Wywrócony świat i inne utwory - Arkadij Strugacki, Boris Strugacki - ebook + audiobook

Wywrócony świat i inne utwory ebook

Arkadij Strugacki, Boris Strugacki

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi omnibus z kolekcji utworów legendarnych braci Strugackich. Powieści "Wywrócony świat", "Żuk w mrowisku" oraz "Fale tłumią wiatr" składają się na quasi-trylogię, którą w luźną całość łączy postać Maksa Kammerera, kosmonauty, odkrywcy, buntownika, śledczego. W tych różnych rolach Kammerer prowadzi nierówną walkę - w "Wywróconym świecie" z bezdusznym reżimem manipulującym społeczeństwem na innej planecie za pomocą technologii, w "Żuku w mrowisku" z bliżej nieokreślonym zagrożeniem dla ludzkości ze strony tajemniczego uciekiniera - zwiadowcy Abałkina, a w "Falach… " wspomaga młodego śledczego Tojwo Glumowa w demaskowaniu tajemniczej grupy terrorystycznej. Wieloletnie zmagania Kammerera stają się dla Strugackich pretekstem do zaskakująco aktualnych refleksji o losie jednostki w systemie totalitarnym, o mechanizmach rządzących tworzeniem się elit i pseudoelit, o nieprzemijającym lęku przed wojną i terrorem, który prowadzi społeczeństwo do rezygnacji z wolności. W 2008 roku na podstawie powieści "Wywrócony świat" powstał film w reżyserii Fiodora Bondarczuka. Czwarta powieść w omnibusie, czyli "Niepokój", to pierwotna wersja "Ślimaka na zboczu", opublikowana dopiero w 1990 roku, która pojawia się po raz pierwszy w polskim tłumaczeniu. Sami Strugaccy wrócili do tego pierwszego wariantu po 25 latach od powstania i uznali, że stanowi on samodzielną opowieść poza kontekstem uniwersum "Świata Południa". Tom zawiera cztery utwory: "Żuk w mrowisku" "Fale tłumią wiatr" "Wywrócony świat" "Niepokój"

Arkadij Natanowicz Strugacki (ur. 28 sierpnia 1925 w Batumi, zm. 12 października 1991 w Moskwie) i Boris Natanowicz Strugacki (ur. 15 kwietnia 1933 w Leningradzie, zm. 19 listopada 2012 w Petersburgu) - rosyjscy pisarze SF, bracia, piszący wspólnie autorzy i krytycy fantastyki. Zalicza się ich do światowej klasyki - tworzone przez nich dzieła pod wieloma względami wyróżniały się na tle literatury XX w. Stanowiły też inspirację dla filmowców, m.in. Andrieja Tarkowskiego ("Stalker") czy Aleksandra Sokurowa ("Dni zaćmienia").

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1043

Oceny
4,5 (35 ocen)
21
12
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sigrid_Antares

Dobrze spędzony czas

040924
00

Popularność




Wywrócony świat

ОБИТАЕМЫЙ ОСТРОВ

Copyright © Arkady & Boris Strugatsky, 1969, 1970

Żuk w mrowisku

ЖУК В МУРАВЕЙНИКЕ

Copyright © Arkady & Boris Strugatsky, 1980

Fale tłumią wiatr

ВОЛНЫ ГАСЯТ ВЕТЕР

Copyright © Arkady & Boris Strugatsky, 1986

Niepokój

БЕСПОКОЙСТВО

Copyright © Arkady & Boris Strugatsky, 1990

Projekt okładki

Dark Crayon/Piotr Cieśliński

Redaktor inicjująca

Agata Ludwikowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8295-790-7

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

WYWRÓCONY ŚWIAT

Przełożyła Ewa Białołęcka

Część pierwsza

ROBINSON

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Maksym uchylił luk, wystawił głowę i z obawą popatrzył w niebo. Było tutaj niskie i jakieś takie twarde, bez tej lekkomyślnej przejrzystości sugerującej bezmiar kosmosu i mnogość zamieszkanych światów – najprawdziwsza biblijna opoka, gładka i nieprzenikliwa. Opoka ta niewątpliwie opierała się na mocarnych ramionach miejscowego Atlasa i równomiernie fosforyzowała. Poszukał wzrokiem dziury w zenicie, którą wybił statek, lecz jej nie było – rozpływały się tam tylko dwa duże czarne kleksy, jak krople tuszu w wodzie. Otworzył pokrywę luku na oścież i zeskoczył w wysoką suchą trawę.

Powietrze było gorące i gęste, pachniało kurzem, starym żelazem, rozgniecioną roślinnością, życiem. Śmiercią też pachniało – dawną i niezrozumiałą. Trawa sięgała po pas, niedaleko ciemniały zarośla, sterczały jakieś smętne, pokrzywione drzewa. Było prawie jasno, jak w księżycową noc na Ziemi, ale bez żadnych cieni, bez księżycowej błękitnej mglistości; wszystko wydawało się szare, zapylone, płaskie. Statek tkwił na dnie ogromnego krateru o stromych zboczach; okolica wyraźnie unosiła się ku rozmytemu horyzontowi. Opodal płynęła rzeka, wielka i spokojna; toczyła wody na zachód, w górę po skłonie leja, co było dziwne.

Maksym obszedł statek, wiodąc ręką po zimnej, nieco wilgotnej burcie. Znalazł ślady uderzeń tam, gdzie się ich spodziewał. Głębokie, nieprzyjemne wgniecenie pod kręgiem indykatora – wtedy pojazd kosmiczny niespodziewanie podskoczył i przechylił się na bok, tak że autopilot się obraził i on musiał pospiesznie przejąć stery. Szczerba koło prawego wizjera – to dziesięć sekund później, kiedy statek położył się na dziobie i oślepł z jednej strony. Znów spojrzenie w górę. Czarne kleksy były teraz ledwo widoczne. Uderzenie meteorytu w stratosferze – prawdopodobieństwo: zero całych zero, zero… Ale przecież każde prawdopodobne wydarzenie kiedyś może się ziścić.

Maksym ponownie wszedł do kabiny, przełączył system na autonaprawę, uruchomił laboratorium, a potem skierował się ku rzece. Przygoda, jasne, ale i tak rutyna. Nuda. U nas, w GSZ, nawet przygody są rutynowe. Zagrożenie meteorytowe, zagrożenie promieniowaniem, awaria podczas lądowania… Awaria podczas lądowania, meteoryty, promieniowanie… Takie tam perypetie…

Wysoka krucha trawa chrzęściła pod nogami, kłujące rzepy czepiały się szortów. Z brzęczeniem nadleciała chmara owadów, skłębiła się przed jego twarzą i odleciała. Dorośli, poważni ludzie nie wstępują do Grupy Swobodnego Zwiadu. Mają swoje dorosłe, poważne sprawy i wiedzą, że te wszystkie obce planety są w istocie monotonne i męczące. Monotonno-męczące. Męcząco-monotonne… Rzecz jasna, jeśli masz dwadzieścia lat i w sumie niczego nie umiesz, jeśli nawet nie wiesz, co chciałbyś umieć, i nie nauczyłeś się do tej pory cenić tego, co masz najcenniejsze – czasu, jeśli nie masz szczególnych zdolności nawet w śladowym stopniu, jeśli dominantą twojej istoty, tak jak i dziesięć lat temu, nie jest głowa, lecz wciąż są nią ręce i nogi, jeśli naiwnie uważasz, że na nieznanych planetach można znaleźć skarb nieosiągalny na Ziemi, jeśli, jeśli, jeśli… Wtedy – tak, naturalnie. Weź katalog, otwórz go na dowolnej stronie, tknij palcem w jakąkolwiek linijkę i leć. Odkryj planetę, nazwij ją swoim imieniem, sporządź fizyczne charakterystyki, walcz z potworami (jeśli takowe będą), nawiązuj kontakty (jeśli będzie z kim), baw się w Robinsona (jeśli nikogo nie znajdziesz)… I oczywiście wszystko z pożytkiem. Podziękują, powiedzą, że wniosłeś cenny wkład, wezwie cię na szczegółową rozmowę jakiś znany specjalista… Uczniowie, szczególnie ci kiepscy, z młodszych klas, będą na ciebie patrzyć z szacunkiem, ale nauczyciel podczas spotkania zapyta tylko: „Jeszcze w GSZ?” i skieruje rozmowę na inny temat, a jego twarz będzie wyrażała smutek i zawstydzenie, bo poczuje się odpowiedzialny za to, że wciąż tkwisz w miejscu; a ojciec powie: „Hm…” i niepewnie zaproponuje ci stanowisko laboranta; a mama: „Maksik, przecież ty w dzieciństwie nieźle rysowałeś…”; a Oleg powie: „Ileż można? Przestań się ośmieszać”; a Jenny powie: „Poznajcie się, to mój mąż”. I wszyscy będą mieli rację. Wszyscy poza tobą. Wrócisz do Urzędu GSZ i starając się nie patrzeć na dwóch takich samych dzbanów jak ty, ryjących w katalogach przy sąsiednim regale, weźmiesz kolejny tom, otworzysz na chybił trafił i tkniesz palcem…

Maksym się obejrzał. Zdeptana trawa stroszyła się, powstając, na tle nieba czerniały koślawe drzewa i świecił maleńki krążek otwartego luku. Wszystko było jak zawsze. No i dobrze, pomyślał. Fajnie byłoby znaleźć cywilizację – starożytną, potężną i mądrą. I do tego humanoidalną.

Zszedł ku wodzie po stromym brzegu. Rzeka rzeczywiście była wielka i powolna. Gołym okiem widział, jak nadpływa ze wschodu, by podnieść się ku zachodowi (potworna tu refrakcja). Drugi brzeg opadał łagodnie, zarośnięty gęsto trzciną, a kilometr w górę nurtu sterczały z wody jakieś słupy, krzywe belki i nierówne, kosmate od pnączy kratownice. Cywilizacja, pomyślał bez szczególnego podniecenia. Dookoła wyczuwał dużo żelaza i jeszcze coś – nieprzyjemnego, dusznego, a kiedy zaczerpnął garścią wody, zrozumiał, że to radiacja, dość silna i szkodliwa. Rzeka niosła ze wschodu substancje radioaktywne – dotarło do niego, że z tej cywilizacji nie będzie wiele pożytku, że to znowu nie to, kontakty trzeciego stopnia lepiej sobie darować. Należy wykonać standardowe analizy, ze dwa razy oblecieć planetę wzdłuż równika i spływać do domu. A potem, na Ziemi, przekazać materiały posępnym, steranym życiem kolesiom z Rady Bezpieczeństwa Galaktycznego i jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.

Ze wstrętem otrząsnął palce i wytarł je o piasek, po czym siadł w kucki i się zamyślił. Próbował wyobrazić sobie mieszkańców tej raczej nieprzyjaznej planety. Gdzieś za lasami było miasto: brudne fabryki, zdezelowane reaktory zrzucające do rzeki radioaktywne pomyje, brzydkie, dziwaczne domy zawalone odpadkami i trupami zwierząt domowych, głęboka fosa dokoła i mosty zwodzone… Chociaż nie, to było przed reaktorami. I ludzie. Próbował wyobrazić sobie tych ludzi, lecz nie mógł. Wiedział tylko, że mają na sobie dużo ubrań, są wręcz zapakowani w grube warstwy materiału i mają wysokie białe kołnierze ocierające podbródki. A potem zobaczył ślady na piasku.

Ślady bosych stóp. Ktoś zszedł z klifu i wlazł do rzeki. Ktoś z dużymi, szerokimi stopami. Ciężki, niezgrabny – niewątpliwie humanoid, lecz u każdej stopy miał po sześć palców. Pojękując i stękając, zsunął się ze stromizny, pokuśtykał po piasku i z pluskiem pogrążył się w radioaktywnych wodach, by parskając i chrapiąc, popłynąć ku drugiemu brzegowi, w trzciny. Nie zdejmując białego kołnierzyka…

Jaskrawobłękitny rozbłysk rozjaśnił wszystko dokoła jak uderzenie pioruna i nad zboczem natychmiast huknęło, zatrzeszczało ogniście, zasyczało. Maksym się zerwał. Po skarpie sypała się sucha ziemia, coś z groźnym świstem przeleciało po niebie i upadło na samym środku rzeki, podnosząc fontannę bryzgów wraz z obłokiem pary. Zwiadowca pognał po stromiźnie. Wiedział już, co się stało, nie rozumiał tylko dlaczego. Bez zdziwienia zobaczył na miejscu, gdzie przed chwilą stał statek, skłębiony słup dymu wwiercający się w fosforyzującą opokę niczym gigantyczny korkociąg.

Statek pękł, ceramiczna skorupa jarzyła się liliowym blaskiem, dokoła wesoło płonęły zarośla i trawa. Na krzywych drzewach wykwitły dymiące ogniki. Wściekły żar bił w twarz, więc Maksym zasłonił się dłonią i się cofnął – krok, potem jeszcze jeden, i jeszcze… Cofał się, nie odrywając łzawiących oczu od tej płonącej pochodni nieopisanej urody, sypiącej purpurowymi i zielonymi iskrami; od nagłego gejzeru rozszalałej energii.

Dlaczego nie, myślał rozkojarzony. Przyszła taka wielka małpa, zobaczyła, że mnie nie ma, wlazła do środka, podniosła pokład – sam nie wiem, jak to się robi, ale ona się domyśliła… Cwana sześciopalczasta małpa… Podniosła pokład… A co jest pod pokładem? Krótko: znalazła akumulatory, chwyciła kamień i łups! Taki ze trzy tony kamyczek – i z rozmachem… Spora małpa… Załatwiła mi statek brukowcami – dwa razy w stratosferze i raz tutaj. Obłędna historia. Czegoś takiego chyba jeszcze nie było. Ale co ja teraz mam zrobić? Oczywiście w bazie szybko się połapią, tylko nie wpadną na to, że statek mógł przepaść, a pilot ocalał. Co teraz? Mama… Ojciec… Nauczyciel…

Odwrócił się plecami do pożaru i szybko ruszył wzdłuż rzeki. Świat dokoła zalała czerwona łuna; przed nim, to rosnąc, to malejąc, miotał się jego cień na trawie. Z prawej zaczął się rzadki, pachnący butwą las, trawa stała się miękka i wilgotna. Spod nóg z łopotem zerwały mu się dwa duże nocne ptaki i poleciały nisko nad wodą na drugi brzeg. Przemknęło mu przez myśl, że ogień może go dogonić, a wtedy nie pozostanie nic innego, jak uciekać wpław, i będzie to mało przyjemne. Czerwony blask nagle jednak zbladł i zgasł, co oznaczało, że system przeciwpożarowy, w odróżnieniu od niego, zorientował się w końcu, co i jak, i wykonał robotę z właściwą sobie starannością. Wyobraził sobie zakopcone i nieco nadtopione balony głupio sterczące pośrodku gorących szczątków, z sykiem wypuszczające ciężkie obłoki pirofagu i bardzo przy tym z siebie zadowolone.

Spokojnie, pomyślał. Przede wszystkim nie świrować. Jest czas. Szczerze mówiąc, cała kupa czasu. Mogą mnie szukać w nieskończoność: statek diabli wzięli, a bez niego nie da rady mnie namierzyć. Nim dojdą, co się stało, nim upewnią się ostatecznie… Jeśli nie będą stuprocentowo pewni, nie zawiadomią mamy, a ja tymczasem coś wymyślę.

Minął niewielkie chłodne mokradło, przedarł się przez krzaki i znalazł się na drodze – starej, popękanej betonowej drodze kryjącej się w lesie. Podszedł do skraju urwiska i dostrzegł pordzewiałe, zarośnięte pnączem kratownice, resztki dużej, na poły pogrążonej w wodzie konstrukcji, a po drugiej stronie przedłużenie drogi, ledwo rozróżnialne pod świecącym niebem. Widocznie był tu kiedyś most i komuś przeszkadzał. Zwalili go do rzeki, od czego nie stał się ani ładniejszy, ani wygodniejszy. Maksym usiadł, spuszczając nogi z krawędzi klifu. Zbadał się od środka, upewnił się, że nie świruje, i zaczął się zastanawiać.

Najważniejsze znalazłem. Jest droga. Marna, prymitywna i do tego stara, ale jednak droga, a na wszystkich zamieszkanych planetach drogi prowadzą do tego, kto je zbudował. Czego potrzebuję? Jedzenia – nie. To znaczy coś bym zjadł, ale to skutek działania prastarych instynktów, które zaraz zagłuszę. Wody będę potrzebował nie wcześniej niż za dwadzieścia cztery godziny. Powietrze jest, chociaż wolałbym, żeby w atmosferze było mniej dwutlenku węgla i radioaktywnego syfu. Czyli cielesnych potrzeb brak. Potrzebny mi natomiast niewielki, banalny zero-przekaźnik ze spiralnym ciągiem. Co może być mniej skomplikowane od prostego zero-przekaźnika? Tylko równie prosty zero-akumulator… Zmrużył oczy i wywołał w pamięci schemat przekaźnika na emiterach pozytronowych. Gdyby miał części, złożyłby go w kilka minut, nawet na ślepo. Parę razy zrobił to w myślach, ale kiedy otworzył oczy, przekaźnika nadal nie było. W ogóle niczego nie było. Robinson, pomyślał nawet z pewnym zainteresowaniem. Maksym Crusoe. No proszę, nic nie mam. Szorty bez kieszeni i trampki. Za to wyspę mam zaludnioną… A skoro zaludnioną, to zawsze jest nadzieja na podstawowy zero-przekaźnik. Myślał o tym urządzeniu, ale niemrawo. Cały czas oczami duszy widział mamę, jak jej oznajmiają: „Pani syn przepadł bez wieści”, a ona ma taki wyraz twarzy… Ojciec pociera policzki i rozgląda się zagubiony… Nie, powiedział sobie. Tylko bez takich myśli! Myśl, o czym chcesz, tylko nie o tym, inaczej się rozsypiesz. Zakaz myślenia. Koniec.

Wstał i poszedł drogą.

Las, wpierw nieśmiały i rzadki, powoli się ośmielał i coraz bardziej zbliżał się ku drodze. Niektóre bezczelne młode drzewka skruszyły beton i wyrastały prosto z szosy. Widocznie droga liczyła już kilkadziesiąt lat, w każdym razie od kilku dekad jej nie używano. Las po bokach stawał się coraz wyższy, gęstszy, gdzieniegdzie gałęzie splatały się nad głową wędrowca. Zrobiło się ciemno, to z prawej, to z lewej rozlegały się w gąszczu głośne gardłowe krzyki. Coś tam się poruszało, szeleściło, tupało. Raz coś ciemnego, niskiego i zgarbionego przebiegło drogę jakieś dwadzieścia kroków dalej. Brzęczały komary. Maksymowi przyszło do głowy, że okolica jest na tyle zapuszczona i dzika, że w pobliżu może nie być ludzi i okaże się, że trzeba wędrować nawet kilka dni. Prastare instynkty ocknęły się i znów przypomniały o sobie. Maksym czuł jednak, że dokoła jest mnóstwo żywego mięsa, więc głód mu nie grozi. Polowanie może być interesujące, choć nie liczył na smakowitą zdobycz, a że zabronił sobie myśleć o najważniejszym, to zaczął wspominać, jak polowali z Olegiem i myśliwym Adolfem – gołymi rękami, przebiegłość przeciw przebiegłości, rozum przeciw instynktowi, siła przeciw sile, trzy doby bez przerwy gnać jelenia przez wiatrołomy, doścignąć go i powalić na ziemię, chwyciwszy za rogi… Możliwe, że jeleni tu nie ma, lecz nie ma wątpliwości, że tutejsza dziczyzna jest jadalna – wystarczy się zagapić i komary zaczynają żreć jak wściekłe, a jak wiadomo, jadalny na obcej planecie z głodu nie zdechnie. Nieźle byłoby tutaj zabłądzić i spędzić w lesie roczek czy dwa. Znalazłby sobie przyjaciela, jakiegoś wilka czy niedźwiedzia, chodziliby razem na polowania, rozmawiali… Oczywiście Maksym w końcu miałby dosyć i poza tym nie wygląda na to, żeby w tych lasach przyjemnie się wędrowało – za dużo żelaza dokoła, nie ma czym oddychać. No i przede wszystkim trzeba skonstruować zero-przekaźnik…

Przystanął, nasłuchując. Gdzieś w głębi gęstwiny rozlegał się monotonny głuchy łoskot i Maksym uświadomił sobie, że słyszy go już od dawna, lecz dopiero teraz zwrócił na niego uwagę. To nie było zwierzę ani wodospad, to był mechanizm, jakaś barbarzyńska maszyna. Chrapała, porykiwała, zgrzytała metalicznie i wydzielała nieprzyjemny zapach rdzy. Zbliżała się.

Pochylił się i trzymając się blisko pobocza, pobiegł bezgłoś­nie w przód, a potem zatrzymał się gwałtownie tuż przed skrzyżowaniem. Betonową szosę pod kątem prostym przecinała droga, potwornie brudna, pożłobiona głębokimi koleinami, ze sterczącymi odłamkami nawierzchni, śmierdząca i bardzo, ale to bardzo radioaktywna. Maksym przykucnął i popatrzył w lewo. Łomot silnika i zgrzyt metalu powoli się przybliżały. Grunt pod stopami zaczął drżeć.

Po minucie pojawiło się coś niewiarygodnie wielkiego, z wyklepanego metalu, gorącego, cuchnącego, miażdżącego drogę potwornymi gąsienicami oblepionymi błotem. Nie mknęło, nie toczyło się, lecz parło naprzód – garbate, niechlujne, podzwaniające luźnymi blachami, napakowane surowym plutonem na wpół z lantanowcami, bezradne, a zarazem groźne, bez załogi, tępe i niebezpieczne. Przewaliło się przez skrzyżowanie i popełzło dalej, chrzęszcząc rozgniatanym betonem. Zostawiło za sobą ogon rozpalonej duchoty i skryło się w lesie, wciąż rycząc, wyjąc, aż stopniowo ucichło w oddali.

Maksym odetchnął i opędził się od komarów. Był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak absurdalnego i żałosnego. Tak, emiterów pozytronowych na pewno tu nie znajdzie. Popatrzył w ślad za potworem i nagle do niego dotarło, że poprzeczna droga właściwie nie jest drogą, lecz przesieką, wąską szczeliną między drzewami. Konary nie zasłaniały nieba nad nią, jak nad szosą. Może toto dogonić? pomyślał. Zatrzymać, wygasić kocioł… Nasłuchiwał. W lesie rozlegały się łomoty i trzaski, bestia kręciła się w gęstwinie niczym hipopotam w bagnie, a potem łoskot silnika ponownie zaczął się zbliżać. Wracała. Znów sapanie, ryk, fala smrodu, zgrzyt i brzęk, i oto potwór przewala się przez skrzyżowanie, prąc tam, skąd dopiero co przypełzł. Nie, stwierdził Maksym, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nie przepadam za złymi zwierzętami i barbarzyńskimi automatami. Odczekał, póki bestia nie zniknęła mu z oczu, po czym wyszedł z krzaków, rozpędził się i jednym skokiem pokonał zrujnowane, zakażone skrzyżowanie.

Jakiś czas szedł bardzo szybko, oddychając głęboko i oswobadzając płuca z wyziewów żelaznego hipopotama, a potem wrócił do miarowego kroku. Myślał o tym, co widział w ciągu pierwszych dwóch godzin pobytu na swojej zaludnionej wyspie. Próbował ułożyć wszystkie te przypadkowe i sprzeczne spostrzeżenia w jakąś logiczną całość. Okazało się to jednak zadaniem ponad jego siły. Wychodził z tego nie realny, lecz bajkowy obraz z lasem nafaszerowanym starym żelastwem, baśniowymi stworzeniami nawołującymi się prawie ludzkim głosem. Jak w bajce: stara, porzucona droga wiodła do zaczarowanego zamku, a niewidzialni źli czarodzieje starali się przeszkodzić człowiekowi, który trafił do tej krainy. Wpierw na przedpolach obrzucili go meteorytami, a skoro nic to nie dało, spalili jego statek, złapali człowieka w pułapkę, a potem poszczuli żelaznym smokiem. Smok okazał się zbyt stary i głupi, więc już pewnie zrozumieli swój błąd i gotują coś bardziej nowoczesnego…

Posłuchajcie, rzekł Maksym w duchu. Przecież nie zamierzam odczarowywać waszych zamków ani budzić ślicznotek z letargu. Chcę tylko spotkać się z kimś, kto ma trochę rozumu i pomoże mi w sprawie emiterów pozytronowych.

Czarodzieje byli jednak uparci. Położyli w poprzek szosy ogromny przegniły pień, a następnie rozwalili betonową nawierzchnię, wyryli w ziemi wielką jamę i napełnili stęchłą, radioaktywną breją. A kiedy i to nie pomogło, a chmarom komarów znudziło się już kąsanie, nad ranem wypuścili z lasu paskudną zimną mgłę. Zaczął marznąć, więc puścił się biegiem, żeby się rozgrzać. Mgła była lepka, oleista, zalatywała mokrym metalem i zgnilizną, lecz niebawem zapachniało dymem i Maksym pojął, że gdzieś niedaleko płonie żywy ogień.

Świtało, niebo zajaśniało poranną szarością, kiedy zobaczył na poboczu ognisko i niski kamienny budynek z zapadniętym dachem, o pustych czarnych oknach, stary i zarośnięty mchem. Ludzi nie było widać, lecz czuł, że są gdzieś niedaleko. Byli tu całkiem niedawno i być może zaraz wrócą. Skręcił z szosy, przeskoczył przydrożny rów i tonąc po kostki w gnijących liściach, zbliżył się do ogniska.

Przywitało go pierwotnym ciepłem, przyjemnie pobudzającym pradawne instynkty. Wszystko tu było proste. Można było bez powitania przykucnąć, wyciągnąć ręce ku ogniu i w milczeniu czekać, aż gospodarz, tak samo milczący, poda coś gorącego do przekąszenia i równie gorący kubek. Gospodarza co prawda nie było, ale nad ogniem wisiał kociołek z czymś ostro pachnącym. W pobliżu walały się dwa płaszcze z grubego materiału, brudny, na pół pusty plecak, wielkie kubki z powgniatanej blachy i jeszcze jakieś metalowe przedmioty niewiadomego przeznaczenia.

Maksym posiedział przy ognisku, ogrzał się, patrząc w płomienie, potem wstał i zajrzał do domu. Prawdę mówiąc, zostało z niego tylko kamienne pudełko. Między połamanymi belkami nad głową jaśniało poranne niebo. Strach było wejść na przegniłe deski podłogi, a po kątach rosły kępy różowych grzybów – trujących, ale jeśli je dobrze podsmażyć, powinny być zdatne do spożycia. Zresztą myśl o jedzeniu natychmiast się ulotniła, kiedy w półmroku zwiadowca dojrzał pod ścianą czyjeś kości wymieszane z zetlałymi szmatami. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, zawrócił, zszedł po zdezelowanych schodkach i złożywszy dłonie przy ustach w tubę, wrzasnął na cały las: „Heeeeej, sześciopalcyyy!”. Echo niemal od razu ugrzęzło we mgle między drzewami, nikt nie odpowiedział, tylko gniewnie zacokały ptaszki nad głową.

Wrócił do ogniska, dorzucił do niego gałęzi i zajrzał do kociołka. Zawartość wrzała. Rozejrzał się, znalazł coś w rodzaju łyżki, powąchał ją, wytarł o trawę i znów powąchał. Następnie ostrożnie zdjął z wywaru szarawe szumowiny i strząsnął na węgle. Zamieszał potrawę, zaczerpnął z brzegu, podmuchał i spróbował. To coś okazało się całkiem niezłe, przypominało zupę z wątroby tachorga, tylko było bardziej pikantne. Maksym odłożył łyżkę, ostrożnie, obiema rękami zdjął kociołek i postawił na trawie. Potem znów się rozejrzał i powiedział głośno: „Śniadanie gotowe!”. Nie opuszczało go poczucie, że gospodarze są gdzieś obok, ale widział tylko nieruchome, wilgotne od mgły krzaki i czarne, koślawe pnie drzew. Słychać było jedynie potrzaskiwanie ognia i świergoczące z zaaferowaniu ptaki.

– No dobra – powiedział głośno. – Róbcie, co chcecie, ja podejmuję próbę kontaktu.

Czy to łyżka była za duża, czy pradawne instynkty zanadto się rozbuchały, bo ani się obejrzał, a pochłonął już jedną trzecią zupy. Oderwał się z żalem, posiedział chwilę, dumając nad odczuciami smakowymi, starannie wytarł łyżkę, lecz nie wytrzymał i zaczerpnął jeszcze raz, z samego dna, tych apetycznie rozpływających się w ustach brązowych kawałeczków przypominających trepangi. Ponownie wytarł łyżkę i położył w poprzek kociołka. Nadeszła pora, by się odwdzięczyć.

Wstał, wybrał kilka cienkich patyczków i wszedł do domu. Stąpając ostrożnie po spróchniałych deskach i starając się nie patrzeć na szczątki w cieniu, zaczął zrywać grzyby i nawlekać na patyk malinowe kapelusze, wybierając najsolidniejsze. Posolić by was i trochę popieprzyć, pomyślał. No nic, na pierwszy kontakt może być i tak. Powieszę nad ogniskiem, a wtedy aktywna organika wyjdzie z was razem z parą. Będziecie pysznym pierwszym wkładem w kulturę tej zaludnionej wyspy, a drugim będą emitery pozytronowe…

Nagle w domu zrobiło się odrobinę ciemniej i Maksym poczuł, że ktoś na niego patrzy. Zdławił w sobie ochotę, by nagle się odwrócić. Policzył do dziesięciu, podniósł się wolno z kucek i bez pośpiechu, z uśmiechem na twarzy, obrócił głowę.

Przez okno patrzyła na niego twarz z dużymi smutnymi oczami, ze smutno opuszczonymi kącikami ust. Patrzyła bez zainteresowania, bez złości ani radości, nie jak na człowieka z innego świata, lecz na dokuczliwe zwierzę domowe, które znowu polazło nie tam, gdzie trzeba. Kilka sekund patrzyli na siebie i Maksym czuł, jak smutek emanujący z tej twarzy zatapia ruinę domu, las i całą planetę, i cały otaczający ich świat, i wszystko dokoła zrobiło się szare, smętne i żałosne. Wszystko już było, i to wiele razy, i jeszcze wiele razy będzie, i nie ma nadziei na ocalenie z tej szarej, smętnej, żałosnej nudy. Potem w domu zrobiło się jeszcze ciemniej i Maksym obrócił się ku drzwiom.

Tam, rozstawiwszy krótkie, krzepkie nogi i zagrodziwszy szerokimi barkami przejście, stał zarośnięty ryży, krępy człowiek w okropnym kraciastym kombinezonie. Poprzez bujny zarost patrzyły na Maksyma świdrujące błękitne oczka, bardzo czujne, bardzo złe, niemniej jednak wesołe – być może dla kontrastu z emanującym z okna bezkresnym smutkiem. Ten włochaty chojrak najwyraźniej nie po raz pierwszy widział przybysza z innego świata i przywykł postępować z nimi szybko, zdecydowanie, bez próby kontaktu i innych głupot. Z karku zwisała mu na rzemieniu gruba metalowa rura o złowieszczym wyglądzie, a wylot tego narzędzia do rozpraw z obcoziemcami włochacz wycelował twardą, brudną ręką prosto w brzuch Maksyma. Od razu było widać, że ani o najwyższej wartości życia ludzkiego, ani o Deklaracji Praw Człowieka czy innych wspaniałych osiągnięciach humanizmu (jak i o samym humanizmie) nigdy nie słyszał, a gdyby mu o nich opowiedzieć, toby nie uwierzył.

Maksym nie miał wyboru. Wyciągnął przed siebie patyk z nawleczonymi grzybami, uśmiechnął się jeszcze szerzej i wygłosił z przesadną artykulacją: „Pokój! Przyjaźń!”. Posępne indywiduum za oknem odpowiedziało na owo hasło długim, niewyraźnym zdaniem, po czym opuściło rejon kontaktu i jak można było sądzić po odgłosach z zewnątrz, zaczęło wrzucać do ogniska suche gałęzie. Kudłata broda niebieskookiego poruszyła się i z miedzianego gąszczu polały się porykujące, becząco-szczękające dźwięki, kojarzące się Maksymowi z żelaznym smokiem na skrzyżowaniu.

– Tak! – powiedział Maksym, energicznie kiwając głową. – Ziemia! Kosmos! – Pokazał palcem w górę i rudzielec posłusznie spojrzał na dziurę w zawalonym suficie. – Maksym! – ciągnął Maksym, wskazując z kolei na swoją pierś. – Mak-sym! Nazywam się Maksym! – Dla pewności uderzył się w pierś jak rozdrażniony goryl. – Maksym!

– Makss-sym! – krzyknął rudobrody z dziwnym akcentem. Nie spuszczając zwiadowcy z oczu, rzucił przez ramię serię dudniących i szczękających dźwięków, wśród których kilka razy powtórzyło się słowo „Maks-sym”. W odpowiedzi niewidoczny ponurak zaczął wydobywać z siebie okropne, melancholijne fonemy. Rudobrody wybałuszył błękitne oczy, rozwarł żółtozębną paszczę i ryknął śmiechem. Widocznie dotarł do niego niedostrzegalny dla Maksyma humor sytuacji. Wyśmiawszy się, otarł oczy wolną ręką, opuścił śmiercionośne narzędzie i zrobił jednoznaczny gest: „No, wyłaź!”.

Maksym z przyjemnością usłuchał. Wyszedł na ganeczek i znów podał rudemu gałązkę z kapeluszami grzybów. Rudobrody ją od niego wziął, pokręcił w ręku, powąchał i odrzucił na bok.

– O nie! – sprzeciwił się Maksym. – Jeszcze paluszki obliżecie…

Schylił się i podniósł patyczek. Rudy nie oponował. Poklepał go po plecach, popchnął ku ognisku, a tam nacisnął na ramię, usadził i zaczął coś tłumaczyć. On jednak go nie słuchał. Patrzył na ponurego. Ten siedział naprzeciwko i suszył przy ogniu jakąś dużą, brudną szmatę. Jedną nogę miał bosą i cały czas poruszał palcami. A tych palców miał pięć. Pięć, wcale nie sześć.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI