Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Człowiek podlega wewnętrznej przemianie i coraz bardziej staje się uczestnikiem Bożej tajemnicy, a Bóg promieniuje przez niego swą obecnością na całe otoczenie. I to jest istota mistyki.
Mateusz Kolbus EC
Kto wjeżdża do Krakowa od strony zachodniej, ten z daleka widzi lśniące w słońcu i górujące nad miastem białe wieże klasztoru kamedułów. Mnisi noszący charakterystyczny biały habit z kapturem i szkaplerzem mieszkają w eremach nieopodal kościoła i wiodą surowe życie w ciszy i samotności. Dzień rozpoczynają o 3.30 w nocy, gdy dzwon klasztorny wzywa na pierwszą modlitwę. Kolejne godziny dnia upływają kamedułom na pracy, modlitwie, lekturze Pisma Świętego i kontemplacji. Mężczyźni z zewnątrz do klasztoru mogą wchodzić tylko w określonych godzinach, kobiety – jedynie w wyznaczone dwanaście dni roku.
O ile – ze względu na szacunek dla reguły mnichów – mało kto ma okazję zajrzeć za mury klasztornej klauzury, o tyle ta książka jest niepowtarzalną okazją, by o życiu krakowskich kamedułów dowiedzieć się bardzo dużo, i to nie od kogo innego, jak od samego ich przeora – ojca Mateusza Kolbusa EC. To jedyny tak obszerny i szczery wywiad rzeka, w którym przełożony eremu na Srebrnej Górze opowiada m.in.:
W rozmowie z Grzegorzem Sokołowskim przeor krakowskich kamedułów, „uchylając nieco drzwi zakrytego świata eremów, daje nam szansę, aby zaproszony na spotkanie czytelnik zdołał w sobie odmitologizować wyobrażenia o takiej formie życia, a równocześnie pozwala z wielką delikatnością poczuć tchnienie prawdziwej mistyki” (fragment wstępu).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
NIHIL OBSTAT Eremiti Camaldolesi di Monte Corona Eremo San Girolamo Przełożony Generalny O. Elia Castillo Zarate EC
REDAKTOR PROWADZĄCY: Michał Wilk
ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Karolina Wyciślik
KOREKTA: Janusz Stachowski
REDAKCJA TECHNICZNA I PROJEKT OKŁADKI: Paweł Kremer
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Wojciech Bielak
Wydanie I | Kraków 2024 ISBN EBOOK: 978-83-68031-58-4
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111,[email protected]
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Otrzymujemy do rąk niezwykle piękną pozycję. Słowa zrodzone z milczenia, które wymykają się temu, co namacalne, prowadząc nas w stronę niewypowiadalnych wymiarów Tajemnicy.
Kiedy w marcu 2023 roku przekroczyłem bramę klasztoru na Srebrnej Górze, nie miałem żadnych wyobrażeń czy oczekiwań. Kolejne w ciągu ostatnich lat spotkanie z braćmi w wierze, w doświadczeniu pustyni i przepowiadanego słowa. Jednak dar, który otrzymałem, tchnący mistyką miejsca wszczepioną w zwyczajność codzienności, onieśmielił mnie, poruszył i wypełnił tą odmianą radości, która nie ulega przedawnieniu.
I takim darem dzisiaj jest spotkanie z przeorem klasztoru ojcem Mateuszem na kartach tej książki. Spotkanie z człowiekiem mocno stąpającym po ziemi, a równocześnie wykraczającym poza światy widzialne i dotykalne. Zapraszając do wspólnej wędrówki przez historię swojego życia i powołania, niezauważalnie wprowadza nas w nieco sekretny świat kamedułów, aby ostatecznie rozświetlić słowem fundamentalne wymiary życia duchowego. W sposób delikatny, jakby przy okazji, dzieląc się osobistym zachwytem i doświadczeniem wiary.
Uchylając nieco drzwi zakrytego świata eremów, daje nam szansę, aby zaproszony na spotkanie czytelnik zdołał sobie odmitologizować wyobrażenia o takiej formie życia, a równocześnie pozwala z wielką delikatnością poczuć tchnienie prawdziwej mistyki.
W świecie rozdartym ciemnością szczególnie jeden wymiar podarowanej nam rozmowy tchnie niezwykłym wyczuciem czasu i Bożego prowadzenia. To usilne i prawdziwe przeżywanie misyjności takiego życia. Głębokie i jednoznaczne potwierdzenie oczywistości stawania nieustannie przed Wszechmocnym z darem modlitwy za pogubiony świat leżący u stóp tej świętej góry. Modlitwy wypraszającej ratunek.
Nie jest to pozycja, po którą można sięgnąć przy okazji wielu dziejących się spraw. Jest to raczej zaproszenie do wspólnego świętowania, wspólnego zapatrzenia się w nieznane, aby odnaleźć niepowtarzalny smak nieco ukrytej drogi duchowej prowadzącej do królestwa.
Szczerze ją polecam.
ks. Roman HoszPustelnia Eliasza
Na chwałę Bogu i dla pożytku dusz!
„Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem, ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze – trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu – szmer łagodnego powiewu” (1 Krl 19,11-12).
Gdy przez niemal rok co jakiś czas przychodziłem do eremu Ojców Kamedułów na krakowskich Bielanach, by przygotowywać z ojcem Mateuszem rozmowy do tej książki, świat był wstrząsany wydarzeniami pełnymi niepokoju, burzącymi powszechny ład i często wprowadzającymi ponury nastrój. Przypominało to szalejące wichury, trzęsienia ziemi i ogień, w których nie było nic z Boga. Nie działo się nic nowego, świat zawsze był doświadczany w podobny sposób. Wiele razy jednak, idąc aleją Wędrowników do klasztornej furty, myślałem o przytoczonym na wstępie fragmencie z Pierwszej Księgi Królewskiej, opisującym spotkanie Eliasza z Bogiem.
Do eremu przychodziłem z rozkrzyczanego świata, którym targała wichura międzynarodowych konfliktów i osobistych nienawiści, ziemia wręcz trzęsła się od biegu ludzi złaknionych natychmiastowego posiadania ciągle nowych dóbr materialnych. A wszystko, jak się zdawało, otaczał ogień postępującego ateizmu. Jak w takich warunkach doświadczyć spotkania z Bogiem? Ludzie naszych czasów pozbyli się już nawet świadomości, że tego potrzebują najbardziej. Jednocześnie za każdym razem, gdy docierałem do eremu, ogarniał mnie trudny do opisania szmer łagodnego powiewu, przeniknięty pewnością, że Bóg jest. Jest zarówno w eremie, jak i we wszystkich doświadczeniach świata, chociaż tam pozostaje niezauważony, czekając gdzieś na uboczu. W eremie Ojców Kamedułów Bóg jest na pierwszym miejscu, ciągle adorowany, nieustannie kochany, otoczony czcią. I dlatego zawsze można tu poczuć szmer łagodnego powiewu, w którym przemawia On do człowieka.
Rozmowy z ojcem Mateuszem, które zostały zapisane w tej książce, przekazują coś z tego łagodnego szmeru. Najpierw mi samemu, a teraz każdemu, kto zechce sięgnąć po tę publikację.
Przy każdym naszym spotkaniu mieliśmy założenie, by – rozmawiając o życiu duchowym – wnieść do świata powiew Bożej łagodności, ukoić zmęczone serca, przekonać ludzi o Bożej miłości i obecności oraz zaprosić do powrotu na Boże ścieżki. Ufamy, że tchnienie Bożego Ducha, które tak mocno wyczuwalne jest w eremie na Bielanach, będzie także doświadczeniem czytelników naszych rozmów. Duch wie najlepiej, gdzie przybyć ze swoją orzeźwiającą mocą. Niech wieje tam, gdzie chce (por. J 3,8), otula udręczonych, dodaje sił wyczerpanym, ożywia to, co umarłe, i przemienia serca oraz naszą rzeczywistość, tak bardzo potrzebującą przemiany.
Dziękuję ojcu Mateuszowi za zaufanie i otwartość na pomysł zrealizowania tej książki. Za poświęcony czas, decyzję, by rozmawiać mimo życia w milczeniu. Dziękuję także za to, że przekazane myśli stały się dla mnie drogowskazem, wytchnieniem i umocnieniem. Życzę, by to było także udziałem każdego czytelnika. Na chwałę Bogu i dla pożytku każdej duszy! Niech tak się stanie!
Grzegorz T. Sokołowski
Zakończono we wspomnienie Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, 21 listopada 2023 roku
O godzinie 3.30 nad ranem, gdy cały Kraków pogrążony jest jeszcze w głębokim śnie, na Srebrnej Górze rozlega się bicie dzwonu na pobudkę. Nie wszystkich mnichów wyrywa on z nocnego odpoczynku. Bywają i tacy, którzy dokonawszy już porannej toalety, czuwają od jakiegoś czasu w kaplicy celi, składając dzięki za dar nowego dnia jedynemu Bogu w Trójcy: Gloria Patri, et Filio, et Spiritui Sancto. Sicut erat in principio, et nunc, et semper: et in sæcula sæculorum. Amen. Dlatego patriarcha mnichów Zachodu, św. Benedykt z Nursji, polecał w swojej Regule sypianie w habicie, by sługa Boży w każdej chwili był gotów do natychmiastowego powstania i do podjęcia duchowej walki, w pełnym rynsztunku, o Bożą chwałę. Nęcąca mgiełka snu stopniowo opuszcza czuwającego, kiedy surowa cisza nadranna poczyna tchnąć Obecnością wychodzącą naprzeciw wytrwałemu szeptowi, czule rozklejającą zaspane jeszcze oczy.
Za chwilę mnich zdąża już ścieżką pomiędzy eremami w kierunku kościoła, z kapturem na głowie na znak skupienia, otulony w płaszcz chórowy, wraz z wychodzącymi z zamieszkiwanych cel braćmi. Ulewy lub pluchy, śniegi czy mgły, upały i chłody towarzyszą im wiernie przez cały Boży rok, kiedy zmierzają do chóru, ażeby wielbić Pana. Bez względu na porę roku o tej godzinie zawsze jest jeszcze ciemno. Godzina czytań, którą za chwilę rozpoczną, to modlitwa nocna. Przed soborową reformą sprawowana była każdego dnia o północy.
Rozpocząwszy dzień „psalmami, hymnami, pieśniami pełnymi ducha” (Kol 3,16) oraz słuchaniem czytań z Pisma Świętego i ojców Kościoła, eremici wracają do cel, gdzie będą kontynuować wewnętrzny dialog z Bogiem przez lectio divina – Boże czytanie. Jest około piątej. Podczas tej godzinnej praktyki wyjdzie milczącym braciom naprzeciw wschodzące słońce – znak przybywającego Zbawiciela, który opiewany będzie wkrótce w jutrzni w Pieśni Zachariasza. Ten wyczekiwany gość bywa wszak świadkiem zmagań tego czy innego eremity z powracającą o tej porze sennością. Żeby się przed nią bronić, jeden karmi się Bożym słowem w postawie klęczącej, drugi przechadza się tam i z powrotem po celi. Był też i taki, który – atakowany okrutnie mackami snu – zanurzał nogi w misce z wodą.
O 5.45 dzwon ponownie gromadzi wszystkich w kościele. Jutrznia sprawowana w porze zmartwychwstania, po niej Msza Święta konwentualna. Liturgia bardzo prosta, bez śpiewu, odmawiana na jednym tonie, podkreśla ubóstwo, ascezę mieszkańców Srebrnej Góry, a także odległość, jaka dzieli nas jeszcze od niebieskiego Jeruzalem, w którym przecież w jakimś stopniu już uczestniczymy. Chwila podniesienia: skołatane serce przylega do Serca rodzącego się, umierającego i powstającego ze śmierci na ołtarzu Chrystusa. Stąd płynie siła i radość rozlewające się na trud całego czekającego jeszcze daru dnia.
Ranne officium kończy tercja – modlitwa przedpołudniowa. Choć zbliża się pora śniadania, nie wszystkim śpieszno do powrotu do celi: jeszcze przez chwilę trwają przed tabernakulum w milczącym dziękczynieniu.
Po godzinie 7.00 można się nieco posilić. Jak wszystkie posiłki, również śniadanie jest spożywanie samotnie w celi. Wyjątek stanowi kilka uroczystości i dni rekreacyjnych, gdy eremici gromadzą się na wspólnym obiedzie. Do dyspozycji na śniadanie jest chleb, masło lub ser do wyboru i mleko ‒ o ile nie ma akurat jednego z dwóch czterdziestodniowych postów bądź piątku; herbata lub kawa, ewentualnie owoc, zazwyczaj z klasztornego sadu. Jednak ten prosty, samotny posiłek staje się także spotkaniem i ucztą z Panem (w Nim zaś nierzadko z ubogimi braćmi i siostrami ze świata): spożywając go, mnich stara się wznosić swe myśli do Boga poprzez modlitwę albo duchową lekturę.
Od 8.15 zaczyna się w eremie czas pracy. Przebrani w robocze tuniki, przeważnie innego koloru niż biały, bracia polecają Bogu swe dzienne inicjatywy i każdy udaje się do swoich zajęć.
Ci, którzy złożyli śluby, sprawują zwykle stałe, przydzielone przez przeora funkcje. Jest zatem odpowiedzialny za organizację pracy, opiekę nad dobrami i urządzeniami eremu rządca. Jest furtian podejmujący nawiedzających nasz erem pielgrzymów i gości. Jest kucharz gotujący dla wszystkich ‒ zawsze bezmięsne ‒ obiady i kolacje. Wszystko, co przygotuje, musi na czas nałożyć do specjalnych menażek, które umieszcza się w nosidełkach. Porcje posiłków, opatrzone numerkami, są odbierane przez mnichów w przedsionku kuchni i każdy zanosi przydzieloną sobie do celi. Jest także brat sprawujący opiekę nad gośćmi odbywającymi w eremie indywidualne rekolekcje. Do jego zadań należy przygotowanie na czas odpowiedniej liczby cel w domu gościnnym i dostarczanie na czas posiłków: goście, podobnie jak mnisi, jadają samotnie. On i furtian, mający największy kontakt z osobami z zewnątrz, muszą szczególnie w relacjach z nimi dbać o równowagę między powściągliwością w mowie i postawie a serdecznością oraz przyjaznym ciepłem, co nie zawsze bywa łatwe. Jest też zakrystian i ogrodnik, bibliotekarz, archiwista itd., każdy z zakresem swoich obowiązków. Nierzadko zdarza się, że jeden mnich sprawuje kilka funkcji równocześnie.
Młodsi bracia w formacji są zwykle przydzielani do pomocy wyżej wymienionym. W gospodarstwie eremu nikomu nie brakuje pracy. To wszakże nie tyle jej rodzaj jest istotny, ile intencja, z jaką się ją wykonuje. Sprawy ciała są podporządkowane sprawom ducha. Zjednoczony z Bogiem, trudzący się na jego chwałę kameduła przyczynia się do uświęcenia świata poprzez najprostsze czynności.
W południe często nieco zdyszani oraz zmęczeni mnisi, ponownie przybrani w biel, odmawiają już wspólnie Anioł Pański w chórze, po nim zaś sekstę – modlitwę południową. Nie uczestniczy w niej kucharz, który w tym czasie nakłada obiad do menażek. W kwadrans później w przedsionku kuchni ustawia się kolejka braci. Ostrożnie, aby niczego nie rozlać, eremici odchodzą w milczeniu z ciepłym posiłkiem do cel. Na obiad przypadają zazwyczaj po trzy menażki. W pierwszej paruje zwykle zupa, w drugiej danie z warzyw, w trzeciej – wyjąwszy piątki i inne dni tzw. abstynencji – rarytas (zwany u kamedułów pietancją) w postaci ryby bądź jajka. Posiłki proste, ale starannie przyrządzone i smaczne. Niejeden zresztą eremita, pochłonięty w trakcie jedzenia duchową lekturą czy modlitwą, zapomina rychło, co było podane.
Po głównym posiłku czas wolny ‒ tzw. sjesta. Kameduli zawdzięczają ją temu, iż zakon ich wywodzi się z Włoch, gdzie – jak w całym obszarze śródziemnomorskim – ta pora odpoczynku stanowi niekwestionowaną świętość. Zabrania się w tym czasie wykonywania w eremie prac powodujących hałas, by nie przeszkadzać współbraciom. Pół godziny drzemki wystarczy, żeby z nowymi siłami stawić czoła drugiej połowie dnia, a nawet po komplecie móc dłużej poczuwać. Resztę czasu można poświęcić milczącej modlitwie, lekturze, pisaniu bądź ręcznej pracy w celi. Ważne, żeby nie pozostawać próżnym, dając przestrzeń Złemu; by nie dać się kołysać złudnym myślom i czujnie pilnować bramy serca. „Niech każdy przykłada się z wielką pilnością do pracy ręcznej w odpowiednich i określonych godzinach” – pisał Paweł Giustiniani swych duchowym synom. „W innych natomiast niech się odda czytaniu i modlitwie oraz innym zajęciom duchowym lub fizycznym, aby każda chwila dnia i nocy wydała mu się krótka i niewystarczająca. Każdy powinien działać tak, aby mu pozostawało więcej do zrobienia niż czasu na wykonanie”.
O godzinie 14.45 bracia w formacji zaczynają w kościele wspólny różaniec, polecając Bogu za wstawiennictwem swojej Królowej intencje, które ludzie nam polecają. Starsi odmawiają go indywidualnie. Dołączają do chóru w pół godziny później na nonę (modlitwę popołudniową) i bezpośrednio po niej ‒ litanię loretańską z następującymi po niej typowo kamedulskimi modlitwami, które kończy modlitwa do św. Romualda przed jego relikwiami. Można powiedzieć, że nabożeństwo majowe trwa u kamedułów przez cały Boży rok.
A czas od 15.15 aż do kolacji? W pewne dni bracia w formacji słuchają konferencji. We wtorki, gdy nie ma postu, ci sami spotykają się na pogodnej rekreacji. Jeśli jest jakaś konieczna praca do wykonania, można się nią teraz zająć. Poza tym, ponieważ cela jest podstawową przestrzenią życiową eremitów, gdzie dokonuje się to, co w powołaniu ich najważniejsze, jeżeli nie ma istotnej potrzeby, by ją opuszczać, w jej wdzięcznych ścianach płynie modlitwa: milcząca, przedłużana (jakże bogata treść się kryje za tymi słowami!), duchowe studium, medytacja. Szczególnie młodzi mnisi mają rozsmakowywać się w tych zajęciach, żeby wniknęły w ich krwiobieg; by cela stała się im najmilszym miejscem zaciekłych, słodkich zmagań, zanurzeń ‒ wynurzeń z miłości.
Kolacja o 17.00 nie jest obowiązkowa, można z niej zrezygnować. Prosta potrawa z warzyw z dodatkiem (lub nie, zależnie od pory liturgicznego roku) sera, ryby bądź jaj, a więc pietancji. Kolejna sposobność do dziękczynienia i świętej uczty z Bogiem.
Po półgodzinie dzwony zwołują na nieszpory. I znowu bracia odziani w płaszcze wzywają pomocy Zmartwychwstałego: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu. Panie, pośpiesz ku ratunkowi memu”. Choć bywa, że głosy łamią się od znużenia, wszelkie ciężary dnia są składane u stóp ołtarza, skąd oby się miłą wonią wznosiły ku przybytkowi. A przecież to jeszcze nie koniec dnia. Wkrótce mnisi rozejdą się do cel na wieczorne lectio divina. Piękna godzina nad stołem Bożego słowa, pełnego ciszy nasłuchiwania i – w znojnym trudzie – intymnego nasiąkania łaską.
Dzień liturgiczny kończy kompleta – modlitwa na zakończenie dnia, poprzedzana publicznym czytaniem na temat świętego wspominanego nazajutrz, fragmentu naszego prawodawstwa, a także wybranej lektury. Ostatnim akordem dnia jest De profundis – Psalm 130, odmawiany w intencji zmarłych przy pojedynczych uderzeniach dzwonu. Przełożony powstaje i kropi wszystkich święconą wodą.
Czy na Srebrnej Górze dzień dobiegł końca? Od tej chwili obowiązuje silentium sacrum – „święte milczenie”, które będzie trwało aż do jutrzni. Eremici na dobre milkną, lecz po to przecież, by kontynuować rozmowę z Bogiem. Z zasady wszyscy udają się do cel i tam pozostają.
Już żadne zajęcie nie upomina się o swoje. Celę wypełnia przyjazna ciemność i przy pogodzie świecą gwiazdy. Teraz można się zająć tym, co najważniejsze: zniknąć w Umiłowanym. Można poczuwać do dwudziestej pierwszej, dwudziestej drugiej, a może dłużej. Byle wszak z roztropnością, ażeby rano być trzeźwym ‒ całym do dyspozycji Pana, który na drodze pustyni wylewa hojnie swe miłosierdzie.
Fot. o. Mateusz Kolbus EC
Ja, Pan, powołałem Cię słusznie,
ująłem Cię za rękę i ukształtowałem
(Iz 42,6)
Bóg przyparł mnie do muru i zawołał po imieniu, mówiąc z mocą: „Moim jesteś!”.
Fot. Szymon Reiter
Porozmawiajmy o początkach powołania. Jak trafił Ojciec do kamedułów?
Zacznę więc od początku, gdyż inaczej nie sposób tego zrozumieć. Wszystko zaczęło się od dotyku miłości żywego Boga i radykalnego nawrócenia. Był rok 2000 – wielki jubileusz ogłoszony przez św. Jana Pawła II. Bóg przyparł mnie do muru i zawołał po imieniu, mówiąc z mocą: „Moim jesteś!”. Takiej miłości nie sposób było się oprzeć. To był nowy początek, narodziny do nowego życia w wieku dwudziestu dwu lat, po wielu przejściach i dosięgnięciu dna grzechu. Przez jakiś czas jeszcze myślałem o założeniu rodziny, ale szybko uświadomiłem sobie, że jest po wszystkim [śmiech]: że całkowicie jestem zdobyty przez Jezusa i nic ani nikt nie jest w stanie wypełnić przepaści mojego serca, jedynie On. Tym samym zacząłem zdawać sobie sprawę z własnego powołania, które było obecne od samego początku, ale na które przez lata pozostawałem głuchy. Teraz poczęło ono rozbrzmiewać z wielką siłą. Rozumiałem i czułem całym sobą jedno: skoro Pan darował mi nowe życie w sobie i siebie całego, to moje życie należy całkowicie do Niego. Nie chciało mi się to pomieścić w głowie, a jednak była to prawda, której nie mogłem zaprzeczyć: Chrystus mnie, takiego grzesznika, pociąga do szczególnej zażyłości z sobą!
Od początku czuł Ojciec, że ma to być życie kontemplacyjne?
W pewnym stopniu była to naturalna konsekwencja moich osobistych predyspozycji i wewnętrznego ukształtowania. Skłonność do samotności, refleksji, wrażliwość na piękno oraz dążenie do głębi, do sedna – wszystko to było mi bliskie od lat najmłodszych. Również moje nawrócenie przebiegało na drogach samotności, podczas wędrówek po polach i lasach, z lekturą i notesem na podorędziu. Dlatego innych rodzajów powołania nie brałem nawet pod uwagę – zbyt silne było wezwanie do kontemplacji, do życia modlitwy, ażeby mieć wątpliwości. Zacząłem rozglądać się więc po męskich zakonach, szukając tych o charakterze kontemplacyjnym. I pierwsze, co poznałem, to to, że w Polsce niestety wybór jest naprawdę niewielki. Pierwsze swoje kroki skierowałem do klasztoru karmelitów w Czernej, gdzie wybrałem się wraz z przyjacielem na weekendowe rekolekcje, karmel bowiem kojarzył mi się z kontemplacją. Niestety, okazało się, że – przynajmniej jeśli chodzi o gałąź męską – niewiele z niej w praktyce pozostało. To była moja pierwsza styczność z życiem zakonnym od wewnątrz, więc z jednej strony urzeczenie modlitwami, rytuałami, organizacją, a z drugiej poczucie, że to nie do końca to, czego moje serce pragnie. Mnie na przykład uderzyło to, że na ścianach w pomieszczeniach, w korytarzu widniały napisy silentium – „milczenie”, a jednak wszędzie rozlegał się gwar rozmów. I wiele zamieszania, mnóstwo przewijających się ludzi. Czułem, że to nie tutaj powołuje mnie Pan.
Nic nie dzieje się bez przyczyny... Pobyt tam pomógł jednak odnaleźć właściwą drogę?
Okazał się opatrznościowy. Zakwaterowano nas w kilkuosobowej celi i tak się złożyło, że oprócz nas dwóch znalazł się w niej również pewien chłopak z Wrocławia. Odwiedzał on wiele klasztorów, gdyż również rozeznawał powołanie. Od niego uzyskałem nieco więcej informacji o kamedułach, jako że odbył rekolekcje w eremie w Bieniszewie. Tam wtedy znajdował się nasz nowicjat i była spora grupka młodych kandydatów. Pamiętam, że kiedy mi opowiadał o życiu w eremie, pomyślałem: „Piękne, ale to nie dla mnie. Nie dałbym rady”. Jednak coś mnie skłoniło do zakupienia w przyfurtowej księgarence książki o życiu pustelniczym, której autorem był mój przyszły przełożony i magister. Po powrocie do domu zacząłem czytać. I mimo pewnej zawiłości stylu to, co tam przeczytałem, po prostu mnie urzekło. Dla mnie to była czysta poezja. Jakbym odkrył to, za czym od dawna tęskniłem, nie zdając sobie z tego sprawy. Były tam także wymienione cechy osobowościowe, jakie zazwyczaj posiadają osoby realizujące z powodzeniem życie pustelnicze.
Domyślam się, że odnalazł Ojciec siebie w tym opisie.
Praktycznie wszystko do mnie pasowało: przeglądałem się w tym jak w lustrze! Myśl o drodze eremickiej tak silnie we mnie pracowała, że wygrzebawszy skądś numer telefonu do Bieniszewa, poinformowałem tamtejszego przeora o swoim zainteresowaniu kamedułami i wyraziłem pragnienie przyjazdu na rekolekcje. On na to: „To przyjedź jutro”. A to był wieczór. Niewiele się zastanawiając, spakowałem się i nazajutrz rano pojechałem na dworzec PKP. Pamiętam, że w pociągu na przemian modliłem się i czytałem tamtą książkę. Pod wieczór, umęczony podróżą i dwukilometrową marszrutą przez las z przyciężką torbą (erem ten znajduje się w głębi puszczy), byłem na miejscu.
Jakie były pierwsze wrażenia? To przecież radykalnie inna rzeczywistość...
Wszystko, co tam zastałem – surowość życia, milczenie i karność, wielka prostota liturgii i dziewiczość przyrody, a także żyjący tam bracia z długimi brodami – wywarło na mnie ogromne wrażenie. A jednak ten pierwszy pobyt wcale nie był dla mnie słodki i miły. Dostałem celę z łóżkiem z siennikiem, w budynku, w którym prócz mnie nie było żywej duszy. Jeden z braci przyniósł mi kolację. Otwieram menażkę, patrzę: kasza z rodzynkami [śmiech]. Mówiłem sobie: to dopiero jest surowość i prostota, jakiej szukam!
To wszystko raczej służyło zniechęceniu do wstąpienia niż pozostaniu.
Mnie jednak to urzekło. Lecz czułem zarazem, że to życie mnie przerasta: choć miałem do niego nieprzeparty pociąg, nie byłem jeszcze gotów na podjęcie wyzwania. Ogrom ciszy i samotności wtedy jeszcze mnie przytłaczał. Nie umiałem się w tym poruszać. Mimo to poprosiłem przeora o rozmowę. Przyszedł do celi, rozsiadł się na krześle. Zacząłem opowiadać mu o sobie: o swoim nawróceniu, pociągu do kontemplacji. W pewnej chwili powiedział: „Ja cię mogę przyjąć... ale za dwa lata”. Wyczuł sprawę. Poznał, że nie jestem jeszcze gotów. Przystałem na ten warunek. Stanęło na tym, że przez ten czas będę przyjeżdżał na rekolekcje i utrzymywał kontakt.
Dla młodego chłopaka odkrywającego powołanie musiało to być trudne. Dwa lata to długo, gdy się na coś czeka.
To prawda. Słowa przeora mimo wszystko mnie zabolały. Kiedy wyszedł, odezwał się we mnie bunt, a potem przyszedł nagły przypływ paniki, irracjonalnego lęku. Czułem nieprzeparte przynaglenie, żeby stamtąd uciec i nigdy więcej nie wracać! To było bardzo mocne doświadczenie. Już chciałem informować furtiana, że wyjeżdżam, chociaż miałem zostać jeszcze do następnego dnia. Przyszedł jednak głos rozsądku. „Spokojnie – mówię do siebie – zastanów się, poczekaj”. Cały drżący, resztkami sił dowlokłem się do kościoła i zacząłem odmawiać różaniec. I wtedy stopniowo zaczął spływać na mnie pokój. Ta nawałnica jak nagle przyszła, tak nagle też odeszła. Zostałem jeszcze jeden dzień, w którego trakcie utrwaliła się we mnie pewność, że to jest moje miejsce, że właśnie do takiego życia wzywa mnie Pan i że – choć nie jestem jeszcze gotów – Matka Boża mnie tu przyprowadzi. Dzisiaj wiem, że gdybym uległ wówczas panice i wyjechał, moje powołanie byłoby zaprzepaszczone. To był ewidentny atak złego ducha. Widziałem to potem wiele razy u przeróżnych kandydatów i potencjalnych kandydatów. Ten sam przypływ nieuzasadnionej paniki i irracjonalnego lęku. Trzeba ze wszystkich sił uciekać się do Boga. Nie można tej burzy wpuścić do serca, bo kiedy się to uczyni, jest po wszystkim. Niejeden „bohater” wyjeżdżał nagle roztrzęsiony, sam nie rozumiejąc, co się z nim dzieje, i żadne słowa rozsądku już do niego nie trafiały.
Ostatecznie posłuchał Ojciec przeora i powrócił pogodzony do swojego świeckiego życia?
Tak, wróciwszy do domu, podjąłem pracę w urzędzie miejskim. W tym czasie zrobiłem jeszcze maturę, ponieważ jej nie miałem, a tak mi zalecił ojciec przeor. Łaska powołania eremickiego i kontemplacyjnego rosła i dojrzewała we mnie. Dla świata byłem skończony [śmiech]. Niczego dla siebie już w nim nie znajdowałem. Regularnie jeździłem do Bieniszewa na rekolekcje. Mój kolejny pobyt w eremie przyniósł zaskoczenie pod tym względem, że większości młodych braci, którzy przebywali tu w formacji pół roku wcześniej, już nie było. Pojawili się natomiast zupełnie nowi kandydaci. Spytałem o to brata, który mi przynosił posiłki. On także był kimś nowym. Powiedział, że ci poprzedni „odeszli”, tzn. powrócili do świata. I tak było z każdym moim kolejnym przyjazdem: zawsze nowe twarze, podczas gdy większości poprzednio widzianych osób już nie było. To mi uświadamiało, jak trudne i rzadkie jest to powołanie oraz – pomimo dużego zainteresowania tą formą życia – jak niewielu faktycznie jest w stanie w nim wytrwać. Ja jednak podczas każdego kolejnego pobytu u kamedułów czułem się jak ryba w wodzie i zawsze z żalem stamtąd odjeżdżałem. Ufałem, że jeśli Pan mnie tutaj powołuje, to również da mi potrzebne siły, żebym wytrwał.
Minęły więc dwa lata i ponownie zapukał Ojciec do furty jako kandydat?
W sumie od mojego pierwszego przyjazdu do Bieniszewa do chwili definitywnego wstąpienia minęło dwa i pół roku. Pamiętam, że pod koniec tego okresu nie mogłem doczekać się chwili, gdy przekroczę na stałe próg furty. Wyczekiwałem tej chwili z rosnącą tęsknotą. Ostatni mój dzień pracy w urzędzie to był 31 grudnia 2003 roku. I podczas gdy inni szykowali się do sylwestrowych imprez, ja czyniłem przygotowania do opuszczenia rodzinnych stron i świata na zawsze, chociaż nikt o tym nie wiedział. Rodzina, która wiedziała wprawdzie, że mam zamiar wstąpić do kamedułów, nie wiedziała jednak, kiedy to konkretnie nastąpi. Udałem się jedynie do swojego księdza proboszcza, prosząc go o błogosławieństwo na drogę. Połowę nocy rozrywaną hukami petard i krzykiem balujących spędziłem na modlitwie. Rano, gdy było jeszcze ciemno, ubrałem się po cichu, umyłem i z jednym plecakiem, zapakowanym poprzedniego wieczoru, dyskretnie wyszedłem z domu, gdy dziadek z babcią jeszcze spali – z nimi to bowiem mieszkałem w ostatnim okresie przed wstąpieniem. Na biurku zostawiłem list pożegnalny i plik banknotów.
Radykalnie... Brzmi jak scenariusz do filmu.
Pamiętam to jak dziś: szedłem przez miasto, które po całonocnych zabawach głucho spało, i miałem świadomość, że oglądam je ostatni raz. Sypał przy tym gęsty śnieg i ślady, które zostawały za mną, niemal natychmiast zakrywały świeże płaty. Wszystko to było dla mnie niezwykle symboliczne. Upamiętniłem później te chwile w wierszu:
Ciemność zalegała pokój aż po fałdy zasłon,
Noc powoli cichła przed ospałym rankiem.
W ziemi swój szlak ryła nowa data, i uśpiona
Wokół czujność. Nikt nie skłonił uszu na tę skrytą
Krzątaninę, żywsze tętno, ów lęk w przejściu między
Pokojami, w chwili gdy zamknięte już za sobą
Skrzypiące drzwi. Z tyłu pożegnalny list i plik
Banknotów. Niewczesne zbudzenie rodziny, gdy śnieg
Sypał na wypiętrzony nad głową garb plecaka zacierając
Świeżo odciśnięte ślady. Zostawała tępa
Obojętność miasta zmęczonego hukiem euforii
I nieokiełznaniem. Wełna wciąż ścieliła się
Na jezdni pod szeroki bieżnik opon. W sercu
Litościwa tkliwość dla tych, co zostają ciemny
Bez pojęcia Pokój. Uroczysty dzwon, którym
Rozbrzmiewa słowo nagle rozświecając długi
Pracowity znój w uścisku nędzy. Tam w pociągu
Gdzie szukanie pośród złudnych szmerów, ich zaczepek
Jak na przywitanie. Gdy ciemniała oczom radość
I rzedł śnieg: nieuważne przekroczenie furty.
I nie starcza słów świadectwa – opar żywych dni
Pośród niemocy – gdy otwarło się zmaganie2.
Pierwsze kroki skierowałem do kościoła na poranną Mszę Świętą, a stamtąd pojechałem na dworzec PKP. Pod wieczór dotarłem do eremu. Śnieg wciąż gęsto sypał. Przed furtą ukląkłem przed figurą Bożej Rodzicielki, powierzając jej swoje powołanie i przyszłość, po czym pociągnąłem za dzwonek u furty. Ciężkie wrota zatrzasnęły się za mną z hukiem i zaczęło nowe życie...
Razem z Ojcem było wówczas więcej odważnych?
Tak, wraz ze mną było w sumie sześciu chętnych, by dołączyć do grona „białych braci”, w różnym wieku i z różnych stron. Był wśród nas jeden Słowak, jeden ksiądz diecezjalny, którego znałem z widzenia z moich poprzednich pobytów, i ojciec kapucyn. Ponieważ wielu było zainteresowanych życiem kamedulskim, a niewielu w istocie zostawało, krążyły wśród braci żarty na ten temat. Pamiętam sytuację, gdy podczas jednych z moich ostatnich rekolekcji w Bieniszewie przed wstąpieniem zostałem przyprowadzony na miejsce zbiórki przed pracą i przedstawiony młodym braciom jako „zdecydowany kandydat”. Przywitał mnie wtedy śmiech jednego z nich z komentarzem: „Nie mogę, sami zdecydowani!”. To zresztą należy do naszych kamedulskich zwyczajów, żeby – w myśl Reguły św. Benedykta ‒ zniechęcać z początku kandydatów dla wypróbowania ich wytrwałości. Bywają tacy, którzy to czynią nadzwyczaj gorliwie. Gorzej, gdy usiłują to czynić względem siebie sami kandydaci. Szczególnie wspomniany ksiądz lubił mnie nieraz zaczepiać (zresztą nie tylko mnie) z pytaniem: „A kiedy brat wyjeżdża?”. Ale ponieważ widział, że nic sobie z tego nie robię, dał po jakimś czasie spokój. Został obłóczony niedługo przede mną. Pewnego wieczoru jednak, zapukawszy po komplecie do celi, w której mieszkałem, oznajmił, że przyszedł się pożegnać, gdyż jutro z samego rana wyjeżdża... Większość zresztą aspirujących, zanim otrzymałem kamedulski habit (po ponad pół roku), powyjeżdżała. Zostałem tylko ja i jeden współbrat, wraz z którym zostałem obłóczony i z którym odbyłem całą sześcioletnią formację.
Co przyniosło zderzenie z rzeczywistością klasztorną? Doświadczył Ojciec rozczarowania czy – przeciwnie – potwierdzenia swoich oczekiwań? Jak Ojciec wspomina swój początek na tej drodze?
Rozczarowania nie było, wręcz przeciwnie. Naturalną rzeczą jest, że ktoś, kto wstępuje do eremu i wchodzi w kamedulską codzienność, konfrontuje swoje wyobrażenia na ten temat z zastaną rzeczywistością, i zawsze istnieje jakiś rozdźwięk pomiędzy jednym i drugim, ponieważ nic w tym życiu nie jest idealne. Umiejętność przyjęcia tej codzienności takiej, jaka jest, i porzucenia własnych wyobrażeń czy wizji to jedna z pierwszych lekcji pokory. W moim przypadku oczywiście też to miało miejsce i jak wielu – również i ja z początku zżymałem się nieco na rzeczywistość [śmiech]. Istotne jednak było co innego. Może to wydawać się zaskakujące, ale myśląc o poświęceniu swego życia Bogu, szukałem i pragnąłem krzyża. Nie pojawiło się to od razu, ale zaczęło kiełkować stopniowo, w miarę jak pogłębiałem swoją relację z Jezusem Ukrzyżowanym. I to dziwne, lecz z jednej strony bardzo pragnąłem zostać eremitą, z drugiej – obawiałem się nieco, że może za mało znajdę na tej drodze przestrzeni krzyża. Dzisiaj, kiedy o tym mówię któremuś z naszych braci, reagują zazwyczaj śmiechem, dobrze wiedząc z własnego doświadczenia, jak naiwne było takie myślenie. Otóż właśnie w tym wypadku z całą pewnością się nie rozczarowałem! Wymiar krzyża w powołaniu kamedulskim jest rozległy i wieloraki i znalazłem go tu w wielkim stopniu, w nadobfitości. Zresztą to zapatrzenie w krzyż od samego początku było mi wielką pomocą i wsparciem w pustelni, ponieważ są takie chwile, gdy – jak się zdaje – wszystko osuwa się spod nóg i jedynym punktem orientacyjnym pozostaje właśnie krzyż. I to, co najważniejsze: możliwość nieustannego trwania w Panu, bycie zanurzonym w Bogu i pogłębianie z Nim relacji – to znalazłem tu od początku i ciągle znajduję.
A co było najtrudniejsze dla młodego chłopaka, którego świat i środowisko życia zmieniły się diametralnie w ciągu jednego dnia po przekroczeniu klasztornej furty?
Wbrew pozorom nie była to w moim przypadku aż tak diametralna zmiana. Przecież przez dwa i pół roku przygotowywałem się na podjęcie takiego życia i – na ile byłem w stanie – starałem się praktykować w świecie duchowość kamedulską, wiodąc życie praktycznie półpustelnicze. Stała modlitwa, samotność i milczenie były więc dla mnie niejako czymś naturalnym. Poza tym częste przyjazdy do Bieniszewa sprawiły, że zdążyłem dość dobrze poznać kamedulską codzienność – wiedziałem, czego się spodziewać. Niemniej gdy wchodzi się w życie naszej wspólnoty jako kandydat, perspektywa zawsze ulega zmianie. Jako gość człowiek zawsze jest kimś z zewnątrz, wstępując natomiast, ma się świadomość, że to już nie żarty, że zaczęło się na poważnie i jest to wybór na całe życie. Dochodzi też wyzwanie w postaci nowych obowiązków. Niejeden kandydat na kandydata (jak żartobliwie nazywamy tych, którzy pragną do nas dołączyć) bardzo dobrze czuje się w eremie, gdy przebywa w nim w charakterze gościa, ale kiedy decyduje się wstąpić, nagle wszystko się zmienia i po krótkim czasie kapituluje.
Czym, jeśli chodzi o obowiązki, obdarowali Ojca przełożeni na początku tej drogi?
Te obowiązki były dla mnie nie lada wyzwaniem, a nie było tego mało. Jak wspominałem, wielu braci w krótkim czasie powyjeżdżało, pozostała nas garstka w eremie, trzeba było więc ogarnąć wiele spraw, by wspólnota mogła normalnie funkcjonować. Dostałem zadanie palenia w piecu, do którego co godzinę trzeba było dokładać nowy ładunek opału. Drewno na opał należało na bieżąco zwozić do kotłowni i rąbać. Ja byłem delikatnym i wrażliwym chłopakiem. A była to sroga zima. Początkowo, niezahartowany i wychudły wskutek postów, bardzo marzłem w słabo ogrzewanej celi. Pamiętam, że przynajmniej raz doświadczyłem po raz kolejny ataku paniki, której podłożem był lęk przed zimnem. I znów ratunkiem było padnięcie na kolana i żarliwa modlitwa przez wstawiennictwo Matki Bożej. Zajmowałem się też kurnikiem, pomagałem w kuchni, odśnieżałem erem (a śnieg padał tej zimy bardzo obficie) itd. Pamiętam również to, iż na skutek ciągłego kontaktu z gorącym powietrzem przy obsłudze pieca, a z drugiej strony z lodowatą wodą, gdy nosiłem kurom jedzenie, popękały mi dłonie. Brakowało mi też czasu na modlitwę i samotność, trzeba było wygospodarować na nie każdą wolną chwilę. Poza tym wszystkim mieliśmy bardzo trudnego, niezwykle wymagającego przełożonego, będącego zarazem magistrem nowicjatu. Trzeba było nie lada hartu ducha, by znieść taką formację. Mimo to jednak byłem szczęśliwy, stopniowo się przyzwyczajałem i krzepłem w tej surowej, lecz jakże pięknej atmosferze.
Powróćmy jeszcze do rodziny. Jak ona zareagowała na ten Ojca krok?
Dla rodziny, gdy dowiedziała się, że chcę wstąpić do zakonu, zwłaszcza o tak surowej regule, było to zaskoczenie. Faktycznie, wszystkiego można było się po mnie spodziewać, tylko nie tego, że pójdę do zakonu. Ja sam, jeszcze kilka lat przed tym, gdy ugruntowała się we mnie taka myśl, nigdy bym tego nie przypuścił. Po prostu nie uświadamiałem sobie swego powołania aż do chwili, gdy otworzyłem się na głos Boży. Rodzina nie była zachwycona moją decyzją. Z początku prawdopodobnie przypuszczali, że to jakiś kolejny z moich „wymysłów”, jakich było już wiele, i że po pewnym czasie mi przejdzie.
Ale nie przechodziło ani trochę?
Przeciwnie, coraz bardziej utwierdzałem się w swojej decyzji. Wtedy zaczęły się pojawiać głosy, że jeżeli już mam iść drogą służby Bożej, to dlaczego nie na „normalnego” księdza – wtedy miałbym i poważanie u ludzi, i prestiż (wówczas księża cieszyli się jeszcze szacunkiem u ludzi, dziś niestety jest z tym coraz gorzej), albo przynajmniej do takich franciszkanów. A tak, to co? Zamknę się i będę dla świata „stracony”, i nawet nie będą mnie widzieć. Po jakimś czasie jednak rodzice pogodzili się z tą myślą. Znali mnie dobrze i wiedzieli, że jak sobie coś umyślę, to koniec, umarł w butach [śmiech]. Nic nie jest w stanie wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Podobnie siostra, która już była mężatką. Gorzej było z babcią i dziadkiem, którzy bardzo to przeżywali, i chociaż dziadek jako pierwszy z rodziny stwierdził, że „widzi mnie w tym habicie”, to babcia nie potrafiła się z tym pogodzić i uważała, że „u tych pustelników” się zmarnuję, pogrzebię się za życia. Najgorsza była dla nich myśl, że więcej mnie nie zobaczą – tak to wówczas postrzegali. Właśnie dlatego, że oboje to tak przeżywali, zdecydowałem, po przemodleniu sprawy, że wyjadę bez pożegnania. Obawiałem się bowiem, że przy pożegnaniu dziadkowie całkowicie się rozkleją, a i ja nie będę potrafił tego udźwignąć. Miałem tego próbkę tydzień wcześniej podczas Wigilii Bożego Narodzenia: kiedy dzieliłem się z nimi opłatkiem, zaczęli bardzo płakać, bo wiedzieli, że bliski jest czas mojego wstąpienia.
W dzień przed wyjazdem zdarzył się jednak „wypadek”, który o mało nie zniweczył moich konspiracyjnych planów. Otóż wspominałem już, że tego dnia udałem się do księdza proboszcza z prośbą o błogosławieństwo na drogę. Tak się złożyło, że proboszcz, odprawiając wieczorem Mszę Świętą na zakończenie roku, wspomniał, iż: „Nasz parafianin wyjeżdża właśnie do kamedułów z zamiarem wstąpienia i będzie się modlił za całą parafię”. Znajoma babci, sąsiadka z dołu, była na tej Mszy i podzieliła się z nią ową nowiną. Wieczorem babcia mówi więc do mnie: „Słyszałeś, podobno ktoś z naszej parafii wstąpił dzisiaj na Bielany w Krakowie. Wiesz, kto to jest?”. Nie wiem, dlaczego wspomniała o Bielanach, być może znajoma coś przekręciła albo też proboszcz źle mnie zrozumiał. To mnie w każdym razie uratowało [śmiech]. Z czystym sumieniem mogłem odpowiedzieć, że nie wiem, o kogo chodzi.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej