszają się po mieście, symbolikę miejskiej architektury czy rolę kobiet w procesie gentryfikacji. Ale zamiast zaczynać od teorii, chciałabym zacząć od tego, co poetka Adrienne Rich nazywa „[tym] co geograficznie najbliższe”9: od ciała i codzienności.
„Zacznij od materiału […], od kobiecego ciała” – pisze Rich. „Nie po to, by przekroczyć to ciało, lecz by je na nowo ustanowić”10. Co takiego więc ustanawiamy na nowo? Osobiste doświadczenia, instynkt i wiedzę zdobytą poprzez ciężką pracę. Rich nazywa to „[staraniem się], by jako kobieta patrzeć z centrum” albo polityką zadawania kobiecych pytań11. Nie chodzi tu o trzymanie się fałszywego przekonania, że kobiecość zdefiniowana jest przez biologię, ale o pytania wynikające z codziennych doświadczeń osób identyfikujących się z dynamiczną i zmienną kategorią kobiecości. W umysłach nas wszystkich miejskie życie rodzi pytania, na które ludzkość od dawna szuka odpowiedzi.
Moje własne codzienne doświadczenia są głęboko zanurzone w płci. Moja genderowa tożsamość kształtuje sposób, w jaki poruszam się po mieście i w jaki żyję na co dzień, a także możliwości, z których dane mi jest korzystać. Moją płeć definiuje coś więcej niż ciało, ale to w ciele żyję i to w nim spotykają się moja tożsamość, historia i przestrzenie, które zajmowałam. Ciało jest przestrzenią, z której piszę. Przestrzenią, w której to, co przeżyłam, każe mi zapytać: dlaczego wózek z dzieckiem nie mieści się w tramwaju? Dlaczego wracając do domu, muszę nadrabiać półtora kilometra, bo przejście skrótem jest zbyt niebezpieczne? Kto odbierze moje dziecko z kolonii, kiedy ja trafię do aresztu za udział w proteście na spotkaniu grupy G20? To wszystko nie dotyczy tylko mnie osobiście. Zadając takie pytania, zbliżamy się do zrozumienia, dlaczego i w jaki sposób miasto pokazuje kobietom ich miejsce w szeregu.
Zaczynałam pisać tę książkę w momencie eksplozji ruchu #MeToo[1]. W wyniku dziennikarskiego śledztwa, które ujawniło nazwiska sprawców gwałtów i molestowania działających w Hollywood od wielu lat, mnóstwo kobiet oraz kilkunastu mężczyzn zaczęło mówić o pladze przestępstw seksualnych w miejscach pracy, w sporcie, polityce i systemie edukacji. Od głośnej sprawy prawniczki i wykładowczyni Anity Hill w latach dziewięćdziesiątych[2] nie było tak wielkiego medialnego, instytucjonalnego i politycznego zainteresowania tematem krzywdy, jaką wyrządzają sprawcy molestowania seksualnego. Wprawdzie retoryka używana do dyskredytowania ofiar i sygnalistów nie zmieniła się zbytnio od czasów zeznań oskarżonego przez Hill Clarence’a Thomasa, obecnie sędziego Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, jednak góry materiałów dowodowych przeciw najgorszym krzywdzicielom i najbardziej mizoginicznym instytucjom przekonują wielu, że coś się musi zmienić[3].
Osoby, które doświadczyły molestowania, opowiadają o długofalowych skutkach powtarzających się aktów fizycznej i psychicznej przemocy. Ich historie rezonują z bogatą literaturą dotyczącą lęków mieszkanek miast. Bezustanne, nieuchwytne poczucie zagrożenia w połączeniu z codziennymi przypadkami molestowania kształtują nasze życie w sposób, którego same nie zawsze jesteśmy świadome. Podobnie jak molestowanie w pracy blokuje nam dostęp do wysokich stanowisk i wymazuje nasz wkład w naukę, politykę, sztukę i kulturę, przemoc seksualna w przestrzeni miejskiej ogranicza nasze wybory, sprawczość i możliwości finansowe. W ten sam sposób, w jaki normy obowiązujące w rozmaitych branżach pozwalają na molestowanie, chronią sprawców i prowadzą do karania ofiar, struktura środowisk miejskich wspiera patriarchalny model rodziny, segregację na rynku pracy i tradycyjne role płciowe. I choć lubimy wierzyć, że poczyniliśmy postępy, kobiety i inne marginalizowane grupy nadal są ograniczane za sprawą wbudowanych w tkankę miast norm społecznych.
Historie ujawnione dzięki #MeToo pokazują, że wciąż ma się dobrze to, co feministki nazywają mitami na temat gwałtu: zbiór błędnych przekonań podtrzymujących cykl molestowania i przemocy, częściowo poprzez zrzucanie winy na ofiary. Mity na temat gwałtu są kluczowym elementem tak zwanej kultury gwałtu – osoby, które doświadczyły napaści seksualnej, nagminnie pyta się, co miały na sobie i czemu nie zgłosiły napastowania. Mity te mają również swoją geografię. Są wpisane w mapę bezpiecznych i niebezpiecznych przestrzeni, którą każda kobieta nosi z tyłu głowy. „Co robiłaś w tamtej okolicy? W tamtym barze? Dlaczego sama czekałaś na autobus? Dlaczego wracałaś sama po nocy? Czemu poszłaś skrótem?” Świadomość, że ktoś może zadawać nam takie pytania, kształtuje naszą mentalną mapę w tym samym stopniu, co prawdziwe, fizyczne zagrożenie. Te seksistowskie mity mają nam przypominać, że oczekuje się od nas, byśmy ograniczały własną wolność poruszania się, pracy, zabawy i zajmowania przestrzeni w mieście. Przekaz brzmi: miasto nie istnieje dla ciebie.
Jakieś dziesięć lat po tym, jak karmiliśmy gołębie na Trafalgar Square, Josh i ja znów znaleźliśmy się w Londynie, tym razem wystarczająco dojrzali, by samodzielnie jeździć metrem na Tottenham Court Road i Oxford Street. Podejrzewam, że rodzice pragnęli po prostu poobcować trochę z kulturą i nie wysłuchiwać co pięć minut pytań o to, kiedy pójdziemy na zakupy. Wzorem gołębi, które sprytnie przemieszczają się pociągami w poszukiwaniu jedzenia, nauczyliśmy się odnajdywać drogę w mieście – na logikę lub na wyczucie. Długo przed erą smartfonów mieliśmy do dyspozycji tylko plan metra i własną intuicję. Ani razu się nie baliśmy. Oznaczenia i komunikaty nakazujące ostrożność i czujność przywoływały zamglone wspomnienia urywków telewizyjnych doniesień o zamachach bombowych IRA, ale dla dwójki młodych Kanadyjczyków na wakacjach nie miało to większego znaczenia. Pod koniec pobytu byliśmy już (we własnym mniemaniu) parą oblatanych miejskich odkrywców, których zaledwie krok dzielił od stania się prawdziwymi londyńczykami.
Mniej więcej rok wcześniej po raz pierwszy odwiedziliśmy Nowy Jork. To musiało być w 1990, kilka lat przed wprowadzoną przez Rudy’ego Giulianiego polityką „zero tolerancji”, która zmieniła scenerię Times Square i innych kultowych dzielnic na disnejowską modłę. Wolno nam było włóczyć się we dwójkę po wielkich sklepach przy Piątej Alei, ale nie było mowy o samotnej podróży metrem. Zresztą nie sądzę, żebyśmy wsiadali do niego nawet z rodzicami. Nowy Jork całkowicie się różnił od Toronto czy Londynu, a dla naszych rodziców ekscytacja miastem była podszyta namacalnym poczuciem zagrożenia, znacznie bardziej realnego niż atak IRA.
Chyba nauczyłam się wtedy, że miasto – to, co w nim niebezpieczne i emocjonujące, jego kultura i magnetyzm – istnieje zarówno w świecie materialnym, jak i w sferze wyobraźni. Miasto wyobrażone kształtują doświadczenie, media, sztuka, plotki oraz nasze pragnienia i lęki. Brutalny, groźny Nowy Jork lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nadal żył w umysłach naszych rodziców. Obraz ten różnił się od Nowego Jorku, z którym zetknęliśmy się w latach dziewięćdziesiątych, a jednak miał wpływ na to, co o nim wiedzieliśmy lub sądziliśmy, że wiemy. Co więcej, niepokój, który wzbudzał, był pociągający. Bo to on sprawiał, że Nowy Jork był Nowym Jorkiem, miejscem niepodobnym do Toronto, Londynu, a tym bardziej Mississaugi. Jego magnetyczna energia wiązała się z poczuciem, że to miasto, w którym wszystko może się zdarzyć.
Ta mieszanka ekscytacji, uczucia wolności, dreszczu ryzyka i wrażenia, że wszystko jest możliwe, kształtuje feministyczny sposób postrzegania miasta. Już w latach osiemdziesiątych Gerda Wekerle, przyszła promotorka mojego doktoratu, śmiało stwierdziła, że „miejsce kobiety jest w mieście”12. Wekerle dowodziła, że jedynie gęsto zaludnione i bogate w usługi środowisko miejskie odpowiada na potrzeby kobiet wykonujących na co dzień podwójną – płatną i niepłatną – pracę. Jednocześnie socjologowie i kryminolodzy informowali o wysokim poziomie kobiecego lęku przed przestępczością, którego nie dało się wyjaśnić realnymi wskaźnikami przemocy doznawanej przez kobiety z rąk nieznajomych w przestrzeni publicznej13. W środowisku aktywistek już w latach siedemdziesiątych publiczne akty przemocy wobec kobiet doprowadziły do pierwszych protestów z cyklu Take Back the Night [Odzyskać noc], odbywających się w wielu miastach Europy i Ameryki Północnej.
Jeśli chodzi o życie codzienne, oba stwierdzenia – „miasto nie jest dla kobiet” i „miejsce kobiety jest w mieście” – są prawdziwe. Jak pisze Elizabeth Wilson, kobiety od dawna ciągną do dużych miast, mimo że te bywają wobec nich wrogie. Dodaje przy tym, że „może zbyt daleko zapędziliśmy się w twierdzeniu, że w czasach wiktoriańskich kobiecość przynależała wyłącznie do sfery prywatnej”, zauważając, że nawet wówczas, mimo obowiązywania ścisłych norm płciowych, kobietom zdarzało się odkrywać miasto i przyjmować nową dla siebie rolę osób działających w przestrzeni publicznej14. Pal sześć zagrożenia. Miasto daje kobietom możliwości, o których próżno marzyć mieszkankom małych miasteczek lub wsi. Pracę. Wyzwolenie od prowincjonalnych norm. Ucieczkę przed tradycyjnym małżeństwem i macierzyństwem. Karierę w niedostępnych dotąd zawodach lub sprawowanie urzędów publicznych. Pozwala wyrażać swoją tożsamość. Angażować się społecznie i politycznie. Zawiązywać nowe więzi i przyjaźnie. Brać czynny udział w sztuce, kulturze i mediach. Wszystkie te rzeczy o wiele łatwiej jest osiągnąć w dużym mieście.
Mniej namacalne, choć nie mniej ważne atrybuty dużych miast, to anonimowość, energia, spontaniczność, nieprzewidywalność, a nawet, owszem, wszystko, co nam w nich zagraża. Bohaterka powieści Charlotte Brontë Villette, Lucy Snowe, wyjeżdża samotnie do Londynu, gdzie „niebezpieczeństwo przechodzenia na przełaj przez jezdnię” wywołuje w niej „niewspółmierne może do wyczynu, ale prawdziwe uczucie zadowolenia”15. Nie chcę przez to powiedzieć, że kobiety lubią się bać – po prostu przyjemność, jaką daje życie w mieście, wynika między innymi z jego nieprzewidywalności i z tego, jak się z nią mierzymy. Co więcej, dla tych z nas, które odrzucają bezpieczny konformizm przedmieść lub powtarzalność życia na wsi, niepewność i chaos stanowią element tego, co „prawdziwie miejskie”16. Oczywiście trochę łatwiej ekscytować się chaosem, kiedy w razie potrzeby mamy możliwość się wycofać. Tak czy inaczej, strach przed przestępczością nie powstrzymuje kobiet przed mieszkaniem w dużych miastach. Jest natomiast jednym z czynników, które w konkretny sposób wpływają na ich życie.
W tej książce chcę zmierzyć się z pytaniami, które jako kobiety zadajemy sobie na temat życia w mieście, przyjrzeć się temu, co w nim dobre i złe, przyjemne i budzące strach, a to wszystko, by potrząsnąć naszymi wyobrażeniami dotyczącymi otaczającej nas przestrzeni miejskiej. Żeby spojrzeć świeżym okiem na panujące w niej społeczne zależności – uwarunkowane płcią, kolorem skóry, seksualnością, sprawnością fizyczną i nie tylko. Żeby wywołać dyskusję na temat innych, mniej dostrzegalnych rodzajów miejskich doświadczeń. Żeby pobudzić twórcze myślenie o tym, jak mogłoby wyglądać feministyczne miasto. Żeby skonfrontować zagadnienia geografii feministycznej z codziennością osób usiłujących przetrwać w wielkim mieście i w pełni rozwinąć w nim skrzydła.
W 2004 roku, wracając z corocznej konferencji w Chicago, dowiedziałam się, że Margaret Wente, wieloletnia antyfeministyczna felietonistka „Globe and Mail”, tak jak ja „odkryła” geografię feministyczną[4]. Trudno jej było uwierzyć, że to prawdziwa dyscyplina naukowa – wszak nienawiść do mężczyzn nie ma absolutnie nic wspólnego z zapamiętywaniem nazw stolic! Tak ostentacyjnie wyrażane wątpliwości miały kolejny raz pokazać czytelnikom Wente, że nauki humanistyczne i społeczne to bezwartościowa dziedzina pełna zmyślonych dyscyplin i specjalistów na niby.
Niedouczona z własnej woli Wente nie chciała zrozumieć, że geografia nadaje analizie feministycznej dodatkowy, fascynujący wymiar. Wymaga to oczywiście gotowości wyjścia poza wiedzę na poziomie szkoły podstawowej – w końcu nie chodzi tu o kolorowanie mapek czy uczenie się na pamięć nazw kontynentów. Geografia zajmuje się relacją człowieka z jego środowiskiem, zarówno tym naturalnym, jak i stworzonym ludzką ręką.
Geograficzna perspektywa płci kulturowej pozwala zrozumieć działanie seksizmu. Podrzędna pozycja kobiet wymuszana jest nie tylko przez rozdzielenie „sfery publicznej” i „sfery domowej”, lecz także przez realną, materialną geografię wykluczenia. Władza i przywileje mężczyzn bazują na ograniczaniu kobietom mobilności i dostępu do różnych przestrzeni. Jeden z moich ulubionych cytatów z feministycznej geografki Jane Darke brzmi: „Każda osada stanowi zapis stosunków panujących w społeczeństwie, które ją stworzyło. […] Nasze miasta to patriarchat wyryty w kamieniu, cegle, szkle i betonie”17.
Patriarchat wyryty w kamieniu. Proste stwierdzenie faktu, że środowiska, jakie wokół siebie tworzymy, są odzwierciedleniem naszych społeczności, może trącić banałem. Takie słowa nie powinny nikogo dziwić w świecie, w którym wszystko – od leków po manekiny używane w testach zderzeniowych, od kamizelek kuloodpornych po kuchenne blaty i od smartfonów po optymalną temperaturę w pomieszczeniach biurowych – jest projektowane, testowane i dopasowywane tak, by odpowiadało męskim ciałom i potrzebom18. Lorna Day, dyrektorka Biura Urbanistycznego Miasta Toronto, odkryła ostatnio, że przepisy dotyczące ochrony przed działaniem wiatru są dostosowane do osób o „przeciętnej posturze”, odpowiadającej wzrostowi, wadze i powierzchni ciała dorosłego mężczyzny19. Mało komu przyszłoby do głowy, że dyskryminacyjne podejście do płci może wpływać na wysokość i umiejscowienie wieżowców albo przepływ powietrza przez zabudowę – a jednak.
Mniej oczywiste wydaje się spojrzenie na sprawę z drugiej strony i stwierdzenie, że wybudowane już miasta nadal kształtują zachodzące w nich relacje społeczne, relacje władzy, nierówności i tym podobne. Kamień, cegła, szkło i beton nie mają przecież mocy sprawczej, prawda? Nie są chyba świadomymi zwolennikami patriarchatu? Jasne że nie, ale to, jaką formę przybierają, rzutuje na kwestię równości szans zarówno jednostek, jak i całych grup społecznych. Na to, co uznawane jest za normalne i właściwe, a co za „niepasujące”. Krótko mówiąc, twory przestrzenne, jakimi są miasta, mają wpływ na zmiany społeczne.
Symbolika obiektów miejskich to pamiątka po ich twórcach. Architektka i feministka Dolores Hayden w tekście Skyscraper Seduction, Skyscraper Rape [Drapacz chmur – uwodziciel i gwałciciel] z 1977 roku ostro pisze o pnących się w górę budowlach, wyrażających męskie pragnienie dominacji i prokreacyjne fantazje. Drapacze chmur przypominają pomniki symbolizujące potęgę militarną, tyle że stawiane są na cześć męskiej potęgi ekonomicznej. Zdaniem Hayden wpisują się w tradycję „fallicznych monumentów – słupów, obelisków, wież, kolumn i strażnic”, a architekci, korzystając ze struktury rdzenia, trzonu i wierzchołka, tworzą pionowe konstrukcje, tryskające w niebo snopami światła z reflektorów20. Ta falliczna fantazja, pisze Hayden, kryje w sobie prawdziwą naturę kapitalistycznej przemocy, manifestującą się w zgonach pracowników budowy, bankructwach, zagrożeniach pożarowych i terrorystycznych oraz przypadkach zawalenia się konstrukcji. Jak pisze geografka Liz Bondi, chodzi nie tyle o symbolikę fallusa, ile o to, że ze względu na „męski charakter kapitału”21 pionowe sylwetki wieżowców kojarzą się z władzą.
Język architektury czerpie z idei binarności płci, w związku z czym różne formy i elementy architektoniczne uważane są za typowo męskie albo kobiece. Bondi twierdzi, że wynika to z „traktowania różnic płciowych jako czegoś naturalnego i prowadzi do uniwersalizacji i legitymizacji tych różnic”22. Normy płciowe zakodowane są również w podziale przestrzeni na biurową i mieszkalną, publiczną i prywatną. Niedostateczna reprezentacja kobiet w zawodach związanych z architekturą i urbanistyką sprawia, że kobiece doświadczanie przestrzeni często jest albo ignorowane, albo postrzegane przez pryzmat archaicznych stereotypów. Jednak, jak zauważa Bondi, samo zwiększenie liczby kobiet w branży lub uwzględnienie ich doświadczeń byłoby niewystarczające z dwóch powodów. Po pierwsze, nasze doświadczenia kształtuje patriarchat, a zmiany w przestrzeni miejskiej są zbyt powierzchowne, żeby go zakwestionować. Po drugie, błędne jest założenie, że kobiety to jednorodna zbiorowość, ignoruje bowiem wiele innych istotnych wyznaczników różnic społecznych.
W przeszłości geografia feministyczna – podobnie jak akademicki feminizm w ogóle – zajmowała się kwestią zwiększania udziału kobiet w dyscyplinach zdominowanych przez mężczyzn. O stopniu dyskryminacji w geografii dobrze świadczy tytuł klasycznego tekstu autorstwa Janice Monk i Susan Hanson z 1982 roku: On Not Excluding Half of the Human in Human Geography[O niewykluczaniu połowy ludzkości, gdy mowa o geografii człowieka]23. Jednak podejście polegające na zwiększeniu liczby kobiet w danej branży nie wystarczy, jeśli chcemy doprowadzić do istotnych zmian.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych czarne feministki, takie jak Angela Davis, Audre Lorde czy członkinie Combahee River Collective, tłumaczyły feministkom głównego nurtu, że istnieją różne formy dyskryminacji, z którymi stykają się kobiety niebiałe, nieheteroseksualne i nienależące do klasy średniej. Ich działania doprowadziły do rozwoju tego, co dziś nazywamy teorią feminizmu intersekcjonalnego, nazwaną tak w 1989 roku przez czarną naukowczynię Kimberlé Crenshaw i rozwijaną później, w latach dziewięćdziesiątych, przez Patricię Hill i bell hooks24. Spowodowało to radykalną zmianę w feministycznym sposobie myślenia o zależnościach między różnymi systemami przywilejów i opresji, takimi jak seksizm, rasizm, klasizm, homofobia i ableizm.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 E. Wilson, The Sphinx in the City. Urban Life, the Control of Disorder, and Women, Berkeley 1991, s. 29.
2 J. R. Walkowitz, City of Dreadful Delight. Narratives of Sexual Danger in Late-Victorian London, Chicago 1992, s. 11.
3 E. Wilson, dz. cyt., s. 27.
4 Tamże, s. 39.
5 L. Maracle, I Am Woman. A Native Perspective on Sociology and Feminism, Vancouver 1996; A. Smith, Conquest. Sexual Violence and American Indian Genocide, Cambridge 2005.
6 S. Hunt, Representing Colonial Violence. Trafficking, Sex Work, and the Violence of Law, „Atlantis” 2015, vol. 37, no. 2, s. 25–39.
7The Cities We Need, „University of Toronto Magazine”, Autumn 2018.
8 S. Ahmed, White Men, feministkilljoys, 4.11.2014, feministkilljoys.com, bit.ly/3TZtFbA, dostęp: 20.11.2022.
9 A. Rich, Zapiski w sprawie polityki umiejscowienia, tłum. W. Chańska, „Przegląd Filozoficzno-Literacki” 2003, nr 1(3), s. 33.
10 Tamże.
11 Tamże, s. 36.
12 G. Wekerle, A Woman’s Place is in the City, „Antipode” 1984, vol. 16, no. 3, s. 11–19.
13 E. Stanko, Women, Crime, and Fear, „Annals of the American Academy of Political and Social Science” 1995, vol. 539, no. 1, s. 46–58.
14 E. Wilson, dz. cyt., s. 31.
15 Ch. Brontë, Villette, tłum. R. Centnerszwerowa, Kraków 2021, s. 69.
16 L. Kern, Selling the ‘Scary City’. Gendering Freedom, Fear and Condominium Development in the Neoliberal City, „Social & Cultural Geography” 2010, vol. 11, no. 3, s. 209–230.
17 J. Darke, The Man-Shaped City [w:] Changing Places. Women’s Lives in theCity, eds. Ch. Booth, J. Darke, S. Yeandle, London 1996, s. 88.
18 C. Criado Perez, Invisible Women. Data Bias in a World Designed for Men, New York 2019.
19 O. Moore, The ‘Baked-In Biases’ of the Public Square. Calls Grow to Redesign Cities with Women in Mind, „The Globe and Mail”, 1.04.2019, theglobeandmail.com, bit.ly/3ODOZ5D, dostęp: 20.11.2022.
20 D. Hayden, Skyscraper Seduction, Skyscraper Rape, „Heresies” 1977, no. 1, s. 108–115.
21 L. Bondi, Gender Symbols and Urban Landscapes, „Progress in Human Geography” 1992, vol. 16, no. 2, s. 160.
22 Tamże.
23 J. Monk, S. Hanson, On Not Excluding Half of the Human in Human Geography, „The Professional Geographer” 1982, vol. 34, no. 1, s. 11–23.
24 K. Crenshaw, Demarginalizing the Intersection of Race and Sex. A Black Feminist Critique of Antidiscrimination Doctrine, Feminist Theory, and Antiracist Politics [w:] Feminist Legal Theory. Readings in Law and Gender, eds. K. Bartlett, R. Kennedy, New York 1991; P. H. Collins, Black Feminist Thought. Knowledge, Consciousness, and the Politics of Empowerment, New York 2000; bell hooks, Feminist Theory. From Margin to Center, Cambridge 2000.
[1] Ruch, zapoczątkowany przez Taranę Burke w 2005 roku, doszedł do głosu dzięki hasztagowi #MeToo, który pojawił się na Twitterze w roku 2017.
[2] Amerykańska prawniczka, która w 1991 roku oskarżyła swojego dawnego przełożonego, a wówczas kandydata na członka Sądu Najwyższego, Clarence’a Thomasa, o molestowanie seksualne. Senat przyjął kandydaturę Thomasa niewielką różnicą głosów, ale między innymi pod wpływem zeznań Hill prezydent George H. W. Bush wycofał swój sprzeciw wobec zmian prawnych ułatwiających osobom, które doświadczyły molestowania, szukania sprawiedliwości (przyp. tłum.).
[3] Na przykład w sprawie Larry’ego Nassara, lekarza amerykańskiej reprezentacji gimnastycznej i studenckich drużyn sportowych, zeznawało ponad sto pięćdziesiąt kobiet.
[4] Cotygodniowe felietony Margaret Wente ukazywały się w kanadyjskim ogólnokrajowym dzienniku „Globe and Mail” w latach 1986–2019.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I