Miasto Skazane i inne utwory - Arkadij Strugacki, Boris Strugacki - ebook

Miasto Skazane i inne utwory ebook

Arkadij Strugacki, Boris Strugacki

0,0
119,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trzeci omnibus z kolekcji utworów legendarncyh braci Strugacckich

Jak zachowa się człowiek wobec niewyobrażalnego wyzwania?

Andriej z Miasta Skazanego– komsomolec, stalinista i bojownik o szczęście prostego ludu sam zgłasza się do eksperymentu przeprowadzanego na całym mieście. Jego zadanie nie wydaje się ważne, wywozi śmieci z metropolii. Ale gdy tylko nadarza się okazja, sięga po więcej i staje się dysponentem ludzkich losów.

Obarczeni złem to opowieść o Demiurgu, który spełnia ludzkie pragnienia. Wraz z realizacją marzeń przychodzą też konsekwencje, nieprzewidziane i nieprzyjemne.

Bohater Kulawego losu, Feliks, musi poddać weryfikacji swój talent, przesyłając próbkę twórczości maszynie, która oceni obiektywną wartość dzieła. Czy lepiej przedstawić coś, co będzie akceptowalne, lecz przeciętne, czy zaryzykować i poddać kontroli dzieło życia?

W Bajce o Trójce bohaterowie zmagają się z przytaczającą biurokratyczną machiną sterującą ich losem. Z organizacją, której zależy jedynie na tym, żeby jeść smacznie, pić więcej, zdobywać pieniądze i cieszyć się władzą. Jak poradzą sobie z bezdusznymi przeciwnikami?

Warto wspomnieć, że ta ostatnia opowieść ma swoją historię pierwsza wersja Bajki o Trójce została odrzucona przez wydawców. Kiedy pojawiła się szansa na publikację, warunkiem było drastyczne skrócenie tekstu, co zaowocowało usunięciem niektórych postaci i gruntowną zmianą pozostałej treści. Dziś ta wersja, znana jako Bajka o Trójce – 2, jest najbardziej popularna. Natomiast niniejsza książka obejmuje nieprzetłumaczony i niepublikowany dotąd w Polsce pierwotny tekst.

Tom zawiera cztery utwory:

Bajka o Trójce

Kulawy los

Miasto skazane

Obarczeni złem

Arkadij Natanowicz Strugacki (ur. 28 sierpnia 1925 w Batumi, zm. 12 października 1991 w Moskwie) i Boris Natanowicz Strugacki (ur. 15 kwietnia 1933 w Leningradzie, zm. 19 listopada 2012 w Petersburgu) – rosyjscy pisarze SF, bracia, piszący wspólnie autorzy i krytycy fantastyki. Zalicza się ich do światowej klasyki – tworzone przez nich dzieła pod wieloma względami wyróżniały się na tle literatury XX w. Stanowiły też inspirację dla filmowców, m.in. Andrieja Tarkowskiego (Stalker) czy Aleksandra Sokurowa (Dni zaćmienia).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1495

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Хромая судьба

Copyright © 1986 by Arkady

& Boris Strugatsky

All rights reserved

Град обреченный

Copyright © 1988, 1989 by

Arkady & Boris Strugatsky

All rights reserved

Отягощённые злом,

или Сорок лет спустя

Copyright © 1988

by Arkady & Boris Strugatsky

All rights reserved

Сказка о Тройке

Copyright © 1968 by Arkady

& BorisStrugatsky

All rights reserved

Included may also be

Boris Strugatsky’s commentaries

on the above Works from

Комментарии к пройденному.

Projekt okładki

Dark Crayon/Piotr Cieśliński

Redaktor inicjująca

Jadwiga Mik

Redaktor prowadząca

Izabella Sieńko-Holewa

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8391-578-4

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

BAJKA O TRÓJCE

Przełożył Paweł Laudański

Historia nieprzejednanej walki o zwiększenie dyscypliny pracy, przeciwko biurokratyzmowi, o wysoki poziom moralny, przeciw depersonalizacji, o zdrową krytykę i zdrową samokrytykę, o osobistą odpowiedzialność każdego, za wzorcową zawartość sprawozdawczości i przeciwko niedocenianiu własnych możliwości.

Rozdział pierwszy

Siedzieliśmy na trawce na zakurzonym skwerze pod oknami dyrekcji fabryki i przetrawialiśmy obiad – każdy po swojemu. Fiedia czytał „Wieści kitieżgrodzkie”1, powoli sunąc po wierszach czarnym niezginającym się palcem; posępny Witek Korniejew pielęgnował przytłaczające czarne myśli; Edek Amperian pytał, Roman Ojra-Ojra odpowiadał; ja zaś, nie tracąc drogocennego czasu, opalałem sobie pachy. Komarów i gzów w pobliżu nie było, pewnie też przetrawiały obiad.

W dole pod urwiskiem chłodna Kitieża majestatycznie niosła w swoich kryształowych nurtach jadowicie pomarańczowe ścieki. Na drugim brzegu słodko wylegiwały się pod słońcem łąki łęgowe. Po równym żółtym nasypie, wyrzucając białe dymki, pełzł zabawkowy pociąg. Na horyzoncie, w parnej mgle, błękitniał postrzępiony skraj dalekiego lasu. Nad szarymi wieżami Starej Twierdzy, błyskając słonecznymi zajączkami, wykonywał ewolucje niewielki latający spodek.

Przez otwarte okna dyrekcji fabryki słychać było, jak maszyny do pisania ospale i nieprzekonująco odpowiadają na energiczne agresywne serie księgowych rheinmetalli. Zamknąwszy oczy, bez trudu można było sobie wyobrazić, że jest się w rejonie walk o znaczeniu lokalnym. W suterenie dyrekcji, poddając się złożonemu rytmowi, podwójnie i ciężko trzaskały mechanizmy drukujące maszyn licząco-analitycznych. W magazynach, niczym pikujące bombowce, gwizdały i wyły pilarki tarczowe. W kierunku bombowców szybkostrzelne młoty pneumatyczne opróżniały magazynek za magazynkiem. W warsztatach remontowych, przerażająco szczękając gąsienicami, manewrowały czołgi, a gdzieś w halach huczał parowy młot dalekiego zasięgu. Oprócz tego pod bramą magazynu rozładowywano samochód żelaznych arkuszy: dźwięki były soczyste, wojenne, nie mogłem jednak dopasować do nich żadnej zadowalającej analogii.

– A co to za ruina? – spytał Edek.

– A, to Stary Kitieżgród – odpowiedział Roman.

– Właśnie ten?

– Właśnie ten. Dwunasty wiek.

– A dlaczego tylko dwie wieże? – zaciekawił się Edek.

Roman mu wyjaśnił, że przed oblężeniem wieże były cztery: Kikimora, Aukałka, Pluń-Jadowita i Więzienna. Godzilla przepaliła ścianę między Aukałką a Więzienną, wdarła się na dziedziniec i zaszła obrońców od tyłu. Jak wieść niesie, była jednak strasznym matołem, najsilniejszym i najgłupszym z czterogłowych smoków. Na taktyce się nie znała – i znać nie chciała – i dlatego, zamiast precyzyjnymi uderzeniami burzyć jedną wieżę po drugiej, rzuciła się na wszystkie cztery naraz, jako że akurat głów jej starczało. W oblężeniu siedziały siły nieczyste doświadczone i ofiarne, bracia Rozbójnicy siedzieli, Słowik Odichmantewicz i Żaba Odichmantewicz, a z nimi – Licho Jednookie, a także sprzymierzony z nimi zły duch Koncerz przezwiskiem Pryszcz. A Godzilla, naturalnie, utraciła przewagę przez swoją głupotę. Na początku, prawda, udało jej się pokonać Koncerza cierpiącego tego dnia na grypę wirusową, podczas gdy do Pluni-Jadowitej żarłocznie wdarł się godzillowy poplecznik Wampir Beowulf, ten ostatni chwilę później przerwał jednak działania bojowe i zajął się pijaństwem i grabieżami. Był to pierwszy i ostatni sukces Godzilli w całej kampanii. Słowik Odichmantewicz na progu Aukałki bił się wściekle i wesoło, nie ustępując ani na krok, Żaba Odichmantewicz z powodu młodego wieku oddał parter Kikimory, ale na piętrze umocnił się, rozkołysał wieżę i zwalił ją razem ze sobą na atakującą głowę w tej samej chwili, kiedy chytre i opanowane Licho Jednookie, zwabiwszy prawoflankową głowę do saletrowych podziemi Więziennej, wysadziło wieżę w powietrze wraz z całą jej zawartością. Pozbawiona połowy głów i osłabiona Godzilla ostatecznie zgłupiała, pomiotała się po twierdzy, depcząc swoich i obcych, po czym wierzgając, rzuciła się do odwrotu. Na tym bój się zakończył. Pijanego Boewulfa Słowik Odichmantewicz wykończył uderzeniem akustycznym, po czym sam się wykończył na skutek licznych oparzeń. Ocalałe wiedźmy, lesze, wodniki, aukałki, kikimory i domowiki wybiły zdemoralizowane wilkołaki, trolle, gnomy, satyry, najady i driady, by następnie, pozbawione kierownictwa, rozproszyć się w nieładzie po okolicznych lasach. Co zaś się tyczy głupiej Godzilli, to zaniosło ją na wielkie bagna, zwane obecnie Krowim Grzęzawiskiem, gdzie wkrótce zdechła od gazowej gangreny.

– Interesujące – rzekł Edek, przyglądając się spod dłoni ułożonej w daszek zarośniętym szarym bryłom Aukałki i Pluni-Jadowitej. – A można tam wejść?

– Można – odpowiedział Roman. – Za piątaka.

– Szkoda – powiedział Edek. – Nie zdążę zajść.

Roman zamilkł, a Witek Korniejew, oderwawszy się od czarnych myśli, popatrzył na Edka ze współczuciem.

– A tamten spodek? – spytał Edek. – To nasz spodek?

– Z pewnością – odparł Roman. – Jakiś kolonista ćwiczy. Żeby nawyków nie stracić.

– A gdzie jest ta Kolonia?

– W parku miejskim, na drugim końcu miasta.

– Przejdziemy się? – zaproponował Edek.

– Się zdąży – rzekł Roman.

Edek spojrzał na zegarek.

– Już czwarta – powiedział ze zmartwieniem. – Do odbioru jest raptem godzina, ale może zdążymy? Póki rozmowy, póki papiery podpisują…

– Póki podpiszą ci tu papiery, czapo ty filcowa – powiedział grubiański Korniejew – i póki zakończą się wszystkie rozmowy, zdążysz się tu nakąpać i naopalać, i na nartach się najeździć, i ożenić się, i rozwieść (Edek popatrzył na niego ze zdumieniem), od Kolonii będzie cię mdlić, rzygać będziesz tymi durnymi rui­nami…

– Co mu się stało? – spytał Edek, zwracając się do Romana. Roman bez słowa padł na plecy i założył nogę na nogę. Wtedy Edek popatrzył na mnie. Oczy miał takie czyste, takie naiwne, i cały był taki nietutejszy, taki pewny potęgi rozumu, taki świeżutki ze swojego wydziału Szczęścia Linearnego, jeszcze pachnący jabłkami i dziecięcym śmiechem, taki rozpieszczony – rozpieszczony przyjaźnią z mądrymi i dobrymi ludźmi, rozpieszczony racjonalnością i sprawiedliwością, rozpieszczony górskim powietrzem czystej wiedzy… Witek i Roman też tacy byli dwa tygodnie temu.

– Edek – powiedziałem łagodnie. – Zamierzasz, jak widzę, wrócić dziś wieczorem do Instytutu?

– Tak – rzekł Edek. – A co?

– I czasu nie masz, prawda? Cała aparatura gotowa, a jutro, z samego rana, chciałbyś zacząć?

– Naturalnie…

– I tak nie możesz się doczekać rozpoczęcia, że po prostu nie możesz pozwolić sobie zostać tu choćby na dzień, żeby obejrzeć Kolonię?

– Taak… W sumie tobym z przyjemnością, ale… W czym rzecz?

– A uważnie obejrzeć twierdzę? – spytałem.

– A poszukać zębów Godzilli, wybitych przez Słowika Odichmantewicza? – zaproponował Roman, nie otwierając oczu.

– I jeszcze dziewczyny – powiedział Witek z goryczą. – Uch, jakie dziewczyny są w Kitieżgrodzie!

– Nie rozumiem, chłopaki – rzekł Edek. Od urazy opuchła mu dolna warga. – To nie jest śmieszne.

– Ty jeszcze nie wiesz, jak bardzo to wszystko nie jest śmieszne – powiedział Roman. – Nawet do głowy ci nie przyszło spytać, dlaczego siedzimy tu tak długo. Sasza już drugi miesiąc, a my z Witkiem trzeci tydzień. Nie stałeś się aby egoistą?

– No jak, dlaczego… Sasza ma sprawy w fabryce…

– A my z Witkiem?

– Nno… no, nie wiem… Dlaczego niby miałbym o tym myśleć?

– Egoista! – orzekł Roman, ze smutkiem umacniając się w swoim strasznym przypuszczeniu co do Edka. – Fiedia, proszę, przyjrzyjcie się. Oto egoista. Widzicie, jak wygląda egoista?

Fiedia drgnął, zerknął znad gazety na Edka, zmieszał się i jako że obie ręce miał zajęte, w zakłopotaniu zadarł prawą nogę, ostrożnie zdjął binokle i zaczął pocierać soczewkami o nogawkę.

– Moim zdaniem… – wymamrotał. – Nie… Egoista… To niemożliwe… Jakże tak…

– Dziękuję, Fiedia – powiedział uprzejmie Edek. – To był żart. – Popatrzył na nas. – Chcecie powiedzieć, że zachodzi tu biurokratyczna przewlekłość, z powodu której będę zmuszony zatrzymać się w tym miejscu na dłużej?

– Nie – powiedziałem. – Naszą zwykłą, wielokrotnie opisaną i zdemaskowaną biurokratyczną przewlekłością nawet tu, niestety, nie pachnie.

– Przewlekłość! – rzucił Witek pogardliwie i splunął przez zęby na dmuchawiec. Dmuchawiec oklapł.

– Przewlekłość… – rzekł marzycielsko Roman. – Przewlekłość, Edku, jest w rzeczywistości wspaniała. Zdarza się, że niesiesz do podpisu coś wychodzącego, a księgowy, figlarz jeden, wysyła cię po parafę do dyrektora… Idziesz do dyrektora, a u dyrektora, jasna sprawa, zebranie, musisz poczekać, usiądziesz więc w skórzanym fotelu, poszczebioczesz z referentem, przekartkujesz gazetę, a tymczasem zebranie się kończy, postawili ci parafę, wracasz do księgowego, a księgowy, figlarz jeden, na obiedzie… Usiądziesz więc w skórzanym fotelu, poszczebioczesz z rachmistrzem…

– Coś takiego jest na wagę złota – powiedział Witek. – Dzień, dwa i wszystko gotowe…

– A tu? – spytał Edek z ciekawością.

Uśmiechnęliśmy się zgodnie i niewesoło.

– A tu, w fabryce, Edku – powiedziałem – niczego takiego nie ma. Mamy tu TsRiUNZ!

– No i co z tego? Wiem przecież.

– A wiesz, co to TsRiUNZ? – spytał Roman.

– Wiem. Trójka do spraw Redystrybucji i Ujęcia Niewyjaś­nionych Zjawisk.

Witek zachichotał ochryple.

– Tak – powiedział Roman, kiwając głową. – Redystrybucja, znaczy się, i Ujęcie. A jak to sobie wyobrażasz?

Edek wzruszył ramionami.

– W ogóle sobie nie wyobrażam. Po co? Dwa miesiące temu złożyłem podanie. Miesiąc temu oznajmiono mi łaskawie, że moje podanie zostało zarejestrowane. Dziś jest mi potrzebny eksponat z Kolonii Niewyjaśnionych Zjawisk, więc po niego przybyłem. To wszystko.

– Figlarze! – wykrzyknął nagle Panurg2. – Rachmistrze-księgowi! Nawiasem mówiąc, matriarchat ma swoje zalety! W moskiewskim Basenie Centralnym pewien obywatel nabrał zwyczaju nurkowania pod kąpiącymi się kobietami i łapania ich za nogi. I oto jedna z kąpiących się, odchyliwszy się, przyłożyła mu, bezczelnemu, nogą w głowę. – Panurg zachichotał na całe gardło. – Trafiła go w szczękę, a sama wyszła z basenu i poszła się ubierać. Czas mija, tymczasem bezczelnego obywatela nie ma i nie ma. Wyciągnęli go… – Panurg znów zachichotał. – Wyciągnęli go… – Panurg ledwo był w stanie mówić ze śmiechu. – Wyciągnęli go, rozumiecie, a on już zimny! I szczęka złamana…

Wszyscy, oprócz Edka, też nie mogliśmy się powstrzymać od dziwnego śmiechu, chociaż ja poczułem pewien dreszcz, Roman zbladł, a po włochatym karku Fiedii przeszła fala. Witek zaś, skończywszy się śmiać, splunął na fiołki i spytał Edka:

– Zrozumiałeś?

– Nie całkiem – powiedział Edek, ze zdziwieniem przyglądając się Panurgowi ocierającemu oczy błazeńską czapką.

– Nie śmieszy cię to? – spytał Witek.

– Szczerze mówiąc, nie za bardzo – odpowiedział Edek.

– To nic, przywykniesz – obiecał Witek. – Masz jeszcze czas.

– Tak – powiedział Roman. – Masz czas. Nigdy w życiu nie miałeś tak dużo czasu. I wyjaśnię ci teraz dlaczego. TsRiUNZ, Edek, to nie Trójka do spraw Redystrybucji i Ujęcia. TsRiUNZ, Edek, to Trójka do spraw Racjonalizacji i Utylizacji.

– No i co z tego? – spytał Edek.

– On wyobraża sobie, że TsRiUNZ to coś w rodzaju magazyniera – powiedział z żalem Roman, zwracając się do mnie i do Witka. – Wyobraża sobie, że wystarczy mu przynieść specyfikację, a od razu dostanie wszystko, czego potrzebuje… Czym jest TsRiUNZ? – spytał w przestrzeń.

Natychmiast odpowiedziałem:

– TsRiUNZ jest autorytatywnym organem administracji, bezwzględnie i niezłomnie wypełniającym swoje funkcje i nienaruszającym właściwości innych organów administracji.

– Zrozumiałeś? – spytał Witek Edka. – Magazynier to magazynier, a TsRiUNZ – to TsRiUNZ.

– Pozwólcie jednak… – powiedział Edek, ale Roman kontynuował:

– Czym jest Racjonalizacja?

– Racjonalizacja – odpowiedział ponuro Witek – to takie paskudne draństwo, z którym mamy do czynienia, kiedy autorytatywne bałwany podnoszą albo degradują coś niewyjaśnionego do poziomu powszedniości.

– Pozwólcie jednak… – powiedział zmieszany Edek.

– A czym jest Utylizacja? – zapytał Roman.

– Utylizacja – powiedziałem do Edka – jest przyznaniem czy też wręcz kategorycznym nieprzyznaniem racjonalizowanemu zjawisku prawa do niezależnego istnienia w naszym doczesnym, realnym świecie.

Edek znów spróbował coś powiedzieć, ale Roman go ubiegł:

– Czy decyzje Trójki mogą być zaskarżane?

– Tak, mogą – odparłem. – Ale na efekty nie ma co liczyć.

– Jak mordą o stół – wyjaśnił Korniejew.

Edek milczał. Wyraz zdecydowania i gotowości do szlachetnego protestu powoli spełzał mu z twarzy.

– Czy dla Trójki wiążące są – spytał Roman tonem prowincjonalnego adwokata – rekomendacje i życzenia zainteresowanych osób?

– Nie, nie są wiążące – powiedziałem. – Chociaż są rozpatrywane. W kolejności wpływu.

– Kim są zainteresowane… – zaczął Roman, ale Edek mu przerwał.

– Czyżby Pieczęć? – spytał z przerażeniem.

– Tak – powiedział Roman. – Niestety.

– Duża?

– Bardzo duża – rzekł Roman.

– Takiej jeszcze nie wąchałeś – dodał Witek.

– I okrągła?

– Bestialsko okrągła – powiedział Roman. – Żadnych szans.

– Ale pozwólcie – powiedział Edek, z widocznym wysiłkiem starając się stłumić zakłopotanie. – Jeśli, powiedzmy… powiedzmy, podnieść do kwadratu? Powiedzmy… eee… przekształcenie Kiwrina-Oppenheimera?

Roman pokręcił głową.

– Wyznacznik Żemajtisa jest równy zeru.

– Chcesz powiedzieć: bliski zeru?

Witek zarżał nieprzyjemnie.

– A tobyśmy się bez ciebie nie domyślili – powiedział. – Równy, towarzyszu Amperian! Równy!

– Wyznacznik Żemajtisa jest równy zeru – powtórzył Roman. – Gęstość pola administracyjnego w każdym dostępnym punkcie przewyższa liczbę Odyna, odporność administracyjna absolutna, tak więc wszystkie warunki twierdzenia o legalnym oddziaływaniu zostały spełnione…

– I siedzimy z tobą w głębokim potencjalnym kaloszu – zakończył Witek.

Edek został zmiażdżony. Jeszcze poruszał łapkami, wodził wąsikami i stroszył pokrywy skrzydełek, ale były to już czysto odruchowe reakcje. Jakiś czas otwierał i zamykał usta, potem wyciągnął z powietrza elegancki notatnik ze złotym napisem „Dla delegata miejskiej konferencji związków zawodowych” i zaczął wściekle w nim bazgrać, łamiąc i niecierpliwie odtwarzając grafit, potem znów rozpuścił w powietrzu akcesoria kancelaryjne i zaczął bez cienia apetytu gryźć się po palcach, bezmyślnie wytrzeszczając oczy na spokojny pejzaż za rzeką. Wszyscy milczeli. Roman leżał na plecach, zarzuciwszy nogę na nogę i, zdaje się, spał. Witek, znów zanurzywszy się w oceanie czarnych myśli, głośno posapywał i opluwał okoliczną przyrodę jadowitą śliną. Nie mogąc znieść tego rozdzierającego duszę widoku, odwróciłem się i zacząłem przyglądać się czytającemu Fiedii.

Fiedia był stworzeniem łagodnym, dobrym i delikatnym, był też bardzo uparty. Czytanie przychodziło mu z największym trudem. Każdy z nas dawno już zarzuciłby działanie wymagające takiego wysiłku i uznałby się za pozbawionego talentu i nic niewartego. Ale Fiedia był stworzeniem innego rodzaju. Gryzł granit, nie żałując ani zębów, ani granitu. Powoli przesuwał palcem po kolejnej linijce, na długo zatrzymując się na literach „szcz” i twardych znakach, pracowicie postękiwał, sumiennie poruszał wielkimi szarymi wargami, szerokimi i elastycznymi jak u szympansa, a natknąwszy się na średnik, zamierał na długo, zbierał skórę na czole w harmonijkę i konwulsyjnie poruszał szeroko rozstawionymi kciukami nóg. W czasie gdy patrzyłem na niego, dotarł do słowa „dezoksyrybonukleinowa”, dwukrotnie próbował wziąć je z marszu, nie dał rady, zastosował metodę sylabową, zaplątał się, przeliczył litery, zadrżał i nieśmiało popatrzył na mnie. Binokle krzywo i dziwnie siedziały na szerokim grzbiecie jego nosa.

– Dezoksyrybonukleinowa – podpowiedziałem. – To taki kwas. Dezoksyrybonukleinowa.

Poprawił binokle, uśmiechając się żałośnie.

– Kwas – powtórzył pełnym przejęcia głosem. – A dlaczego jest taki?

– Inaczej nie da się go nazwać – odpowiedziałem współczująco. – Co najwyżej w skróconej wersji – DNA… Omińcie go po prostu, Fiedia, czytajcie dalej.

– Tak, tak – rzekł. – Lepiej ominę… Sasza, co to takiego przedszkole?

– Przedszkole? Przedszkole… – zastanowiłem się. – Przedszkolem nazywana jest organizacja troszcząca się o dzieci w wieku przedszkolnym, podczas gdy rodzice zajęci są przy produkcji.

– Dziękuję, Sasza – powiedział Fiedia i po jego tonie zrozumiałem, że nie jest usatysfakcjonowany.

– A co tam napisano? – spytałem.

– „Tu jest apteka, a nie przedszkole…” – przesylabizował Fiedia.

– Jasne – powiedziałem. – Kierujący kitieżgrodzką apteką poddawany jest pryncypialnej krytyce za to, że staje na drodze do awansu młodym kadrom. Zgadza się?

– Zdaje się, że tak – odparł Fiedia niepewnie. – Mimo to nadal nie rozumiem… Apteka to sklep, w którym sprzedawane są lekarstwa… Wiecie, Sasza, zacząłem rozumieć nawet gorzej niż wcześniej. Co on chciał powiedzieć, że nie chce sprzedawać lekarstw dzieciom w wieku przedszkolnym, podczas gdy ich rodzice zajęci są przy produkcji? W takim razie ma rację, one są przecież maleńkie, nie rozumieją… A młode kadry – to po prostu młodzi ludzie… Tak, zgadza się, jest tu takie słowo. Kad-ry. Oto ono. Nie, nie rozumiem.

– Kierujący chciał powiedzieć – wyjaśniłem – że w aptece potrzebuje doświadczonych pracowników, a nie młodych ludzi, których obrazowo porównuje do dzieci w wieku przedszkolnym.

– A – rzekł Fiedia. – To inna sprawa. Jak można porównywać? W takim razie nie ma racji. Młodzi ludzie – powiedzmy wy, Saszo – to jedno, a maleńkie dzieci to całkiem co innego. Słusznie go krytykują. Ja, wiecie, też nie lubię, kiedy człowiek chce powiedzieć jedno, a mówi coś całkiem innego. Pamiętacie, jak Gadacz nazwał Spirydona zakutą pałą? Dlaczego? Przecież Gadacz chciał powiedzieć, że Spirydon jest niedostatecznie pojętny, i chociaż to też zupełnie niewłaściwe, ponieważ Spirydon, moim zdaniem, jest z nas najbardziej pojętny, co w sumie nie jest dziwne, jeśli się zważy, ile on ma lat, to zupełnie nie jest zrozumiałe, dlaczego nie można było właśnie w ten sposób się wyrazić, nie uciekając się do użycia zdecydowanie niemającej związku ze sprawą i równie niepasującej substancji jak drewno. Czy może się mylę? – Pochylił się z pewnym niepokojem i spojrzał mi w oczy.

Otworzyłem już usta, ale wtedy uświadomiłem sobie, w jakie głusze przyjdzie nam się wybrać, jak trudno będzie wyjaśnić, czym są metafory, alegorie, hiperbole i zwykłe przekleństwa, i do czego to wszystko potrzebne, i jaką rolę odgrywa tu wychowanie, przyzwyczajenia, stopień rozwoju języka, emocje, smak słowa, oczytanie i ogólny poziom kulturalny, poczucie humoru, takt, i czym jest humor, i czym jest takt, i uświadomiwszy sobie to wszystko, przeraziłem się i zapewniłem go gorąco:

– Macie absolutną rację, Fiedia.

Znów zaczął czytać, a ja patrzyłem na niego i myślałem, jaką to potworną moc ma Wielka Okrągła Pieczęć, skoro samo jej przyłożenie do papieru okazało się wystarczające, żeby na wieki zniewolić tego kochającego wolność człowieka śniegu, tego dobrego, delikatnego władcę niedostępnych szczytów, i zmienić go w wulgarny eksponat, w pomoc naukową na potrzeby popularnych wykładów o podstawach darwinizmu. Potem usłyszałem ostrożne kwakanie i odwróciłem się. To tak, był tutaj Kuźka. Siedział na dachu dyrekcji fabryki i nieśmiało popatrywał w naszą stronę. Pomachałem do niego i przywołałem go palcem. Jak zwykle Kuźka strasznie się zmieszał i cofnął. Zachęcająco poklepałem dłonią po trawie obok siebie. Zmieszał się ostatecznie i schował za kominem wyciągu. Zafrasowałem się i podpierając podbródek dłonią, zacząłem patrzeć na stos wybrakowanych czarodziejskich różdżek, zwalonych pod płotem wśród innego złomu.

Ze stołówki wyszła kompania młodziutkich robotnic. Ujrzawszy Fiedię, robotnice zabrały się do poprawiania chustek i puszenia fryzur, trzepotania rzęsami, chichotania i wykonywania pozostałych zwyczajnych dla ich wieku czynności. Fiedia szarpnął się, żeby zwiać, ale się powstrzymał i spuściwszy wzrok, zaczął pociągać za rudą sierść na lewym przedramieniu. Dziewczyny natychmiast to zobaczyły i zaciągnęły przyśpiewkę o matrymonialnej treści. Fiedia uśmiechał się żałośnie. One wołały do niego i zapraszały wieczorem na tańce. Zaczął się pocić. Kiedy kompania przeszła, odetchnął z ulgą i od razu przestał się uśmiechać.

– Cieszycie się, Fiedia, powodzeniem – powiedziałem nie bez pewnej zawiści.

– Tak, bardzo mnie to męczy – odrzekł. – Nie zrozumiecie mnie. Macie tu całkiem inne porządki. A przecież u nas w górach matriarchat… Nie przywykłem… To absolutnie nie do zniesienia, kiedy zwraca na ciebie uwagę tyle dziewcząt naraz. U nas taka sytuacja groziłaby wieloma problemami… U nas to jednak niemożliwe.

– No, u nas to też zdarza się tylko w wyjątkowych przypadkach – zaoponowałem. – A poza tym one raczej żartowały, niż miały coś poważnego na myśli.

Witek warknął nagle:

– Łapać i wiać. Mam ich wszystkich gdzieś. Pomyślałby kto, Pieczęć… Pierwszy raz czy jak…

– Najważniejszy w naszej sytuacji – powiedział Roman, nie otwierając oczu – jest spokój. Opanowanie i zimna krew. Trzeba szukać wyjścia.

– Najważniejsze w naszej sytuacji jest danie nogi we właściwym czasie – nie zgodził się Korniejew. – Unosząc przy tym coś w dziobie – dodał.

– Nie, nie. – Edek się ożywił. – Nie! Najważniejsze w naszej sytuacji jest niepodejmowanie działań, za które moglibyśmy się później wstydzić.

Spojrzałem na zegarek.

– Najważniejsze w naszej sytuacji jest niespóźnienie się na początek posiedzenia. Ławr Fiedotowicz nie aprobuje spóźnień.

Wstaliśmy. Fiedia z uprzejmości też wstał. Kiedy opuszczaliśmy skwerek, odwróciłem się. Znowu czytał. A Kuźka siedział obok niego i próbował zębem czapeczkę z dzwoneczkami, którą często zostawiał po sobie Panurg.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 Kitież – legendarne miasto położone rzekomo pod wodami jeziora Swiet­łojar w rejonie woskriesieńskim w obwodzie niżnonowogrodzkim w środkowej Rosji (tu i dalej, o ile nie wskazano inaczej – przyp. tłum.).

2 Panurg to jeden z bohaterów powieści Gargantua i Pantagruel François Rabelais’go, błazen, żartowniś, wesoły kompan do wypitki i dobry towarzysz Pantagruela. Autorom wydało się zabawne, żeby taki właśnie Panurg od czasu do czasu pojawiał się znikąd w Bajce…, wypowiadał jakąś sentencję, anegdotę albo przypowiastkę, po czym znikał.