Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie lubię się kłócić, ale cenię sobie zasadny spór. O co? Przede wszystkim o Boga, a raczej o kształt relacji pomiędzy Nim a człowiekiem, pomiędzy Chrystusowym Kościołem a światem. Zarzucano mi, że stałem się zbytnio „prawicowym konserwatystą”. Byłem krytykowany jako liberał, bo popieram Komunię na rękę. Również podjęcie tematu możliwości spowiedzi przez internet wywołało głosy oburzenia i oskarżenia o herezję, że o kwestii duszy nieśmiertelnej u zwierząt nie wspomnę... To właśnie te i inne spory sprowokowały mnie do napisania tej książki.
Autor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Rok wydania: 2015
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest tania.
KUPUJ LEGALNIE.
NIE KOPIUJ!
o. Dariusz Kowalczyk SJ
MIĘDZY HEREZJĄ
A DOGMATEM
Nihil obstat:L. dz. 2015/04/NO/P
Imprimatur
Przełożony Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej
Towarzystwa Jezusowego – o. Tomasz Kot SJ
Warszawa, 3 czerwca 2015 r.
Książka nie zawiera błędów teologicznych
Korekta
Joanna Sztaudynger
Grafika
Bogumiła Dziedzic
© by o. Dariusz Kowalczyk SJ
© by Mocni w Duchu
ŁódŹ 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-61803-86-7
Mocni w Duchu – Centrum
90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60
tel. 42 288 11 53
mocni.centrum@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl
Zamówienia
tel. 42 288 11 57, 797 907 257
mocni.wydawnictwo@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl/sklep
Wydanie pierwsze
Czy święty Kościół jest święty?
Wyznajemy: „Wierzę w ś w i ę t y Kościół powszechny, ś w i ę t y c h obcowanie...”. O czym jednak właściwie mówimy, kiedy wypowiadamy słowo „święty” w odniesieniu do Kościoła? Po słynnym (i głośnym) oficjalnym wyznaniu win Kościoła przez hierarchów Watykanu podczas Jubileuszu Roku 2000 i w kontekście odkrywania kolejnych „czarnych kart Kościoła” pytanie to wydaje się szczególnie palące. Tym bardziej że niektórzy zdają się uważać, iż prawda o Kościele tkwi nie tyle w wyimaginowanej świętości tegoż Kościoła, ile raczej w jego permanentnej grzeszności. Na przykład Jan Woleński twierdzi, że Kościół, mówiąc o swojej świętości i grzeszności (jedynie) swoich członków, w gruncie rzeczy samorozgrzesza się i nadużywa „bieli autorytetu dla potrzeb doraźnych, różnych od codziennej posługi religijnej. Zasada «Święty Kościół grzesznych ludzi» nie może być podstawą historycznej katharsis”1.
Pozostawiając na boku kwestię, czy istnieje istotna różnica pomiędzy Kościołem a zbiorem ludzi ochrzczonych, warto zastanowić się, czy rzeczywiście Kościół notorycznie rozgrzesza siebie samego, nadużywając nauki o swojej świętości.
OBLUBIENICA CZY ZDZICZAŁY POTWÓR?
Grzech w Kościele jest aż nadto widoczny od samych jego początków. Już Paweł Apostoł ze smutkiem pisał do chrześcijan w Koryncie: „Słyszy się powszechnie o rozpuście między wami, i to o takiej rozpuście, jaka się nie zdarza nawet wśród pogan, że ktoś żyje z żoną swego ojca. A wy unieśliście się pychą, zamiast z ubolewaniem żądać, by usunięto spośród was tego, który się dopuścił wspomnianego czynu” (1Kor 5,1-2). Trzeba tutaj zauważyć, że usunięcie grzesznika ze wspólnoty jest wydaniem go – jak mówi św. Paweł – „szatanowi na zatracenie ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pana Jezusa” (1Kor 5,5). Kara ma na celu nie potępienie człowieka, ale jego zbawienie.
Pierwsze wspólnoty chrześcijan żyły w pewnym rozdarciu pomiędzy świadomością wielkości i świętości powołania uczniów Chrystusa a gorszącą rzeczywistością grzechu. W Liście do Efezjan czytamy, że Jezus Chrystus umiłował i oczyścił Kościół, aby był on chwalebny, nie mający skazy, święty i nieskalany (por. 5,26-27). W Pierwszym Liście św. Jana znajdujemy przekonanie, że ten, kto raz nawrócił się i przyjął Jezusa jako Zbawiciela, nie powinien grzeszyć: „Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże; taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga” (3,9). Z drugiej jednak strony czytamy: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy” (1J 2,8). Ktoś powiedział, że życie to sztuka przeżywania napięć. Okazuje się, że życie Ewangelią jest od początku sztuką przeżywania napięcia pomiędzy rozczarowaniem i słabością a uniesieniem i doświadczeniem mocy Bożej łaski. Sztuka ta nie jest łatwa, stąd wielu takich, co wybrało zgorszony rzeczywistością nieludzki rygoryzm albo – na odwrót – wyniosłe, graniczące ze ślepotą lub cynizmem, eklezjalne samozadowolenie. Opisując poczynania tych pierwszych i – w mniejszym stopniu – tych drugich można by nakreślić historię Kościoła.
Popatrzmy na niektórych zgorszonych... Na początku III wieku niejaki Tertulian, chrześcijański pisarz i wy-bitny teolog, zgorszył się brakiem doskonałości członków Kościoła do tego stopnia, że przyłączył się do sekty montanistów wyznającej moralny rygoryzm. Jako montanista Tertulian głosił, że niektóre grzechy nie mogą zostać przebaczone. W dziele O czystości polemizuje np. z tymi, którzy mają czelność przyznawania pokuty kościelnej tym, którzy popełnili cudzołóstwo. Jego zdaniem takich należało po prostu raz na zawsze wyrzucić z Kościoła jako niegodnych.
W połowie III wieku pojawił się Nowacjan, rzymski teolog, który m.in. głosił, iż apostatom Kościół powinien definitywnie odmówić, nawet w przypadku żalu i nawrócenia się, przebaczenia grzechów i pojednania ze sobą. Natomiast przedstawiciele donatyzmu (schizma, której początek dał w IV wieku biskup Donat z Kartaginy) twierdzili m.in., że sakramenty sprawowane przez grzesznego kapłana są nieważne. W XII wieku katarzy (z grec. kátharoi – „czyści”) powołali do istnienia grupę „doskonałych”, spośród których wyznaczano biskupów i diakonów. Musieli oni prowadzić ascetyczny, pełen postów, styl życia, wykluczający małżeństwo i posiadanie dóbr. Powieszony i spalony przez inkwizycję w XV wieku dominikanin Savonarola, w którym Luter widział swego prekursora, gromił szczególnie duchownych:
„Wszystko w Kościele jest zrujnowane. Prałaci nie odróżniają dobra od zła, prawdy od kłamstwa. [...] Dziś w kościołach wszystko robi się dla pieniędzy. Dzwony biją z chciwości, wołają tylko o srebro, chleb i świece”2.
Szczytem zgorszenia grzesznością chrześcijan była doktryna, według której Jezus przyszedł na ziemię tylko po to, aby zbawić swoją Matkę; dla innych bowiem nie warto było się trudzić.
Niektórzy Ojcowie Kościoła, którzy głosili świętość Chrystusowej Owczarni, widząc – z drugiej strony – ogrom moralnej nędzy owieczek, używali na określenie Kościoła paradoksalnego wyrażenia: czysta nierządnica. Wilhelm z Auvergne pisał zaś wzburzony: „Któż by nie zadrżał ze strachu na widok Kościoła będącego w stanie takiego zdziczenia i okropności, że każdy, kto na to patrzy, martwieje z przerażenia. Widząc tak straszliwe jego zeszpecenia, każdy nazwałby go prędzej Babilonem niż Kościołem Chrystusa. To nie jest Oblubienica, to monstrualny, zdziczały potwór”3. No cóż! współczesne teksty drukowane w różnych obsesyjnie antyklerykalnych pismach wydają się – w porównaniu z powyższą wypowiedzią – niepotrzebnym „owijaniem w bawełnę”... Problem polega jednak na tym, czy krytykujemy Kościół, pragnąc jego odnowy, czy też tropimy słabości Kościoła, bo go nienawidzimy i chcemy jego całkowitego upadku. W każdym razie dwa tysiące lat dziejów Kościoła dowodzi, iż nie jest prawdą, że rozprawiał on bezkrytycznie o własnej świętości, przymykając oczy na to, co ze świętością znajdowało się w oczywistej sprzeczności.
Kościół nieustannie wskazywał na ideał, wzywał do doskonałości, ale jednocześnie bronił prawdy, że należą do niego również, jeśli nie przede wszystkim, grzesznicy. Pomiędzy autentyzmem życia Ewangelią a zaprzaństwem i głupotą wciąż bowiem rozbrzmiewa przypowieść o chwaście i pszenicy, wciąż rozbrzmiewają słowa Jezusa: „Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa” (Mt 13,30). Ponadto ostateczny sąd miłosierdzia, a więc i potępienia jako negatywnego warunku możliwości miłosierdzia, przynależy tylko Bogu. Dlatego też Kościół beatyfikuje i kanonizuje niektórych wiernych, ale nigdy oficjalnie nie ogłasza (wskazując konkretnego człowieka po imieniu), że ktoś na pewno został potępiony. Kościół – choć mówi o możliwości wiecznego odtrącenia – nikogo w sposób dogmatyczny nie skazuje na piekło. Raczej rozeznaje dobro i zło, gromi grzech i wzywa do nawrócenia. Sobór Watykański II przypomina nam, że
„podczas gdy Chrystus «święty, niewinny, niepokalany» (Hbr 7,26), nie znał grzechu [...], Kościół obejmujący w łonie swoim grzeszników, święty i zarazem cią-gle potrzebujący oczyszczenia, podejmuje ustawicznie pokutę i odnowienie swoje” (KK, 8).
WIERZYĆ W KOŚCIÓŁ POŚRÓD ZGORSZEŃ
Spojrzenie wstecz na trudną historię Kościoła i na jego zmaganie się z grzechem nie powinno nas prowadzić do kwitowania ciemnych stron Kościoła dzisiaj stwierdzeniem: „To nic nowego. Zawsze tak było. Nie ma się czym przejmować”. Zła nie wolno banalizować, czy też przyzwyczajać się do niego. Wręcz przeciwnie, kiedy patrzymy na różnego rodzaju bolesne i gorszące sytuacje, winniśmy przypominać sobie słowa Jezusa: „Ten rodzaj złych duchów wyrzuca się tylko modlitwą i postem” (Mt 17,21). Zauważmy jednak, że wezwanie do modlitwy może być nadużywane, a mianowicie wówczas, kiedy oznacza – ni mniej, ni więcej – reprymendę w stylu: „Módlcie się, a nie dyskutujcie, ani nie zadawajcie trudnych pytań”. Istnienie różnych form zła w Kościele nasuwa pytania, od których uciekać nie wolno.
Trzeba na przykład pytać o to, czym właściwie jest Kościół. Od odpowiedzi na to fundamentalne pytanie zależy bowiem nasza wiara w tenże Kościół w sytuacji zgorszenia spowodowanego postawą jego ludzi. Wydaje się, że dość rozpowszechniona jest swego rodzaju „pogańska” wizja religii, w której kasta świętych kapłanów prowadzi nieoświecony i grzeszny lud ku Bogu. „Pogaństwo” polega między innymi właśnie na tym, że człowiek w poczuciu własnej słabości i grzeszności buduje świątynie, ołtarze i ustanawia kapłanów, którzy – jako szczególnie uprzywilejowani w relacjach z bogami – mają poprzez sprawowanie kultu zapewnić ludowi boską przychylność. Jeśli ktoś ma taką wizję Kościoła, to trudno się dziwić, że może doznać zburzenia podstaw swojej wiary na widok siejącego zgorszenie księdza. Taki człowiek traci w tej sytuacji punkt oparcia.
Chrześcijańska wizja Kościoła jest jednak zupełnie inna: to wspólnota (Lud zwołany przez Boga), w której – co prawda – poszczególni członkowie mają różne funkcje i zadania, ale wszyscy są grzesznikami mającymi jednego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. „Nie chciejcie, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus” – czytamy w Ewangelii Mateusza (23,10). Ten, kto wie, iż jedynym Kapłanem i Nauczycielem jest Pan Jezus, w obliczu słabości ludzi Kościoła nie odejdzie zgorszony, ale będzie umiał realizować Chrystusowe wezwanie: „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich [faryzeuszów i uczonych w Piśmie] nie naśladujcie” (Mt 23,3).
Rzeczywistość grzechu w Kościele każe nam wciąż na nowo podejmować pytanie o to, co to znaczy „kochać Matkę Kościół”. „O Matce źle się nie mówi” – podkreślają niektórzy. Pojawia się tu jednak niebezpieczeństwo mylenia dobra Kościoła z interesem poszczególnych grup, środowisk czy też pojedynczych osób. Tymczasem sytuacja wymaga niekiedy mocnego, prorockiego wskazania na zło obecne w samym Kościele. Miłość do rodzącego się Kościoła nie przeszkodziła pierwszym chrześcijanom opowiadać o zdradzie i samobójczej śmierci apostoła Judasza, czy też o zaparciu się apostoła Piotra. Ta przykra dla chrześcijan prawda stała się częścią Pisma świętego i w ten sposób dotarła do nas. Ewangeliści pokazują nam, że miłość Kościoła nie może oznaczać udawania i mataczenia w obliczu zła dotykającego Kościół od wewnątrz. Miłość ta nie ma nic wspólnego ze „złą solidarnością”, która każe za cenę kolejnych kompromisów i paktów bronić tzw. swoich.
Dziś, w epoce mediów, bardziej niż kiedykolwiek sprawdzają się ewangeliczne słowa: „Nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome” (Łk 12,2). Ostrym prawom medialnej transparencji poddane są w demokratycznym świecie wszystkie instytucje. Nie ma powodów, aby instytucja Kościoła rościła sobie prawo do wyjątkowego statusu nietykalności. Co więcej, domaganie się takiego statusu czyniłoby proroczą misję Kościoła niewiarygodną. Ktoś mógłby wtedy przypomnieć słowa: „Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata” (Mt 7,5). Słowa te odnoszą się zarówno do pojedynczych osób, jak i do struktur oraz instytucji. Niekiedy bowiem dzieje się tak, że suma indywidualnych, złych wyborów przekształca się w zło strukturalne. Słabość ludzi owocuje trwałą niewydolnością i zakłamaniem struktur, które z kolei stają się narzędziem deformowania jednostek. Biblia pełna jest proroczego oburzenia na widok złych religijnych, skostniałych struktur. Zauważmy, że Jezus zostaje skazany na śmierć w wyniku konfliktu ze strukturami religii żydowskiej. Przysłowiowe prowadzanie Jezusa „od Annasza do Kajfasza” jest symbolem zła religijnych struktur. Knowaniom i niejasnym powiązaniom przywódców religijnych Jezus przeciwstawia prawdę i jawność swojej nauki. Miłość Chrystusa do własnego narodu, do żydowskiej religii i tradycji, przywiodła Go do otwartego konfliktu z ludźmi dzierżącymi religijną i polityczną władzę. Ostatecznie Jezus oddał za swój naród życie. Z tej śmierci, z przebitego włócznią boku narodził się Kościół, święty Kościół grzeszników.
A JEDNAK ŚWIĘTY
Na czym polega świętość wciąż potrzebującego oczyszczenia Kościoła grzeszników? Przede wszystkim na tym, że Chrystus umiłował Kościół i jest Jego Głową. Jan Paweł II pisał: „Wyznawać wiarę w Kościół jako święty znaczy wskazywać jego oblicze Oblubienicy Chrystusa, dla której On złożył w ofierze samego siebie właśnie po to, aby ją uświęcić” (Novo millennio ineunte, 30). Dlatego też Kościół, podejmując wysiłek o c z y s z-c z a n i a p a m i ę c i, wyznania grzechów i pokuty, unika formuł, w których za sprawcę zła zostałby uznany Kościół jako taki. Nie przepraszamy za Kościół, który jest Mistycznym Ciałem Chrystusa, gdyż oznaczałoby to, że przepraszamy również za Jezusa. Winniśmy natomiast uznać i wyznać zło wyrządzone przez członków Kościoła, którzy – choć mieli imię Boga na ustach – szli w całkiem przeciwną stronę niż Duch prowadzący swój Kościół do całej prawdy. Jeśli ktokolwiek mógłby przepraszać za Kościół jako taki, to jest to jedynie sam Jezus Chrystus, który – w pewnym sensie – takiego właśnie aktu dokonał. Stało się to na krzyżu: „przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34).
Kiedy mówimy – tak jak św. Paweł w swoich listach – o Kościele jako wspólnocie świętych, nie chcemy przypisać katolikom jakichś szczególnych kwalifikacji moralnych, odróżniających ich zdecydowanie od niekatolików. Wskazujemy wówczas raczej na to, że – jako wierzący – współuczestniczymy w tym, co święte. Jesteśmy wspólnotą świętych, bo otrzymaliśmy sakrament chrztu świętego, który wymagał od nas i od naszych rodziców nie tyle moralnej doskonałości, ile wiary w łaskę przychodzącą od świętego Boga. Jesteśmy wspólnotą świętych, ponieważ uczestniczymy w świętej Eucharystii.
Niektórzy konstatują, że przecież można być uczciwym człowiekiem i nie chodzić do kościoła, że – co więcej – niekiedy niewierzący postępują lepiej od wierzących. To prawda, ale przecież korzystamy z sakramentów nie dlatego, że jesteśmy godni Boga, ale dlatego, że jesteśmy Jego głodni. Uczestniczę we Mszy świętej nie dlatego, że sam jestem święty, ale po to, aby święty Bóg mnie uświęcał. Nazywamy się świętym Kościołem również dlatego, że doświadczamy przekraczającej granice czasu i przestrzeni wspólnoty z apostołami, Ma-ryją, męczennikami, wyznawcami, doktorami Kościoła i... aniołami.
„Łączność pielgrzymów z braćmi, którzy zasnęli w pokoju Chrystusowym, bynajmniej nie ustaje – poucza nas Sobór – przeciwnie, według nieustannej wiary Kościoła umacnia się jeszcze dzięki wzajemnemu udzielaniu sobie dóbr duchowych” (KK, 49).
Aby dostrzec świętość Kościoła w powyższych trzech znaczeniach, trzeba mieć wiarę. Bez niej trudno wszak mówić, że Głową Kościoła jest Chrystus Zmartwychwstały, że sakramenty są święte, ponieważ w nich Bóg obdarza nas swoją świętą łaską, albo że istnieje jakaś realna wspólnota pomiędzy tymi, którzy są w niebie, i tymi, którzy jeszcze są w drodze... Dlatego też potrzeba świętości, która byłaby czytelnym znakiem nawet dla tego, kto nie ma wiary. Taka świętość jest darem i zadaniem bardziej dla wspólnot niż jednostek. „Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował, tak jak Mnie umiłowałeś” (J 17,23) – modlił się Jezus za przyszły Kościół. Jeśli dzisiaj świat nie rozpoznaje w Jezusie Zbawiciela i nie przyjmuje Ewangelii, to głównie dlatego, że nie widzi wspólnot, które świadczyłyby o tym, że bezinteresowna jedność w miłości jest możliwa. Jeśli jednak brak świętych wspólnot, Bóg działa – jak to bywało wielokrotnie w historii zbawienia – przez święte jednostki, przy czym te jednostki to nie tylko duchowni i osoby zakonne. Sobór Watykański II nie podjął nauki o dwóch drogach w Kościele: tej zwyczajnej, dobrej dla świeckich, a polegającej na jako takim zachowywaniu Dekalogu, oraz tej szczególnej, dostępnej dla wybrańców, którzy mieliby dostęp do prawdziwej świętości na drodze praktykowania rad ewangelicznych. W zamian Sobór przypomniał prawdę o powszechnym powołaniu do świętości.
Jan Paweł II w liście Novo millennio ineunte, który jest swoistym testamentem papieża dla katolików na XXI wiek, wskazuje na ideę świętości jako nadrzędną dla życia i działalności każdego chrześcijanina i Kościoła. Papież zauważa, że
„zadać katechumenowi pytanie: «Czy chcesz przyjąć chrzest?» – znaczy zapytać go zarazem: «Czy chcesz zostać świętym?» Znaczy postawić na jego drodze radykalizm Kazania na Górze: «Bądźcie więc wy doskonali jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski»” (nr 31).
Problem polega jednak na tym, że coś niedobrego stało się z samym słowem „świętość”. Dla wielu perspektywa świętości wydaje albo mało atrakcyjna, albo wręcz zagrażająca ludzkiemu szczęściu. Podziwiamy świętych, tych kanonizowanych i tych, co żyją pośród nas, ale – z drugiej strony – słowa o naszym własnym powołaniu do świętości napełniają nas niejednokrotnie lękiem lub nudą. Zła hagiografia stworzyła nieciekawy dla współczesnego człowieka obraz świętego, który snuje się po świecie ze wzrokiem utkwionym w chmurach.
„Świętość” kojarzy nam się z pełną samozaparcia rezygnacją ze spontanicznych reakcji i radości tego świata, z poddaniem się jakiemuś ascetycznemu systemowi, w którym jest tylko miejsce na ślepe posłuszeństwo nakazom i zakazom oraz woluntarystyczny wysiłek.
„Świętość – mówił Wacław Hryniewicz – odarto z naturalności. [...] Aureola, zamglone oczy, cierpiętliwy grymas, przekrzywiona głowa... To nie jest dobro naturalne. To świętość udręczona [...]. To jest dobro szpitalne, klasztorne, umartwione, a nie naturalne, czynione bez udręczenia, idące w parze ze spontanicznością i z radością. [...] Nawet jeśli wyrośnie nam młody święty z krwi i kości, pełen życia, wysportowany, to na obrazie przedstawi się go w sposób lukrowany, cukierkowaty, mdławy...”4.
Owocem takiej wykoślawionej idei świętości jest – z jednej strony – zalęknienie, a z drugiej – religijne znudzenie. A są to „grzechy”, które dziś najbardziej niszczą Kościół. Zalękniony chrześcijanin buduje wokół siebie mury, poza którymi – jego zdaniem – znajdują się niegodziwcy, albo – na odwrót – stara się przypodobać wszystkim, myląc otwartość na innych z miałkością własnych przekonań. Znudzony zaś chrześcijanin to taki, który sam nie ma pojęcia, dlaczego uważa się jeszcze za chrześcijanina. Natomiast święty chrześcijanin to ktoś zupełnie inny...
ŚWIĘTY I NIE-ŚWIĘTY KRZYŻ JEZUSA
Powyższe rozważania budzą pytanie: Jak nie stracić ekscytującej wiary w ewangeliczny ideał świętości osobistej oraz świętości Kościoła, a z drugiej strony, być autentycznie, bez lęku, świadomym tego, że Kościół wciąż potrzebuje oczyszczenia? Odpowiedzi winniśmy poszukiwać, patrząc na Ukrzyżowanego. Wzajemne zaplątanie świętości i grzechu widać właśnie na krzyżu. Dziś bardzo łatwo przychodzi nam mówić o świętym Krzyżu. Ale przecież ci, którzy 2000 lat temu stali pod Jezusowym krzyżem, nie dostrzegali świętości. Wręcz przeciwnie, widzieli umęczonego, umierającego człowieka na drzewie hańby. Stąd też Paweł Apostoł stwierdza, że Chrystus ukrzyżowany jest dla Żydów zgorszeniem, a dla pogan głupstwem (por. 1Kor 1,23).
Wiszący na krzyżu Jezus pierwszy mógł zwątpić w sens swojej misji... Zwątpieniu i zgorszeniu mogłaby poddać się Maryja, której ufne fiat zdawało się w tej sytuacji jakimś nieporozumieniem. Nie było wszak oczywiste, że krzyż Jej Syna jest „świętym Krzyżem”. Raczej jawił się jako nie-święty dowód triumfu niesprawiedliwości. A jednak ostatnimi słowami Chrystusa nie była skarga: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34), ale najwyższy akt ufności: „Ojcze w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46). Historia zbawienia, która znalazła swoje zwieńczenie w Jezusie Chrystusie, choć pełna ludzkich grzechów i złości, ostatecznie okazała się historią świętą, tak jak święty był blask Zmartwychwstałego i ogień Pięćdziesiątnicy.
1 Jan Woleński, W co wierzy ten, kto nie wierzy (II), „Życie Duchowe” 26 (2001) s. 47.
2Cyt. za J. Kracik, Święty Kościół grzesznych ludzi, Kraków 1998, s. 62.
3Cyt. za F. Courth, P. Neuner, Mariologia. Eklezjologia, Kraków 1999, s. 362.
4Nad przepaściami wiary. Z ks. Wacławem Hryniewiczem rozmawiają Elżbieta Adamiak i Józef Majewski, Kraków 2001, s. 171.
Świętość w czasach postmodernizmu
Pisanie na temat świętości jest przedsięwzięciem karkołomnym z dwóch przynajmniej powodów. Po pierwsze, o świętości nie da się pisać z dystansem, w sposób zobiektywizowany i „bezpieczny”, który by nie wymagał od samego autora wkroczenia na drogę nawrócenia. Donald Nicholl pisał:
„Zabrać się do badania świętości nie jest rzeczą bez konsekwencji. Nie ma bowiem takiego sposobu dowiedzenia się czegoś o świętości, który by nie wciągał człowieka w rzeczywiste jej poznanie, w borykanie się z nią tak [...], jak borykał się Jakub z aniołem”5.
Po drugie, mówienie o świętości otwiera nieskończony horyzont relacji człowieka z Bogiem i z innymi ludźmi, co sprawia, że każdy sposób ujęcia tematu okazuje się na tyle ograniczony, że wręcz nieadekwatny do postawionego sobie zadania. Ale pomimo świadomości przerastających nas problemów trzeba jednak podejmować dyskurs o świętości. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, by o niej nie milczeć, czyli by nie milczeć o Bogu, który wychodzi nam na spotkanie w każdym czasie, również w naszych ponoć niedobrych, ponowoczesnych czasach.
OD PIELGRZYMA DO SPACEROWICZA
Nowoczesność w sensie historyczno-filozoficznym można określić jako okres, który rozpoczyna się wraz z odrodzeniem, zwłaszcza od filozofii Kartezjusza, osiąga swój szczyt w koncepcjach Immanuela Kanta i Georga W. F. Hegla, by następnie zostać zakwestionowanym przez takich prekursorów postmodernizmu jak Fryderyk Nietzsche i Martin Heidegger. Modernizm oznaczałby zatem to wszystko, co stało się w kulturze i filozofii europejskiej od XVI wieku do mniej więcej połowy XX wieku. Postmodernizm byłby zaś swoistą (filozoficzną, socjokulturową, artystyczną itp.) formą reakcji na prądy modernistyczne. Modernizm głosił ideę rozumu „mocnego”, to znaczy takiego, który nieustannie rozwija się, poszerzając zasięg swego poznania aż do fundamentów rzeczywistości. Konsekwencją takiego stanowiska była wiara w stały, linearny postęp ludzkości. W postmodernizmie mówi się zaś o rozumie „słabym”, czyli takim, który nie powinien stawiać sobie zbyt ambitnych, przerastających go zadań. Rozum przestał być uprzywilejowanym miejscem orientowania się we wszechświecie; ustępuje miejsca cielesnej i uczuciowej spontaniczności. W konsekwencji postmodernistyczny styl życia charakteryzuje się niespójnością, fragmentaryzacją i epizodycznością myśli i działań człowieka.
W nowoczesności człowiek postrzegał samego siebie przede wszystkim jako pielgrzyma. Było to widoczne szczególnie w protestantyzmie, którego teologia wpłynęła – jak zauważył Max Weber – na rozwój nowoczesnej gospodarki. Protestantyzm, w tym głównie kalwinizm, mówił o łasce Bożej, której czytelnym znakiem miał być sukces w gospodarczych interesach. W chrześcijańsko-modernistycznej perspektywie los człowieka jest określony celem, jaki mu został przeznaczony. To, co człowiek może w tej sytuacji zrobić najlepszego, to podążać za swym powołaniem, odpowiednio dobierając środki, aby drogę uczynić jak najpewniejszą. Nie ma sensu emocjonalnie buntować się przeciwko Bożym wyrokom. Warto natomiast racjonalnie dobierać środki do osiągnięcia celu. „Był zatem Bóg Kalwina – pisze Zygmunt Bauman – przepisem na życie racjonalne, na rządy rozumu nad emocjami, na zwierzchnictwo celu nad środkami”6.
Tego rodzaju pogląd na życie był w pewnym stopniu bliski również katolikom. Ignacy z Loyoli, założyciel Zakonu Jezuitów, na początku swojej Ćwiczeń Duchownych tak określa cel człowieka: „Człowiek został stworzony, aby Boga, naszego Pana, wielbił, okazywał Mu cześć i służył Mu – i dzięki temu zbawił duszę swoją” (CD, 23). Z tego zaś wynika, że „inne rzeczy na powierzchni ziemi stworzone zostały dla człowieka i po to, aby mu służyć pomocą w zmierzaniu do celu, dla którego został stworzony” (CD, 23). A to z kolei oznacza konieczność uporządkowania własnych uczuć, aby móc dokonywać właściwych, rozumnych wyborów. Pielgrzym, aby dojść do celu, musi posuwać się wciąż naprzód. Nie może zatem ruchem wahadłowym już to nawracać się, już to powracać do tych samych grzechów. Nie powinien też tracić czasu na działania zbędne, opóźniające drogę. Stąd postulat ascetycznego, oszczędnego i przemyślanego w każdym szczególe życia.
Świętość w tych nowoczesnych czasach była widziana właśnie jako cel ludzkiego pielgrzymowania. Nie był to jednak cel wszystkich ludzi. A to chociażby z tego powodu, że w Kościele celibat i dziewictwo wydawały się niezbędnymi środkami do jego osiągnięcia. Małżeństwo nie jawiło się jako skuteczna droga do świętości. I trzeba było czekać na Sobór Watykański II, aby ewangeliczna przecież idea powszechnego powołania do świętości zdobyła należne miejsce w nauczaniu Kościoła. Przed Soborem popularna była koncepcja dwóch chrześcijańskich dróg: jedna, zwyczajna, oparta na jako takim zachowywaniu Dekalogu; oraz druga, doskonalsza, odwołująca się do Kazania na Górze oraz tzw. rad ewangelicznych: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa.
Pierwsza droga miała uchronić człowieka przed karą wiecznego potępienia, natomiast druga już za życia miała wprowadzić go w poczet świętych. Sobór Watykański II odszedł od tego podziału, podkreślając, że
„wszyscy chrześcijanie jakiegokolwiek stanu i zawodu powołani są do pełni życia chrześcijańskiego i do doskonałości miłości [...]. W rozmaitych rodzajach życia i powinnościach jedną świętość uprawiają wszyscy, którymi kieruje Duch Boży” (KDK, 40, 41).
W każdym razie nowoczesna idea świętości – jakkolwiek by rozumiana powszechność powołania do świętości – owocowała dopracowanymi systemami, które wskazywały na konkretne środki prowadzące do celu. Bardziej niż spontaniczność religijnych porywów ceniono posłuszeństwo i systematyczność reguł. Pielgrzymowanie wymaga wszak planowania i samodyscypliny.
W ponowoczesności pojawia się nowy typ człowieka, do którego nie pasuje metafora pielgrzyma. Ten nowy typ istniał zresztą od zawsze, tyle że obecnie stał się zdecydowanie bardziej powszechny. Człowiek ten nie ma jasno określonego „projektu życiowego”, w którym środki byłyby podporządkowane ostatecznemu celowi. Tworzy on swoje życie z niepowiązanych ze sobą epizodów. Zasady wytrwałego pielgrzymowania zastępuje on „korowodem krótkotrwałych mód”. Bauman wskazuje na cztery ponowoczesne wzory osobowe: spacerowicza, włóczęgę, turystę i gracza7. Spacerowicz poddaje się – z pozoru spontanicznie, a w rzeczywistości pod wpływem przemyślanej reklamy – temu, co proponuje mu świat handlu, telewizji, internetu. Chodzi sobie po wielkich supermarketach, ogląda..., a kiedy wróci do domu, zasiada przed telewizorem z pilotem w ręku lub przed monitorem komputera, aby kontynuować swój spacer. W takim świecie trudno odróżnić rzeczy ważne od błahych. Jedynym kryterium staje się przyjemność oglądania, słuchania, dotykania.
Włóczęga – tak jak pielgrzym – spędza szmat czasu w drodze. Każdą sytuację traktuje jako chwilowy przystanek. Niemniej w przeciwieństwie do pielgrzyma nie wie, dokąd zmierza. Ważne jest samo wędrowanie, a nie jego cel.
Turysta to ktoś, kto od czasu do czasu udaje się w drogę w poszukiwaniu wrażeń. Świat ma mu służyć do kolekcjonowania coraz to nowych przeżyć, ulotnych, gdzieś na marginesie „prawdziwego życia”. Jeśli turysta potrzebuje domu, to przede wszystkim po to, aby „poza domem” móc zanurzać się w życiu na niby.
Gracz natomiast to ktoś zawieszony pomiędzy ko-niecznością a przypadkiem. W grze rzeczywistość nie wydaje się zbyt twarda i wymagająca. Z drugiej strony, w grze nigdy nie można być niczego pewnym do końca, zawsze bowiem może wydarzyć się szczęśliwa lub przykra niespodzianka. Główną zasadą gracza jest ryzyko, przy czym każda porażka wydaje się do odrobienia. Życie człowieka to seria gier, z których żadna nie jest przeżywana jako ostatnia i decydująca.
Spacerowicz, włóczęga, turysta lub gracz nie są areligijni. Co więcej, nowożytny typ areligijności, czy też ateizmu, jest im obcy. Postmodernizm, ten trudny – jak zauważyliśmy – do jednoznacznego określenia, a jednocześnie wyraźnie odróżniający się od modernizmu, fenomen przenikania się opinii, postaw oraz idei, daleki jest od negowania idei Boga. Niektórzy przedstawiciele postmodernizmu, jak na przykład znany we Włoszech Gianni Vattimo, mówią nawet o „powrocie Boga”, który miałby charakteryzować ponowoczesną mentalność i kulturę.
„Faktem jest – stwierdza Vattimo – że koniecw s p ó ł-c z e s n o ś c i, albo też jej kryzys, przyniósł ze sobą rozpad głównych teorii filozoficznych, takich jak pozytywistyczny scjentyzm, heglowski, a potem marksistowski historycym, które głosiły wygaśnięcie religii. Dzisiaj nie ma już uzasadnionych, możliwych do przyjęcia racji filozoficznych, aby być ateistą albo też odrzucić religię”8.
Andrzej Bronk zauważa natomiast:
„Odchodzeniu od instytucjonalnej religijności towarzyszy paradoksalnie widoczny wzrost religijności i zaciekawienie sprawami religii na całym świecie. [...] W boleśnie przeżywanej próżni ideologicznej dokonuje się obserwowany «powrót religii», czy raczej religijności, transcendencji, sacrum”9.
Człowiek religijny w ponowoczesności chętnie zajrzy od czasu do czasu do kościoła, nie lubi jednak, kiedy mówi mu się o obowiązku systematycznych praktyk. Prawda relacji z Bogiem znajduje się bowiem dla niego nie w czynieniu zadość różnym wymogom prawa kościelnego, ale w tym, co nazywa autentycznym, pełnym emocji przeżyciem religijnym. Spacerowicza, włóczęgę czy też turystę można łatwo spotkać, na przykład, na dorocznych spotkaniach organizowanych przez wspólnotę z Taizé albo na Światowych Dniach Młodzieży, rzadziej natomiast na coniedzielnej Eucharystii. Świętość jawi się w tej atmosferze jako coś spontanicznego i epizodycznego, co może przydarzyć się każdemu, i niekoniecznie jest owocem wytrwałej i przemyślanej drogi pielgrzyma. Dlatego też ponowoczesny świat obok Matki Teresy za współczesną świętą uważa księżnę Dianę. Bauman tak opisuje tę sytuację:
„Przeżycie, które było niegdyś przywilejem doborowej «religijnej elity» (świętych, pustelników, mnichów ascetycznych, mistyków, cadyków, jogów czy derwiszów) i które «spływało» jako [...] nagroda za życie pełne wyrzeczeń i samoumartwienia, ponowoczesna kultura «zdemokratyzowała», ogłaszając jego ogólną dostępność, stawiając je niejako w zasięgu każdej jednostki”10.
Doświadczenie świętości możliwe jest zatem również poza ramami religijności zorganizowanej.
SPÓR O MORALNĄ DOSKONAŁOŚĆ
Człowiek nowoczesny nie był ani mniej, ani bardziej grzeszny od człowieka ponowoczesności, ale miał – jak uważa wielu – jaśniejsze i bardziej precyzyjne kryteria grzechu i świętości. Jeśli nawet odrzucał Objawienie, to przyjmował zasadnicze wartości, jakie wypracowało chrześcijaństwo. Człowiek ponowoczesny natomiast traci stałe punkty odniesienia, które pozwoliłyby mu wyraźnie oddzielić świętość od grzechu, dobro od zła. Pragnie on nie tyle życia dobrego, którego wyznacznikiem byłaby wierność mocnym, obiektywnym wartościom, co raczej życia autentycznego, rozumianego jako dobre samopoczucie, w którym jedyną granicą jest wolność drugiego. Tzw. obiektywne wartości są bowiem raz po raz podejrzewane, że stanowią jedynie grę. Richard Rorty mówi o nowej kulturze, w której główną postacią jest liberalna ironistka:
„Ironistkę cały czas niepokoi, że urodziła się w niewłaściwym plemieniu, że nauczono ja grać w niewłaściwą grę językową. Obawia się, że proces uspołecznienia, który dając jej język, uczynił z niej ludzką istotę, być może dał jej niewłaściwy język, a tym samym uczynił z niej niewłaściwą ludzką istotę. Nie potrafi jednak podać kryterium tej niewłaściwości”11.
Nie potrafi między innymi dlatego, że nie istnieje coś takiego jak natura ludzka, która mogłaby stanowić obiektywne kryterium tego, co jest właściwe człowiekowi.
Istoty ludzkie tworzą się same i wszystko jest w gruncie rzeczy kwestią kultury. Człowiek nie odnajduje w sobie jakiegoś kryterium dobra i zła, ale jest zdolny do wyobrażenia sobie innej sytuacji niż ta, w której się znajduje. Stąd tak naprawdę nie ma rzeczy „głęboko ludzkich”. Są one jedynie przedmiotem wyobraźni. Człowieczeństwo polega na zdolności powiedzenia: rzeczy mogą wyglądać inaczej, a jeśli mogą wyglądać inaczej, to chcę, aby wyglądały inaczej. W tego rodzaju perspektywie to, co nazywamy grzechem, okazuje się sprawą wyobraźni i kultury, a zatem ostatecznie czymś zmiennym. Jeśli coś można zrobić, to dlaczego by tego nie zrobić? Pytanie o zasadność jakiegoś postępowania zostaje zastąpione hasłem „dlaczego nie?”. Powyższy sposób myślenia staje się szczególnie widoczny w perspektywie nadchodzącej dużymi krokami rewolucji biotechnologicznej, która może być o wiele głębsza i bardziej radykalna niż rewolucja informatyczna. George Weigel, amerykański filozof i teolog, stwierdził:
„Widzę kombinacje utylitarnej koncepcji moralności z biotechnologią, która doprowadzi, jak sądzę, do jednego z największych, jeśli nie największego kryzysu w XXI stuleciu. Zdolności ludzkie do przetwarzania fizycznej tożsamości człowieka wydają mi się ogromnym problemem przyszłości”12.
John Gray uważa, że istnieje wiele różnych, pozostających do siebie w opozycji, a nawet sprzeczności, porządków wartości. Odmienne modele życia, jakie znajdujemy np. w Iliadzie, Nowym Testamencie lub księgach buddyjskich, mogą być równie piękne i mądre. Nie istnieje etyka uniwersalna. Trzeba założyć, że istnieje jakieś minimum wspólnych praw, ale nigdy nie będzie ono ustalone do końca, gdyż to, co nazywamy ludzką naturą, może rozwijać się na wiele różnych, niesprowadzalnych do siebie, sposobów. W tej sytuacji mówienie o grzechu byłoby sensowne jedynie w odniesieniu do konkretnego kręgu kulturowego. Nowina o odpuszczeniu grzechów staje się w ten sposób czymś względnym, tak jak względny jest sam grzech. Tym samym względna staje się nauka o powołaniu do świętości. Czy jednak tego rodzaju relatywizm musi oznaczać jedynie coś negatywnego, co zagraża ewangelicznemu orędziu: „stańcie się świętymi wy również na wzór Tego, który was powołał, Świętego” (1P 1,15)? W jego skrajnej postaci na pewno tak. Wydaje się jednak, że ponowoczesne poddanie w wątpliwość niektórych pewników może okazać się ożywczym powiewem dla ludzkich dążeń do tego, co święte.
W nowożytności, jak i w średniowieczu, często nadużywano prawdy o grzechu. Do XIX wieku przeważał w Kościele augustiański pesymizm, zgodnie z którym ludzkość to masa godnych potępienia istot (massa damnata), z których nieliczni zdołają się uratować. Dążenie do świętości było postrzegane jako walka o to, by uchwycić się burty i wejść na pokład łodzi zbawienia, płynącej pośród potępieńczych topieli. Św. Ludwik Maria Grignion de Montfort głosił – ponoć w oparciu o objawienia wielu świętych – że zbawienia dostąpi tylko jeden na 10 tysięcy ludzi. Etyka normatywna niejednokrotnie stawała się bezdusznym narzędziem usprawiedliwiającym wszelkiego rodzaju przemoc. W tym kontekście ks. Jan Kracik pisze:
„Katolickie kaznodziejstwo aż do końca XVIII, a nierzadko i w XIX wieku, zgodnie zresztą z poglądami elit kościelnych, szerzyło w przeważającej mierze religię, w której surowość Boga górowała nad zmiłowaniem, a poczucie grzeszności nad świadomością przebaczenia”13.
W powyższej perspektywie warto dostrzec, że istnieje w postmodernizmie nurt, który nie tyle jest negacją istnienia obiektywnych wartości, co raczej próbą uniknięcia zredukowania wartości do ideologii owocującej przemocą. Postmodernistyczna propozycja nie oznacza koniecznie propagowania wątpliwości w miejsce każdej prawdy, ale może zostać odczytana jako pytanie o prawdę, która rzeczywiście wyzwala, to znaczy jest istotna dla bycia człowiekiem. Ponowoczesny zaś styl życia, postrzegany czasem jako niekończący się happening, może okazać się – co zauważa Antoni Jarnuszkiewicz – poszukiwaniem, „jak język, obyczaje, modlitwę, liturgię, instytucje i sztukę ocalić [...] od sztuczności jakiejś nowomowy, urzędniczej martwoty i konwencjonalistycznej rutyny”14.
Postmodernistyczna, dekonstrukcyjna agresja wobec tego, co zastane w religii, kryje w sobie niekiedy troskę o autentyzm przeżycia religijnego i etycznego. Przyznajmy, że nowoczesne systemy moralne kryją w sobie czasem bezduszny „monolog zamiast «etyki», monolog nieczuły na inność i godność, i bliskość drugiego”15. Tego rodzaju monolog etyczny prowadził niejednokrotnie do nie stroniącej od przemocy etyki normatywnej. Stąd jedna z postmodernistycznych tendencji polega na eliminowaniu „mocnego” języka ontologii z jej abstrakcyjnymi kategoryzacjami. Tak czyni Emmanuel Lévinas, uważany za prekursora postmoderny, który głosi prymat etyki nad ontologią i wskazuje, że konstytutywny wymiar rzeczywistości można opisać tylko na sposób etyczny jako odpowiedzialność za drugiego człowieka, który jest inny i w tym sensie „święty”. Ta odpowiedzialność nie pochodzi z podmiotu „Ja”, ale z twarzy drugiego, twarzy mówiącej: „nie zabijesz mnie”.
„Twarz oznacza Nieskończonego – pisze Lévinas. – Nigdy nie pojawia się on jako temat, lecz w samym znaczeniu etycznym; to znaczy w tym, że im bardziej jestem sprawiedliwy, tym bardziej jestem odpowiedzialny; nigdy nie jest się wolnym od obowiązku wobec drugiego. [...] Jest to wymaganie świętości. Nikt w żadnej chwili nie może powiedzieć: wypełniłem cały swój obowiązek”16.
W tej samej perspektywie Lévinas opisuje sens Biblii:
„Święte Księgi nie są znaczące poprzez dogmatyczną opowieść o swym nadprzyrodzonym czy świętym źródle, lecz poprzez ekspresję twarzy drugiego człowieka, którą okazują wcześniej, zanim przyjmie ona pewną treść lub pozę. [...] Przewodzą one całej powadze wyłomów, gdzie w naszym byciu zostaje zakwestionowane spokojne sumienie własnego bycia – tu i teraz. Na tym polega sama ich świętość”17.
Schodząc z poziomu wysokiej filozofii do potocznego, codziennego oglądu rzeczywistości, można by zauważyć, iż ktoś, kto drobiazgowo stara się być w porządku wobec jakiegoś systemu moralnego, czyniąc ponadto z niego podstawę krytycznej oceny postępowania innych, bywa dziś często odrzucany jako „fundamentalista”. Natomiast nachalnie kreowani przez media na „świętych naszych czasów” tacy ludzie, jak np. Jerzy Owsiak, nie odwołują się do „mocnej” i pod każdym względem koherentnej retoryki systemów moralnych, ale stosują właśnie lekki, niespójny i nie-normatywny język ponowoczesny. Ta nowa sytuacja związana jest również z tym, że – jak zauważył Arnold Gehlen – „coraz trudniej ogarnąć intelektem atmosferę gospodarczą, polityczną i społeczną, coraz trudniej sprostać jej moralnie – jako że zmienia się ona w coraz to zawrotniejszym tempie”18. W tych okolicznościach cenione są bardziej pewne spontanicznie przejawy odpowiedzialności za bliźniego niż normatywne i systemowe pouczanie o dobru i złu.
Dążenie do świętości w modernie owocowało niekiedy filozoficzno-ascetycznymi systemami, które zdawały się aspirować do przysłowiowego „chwycenia Pana Boga za nogi”. Kryzys tych nowoczesnych systemów nie tyle jest kryzysem chrześcijaństwa i chrześcijańskiej idei świętości, ile kryzysem pewnej formy przeżywania chrześcijaństwa. Józef Tischner skończył swój słynny tekst Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego następującym stwierdzeniem:
„Jak w łonie każdej filozofii ukryta jest negacja samej siebie, tak w