Między tobą a mną - Manula Kalicka - ebook + audiobook

Między tobą a mną ebook

Manula Kalicka

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Seria bestsellerowych łotrzykowskich powieści z Irenką Górecką – sprytną tancerką kabaretową – w roli głównej. Wojenne i powojenne losy zwykłych ludzi, którzy stają w obliczu sytuacji często groźnych, czasem groteskowych, a niekiedy śmiesznych. Muszą normalnie żyć w nienormalnych czasach. To się czyta, i to znakomicie!

Rok 1946, szpital i sanatorium, garstka lekarzy, personelu i pacjentów, którzy próbują odnaleźć się w powojennej rzeczywistości i uporać z przeszłością. Zosia i Jędrzej przeżywają pierwszą miłość, Jacek Zalewski chce odzyskać choć namiastkę dawnego życia, a Irenka Górecka zbawia świat. Jak to ona. Fascynująca opowieść oparta między innymi na mało znanych wspomnieniach lekarzy praktykujących na prowincji. Polska, jakiej nie pamiętacie.

Manula Kalicka – pisarka i dziennikarka. Opublikowała siedem powieści, liczne opowiadania i książkę biograficzną poświęconą polskim malarzom. Ukończyła studia polonistyczne i dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Jako dziennikarka zadebiutowała na łamach tygodnika „Polityka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 307

Oceny
4,6 (20 ocen)
13
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hydrozagadka

Dobrze spędzony czas

Realistycznie i nie ckliwie napisana historia. To duży plus. Minusem jest jednak dla mnie przepisywanie całych rozdziałów z poprzednich tomów.
00
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

W czwartym tomie sagi ,,Na przekór losowi" Zosia, chorująca na gruźlicę wyjeżdża do sanatorium dla dzieci, gdzie ma podjąć się nauczania małych pacjentów i przy okazji sama podreperować swoje zdrowie. Na miejscu kobietę przeraża brud i ubóstwo szpitala, spotyka również Jędrzeja, tamtejszego lekarza, a między tą dwójką po mału rodzi się uczucie. Po śmierci pacjentki ktoś donosi o popełnieniu błędu lekarskiego przez młodego lekarza, zrozpaczona dziewczyna prosi o pomoc Irenke. W tym samym czasie Jacek próbuje odzyskać część swojego dawnego życia, o której nie może zapomnieć, a Helenka próbuje odnaleźć dziecko. Czy kobietą uda się udowodnić niewinność Jędrzeja? Czy Helena odzyska dziecko? Czy Jacek odzyska swoje dawne życie? Piękna i trudna historia, oparta częściowo na prawdziwych wydarzeniach, rozgrywająca się w powojennej Polsce. Trudne czasy wymagają wielkiej siły i odwagi, kobiece postacie przedstawione w tej lekturze właśnie takie są. Czytałam z zapartym tchem, głęboko bolało...
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00

Popularność




Copyright © Manula Kalicka, 2024

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

Zdjęcie na okładce

© Ildiko Neer/Trevillion Images

© ilbusca/iStockphoto

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-707-9

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Książkę dedykuję czytelniczce doskonałej

– Agnieszce Kadłubowskiej,

która bez litości mnie poganiała,

i wszystkim moim cierpliwym czytelnikom.

Między świtem a mgłą

Między okiem a łzą

Świat się rozszczepia.

Między sercem a krwią

Między Tobą a mną –

Zieje przepaść!

(…)

Nad tą przepaścią, tą rozpadliną

Tylko nabierać tchu…

Na takiej grani – kto jest bez winy:

Ty tam? Ja tu?

Nic tylko szukać, szukać w otchłani

Ścieżek, mostów i bram…

Byle nie zatrzeć granic:

Kto tu! – Kto tam!

Jacek Kaczmarski, Między nami

Prolog

WARSZAWA

12 KWIETNIA 1945

Irka szła pierwsza. Stąpała boso po schodach, pończochy miała zwinięte i schowane w kieszeni palta, były nazbyt cenne, by je zniszczyć, a nie chciała hałasować butami podzelowanymi metalowymi blaszkami. Szła ostrożnie, z tymi butami w ręce, kuląc się od dotyku zimnej podłogi, a nie dość, że zimnej, to i przecież brudnej. Czuła piasek i chropowatości poszczerbionego marmuru zniszczonego gdzieniegdzie wojną, tak jak i ona tą wojną czuła się zniszczona. Grudki błota i piasek kleiły się do jej stóp. Rano schody uprzątnie jak co dnia Franciszkowa, ale w tej chwili był środek nocy. Cisza. Zimno. Mrok.

Cała kamienica przy Mokotowskiej spała.

Gdy znalazła się na podwórku, wyciągnęła ze składziku wózek. Teraz zagrożeniem byli właśnie Franciszkowie. Okno dozorcówki znajdowało się tuż obok bramy, a Franio czujnie sypiał. Oczywiście by ich nie zdradził, ale po co jeszcze kogoś w to wplątywać?

Chcąc uniknąć hałasu, nieomal wyrywając sobie ręce z barków, wyniosła wózek, zastanawiając się jednocześnie, jak w nim ułożyć zwłoki, aby nie rzucały się w oczy. Wózek służył jej do przewożenia towaru i naprawdę był niewielki. Ot taki trochę większy od dziecięcego, podobny do furmanki. Miał nawet dyszel. Poczuła dreszcz. Przypomniała sobie spotkanych pierwszej nocy, tej styczniowej, gdy wracała po wojennej tułaczce do domu, do Warszawy, trzech chłopców, widzianych przez mgnienie oka w ruinach. Najstarszy miał może dziesięć lat, najmłodszy – ze cztery. Ciągnęli po gruzie i cegłach, po zlodowaciałej ziemi sanki z siedzącym na nich trupem kobiety, najpewniej matki… Otrząsnęła się, odgoniła po raz któryś to wspomnienie i pomyślała: trudno, trzeba to trzeba. Oni też pewnie musieli.

Wywlekła wózek w prześwit bramy, zatrzymała się, wsłuchując uważnie w odgłosy miasta. Było cicho i spokojnie.

Nie minęło pięć minut, gdy na podwórku zgodnie z umową pojawili się Głaza i Zalewski, obejmujący trupa Groźnego, którego ciągnęli za ramiona w kierunku Irki. Nieboszczyk też nie miał butów i nogi wlekły się za nim groteskowo niczym brudne rajtuzy wystające ze spodenek dziecka. Na końcu, w cieniu, prawie niewidoczna, szła w całkowitym milczeniu Zosia.

Wojtek z doktorem rozejrzeli się po ulicy. Pusto, jakby wszyscy inni też byli martwi albo nikt poza nimi nie istniał. Nawet kominy, które się ostały, nie dymiły. Jeśli gdzieś ktoś mieszkał, nad ranem żar w piecach przygasał i zimno obejmowało we władanie nie tylko świat, ale i wnętrza domów, mieszkań i dusz. Obowiązywała ciągle godzina policyjna, co w sumie ułatwiało sprawę. Nocą patroli było niewiele. Milicja ludowa też była strachliwa, a miasto niebezpieczne. Opowiadano nawet o wampirze grasującym w ruinach… Ale teraz nikt o nim nie myślał – mieli problem do rozwiązania. Zwłoki. Położyli trupa w pozycji embrionalnej i zasłonili wojskowym pledem, który podała Zosia stojąca za mężczyznami, jak zawsze trochę z boku, idealna instrumentariuszka. Głaza przygiął nieboszczykowi kark, choć nie było to łatwe, proces tężenia pośmiertnego już trwał kilka godzin. Szarpał się więc z nieboszczykiem przez dłuższą chwilę, ale nie zrobiło to na otaczających go osobach żadnego wrażenia. Tylko Irka odwróciła wzrok i ruszyła przed siebie w pustkę. Lekko ją mdliło. Szła ciągle ostrożnie, choć włożyła już buty i dźwięk jej kroków rozbrzmiewał w ciemnościach, odbijając się echem od wypalonych murów. Panowie mieli obuwie na gumie, więc stąpali prawie bezszelestnie, a turkot ogumionych kół wózka był ledwo słyszalny.

Nagle gdzieś z przodu rozległ się hałas. Stanęła, a idący kilka metrów za nią mężczyźni też z nagła zahamowali. Wszyscy nasłuchiwali, ale wokół panowała cisza, co to było, kto wie, może się urwał fragment jakiegoś muru?

Ruszyli więc znów do przodu z Irką w roli czujki. Zaczął kropić deszcz. Głaza ciągnął wózek, Zalewski go popychał. Zośka szła w tyle, bacznie lustrując okolicę. Irenka odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie dotarła do rogu Jaworzyńskiej. Zakręcająca w zaułek uliczka nie była zamieszkana, domy kompletnie wypalono. Same ruiny i zgliszcza. Nikogo. No chyba że ktoś w ruinach sobie jakąś piwnicę przysposobił… – przemknęło jej przez głowę, ale wolała o tym nie myśleć.

Deszcz zacinał coraz mocniej. Jakby ich biczował. Ale w sumie było to korzystne. W deszczu mało co widać i słychać, ludzie się przed nim chowają i mocniej śpią. Mokrzusieńcy dobrnęli w końcu do najdalej położonej w zaułku zrujnowanej kamienicy, o której wspominała wcześniej Hela, że w niej znalazła ich kota Rudaska. Wsunęli się ostrożnie do środka.

Cały dom stanowił jedną wypaloną pustą przestrzeń. Irka popatrzyła w górę. Zwisające fragmenty sufitów, wycinki nocnego nieba, cisza… Słychać było tylko uderzające o kamienie krople wody. Poczuła ulgę, najgorsze za nimi. Teraz tylko…

Nagle coś huknęło. Głaza podskoczył, a doktor, co Irka ze zdziwieniem odnotowała, sięgnął za pazuchę. Czyżby miał broń? Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Nic już nie wiedziała.

Hałas wybrzmiał i znowu zapanowała cisza. Słychać było tylko krople deszczu i ich oddechy. A potem jakiś szmer. Mężczyźni porozumieli się wzrokiem i wolno, wolniutko zaczęli się przemieszczać w stronę, skąd dochodził dźwięk. Irka skryła się za na wpół rozwaloną ścianą. Wolała nie być na linii ognia czy wzroku. Miała już przecież za sobą pięcioletnie doświadczenie w tej kwestii. Tak jak i oni wszyscy.

Kiedy Głaza z Zalewskim zbliżali się do rogu zniszczonej ściany, któryś niefortunnie kopnął kamień. Hałas, choć niewielki, spowodował kolejny hałas. Znowu tam na krańcu ruiny. Tym razem nie skradali się, tylko biegiem rzucili się do miejsca, skąd dobiegał dźwięk. Rozległ się pisk, potem kolejny. Kamienie zaczęły się toczyć i rumor był przerażający. Głaza z Zalewskim wyhamowali i nachylili się, czemuś się przyglądając. Gdzieś tam w dole, w zawalonej piwnicy.

– Co się dzieje? – zapytała Irka, wysuwając się zza ściany.

– A jak panna Irka myśli? Szczury, całe stado. Tu sobie, w tej ruince, hotel urządziły. – Wojtek Głaza zachichotał.

– Dobrze. – Zalewski był zdecydowany. – Jest dziura głęboka jak studnia. Nie ma się co zastanawiać, akurat się nada. Helenka dobrze poradziła. Chowamy nieboszczyka i znikamy. Migiem, panie Wojtku! Raz, dwa, trzy i do dziury.

Szczury. Czyli… zwłoki do szczurów? Irka nagle się wystraszyła tego, co zamierzali. Ale co można było zrobić innego? Odwróciła się. Miała przed oczami twarz Groźnego. Myślące oczy, proste brwi. I zacięte usta. Nie był miły. Wcale. Zacisnęła na moment powieki, a potem powiedziała:

– To ja już pójdę. Dobrze?

Przełknęła ślinę. Jacek Zalewski tylko kiwnął głową.

Odeszła, byle szybciej, byle dalej i nie myśleć. Nie myśleć, nie słyszeć. Zapomnieć. Natychmiast.

Zośka stała na warcie przy wejściu do zaułka Jaworzyńskiej. Oparła się o rozwaloną bramę, jej podcienia nieco chroniły ją od deszczu. Było przeraźliwie cicho. Tylko ten deszcz.

To miasto, ten kraj jest po prostu trupem, myślała. Wszyscy tu żyjemy na grobach i wcześniej czy później skończymy tak jak ten, no, Groźny. Wszystko jest chore i zgniłe u podstawy. W ludzkich sercach czegoś brakuje, coś się wyczerpało do cna. Jak z tym egzystować? Pokręciła głową.

W bramie pojawiła się Irenka, jej przyjaciółka i współlokatorka. Nic nie mówiąc, wzięła ją pod rękę, mocno przycisnęła do siebie i pociągnęła w kierunku domu. Który już bezpieczny nie był.

Część I

Dziewięć miesięcy później

1

„Życie Warszawy”, pismo codzienne dla wszystkich sfer

SPRÓBUJ SZCZĘŚCIA W NOWYM ROKU

Ciągnienie loterii klasowej rozpocznie się 15 stycznia 1946 roku. Cena losu całego 200 zł. Połówka 100 zł. Ćwiartka 50 zł.

Styczeń 1946

Podróż zawsze budzi niepokój. Ranek był mglisty. Ni to zima, ni wiosna. Koniec stycznia nigdy nie urzekał urodą. Bajora na ulicach, błoto na trawnikach, gołe, przysmolone wojną drzewa, przyozdobione kropelkami wody jak kapkami nos. W sumie obrzydliwie i strasznie.

Zosia wsiadła do rozklekotanego autobusu z niewielkim podręcznym bagażem – małą walizką wypakowaną najpotrzebniejszymi rzeczami. W zasadzie było to prawie wszystko, czego się dorobiła przez ostatni rok, pierwszy rok powojnia. W mieszkaniu zostawiła tylko letnie rzeczy, uznając, że kiedy przyjdzie na nie pora, to już wróci. Może wróci. Może na stałe? Posiedzi trochę w tym Lubusku i zobaczy, jak się sprawy ułożą.

Ranek jak zwykle upływał im bez pośpiechu. Irenka w rozpiętym szlafroku kręciła się po kuchni, smażąc jajecznicę z cebulą i boczkiem. Łazienkę okupował Romek, facet Irki, więc Zośka, już ubrana do podróży, przysiadła na chwilę przy stole. Nie planowała nic jeść, jeszcze się na dobre nie obudziła, ale Irka rzuciła tylko na nią okiem i nie pytając, dodała do smażonej właśnie jajecznicy kolejne dwa jajka.

– Zjesz przed podróżą.

– Jeszcze mnie zemdli w autobusie – zaprotestowała Zosia. – Wyobrażasz sobie ten smród? Nieprane ubrania i łachy. Buty, kilka godzin w zaduchu…

– I nie ma gdzie rzygać. Najwyżej na nogi sąsiada… – Irka robiła dowcip ze wszystkiego. – Nie marudź, zjedz. Musisz jeść. Dużo i zdrowo.

– Tak, i od tego se pójdzie…

Irka nie zwracała na nią uwagi. Nałożyła na talerze sowite porcje i postawiła je na stole. Przed Zośką i dla siebie. Pajdy chleba były już nakrojone. Jeszcze tylko herbata i obie jak na komendę wzięły do ręki widelce. Jadły w milczeniu. Szybko i zachłannie. Przed wojną tak nie jadłam, pomyślała Zosia. Przed wojną tak nie jadłam, pomyślała Irka.

– Jajecznica! – wykrzyknęła Helenka, trzecia lokatorka mieszkania na Mokotowskiej, wchodząc do kuchni.

Poznały się wszystkie w czasie wojny i po tym, co razem przeszły, były jak siostry, cokolwiek to znaczyło.

– No, sensacja! Romek ze wsi przywiózł jaja, boczek i słoninę! – zaśmiała się Irka.

– No, jeszcze większa, że sama ją nam zrobiłaś – odszczeknęła się Hela.

Robi postępy, a takie z niej było cielę! A teraz proszę, pyskuje, pomyślała Irka i uśmiechnęła się do siebie. Mąż Helenki, Mietek, pojechał na ziemie zachodnie zorientować się w kwestii pracy, do której go kumpel wabił. Helenka nie chciała się ruszać z Warszawy. Miała ku temu dobre powody, ale milczała, zapierając się tylko i bojkotując jego plany. Teraz była już nie tyle umyta, ile wyszorowana. Błyszczała się po prostu jak nowy rondel – rumiane policzki, nos, a nawet lekko zaczerwieniony karczek wyłaniający się spod swetra, pracowicie wydzierganego w grudniu przez Zośkę. W łazience nie było ciepłej wody. Mogłaby być, gdyby ktoś napalił w miedzianym piecu stojącym w rogu pomieszczenia albo naniósł gotowanej wody z kuchni, ale nikomu się przeważnie nie chciało. Jak mówiła Hela: „Zimna woda zdrowia doda”. Po wyjeździe Mietka Helena się zmieniła. Stała się bardziej zorganizowana, jak zauważyła Irka. Rano wstawała i wychodziła, wracała wieczorem, zmęczona jak przeganiany pies i z poobcieranymi stopami. W sumie, myślała Irka, to dziwne, czemu tak długo szuka i dużo chodzi, przecież pracy było moc. Ona sama mogła jej podrzucić kilka propozycji, ale gdy zaproponowała konkretną robotę w teatrze, gdzie grała, Helenka jak nie ona zaczęła marudzić: a to godziny nie te, a to czy to warto, skoro nie wiadomo, co tam Mietek, i tak dalej… A może będzie trzeba Zośką się lepiej zająć, skoro chora? Może ona szkoły pielęgniarskiej poszuka? Ta myśl najlepiej przypadła do gustu Irce, ale Helenka zapowiadała, że owszem, podejmie naukę, ale od jesieni, i zależy, co Mieciu znajdzie, czy go jaki kościół weźmie za organistę, bo ponoć te komunisty i kościoły zamykać mają, no i mało gdzie teraz sprawne organy. Tysiąc problemów mnożyła Helenka, jak nie Helenka, która przecież zawsze bardziej do roboty się rwała, niż myślała. Irka, sama zapracowana i zajęta też sprawami Romka, który starał się, na razie bezskutecznie, o wyjazd do Lwowa w poszukiwaniu żony i dziecka, mało się interesowała koleżankami. Wszak duże z nich dziewczynki. Ale choroba Zośki postawiła je do pionu. Irczyna wizja świata była nader prosta: wszystko powinno grać. A tu nagle gruźlica. Nie było katastrofy, ledwie początki choroby, ale strach budziła nawet sama nazwa. Na wojnie trup słał się gęsto, teraz natomiast zjadała ludzi powojenna gruźlica. Sanatoria i szpitale zapełniły się chorymi. Wprawdzie majaczyła gdzieś w dali nadzieja, że świeżo wynaleziona streptomycyna uratuje świat, ale na razie tu w Polsce była jedynie mrzonką.

Kiedy Zosia wróciła do domu z pewną już diagnozą, dziewczyny od razu zaczęły radzić, by ją wysłać gdzieś, gdzie dobry klimat i lekarze, zabiegi i regularne posiłki. Czekanie na miejsce w sanatorium widziało im się stratą czasu. Tu trzeba było działać od razu. A że jedyną dostępną terapią było leczenie klimatyczne, napisała migiem list do znajomego lekarza, Jacka Zalewskiego, byłego lokatora jej mieszkania, który – o czym dowiedziała się tajnymi kanałami – przycupnął w Lubusku. Może to nie góry ten Lubusk, a tylko pogórze, aleć zawsze miasteczko sanatoryjne. Jacek pracował między innymi w tamtejszym zakładzie leczniczym. Co prawda dla dzieci, ale z oddziałem gruźliczym. O dziwo, zareagował błyskawicznie. Wysłał pocztówkę z widoczkiem rozmazanego budynku i tekstem: „Zosiu, przybywaj bez wahania. Mamy wolny etat bibliotekarki, nauczycielki i cokolwiek zechcesz. Terapia możliwa od zaraz”. Decyzja zapadła. List zwrotny pofrunął do Lubuska via Poczta Polska i należało jak najszybciej ruszyć w drogę, bo przecież czas miał znaczenie. Tak mówił lekarz, a co lekarz powie, to święte wszak.

Zośka, chcąc nie chcąc, wzięła do ręki walizkę i pomachała dziewczynom – z dala, już z korytarza, skrępowana tą nową chorobową sytuacją. Pomachała też Romkowi, kawalerowi Irenki, choć to określenie nie za bardzo tu pasowało, bo Romek tak jakby żonaty był przecież. Może więc raczej kochankowi?

Romek, świeżo ogolony, pachnący jakąś dziwną wodą kolońską, pojawił się w ostatnim momencie przed jej wyjściem na korytarzu, otoczył władczo ramieniem Irkę i pożegnał Zośkę miłym uśmiechem, bo ogólnie to był z niego miły gość.

Drzwi się zatrzasnęły i głośny szczęk zamka oznaczał, że coś się kończy. Zosia poczuła się znowu skazana tylko na siebie. Bała się tego uczucia. Ciepłe mieszkanie, przyjaźni ludzie – wszystko zostało za drzwiami. A przed nią – pusta brudna klatka schodowa i podróż w nieznane.

Nie chciała, ale powoli zaczęła schodzić z nazbyt ciężką walizką, obijającą się głucho o marmurowe stopnie.

Autobus był oczywiście przeładowany. Stłoczeni ludzie wisieli nad szczęśliwcami, którzy siedzieli, jedni na ławkach, inni na podłodze. Smród już na tym etapie podróży był nawet większy, niż się spodziewała. Zresztą „autobus” to za dużo powiedziane. Jak się okazało, jego funkcję pełniła ciężarówka przystosowana z grubsza do przewozu ludzi. Miejsce Zosia miała siedzące, na połączeniu dwóch płacht brezentu, osłaniającego podróżnych przed wiatrem i deszczem. Lekki nawiew i widok przez szparę były nader pożądane w tym coraz bardziej zbitym tłumie pasażerów.

Wczoraj Romek pojechał specjalnie na dworzec kupić bilety w kasie albo je wywalczyć, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Był z niego utalentowany magik. Zawsze umiał wykuglować to, co chciał, różnymi metodami – od uwodzenia do przekupstwa. Pasowali do siebie z Irenką.

Na trasie Warszawa–Kraków kursował zdezelowany angielski bedford. Zośka dotarła do zajezdni znacznie wcześniej, jak poradziła Romkowi kasjerka, więc bez problemu wsiadła jako jedna z pierwszych, dając stówkę do ręki kierowcy. Zajęła dobre miejsce, niezbyt daleko wyjścia i na bocznej ławce z oparciem. Ludzie zapełnili całą dostępną przestrzeń, ale pojazd nie ruszał, gdyż rozpętała się dzika awantura. Babina zamotana w szmaty wiozła w koszu kilka kur i nie planowała się z nimi rozstawać. Kłótnia się rozkręcała. Ludzie się darli. Kierowca, łysy mężczyzna z purchatym czerwonym nosem, z pełnym entuzjazmem włączył się w ogólną dyskusję, która Zosi przypominała przedwojenne spotkania rodzinne. Wszyscy krzyczeli razem i nic nie można było zrozumieć. O dziwo, kierowca bronił kobiety, a pasażerowie się wściekali, ale w końcu do przepychanek dołączyła frakcja ugodowa, która marzyła o jednym: ruszmy! jedźmy! Też jak w operze. A może wodewilu. Ta grupa wygrała i autobus turlał się leniwie, ale do przodu.

Koło Zosi siedział gruby jegomość, na jej wyczucie prowincjonalny rzeźnik, może paskarz, bo któż dziś mógł­by mieć taką nadwagę? Złoty zegarek… któż by inny mógł mieć złoty zegarek…? Ba, mężczyzna błyskał też i złotym zębem, pięknie ulokowanym na samym przodzie i doskonale widocznym, gdy jego właściciel wrzucał w siebie kolejne kawałki kaszanki i kiełbasy dobrze majerankowanej i obficie czosnkowanej. Normalnie zrobiłoby jej się niedobrze, ale te specjały pachniały na tyle ładnie, że wywołały tylko ironiczne, ale nie wrogie komentarze współpasażerów. Ukończywszy posiłek, sąsiad wyciągnął butelkę, wypił spory haust, i nie była to herbata, ale bez wątpienia równie zacny jak wędliny bimber, przepalanka. Czknął, to już było mniej przyjemne, znów przepił i zaczął metodycznie chować swój ekwipunek do wyświechtanej teczki, stanowiącej jedyny jego bagaż.

Zosia przyglądała się ludzkiej menażerii zgromadzonej w pojeździe, myśląc, że ten ząb musi powojenny być, bo do niedawna mógł kosztować życie. A zegarek i obecnie był czystym samobójstwem. Spojrzała jeszcze raz na sąsiada i pomyślała, że nie wygląda na straceńca, ale ćwierćinteligenta. Może do niego nie dotarło, co się dzieje? Ale czy to możliwe? Albo jest pracownikiem organów bezpieczeństwa i czuje się w związku z tym bezpieczny? Lekko się odsunęła, pomyślawszy jednak, że to też przecież zawód wysokiego ryzyka. Szczególnie na tej trasie, cieszącej się złą sławą. Napady zdarzały się na Kielecczyźnie regularnie. Bandy musiały z czegoś żyć, a rabunek był chyba jedynym dostępnym dla nich źródłem przychodu. Zosia się jednak nie bała. Wierzyła w swoje szczęście. Przeżyła wojnę i niestraszni jej byli ani bandyci, ani partyzanci, bo można było w tym regionie trafić zarówno na jednych, jak i drugich. Na dworcu autobusowym zobaczyła punkt sprzedaży losów. Napis na budzie wabił: „Spróbuj szczęścia w nowym roku”. Pomyślała, że zagra. Pięćdziesiąt złotych nie majątek. Wszak Jahwe mówił: „Nie wygrasz, jeśli nie kupisz losu”. Zatem kupiła i schowała do wewnętrznej kieszeni płaszczyka. Gapiła się z nudów na współpasażerów.

Wyglądało na to, że demokracja zapanowała w Polsce na dobre. Naprzeciwko niej siedział mężczyzna w kamizelce i grubej marynarce w typie myśliwskim ze znakomitego przedwojennego zapewne jeszcze tweedu, z kołnierzem lamowanym miękką skórką, i młode dziewczę wyglądające na pensjonarkę, w spódniczce z klosza, plisowanej, granatowej, i kapelutku już nieco wysłużonym, ale zrobionym kiedyś z porządnej alpaki. Ani chybi byli to dziedzice, tak zwani bezeci1. Tuż obok nich zajmował miejsce sztubak w pumpach i zniszczonej kurtce, kurczowo trzymający w czerwonych odmrożonych rękach paczkę książek i zeszytów przepasanych paskiem. Chuda kobiecina o wyglądzie dewotki przycupnęła obok, a dalej mężczyzna, jakiś pewnie drobny urzędnik, prowincjonalny do bólu z tym swoim niewielkim, utwardzonym brylantyną wąsikiem, tak zwanym bączkiem, który mógłby wskazywać na to, że jego posiadacz jest fryzjerem, gdyby nie teczka z wystającymi papierami i pióro wieczne widoczne w kieszonce marynarki, wyłaniającej się spod niedopiętego płaszcza. Fryzjer powinien mieć nożyczki, nie pióro, więc Zośka obstawiła, że to jednak urzędnik.

Lubiła się pogapić na ludzi, a że dawno już nie podróżowała, więc powojenna prowincjonalna Polska była dla niej nowością. Przedostatnia duża podróż Zosi odbywała się w zamkniętym wagonie i w tym samym mniej więcej kierunku, na południe. Z getta do obozu. Wyskoczyła wówczas przez okno, zostawiając w pociągu matkę i ojca, który w zasadzie ją przez to okno wypchnął, obiecując skoczyć po niej. Nigdy nie dotarł do umówionego miejsca spotkania. Było to jedno z tych zdarzeń, które omijała myślami, a nadzieja, ta głupia nadzieja gdzieś ciągle się jeszcze tliła, że tata pewnego dnia…

Odwróciła głowę i popatrzyła przez dziurę w plandece. Las, znowu las. Ale już majaczyło w porannej mgle jakieś miasteczko. Czubek neogotyckiej wieży kościelnej powoli wyłaniał się z deszczu i zza wzgórza. Ryneczek przycupnął na środku miasteczka i ten widok ją rozczulił. Jak z baśni. Miło, spokojnie i leniwie. Aż kusiło, by wysiąść i zostać. Może to odpowiedź na jej ciągle w duchu zadawane pytanie: co robić dalej?

Z autobusu ubyło kilka osób. Przed nią, na miejscu ojca z córką zasiadł stojący do tej pory obok nich zmęczony życiem wieśniak w śmierdzących walonkach i kufajce, a vis-à-vis usadowił się kolejny chłopiec z książkami w sznurkowej siatce. Nad sąsiadem o fizjonomii rzeźnika zawisł mężczyzna o aparycji Cygana – w łachmanach i o twarzy niedomytej do końca, jakby w każdej zmarszczce czerniło się coś, co przypominało pył. Może to górnik? Zastanowiła się, ale skąd tu górnik w autobusie do Kielc i Lubuska? Kamieniołomy! – pomyślała. Tu są chyba jakieś kamieniołomy!

Sąsiad zaczął przysypiać – pokrzepiony zakrapianym śniadaniem posapywał miarowo. Nie było to dokuczliwe, przypominało raczej dźwięki wydawane przez ich kotka Rudaska. Znowu zerknęła przez szparę, tym razem pokazały się pola i obsadzona drzewami droga. Drzewa wyglądały na jabłonie i istotnie mogły nimi być… Zosia przypomniała sobie przedwojenną akcję nasadzania poboczy w ubogiej Kielecczyźnie drzewami owocowymi. Hela powinna coś o tym wiedzieć, muszę ją popytać przy okazji, bo przecież stąd pochodzi i może nawet korzystała z darmowych jabłek czy śliwek. Wola Ostrowska? Tak się chyba ta jej wieś nazywała. Może wypuszczę się tam w jakąś niedzielę?

Mijane pagórkowate tereny były nieurodzajne, glinias­te i kamieniste, a nędza tutejszych ludzi – przysłowiowa. Żeromski, tak, Żeromski to opisywał. Myśli płynęły jej w głowie niczym leniwy strumyk i nagle poczuła się jak na szkolnej wycieczce – nowe widoki, nowi ludzie, nowe przeżycia. Miała wrażenie, że spada z niej napięcie bezustannie towarzyszące jej od lat. Jak dobrze wyrwać się na trochę z domu. To nie był taki zły pomysł ten wyjazd do Lubuska. Irka jak zwykle miała rację: zmiana powiet­rza dobrze robi.

W ścisku zrobiło się ciepło i duszno i Zosia poczuła chęć na drzemkę. Kiedy zapytała kierowcę o czas podróży, odpowiedział: „Dojedziem, kiedy dojedziem”, więc spokojnie mogła zasnąć. Zamknęła oczy, ale mimo mruczenia silnika i sąsiada jakoś nie zasypiała. A zresztą może i zasnęła na moment, sama nie wiedziała, bo gdy otworzyła oczy, zrobiło się ciemnawo i padał gruby, zupełnie już wiosenny deszcz. Pojazd wbijał się w ulewę uparcie jak kornik w drewno, pokonując brukowaną szarą drogę i tunel wiodący przez las, a ludzie milczeli, spali czy dumali, zapadnięci w sobie.

Zosia pogapiła się przez szparę w płachcie ciężarówki, złapała nieco tlenu i znów zwróciła uwagę na współpasażerów. Sąsiad spał z głową zwieszoną na piersi, Cygan wisiał, trzymając się rusztowania plandeki, i też chyba podsypiał, a uczniak kiwał się na swoim miejscu z dziecinnie odrzuconą do tyłu głową, świszcząc przez zapchany nos. Gdzieś w tyle gadały jak najęte dwie kobiety, ale nawet nie chciało się jej odwrócić czy słuchać. Zresztą po co? Ani one, ani ich rozmowa jej nie interesowały. Ach, dojechać, wreszcie dojechać. Rozprostowała na ile mogła nogi i spróbowała się rozciągnąć. Spojrzała ponownie przez szparę na drogę. Las był ciemny i ponury, drzewa, chyba jodły, w strugach deszczu wyglądały jak sylwetki wdów, podługowate, mroczne, a zwisające gałęzie przypominały ludzkie ramiona, bezwładne i bezradne. Ktoś pojawił się nagle na skraju drogi. To nie było miejsce, gdzie mogliby być ludzie. Ten deszcz, ten las, ten czas… Wytężyła wzrok i obok pierwszej sylwetki dostrzegła drugą i trzecią, i jeszcze, i jeszcze. Jakby las ruszył do przodu, wypuszczając ze swoich otchłannych wnętrzności kolejne postaci niczym kształty, co się niekiedy przewijały w jarmarcznych strzelnicach. Otworzyła szerzej oczy, zamarła, wpatrując się w nieoczekiwany widok. Z nagła autobus szarpnął, kierowca dodał gazu i wtedy posypały się kule. Bębniły mocniej niż deszcz i pasażerowie otrzeźwieli w jednej minucie. Ci, co stali, bujając się między ławkami, usiłowali opaść niżej, ale że nie było miejsca, zaczęły się krzyk i rumor. Jakaś kobieta z przodu histerycznie się darła.

Po plandece tuż nad głową Zośki przeszła seria kul. Załomotało, zahuczało, poczuła ból, jakby ktoś przeciął jej żyletką czoło. Musiał mnie trafić! Chyba odłamek, pomyślała, ale jaki odłamek, skąd, nie wiedziała. Spróbowała zsunąć się na podłogę całkowicie zajętą przez ludzi, którzy wsiedli ostatni do ciężarówki. Coś świsnęło, teraz przy uchu. Przerażona, zgięła się jeszcze mocniej niby scyzoryk, tak że w zasadzie klęczała, i nagle poczuła, że sąsiad wali się na nią całym swoim nadmiarowym cielskiem. Zaczęła się dusić, brakowało tlenu. Przekręciła z trudem głowę w bok, by złapać oddech. Jej twarz znalazła się na poziomie twarzy sąsiada. Nie miał szczęki. Miał za to szeroko otwarte oczy, a jego krew kapnęła na jej włosy. A potem znów. Na czoło.

Nie mogła się ruszyć, przygnieciona wielkim cielskiem nieboszczyka. Kolejna kropla krwi upadła na oko, jej oko, szeroko otwarte, i to było już za dużo. Poczuła się słabo i powoli odpłynęła w zbawczą nicość. Straciła przytomność.

1 Bezet to były ziemianin. W Polsce powojennej po reformie rolnej nazywano tak dawnych właścicieli majątków ziemskich.

2

„Życie Warszawy”, nr 5, 1946 rok

NIE TYLKO NARÓD, ALE CAŁY ŚWIAT MUSI NAPRAWIĆ KRZYWDĘ WARSZAWY

Uroczysta inauguracja Rady Naczelnej Odbudowy Stolicy

Jacek Zalewski obudził się nagle. Ręka, nie czuł ręki. Zawieruszyła się gdzieś pod brzuchem. Usta miał otwarte, wysuszone. Śniło mu się nie wiedział co, ale coś strasznego. Uciekał przez dziurę, dziurę w murze, pełzł gdzieś nisko po śliskich brunatnych liściach, aż wydostał się na uliczkę, wąską, niebezpieczną, bo ani gdzie się skryć. Wszędzie wysokie mury, zamknięte na głucho drewniane bramy. Więc biegł. Biegł po kocich łbach, których okrągły kształt czuł pod podeszwami, kilkadziesiąt, kilkaset metrów… Ślizgał się po błocie i na liściach, z trudem chwytał oddech, a potem… potem się obudził. Nagle. I już po chwili wiedział, gdzie jest. Dyżurka. Serce powoli zwalniało. Niepotrzebnie piłem z Zawiślakiem, pomyślał.

Niespiesznie, patrząc spod przymkniętych powiek na okno, za którym nic się nie świeciło, noc była bezksiężycowa, wracał do siebie, do przytomności. Przewrócił się na plecy. Nie miał wątpliwości, co go obudziło – zza drzwi słychać było krzyki i zawodzenia. Jak zwykle. Usiadł na łóżku i przez chwilę zastanawiał się, co dalej. Leniwe ciało zahamowało, zawiesiło się w tej pustce i ciemności, ale trwało to tylko chwilę. Ciężko się podniósł, wspierając ręką na nocnym stoliku, podszedł do okna, otworzył je, popatrzył w noc i odlał się szerokim łukiem. Mocz się ładnie rozbryzgał na zmrożonej ziemi, co skonstatował z zadowoleniem. Do płuc dostało się przy okazji trochę tlenu, co pomogło mu oprzytomnieć. Odetchnął głęboko, zapiął spodnie. Westchnął. Zamknął okno. Latem będzie jednak wstyd, ale teraz, komu to, no…

Do drzwi stukała nerwowo pielęgniarka, coś krzyknęła, żeby prędzej. Natka. Jeśli to coś poważnego, to źle. Natka miała słabe doświadczenie. Jak to powiadali: „Najlepsze mleko prosto od krowy, najgorsza pielęgniarka”. Po trzymiesięcznym kursie. No cóż, czego można od niej chcieć. Sama była w wiecznej panice.

Zapiął koszulę, wdział fartuch i wyszedł z dyżurki. Na korytarzu kłębiło się kilka osób, którym przewodził chłop z batem. Coś wykrzykiwał, opowiadając o zdarzeniu, ale Jacek nie słuchał. Cały czas gimnastykując nerwowo dłonie, wszedł do zabiegowego. Na leżance siedział zalany krwią chłopina. Nieduży.

– Co mu? – rzucił do Natki.

Otarła wilgotne zawsze ręce o fartuch i wyjąkała:

– Porżnięty.

Ach, pomyślał znudzony, znowu porżnięty. Który to już w tym tygodniu? I to w zwykły dzień?

– No i co się obywatelowi przytrafiło? – zagadał, myjąc ręce w poobtłukiwanej, emaliowanej na brzydki niebieski kolor misce, wpuszczonej w równie brudny i zdewastowany stoliczek, pełniący funkcję umywalni. – W gospodzie koledzy tak was załatwili?

Podszedł do pacjenta i odgarnął mu z czoła włosy sklejone krwią do tego stopnia, że przypominały stalagmity w kolorze bordo. Cięcie było długie. Zaczynało się od skroni, szło tuż koło łuku brwiowego i dalej przez miękki policzek, który spowodował, że brzegi rany się rozdzielały dość szeroko. Zaklął w duchu, dużo szycia.

– Proszę go porządnie obmyć – rzucił do Natki, która po prawdzie już powinna się tym zająć, lecz stała, gapiąc się niczym cielę na księże wrota.

Dziewczyna z wolna się odwróciła, coś mruknęła, sięgnęła po czystą szmatę i skierowała się do miednicy. Istna somnambuliczka2, pomyślał.

– Tylko nie w tej wodzie – syknął.

Zawahała się i wyszła. Jacek usiadł przy biurku i wyjął kartę.

– Zatem jak pan się nazywa, gdzie mieszka i kto pana porżnął?

– Braciaż. Zenon. Wąsosze Duże.

Kawałek drogi, pomyślał Zalewski, dlatego te włosy takie już zaskorupione.

– A kto pana pociął? Bracia?

– Nie, Braciaż to ja się nazywam. A kto mnie porżnął? No kto, jak nie Jadźka?

– Jadźka? – zdziwił się Zalewski, choć ostatnio mało się dziwił.

Wyciągnął papierosa, skierował paczkę z napisem „Wolność” w stronę pacjenta – była to jego lekko perwersyjna przyjemność, te papierosy i napis. Braciaż Zenon skwapliwie wziął. Krew już nie leciała, wszystko zaschło. Zapalili.

– Więc kto to ta Jadźka?

– Jakżeby, żona. Z teściowo mnie tak zrobili. Jakem przyszedł do chałupy, to one chcieli, co bym jechał po kartofle do Pietrucha. Ni chciołem. Po czorta? Zmęczony byłem. I tak od słowa do słowa, a teściowa jak we mnie nie walnie patelnio… a silna z niej babina… to żem padł na klepisko jak podcięty, aże w uszach mi poszumiało i ciemno w oczach. Coś tam zakląłem, godom: „Jakże tak?”. Zacząłek się z tyj ziemi podnosić, a ta wiedźma, znaczy się Jadźka, jak mnie nożem nie zajedzie, aże jucha trysła pod powałę. No i dźgać zaczęła, furiatka całkiem, teściowo się też na mnie rzucili, a ja siem zasłaniałem ramieniem, jakem tam i mógł, broniący sie.

Zalewski spojrzał na pociętą kufajkę. Wyglądała, jakby kto chleb ponacinał przed wsadzeniem do pieca. Równe takie cięcia, miejsce przy miejscu, miejsce przy miejscu. Jadźka furiatka, pomyślał.

– Widziołek, że abo ja, abo one, więcem ją kopnął w ten nóż i on poleciał w głąb kuchni, a ja się ledwie podniósł, popchnął teściowo już tera z pogrzebaczem w łapie i potoczył się do Maciejczyka, co obok, a za mną teściowa, ciągle z tym pogrzebaczem, i żona z nożem, noż panie, świat czeguś takiego nie widzieł. Maciejczyk akurat kunia rozkulbaczał na podwórku, takiem miał szczęście, że usłyszał, jak my się wszystkie drzemy, to do mnie dobiegł, a ony się zestrachały i uciokły.

Pacjent gadał, a Zalewski go oglądał, idąc z wątkiem opowieści: więc głowa – rana jak talerzyk, dno patelni jak namalowane, skóra zdarta do żywego, chyba gorąca ta patelnia była, przez twarz cięcie podłużne na całej szerokości – brzydko wyglądało, a kufajka chłopu rękę uratowała, bo choć cięcia były głębokie, to do skóry, jak się zdaje, się nie dostały.

– Dobre watowanie! – zawyrokował Zalewski, przyglądając się okryciu, które pomagał ściągnąć.

– Ano dobre, od Ruskiegom kupił za bimber. Bedzie ona jeszcze do czego?

– No, jak panu żona albo i teściowa zszyją. Bo ja to tylko twarz…

– E tam, co tam – zafrasował się Braciaż – gdzie tam zszyją. Toż to są wiedźmy prawdziwe. Po com ja się połaszczył na te morgi. Ojciec mi kazali się żenić, a ona przecie starsza o jedenaście lat, chroma, brzydka, no zołza najgorsza we wsi. A jej mamunia takaż sama.

– To dobrze, że dzieci nie ma – pocieszył go Zalewski.

– Jak to ni ma, jak są. Trójka cała – zdziwił się pacjent, zdziwił i lekarz.

Skąd mu do głowy przyszła myśl, że nie ma?

– A co te dzieci robiły, gdy one tak pana rżnęły? – zainteresował się chyba z nudów i w celach konwersacyjnych Zalewski.

– Jakże co? No, na ławie siedzieli jako te trusie i odezwać się bali. Tylko patrzały. To mądre som dzieci, te moje. Cichutkie takie i uważne bardzo.

Wróciła Natka, zaczęła myć delikwenta, potem golić kawałek głowy wokół rany. Doktor Zalewski opisał w papierach rany, przypuszczalny przebieg wypadków i wziął się do szycia, wylawszy uprzednio na cięcie z połowę szklanki wody utlenionej, akurat tego jednego mieli pod dostatkiem. Szkoda mu było durnego chłopa, ale cóż, niektórzy tak mają. Ale że mu było szkoda, to szył wolno i starannie, by jakoś wyglądało, przeważnie aż tak się nie starał. Ci porżnięci zasadniczo nie budzili w nim sympatii, tym bardziej że bywały soboty, gdy z wesel zwożono kilku takich delikwentów. Miał też w pamięci tych paru nieboszczyków, których też mu dowieźli, choć wykrwawili się już na wozie. W tętnice trafić było jakoś dziwnie łatwo.

Natka użalała się nad chłopem. Znali się, no bo też tu wszyscy się znali, aż do dziesiątej wsi. Gdy skończył szyć, chciał powiedzieć to, co zawsze mówił porżniętym: do wesela się zagoi, ale zmilczał, patrząc na twarz pacjenta, która jako żywo przypominała twarz Frankensteina, a i na wesele nie było raczej co liczyć.

A dalej dzień zaczął się toczyć jak zwykle. Zalewski powlókł się więc, by zrobić obchód. Na oddziale chory po wycięciu wyrostka charczy, dusi się, ślina spływa mu z kącika ust. Józefa, druga siostra, zakonnica, starsza i doświadczona pielęgniarka, wyciera twarz mężczyźnie, wiekowemu już i zniszczonemu życiem. Gdy ten się zachłystuje, podnosi go i w tym momencie fala torsji obryzguje ją i pościel. Bezradna i cała w rzygowinach kładzie nieprzytomnego pacjenta, ale ten dalej się dusi, więc znowu go unosi. By się nie zadławił wymiocinami, usiłuje przewrócić na bok. Zalewski podchodzi, zwilża choremu usta i obciera go szmatą wyjętą z rąk pielęgniarki. To zadanie, rzecz jasna, dla niej, ale tu, w tym małym szpitaliku, jest zaledwie kilka osób. Przejmę go, myśli. A pielęgniarce wydaje polecenie:

– Niechże się siostra umyje, obtoknie, ja przypilnuję tego kolegę przez moment…

Józefa nawet nie dziękuje. Po całonocnym dyżurze jest ledwo żywa. Odchodzi więc czym prędzej, a Zalewski woła za nią:

– Tylko Natkę proszę mi tu migiem przysłać!

Natka pojawia się po dziesięciu minutach. Trudno, załóżmy, że miała coś do roboty, myśli Jacek i z ulgą oddaje w jej ręce chorego, który szykuje się znowu do rzygania.

Dwa łóżka dalej leży staruszka. Lekarz zerka na nią w przelocie. Ciężko jej ta śmierć idzie, już trzy dni odchodzi i odejść nie może. Śmierdzi przeokropnie, robi pod siebie, ale tu już Zalewski nie podejmuje się wykonywać roboty salowej, która nie wiadomo gdzie. Może na porodówce, bo jest tu i taka. Odchodzi od babci szybko, choć stara się nie za szybko – smród pozostaje w tyle. Jak dobrze, myśli, że ona już nieprzytomna. Dwa dni temu jęczała: „Umrzeć! Umrzeć! Umrzeć!”. Ale ta śmierć widać głucha.

Przechodząc na porodówkę, Zalewski zerka na zegar. Ma dyżur do ósmej. Jeszcze godzina i będzie fajrant, jeśli coś się, rzecz jasna, nie zdarzy.

Jacek Zalewski właśnie schodził z dyżuru, gdy do gabinetu wsunęły się dwie kobieciny. Tak cicho, że nawet nie usłyszał skrzypienia drzwi. Odwrócił się i stanął oko w oko z siwiutką babiną o lekko spłoszonym spojrzeniu. Chudziutka i blada miętosiła w rękach frędzle czarnej chustki, którą miała narzuconą na ramiona. Policzek podsiniały świadczył o tym, że doznała jakiegoś urazu. Za nią stała druga, cała w czerni, jak słup, ani mimiki, ani ruchu. Podobna do pierwszej, tylko młodsza. W pierwszej chwili cofnął się, wystraszony. Coś w nich było takiego mrożącego, a potem zły, że na odchodnym się przyplątały, ruszył do przodu, omijając babinę, której na oko nic poza siniakiem nie było.

– Już nie przyjmuję, koniec. A co panie tak jak do obory wchodzicie? Pukać nie nauczono? – zakrzyczał i już miał w ręku zbawczą klamkę. – Zaraz przyjdzie doktor Ostałowska, to panie przyjmie.

– Pan przyjmie. Pobił nas. Córka ledwo dycha, tak ją pobił. Ratuj pan doktor kobietę i matkę! – Była dramatyczna bardzo, więc zatrzymał się przy tych drzwiach, na poły przez nie otwartych.

Cóż za przemowa! Odwrócił się i jeszcze się im raz przyjrzał, z nagła zainteresowany.

– To co się paniom przytrafiło? – zapytał już łagodniej, najłagodniej, jak potrafił. Zenia Ostałowska zawsze się spóźniała, a jego coś tknęło, że może lepiej, by on te pacjentki przyjął.

– Zięć mnie chciał zabić, rzucił się. Jak jaki żbik, panu padam. – Stara rozczapierzyła palce, niby udając żbika. – Pan patrzy, panie doktorku, co on mnie zrobił, po twarzy bił, a potem dusił. A i na żonę rękę podniósł. Jadźka, chodźże tu, pokaż, co też on ci zrobił.

Młodsza z kobiet ruszyła do przodu, chromając. Ach, te wieczne wiejskie atrakcje. Bez nich bym tu chyba z nudów uświerknął, pomyślał Zalewski i usiadł za biurkiem, wyciągając kartę. W sumie to go bawiło, tak nisko upadł.

– Niechże się rozbierze. Do gołego. – Uśmiechnął się, widząc poruszoną twarz babuliny.

Kiedy z krzykiem po kwadransie wyrzucał je z gabinetu, akurat w drzwiach pojawiła się Zenia Ostałowska.

– Coś się dzieje? – zapytała dość obojętnie i nie było to ani trochę dziwne – przez ten rok pracy krzyki towarzyszyły im bezustannie.

– A nic w sumie. Usiłowała zaszlachtować męża. Matka ją kryje i obdukcji chciały.

– No i?

– Ani rany, a ten Braciaż, mąż, znaczy się, ma twarz rozciętą nożem na pół.

– Dobrze, że na mnie nie trafiło.

– No, szyjesz lepiej ode mnie.

– Mereżki robię, ale chirurgię wolę tobie zostawić.

– Jasne, znikam, miłego dnia, Zenia.

– Miłego nawzajem. Wracasz o szesnastej. Nie spóźnij się, muszę dziewczynki zabrać ze świetlicy.

Kiwnął głową i wyszedł z gabinetu. Wreszcie. Szczęśliwie nie mieszkał daleko, na trzecim piętrze, na poddaszu. Izba była wyziębiona jak lodownia, w misce wodę pokrywała cienka warstwa lodu błyskająca niczym lusterko, z czego wyciągnął wniosek, że w nocy chwycił mróz. Zerknął przez okno, ale stąd było widać tylko ołowiane niebo. Zbierało się raczej na deszcz. Dobrze, pomyślał, będzie się lepiej spało. I tak jak stał, rzucił się na metalowe łóżko, które jęknęło jak kobieta nacinana w czasie porodu. Same jęki i krzyki mi towarzyszą, dola doktora – to była jego ostatnia myśl. Zamknął oczy i zasnął jak kamień.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

2 Somnambuliczka – lunatyczka, osoba, która w czasie snu wykonuje nieświadomie różne czynności.