Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość i zbrodnie w czasie wolnym.
Od życia nie odpoczniesz. Przekonają się o tym trzy przyjaciółki, które przyjeżdżają na weekend do ekskluzywnego hotelu SPA.
Nie tylko będą musiały zmierzyć się ze swoją przeszłością, ale także – z pełną wyzwań teraźniejszością.
Dorota, policjantka, ma romans z żonatym kolegą z pracy. Jadze, bokserce, grozi więzienie za brutalne pobicie nachalnego podrywacza. Ania, modelka, przeżywa kryzys związku ze znanym tiktokerem.
Wychowały się w tym samym bloku. Dziś zdają się spełniać swoje marzenia, ale to nie takie proste.
Teraz, mając trochę wolnego czasu, chcą pobyć ze sobą, jednak wszystko przebiega zupełnie inaczej niż to sobie zaplanowały.
Miłość i zbrodnie w czasie wolnym to powieść z literackim pazurem i fabularnym zacięciem. Intryguje stylem, ujmuje humorem, a przy tym gwarantuje sensacyjną, pełną zaskakujących rozwiązań akcję.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
To będzie wyjątkowy pobyt w SPA.
Ale nie dla niego. Kompletnie się nie spodziewał, że o tej porze, kiedy należał mu się zasłużony, do tego solidnie opłacony relaks, cudze ręce sięgną po jego życie.
Na razie nic tego nie zapowiada.
Jest sobota, z tych późnowiosennych lub wczesnoletnich. Właściwie bez znaczenia w czasach gwałtownych zmian klimatycznych, podstępnych wirusów i próby zaprowadzenia ruskiego miru, które prawie cały świat potrafią zamienić w jeden wielki lockdown lub inflację. Pory roku nieuchronnie się do siebie upodabniają, zanim raz na zawsze nas zawieje i zamiecie, zaleje i zatopi.
Ale zanim uderzą kolejne plagi, zanim świat strzeli sobie kolejne kuku, a nowe fale nieszczęsnych uchodźców zaleją sielankowe okolice jakiego takiego dobrobytu, w prestiżowym Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort przeżyjesz wyjątkowo każdy dzień, bo każdy dzień może być zjawiskowy, więc zapewniamy rewelacyjne baseny oraz sauny, indywidualne programy rewitalizujące, autorską kuchnię, niepowtarzalne pokoje i apartamenty, których pozazdrościliby nie tacy ludzie sukcesu, itd., itp. – brzmią pewniacko wszelkie AdWordsy, SEO, SEA i inne patenty reklamiarzy na chwytliwy przekaz w wyszukiwarkach. Nikt tak jak my dla ciebie – deklaruje hasło oficjalnej strony internetowej Pałacu oraz jego profilu na Instagramie. Ten na Facebooku jakiś czasu temu wygaszono. Lajki się nie zgadzały. Nie dlatego, że mało zainteresowanych. Po prostu goście zadowoleni z pobytu zamiast potem hojnie lajkować czy repostować każdy świeży wpis z życia SPA, woleli tu wrócić. To były ich realne lajki, monetyzowane za pomocą płatności zbliżeniowych. Zbliżeniowych, bo polityka Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort wyklucza jakąkolwiek gotówkę. Brzydzi się nią z założenia higieniczno-lajfstajlowego.
Z kolei goście rozczarowani wszechstronną ofertą Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort pozostawiali na wirtualnej, a jakże realnej ściance nieprzyjemne komentarze, które były nie do przyjęcia dla pana Siomy, kierownika Resortu.
– Wiszą jak rozkładające się zwłoki, niepotrzebnie zniechęcając potencjalnych klientów do dokonania rezerwacji – oświadczył na zarządzie w składzie on, księgowa, radca prawny i specjalista do spraw marketingu. – Powiedzcie temu naszemu content writerowi, czy jak się tam nazywa ten internetowiec od treści, żeby skasował konto, koniec tego fejsa – nakazał kierownik Sioma.
Specjalista do spraw marketingu próbował się przeciwstawić, po co tak od razu wygaszać, można poczekać, zaproponował. Kierownik Sioma pokazał mu w odpowiedzi dane z rezerwacji w portalach zewnętrznych. Krzywa wyraźnie spadała.
– Finito! – wydał wyrok niepodlegający apelacji.
Po sprawie. Cyfrowe ostateczne rozwiązanie jest dziecinnie łatwe, wbrew wszelkim dorosłym pozorom. Z nieznanego powodu na Instagramie mało kto bawił się w komentarze. Krytycznych to już w ogóle nie było, jakby panował tu jakiś mur berliński dla hejterów, marud i pieniaczy. Instagram Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort lśnił jak jego podłogi, świecił jak wypucowane buty jego boyów. Zdezynfekowany do krańca swoich metrów kwadratowych. Sam kierownik Sioma jarzył się z zadowolenia, że miał – jak zwykle, jak zwykle! – rację, ukrócając wszechwładzę social mediów nad powierzoną mu jednostką rekreacyjną.
Zatem jest sobota, tyknęło na popołudnie.
Na podjeździe Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort jakby z niebytu wyłania się autko, jedno z tych, które widzi się na drodze, ale nie zapamiętuje. Ni to sedan, ni to kombi, coś pomiędzy, jakby stworzone dla pasażerów, którzy po zatrzymaniu się autka gromadnie z niego wypadają.
Gromadnie – to warte odnotowania.
– Zwyczajni ludzie jeżdżą zwyczajnymi samochodami, takie to ich CV, co dupy ani baku nie urywa – stwierdza pod nosem stojący przy wejściu do pałacu Wiktor, portier, boy i przełożony boyów.
Jak na niego to bardzo niewinna, pełna tolerancji uwaga.
Ale niech im będzie, mówią jego wszechwidzące oczy. Z niechęcią opuszcza cień, pod którego egidą tkwił na wachcie.
Niezwiązani ściślej z biznesem turystycznym nazywają go portierem, pomagierem, wreszcie po międzynarodowemu boyem, choć ze względu na ogrom obowiązków kwalifikuje się na stanowisko konsjerża. Bosze, co za chamy, ci wszyscy recenzenci cudzego życia! On ma trzydzieści jeden lat, żaden z niego boy. Dorosły facet z jajami jak piłki lekarskie. Ale niech im będzie, byle dawali te swoje napiwki za wyciągnięcie ich ohydnego, zakażonego nie wiadomo czym barachła z bagażnika. On żaden boy. On, superman Wiktor, wyrasta ponad te trywialne określenia. Jest jak warta przy Grobie Nieznanego Żołnierza, z tą różnicą, że sołdaty sobie martwo leżą i nikomu nie przeszkadzają. On zaś, choć otoczony prestiżem budynku Książąt, musi pełnić jakże upokarzającą posługę w Pałacu Książąt & Exclusive Srusiw! Gdyby choć była dla niektórych ostatnia. Dzień w dzień trzeba witać nowo przybyłych, kłaniać się im, drygać głową jak te kościelne aniołki za monetę wrzuconą do ich brzuszków.
Boy Wiktor wie: z tych zbliżających się do niego postaci nic wycisnąć się nie da. Prędzej to oni z niego – jego dobroć i pobłażanie, jego czas i jeszcze raz czas, łachudry 500+, błyska w głowie ciętą uwagą.
Poniekąd ma rację.
Boy Wiktor mierzy prawie dwa metry. Nienawidzi swojej wzrostowej przewagi nad resztą gatunku ludzkiego. Przez nią nikt nie traktuje go poważnie, paradoksalnie. Skończył studia handlowe, machnął za ciężkie pieniądze jakieś public relations na boku. Rezygnując z życia osobistego, Tindera i innych gówien, zrobił w godzinach wieczornych fakultety filozoficzne, bo zawsze ciągnęło go do zastanawiania się nad istotą tego wrednego świata, jak sobie powtarzał. Nic z tego, dyplomy nie zadziałały, certyfikaty nie dały rady, gdziekolwiek się pojawiał, górując władczo nad przeciętną populacji, ci niżsi uparcie pytali go, czy aby nie robi na boku jako koszykarz, ochroniarz, ktokolwiek, kto bliżej sięga gwiazd niż inni, niżsi, podlejsi. Stereotypowe zaczepki, które rujnowały mu karierę, skazując na fuchy bazujące na przewadze jego postury, a nie intelektu. A przecież jego IQ jest równie wysokie jak ciało. I z tej perspektywy on, chudy brunet z godnym arystokratów nosem i ustami wąskimi jak ślady po udanym cesarskim cięciu, patrzy dosłownie z góry na osaczającą go Rodzinkę 500+, ojciec, matka, trójka dzieciaków, trudno oszacować dokładnie ich wiek, wszystko będzie przypuszczeniem. Boy Wiktor wytęża pamięć, szuka we wspomnieniach z imprez własnej rodziny, zumuje, szacuje, już wie, tak, ten na przodzie to sześciolatek, za nim wyje niepełny jeszcze pięciolatek, typek, co zaraz wskoczył na zwolnione miejsce w macicy po starszym bracie, na końcu jak nic trzylatka. Niepewna maluchowego kroku, ląduje z płaczem tuż przy jego służbowo wypolerowanym bucie.
Boy Wiktor chce ją podnieść, pochyla się nad nią sprawnie jak sezonowy zbieracz truskawek, wyciąga swoje szerokie dłonie, jest chrześcijańskim wózkiem widłowym, który z zasady ogarnie problematyczne dziecięce pudełka, podniesie je na duchu i w ogóle, a co!
Dobry uczynek psuje mu matka, chwyta małą i przytula do piersi.
Ups. Grrr.
Boy Wiktor prostuje się, odnotowując z przykrością strużki potu na swoich plecach. Na zewnątrz co najmniej trzydzieści stopni, wewnątrz niego co najmniej dwieście, chciałby wykrzyczeć: Ja jebię, to ognie piekielnej irytacji! Ile można udawać głupka wobec jeszcze gorszych głupków?
Dobrze, spokój, profesjonalizm, może się myli, może ci biedacy, te nieokiełznane dziecioroby, ci właściciele kiepskiego pojazdu pamiętającego kadencję jakiegoś byłego prezydenta, o którym zapomniał już elektorat, może te płodne typki to kamuflujący się bogacze, testerzy usług, tacy incognito wpływowi krytycy hotelarscy – co, jeśli im podpadnie, wtedy kierownik się zdenerwuje, oj, on potrafi się zdenerwować, więc lepiej pochylić się nad przybyszami, poświęcić im chwilę tak zwanej uwagi, proszę, zapraszam. To nie takie proste.
– No co? – pyta łaskawie boy Wiktor. To „no co” brzmi jak „no co” księdza spowiednika skierowane do kolejnego grzesznika z niekończącej się kolejki jemu podobnych na kilkanaście godzin przed Wigilią.
– Panie, to tu? – Sprawca tej gromadki, ojciec, krępy typek z kitką resztek włosów, łysiną na przodzie głowy i całkiem solidnym brzuszkiem wysłużonego biskupa lub innego potentata biznesowego, podbiega do niego z wymiętą kartką w ręce. Widać dzieciaki najpierw ją przeżuły, połknęły, po czym zwymiotowały prosto na ręce taty. Boy Wiktor brzydzi się ją przejąć.
– Nie wiem, czy dobrze trafiliśmy, tu pisze Pałac – ojciec wskazuje na baner nad wejściem – a my mamy w rezerwacji Pałacyk, jakaś literówka się wkradła czy co?
Boy Wiktor wytęża wzrok. Nie musi. Żadne „pisze”, chce powiedzieć, adres widnieje na swoim miejscu jak byk rozpłodowy w stodole: Pałacyk Książąt i Księżniczek. Januszowa podróba oryginału pod postacią dziesięciopokojowego pensjonatu kilometr stąd. Nawet nie podróba, czysty fejk. Taki kilkakrotny. Tu ogrody, stawy, prestiż. Tam chaszcze, bajora, syfioza.
Tego boy Wiktor nie mówi, mówi co innego, konkret jak ostateczny wynik zeznania podatkowego:
– Nie, nie wkradła.
– Znaczy? – ojciec Rodzinki po trzykroć 500+ nie kryje niepokoju.
Boy Wiktor nie może. No nie może. Wybucha śmiechem. Serdecznym dla samego siebie. Dla gości niekoniecznie. Nawet dzieciaki zamierają, przerywając swoje harce pomiędzy nogami rodziców. Pięciolatek wkleja się w starszego brata, dziewczynka podnosi rączki w stronę mamy, domagając się wtulenia w jej objęcia.
– Jeście bardziej, mamusiu!
Boy Wiktor ma mętlik w głowie. Jak tu politycznie się wypowiedzieć, by docisnąć, a nie zrugać. By dopiec, lecz nie przypiec. By wreszcie kopnąć w sam zad, udając, że ma się buciora z waty.
W końcu wypowiada jak najbardziej prawdziwe słowo:
– Pomyłka.
– Że… że?
– Jak mówię, pomyłka.
Ojciec wgapia się w karteczkę. Boy Wiktor najchętniej wydarłby ją z łap tego czterdziestolatka i włożył mu w usta z tekstem: Panie, czytaj pan z uwagą, jak pan z uwagą dzieci se robił!
Choć czy rzeczywiście z uwagą, boy Wiktor śmie w to wątpić. Zagalopował się pan ojciec zaraz po pierwszym. Nie jest powiedziane, że czwartego nie machnie, skoro taki z natury rozkojarzony.
– Ja… w sensie…
Ojciec rozgląda się dokoła bezradnie, jakby szukał suflera, który włoży mu jakąś dodatkową cwaną kwestię w usta. Nic z tego, słyszy tekst tego wysokiego pana jak stąd do nieba, a nawet jeszcze wyżej:
– Pomylili państwo drogę. Tu jest Pałac. Wy zaś – tak, już nie państwo, tylko wy – przyjechaliście do jednego z najlepszych, najbardziej ekskluzywnych ośrodków nie tylko w tym kraju, ale na tej szerokości i długości geograficznej. – Boy Wiktor wreszcie mógł poczuć dumę, że choć edukacja go nie wywindowała w hierarchii społecznej na jakieś zaszczytne stanowisko, to jest we właściwym miejscu, jako tako, ale jest. – Niestety, przyjechaliście, lecz musicie wyjechać, gdyż macie zarezerwowany pobyt gdzie indziej, mianowicie w pobliskim pensjonacie, zwanym, jak pisze na tej karteczce, Pałacykiem Książąt i Księżniczek. – Tu boy Wiktor chętnie by dodał: Zakątkiem Dziadów i Dziadówek. Siedliskiem Plebsów i Dresów. Ustroniem Prawie że Patologii. Ponieważ i tacy, łącznie z aktywnymi schizofrenikami, potrzebują wypoczynku, relaksu i dystansu od swoich niecnych szajb, zwłaszcza w tych niepewnych czegokolwiek czasach, uważa z przekonaniem boy Wiktor.
Ojciec Rodzinki chce coś odpowiedzieć, chrząka, język mu się plącze, jednakże w końcu chwyta sens wypowiedzi boya Wiktora, opuszcza wzrok, który ląduje na wymiętej karteczce, być może na resztkach rzygów swoich dzieci, pokornieje po całości, wzdycha, „Aha, no tak, wiedziałem, nie nasze progi, z daleka już wyglądało na coś, naprawdę na coś, to my dziękujemy i przepraszamy”.
Boy Wiktor może odetchnąć. Ledwo zaczął szychtę, a taki problem. Szczęśliwie po nim. Przeproście i spieprzajcie.
Problem w liczbie dwoje dorosłych i trójka rozwrzeszczanych gnojków pakuje się z powrotem do swojej ruiny na czterech kółkach o więcej niż prawdopodobnym przebiegu trzysta tysięcy kilometrów. Pakuje się i odjeżdża, a boy Wiktor wreszcie zadziera głowę, widzi bezchmurne niebo, czyste jak jego sumienie.
Nie jest złym człowiekiem, to źli ludzie powodują, że się wkurwia, irytuje i tak dalej. On próbuje działać, stać na posterunku, liczy wreszcie na zasłużony awans, gdyż rozumie się z kierownikiem Siomą. Obydwaj są równie rośli, choć boy Wiktor jeszcze głowę wyżej, taki jego wątpliwy przywilej, tam sięgaj, gdzie inni nigdy nie dadzą rady.
Dobrze, dziadowscy niedoszli goście odjechali, za mniej więcej godzinę czas na prawdziwych, godnych pałacu, nie pałacyku, jak jego, Wiktora, CV, godne prawdziwej kariery, a nie karierki, nie boyowania, ale zdecydowanego menedżerowania.
Menedżerowania na skalę Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort, gdzie zawsze coś się dzieje. A po ostatniej przerwie, która mało co nie położyła cywilizacji na łopatki, dzieje się jeszcze więcej. Jak nie otwarcie sezonu, to majówka, czerwcówka, Boże Ciało, inne ciało, Dzień Dziecka, Dzień Seniora, Dzień Dnia, początek lata, koniec lata, początek jesieni, andrzejki, a nawet święto zmarłych, zwane marketingowo Dniami Zadumy, wtedy pokoje jeszcze droższe, bo jak wiadomo, zaduma wymaga więcej, więc relaksujmy się przed dołączeniem kiedyś do nich w niezapomnianej oprawie meksykańskich zaduszek, a to kosztuje, świeczki, kukiełki, święte pierdółki; święta takie, święta owakie, sylwester, poprawiny czegokolwiek, ferie, sezon zimowy, sezon letni, wystawne wesela, jak choćby dziś, rocznice, ostatnio urodziny kierownika, każdy pretekst dobry, żeby tu bawić.
Dziś Wiktor jest starszym boyem, jutro wygryzie siwowłosego konsjerża z recepcji. Nawet gryźć nie będzie, na luzie przeskoczy dziada, jak dzieciaczki w nowiuśkich kaloszach przeskakują kałuże. Pojutrze zostanie prawą ręką kierownika Siomy, menedżerem z prawdziwą władzą zarządzania tym überwyjątkowym SPA.
Boy Wiktor patrzy na zegarek. Dochodzi czternasta. Jak zwykle da z siebie wszystko, by zachować niezmiennie najwyższą jakość obsługi. To znaczy kijem i batem, a najczęściej ostrą reprymendą nadzorować pracę niższych rangą boyów, boyków-gnojków, człowieczków z doskoku, homo sapiących podczas pracy sezonowej, podsumowuje.
Na podjazd mniej więcej w dziesięciominutowych odstępach wjeżdżają samochody pierwszych gości. Przeważnie full opszyn SUV-y. Takie, że gdy parkują, trawa niczym sierść zestresowanego kota stroszy się z wrażenia. Zaczyna się nowa, weekendowa, więc znacznie bardziej intensywna od tygodniowej doba hotelowa. Taka na dwadzieścia sześć godzin, dla boyów nawet trzydzieści. Księżyc dawno chrapie, a oni nadal popierdalają, tak sobie z tego żartują.
Wszystko przygotowane. Oprócz pokoi całe ogromne zaplecze, łącznie z parkiem o powierzchni prawie dziesięciu hektarów, którego sporą część stanowią trzy stawy pełne ryb, i te ryby również czekają. A nad nimi pośród gęsto nasadzonych drzew latają gawrony, kosy, gdzieniegdzie pukają dzięcioły, pomykają płomykówki, kwiczoły, muchówki szare, wilgi, sikorki modre, bogatki, nie mówiąc o klasyce atlasu ptaków jak sroki i gołębie grzywacze. Ten park, kompozycją nawiązujący do stylu angielskiego, to prawdziwy skarb Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort. Park uwielbiany przez krajowe i globalne systemy rezerwacyjne, bo oprócz ptactwa zapewnia wytrawnym poszukiwaczom shotów na Instagram szansę zobaczenia wiewiórek, jeży, ryjówek, a nawet kuny leśnej czy nietoperzy, takich łagodnych, ani im w głowie wplątywanie się we włosy gości, podpadłyby mocno kierownictwu. Oj, bardzo.
Boy Wiktor stoi dumnie przed głównym wejściem pałacu, który reprezentuje styl klasycystyczny, rozszerzony o najnowocześniejsze korekty architektoniczne, jak zapewnia strona internetowa ośrodka.
Boy Wiktor czuje się bardzo dobrze na tarasie czterokolumnowego toskańskiego portyku, do którego prowadzą łagodnie unoszące się schody, po bokach zaś szeroki podjazd. Tworzy on jajowaty krąg wokół fontanny, stanowiącej praktycznie kopię gdańskiego Neptuna, nieco mniejszego, by uniknąć zarzutów o plagiat, za to rzęsiście oświetlonego w nocy, jakby mu sam Jowisz puszczał stroboskopy.
Z pojazdów wychodzą prestiżowi rezydenci, jak kierownictwo nazywa gości, niezależnie, czy spędzają tu jedną noc, czy dwa tygodnie. Podbiega do nich dwóch podwładnych Wiktora. On, zbliżając się z godnością i wyuczonym krokiem prestiżu, podaje przybyłym rękę na powitanie, wypowiadając ustaloną formułkę:
– Witam państwa w Pałacu Książąt and Exclusive SPA Resort. Nasi pracownicy wezmą państwa bagaże i dostarczą do wskazanego pokoju. Natomiast państwa zapraszam do recepcji, gdzie po zameldowaniu się otrzymają państwo wszystkie niezbędne informacje, które sprawią, że pobyt tutaj będzie dla państwa niezapomnianym przeżyciem.
Państwa, państwo, państwem, wiecie, to macie! Tego nie powie, tego nawet nie pomyśli, inaczej dałby się zjeść naturalnej depresji. Po prostu musi, proszę państwa, tak na boku, proszę państwa, odreagować.
Boy Wiktor nawet obudzony o czwartej dwadzieścia osiem wypowie bez zająknięcia powitalną formułkę. Prędzej w Ojcze Nasz czy Zdrowaś Mario coś pomyli, no ale tamci w niebiosach nie płacą, nie dają bonusów, wciąż czegoś żądają za pośrednictwem swoich rzeczników w sutannach, a tutaj na co dzień same konkrety, zapłata w formie stałej, bonusy, mikro- lub makropremie dla tych, którzy się starają. Wiktor, syn ziemi grójeckiej, stara się za trzech, czterech nawet.
W każdym razie po tak dobitnym powitaniu przyszli rezydenci są nieźle zakręceni. W panice szukają w kieszeniach jakiejkolwiek gotówki, byle uregulować napiwek. A że z gotówką coraz trudniej w tej digitalizującej się dekadzie, gotówka przenosi brudy, bakterie i wirusy, to jak na swoją złość goście wysupłują zazwyczaj wysokie nominały, gdzieś zachowane na wypadek, gdy sieć padnie, a oni nie będą mieć dostępu do bankowości internetowej, na dodatek bankomaty solidarnie zastrajkują.
W ramach podziękowania banknoty lądują więc na niedyskretnie wyciągniętej dłoni boya Wiktora. Wygląda tak, jakby uparcie podtrzymywał niewidzialną wędkę na na pewniaka tłuste ryby. Nie ma mowy, by goście wręczali potem napiwki tym mniej znaczącym boyom od wnoszenia walizek. Wystarczy, że przepłacili na starcie.
Ich przełożony, kiedy ma dobry humor, w akcie niezmierzonej dobroci potrafi pod koniec dnia odpalić mniej znaczącym boyom po kilka dziesiątek. Wyłącznie surowo wybranym przez siebie szczęściarzom.
Dziś na pewno jego łaska ominie tego nowego, zdaje się od tygodnia, zaraz, jak on się nazywa, boy Wiktor zerka na jego plakietkę przypiętą po lewej stronie klatki piersiowej, tak, Jarek.
Jarek. Imię jak bździna, może nie z tyłka, jednak z ust, lecz bździna, podsumowuje błyskotliwie boy Wiktor.
Jarek, Bosze, Bosze! Jak on niedbale ładuje bagaże rezydentów na wózek, co za fleja, beztalencie. Jaki on skwaszony, jakby był tu tylko awatarem, a jego prawdziwy korpus bawił gdzieś w innej, znacznie ciekawszej przestrzeni. Jaki on poza tym dziwny, ni krępy, ni niski, ni wysoki, taki całkowicie pomiędzy, ma krótko przycięte włosy, brunet czy blondyn, nie wiadomo, nos zwyczajny, oczy osadzone jak trzeba, ani zwężone, ale w rozjeździe, brwi zwyczajne, usta zwyczajne, człowiek jakich wielu, taki mógłby tu zwalić kupę na środku podjazdu, mało kto by pamiętał, jak prezentował się niecny defekator.
Boy Wiktor trochę zazdrości nowemu tej nijakości. Fakt, daleko na niej nie zajedzie, będzie przeciętny, jak skrzynka pocztowa podobna do innych skrzynek, jednakże nie wybija się ponad przeciętność jak on sam, Wiktor, w swojej wysokiej osobie. Co często bywa kłopotliwe. Nie wybija się, więc choć zanosi się, że jeśli będzie w życiu popychadłem, to jakoś sobie poradzi, nijaki, nieszkodliwy, biedny, wręcz wzbudzający współczucie swoją nieporadnością.
– Tak… – Boy Wiktor uważnie obserwuje krzątającego się Jarka, o rany, jaką on ma pustą twarz, równie dobrze mógłby teraz być grabarzem, nikt by się nie kapnął, że cokolwiek o czymkolwiek myśli. Już on będzie miał na oku tego przeciętniaka.
Wiktor wraca do swoich obowiązków. I wtedy go zobaczył. Gdyby był poetą, dobra, prozaikiem, takim z pretensjami do poetyckiej frazy, napisałby, a przynajmniej pomyślał, a przynajmniej oddał pewien stan myśli, kiedy to słońce grzeje jeszcze bardziej, świeci jeszcze intensywniej, niebo błękitnieje o co najmniej dwa stopnie na skali kolorów, równając się z tym nad Lazurowym Wybrzeżem, nawet je wyprzedzając swoją intensywnością, a co! Ptaki świergoczą głośniej, melodyjniej, ptaki znad stawów i drzew Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort, ryby prawdopodobnie wesolutko machają ogonami, nie prawdopodobnie, ale na pewno, na tę okoliczność, że oto na podjeździe pojawił się kierownik Sioma.
Nikt nie zna jego imienia, kierownik wymaga, by zwracać się do niego służbowo, per panie kierowniku, boy Wiktor, jak to mądrala po studiach, wścibski i ciekawy, wybadał u pani Basi z hotelowej administracji, że podobno kierownik Sioma nie jest zadowolony ze swojego imienia, Euzebiusz czy Eugeniusz, któreś z tych na sto procent, nie wiadomo dlaczego się czepia, obydwa brzmią normalnie, zwłaszcza w zdrobnieniach, jednak kierownik Sioma nie uznaje wyboru swoich rodziców, tyle.
– Hej, ty, właśnie ty! – głos kierownika Siomy nakierowany ze snajperską precyzją na boya robociarza oczekuje natychmiastowej reakcji.
Nic z tego.
Unterboy Jarek zajęty jest niechlujnym upychaniem kolejnych toreb na wózku. Boya Wiktora, który to obserwuje, cały blady z nerwów nawet w okolicach łonowych, ogarnia ogromna irytacja, wzmocniona przez słowa przełożonego:
– Ja pana… Ja cię obserwuję, panie, od dłuższego czasu i powiem, ma pan wspaniałego przełożonego – kierownik Sioma puszcza oko do rozpromienionego Wiktora – że pozwala na takie… Słów brakuje, ja go rozumiem. On wie, że pan nowy, początkujący w wymagającym fachu usług hotelarskich, w hotelu, jakich niewiele, lecz na Boga, panie Jarku, ogarnij się pan jakoś, tak nie można, bagaże naszych gości to nie węgiel, nie zgrzewki wody, tak nie można, tam w ich środku często są cenne rzeczy, nie trzeba nam kłopotów, nieprawdaż?
To ostatnie słowo kierownik Sioma wypowiada, prawie dmuchając w twarz zaskoczonego Jarka.
– To jak, będzie pan delikatniejszy dla walizeczek naszych rezydentów? – pyta, przytakując sobie kierownik Sioma.
Jarek zamiera jak co najmniej dwie żony Lota.
– Już dobrze, jak się pan postara, na pewno to uwzględnię – zapewnia bóg, znaczy kierownik Sioma.
Jarek, najpierw przestraszony, przerażony, prycha gdzieś w sobie. Następnie kaja się, choć tak dziwnie, zauważa jego bezpośredni przełożony, senior boy Wiktor. Posypuje sobie głowę popiołem. Z plastiku, na pewno nie prawdziwym, bo bez słowa, jakby nie chciał być zapamiętany po tembrze głosu. Podryguje pokornie, z uniżeniem jak gejsza czy inna taka. W końcu się prostuje, jako tako doprowadza do opanowania. Melduje, wciąż bez słowa, udając dobrego wojaka Szwejka, boy Wiktor dobrze wie, to cwaniak jakich wielu, odgrywa profesjonalnie pokorę, jeden sezon ściemy, drugi sezon zakłamania, jakby mu Netflix tantiemy płacił. A ten pracownik sezonowy od zaledwie tygodnia tłamsi gdzieś w sobie pogardę dla przełożonych, pluje na nich w myślach, wyżywa się na nich w snach, katując i masakrując.
– Ja… Ja… – wreszcie krztusi się i dusi boyek Jarek.
Kierownik Sioma wzdycha. Tak po swojemu. Jak ktoś, kto zjadł wszystkie rozumy i wreszcie po ich przetrawieniu puścił porządnego, pełnego dystansu do wszystkiego bąka.
Boy Wiktor nie ma wyjścia, kopiuje reakcję szefa. Bez metaforycznego bąka. Trudno podrobić te metaboliczne niuanse. Wychodzi skrzek, nie westchnięcie. Szefa to rozbawia, jest spostrzegawczą bestią, nic dziwnego, że tu rządzi. Nie ma to jak skopać zady podwładnym, nieprawdaż?, zdają się przemawiać jego wielkie oczy.
Poklepuje boya Wiktora po ramieniu.
– Daj mu kredyt zaufania, taki, wiesz, wysoko oprocentowany, żeby nie było, Wiktor – mówi poufale. – Może się wyrobi. Wiesz, jak jest w naszej branży, trudno o dobrych pracowników. Owszem, ogrom chętnych, lecz za wysokie progi, panie i panowie, powiedziałbym im uczciwie. A ja, a my wolimy, cokolwiek by mówić, po licznych doświadczeniach, wolimy swoich, nawet takich niezdarnych, lecz swoich, zamiast tej zakłamanej swołoczy ze wschodu, tej pazernej, złodziejskiej szarańczy, nieprawdaż?
– Tak, szefie – potwierdza boy Wiktor. Nie raz, nie dwa gorzko się rozczarował najemnymi pracownikami z mocno wschodnim pochodzeniem. Kilka lat temu trzeba było ich zatrudniać z braku chętnych na lokalnym rynku. Ze świadomością, że popracują, coś zakombinują, z dnia na dzień nagle znikną, a z nimi na przykład kilkanaście ręczników i szlafroków. Aż sarkastycznych słów brakuje na określenie takiego złodziejstwa. Potem, po zapaści w branży przez pandemię i całą tę panikę, jakiej nigdy jeszcze nie było, w chętnych do pracy w SPA można było przebierać. Co z tego, skoro większość nadawała się prędzej tam, gdzie pojechała sobie rodzinka kilkaset plus.
– Świetnie, zapowiada się pracowity dzień. – Kierownik Sioma odwraca się, nie czekając na odpowiedź podwładnego, i kieruje się do wejścia. – Coś załatwię i wrócę za mniej więcej godzinę, bądźmy tu wszyscy. Wiesz, kto przyjedzie.
– Tak, szefie.
– Brawo. – Kierownik Sioma znika za drzwiami.
Faktycznie jest niższy o tę regularną głowę od boya Wiktora. Za to nie taki z niego patyk jak boy. Mocno zbudowany facet. Budzący respekt samym swoim pojawieniem się. Nic dziwnego, że nawet okoliczne wróble na chwilę przysiadły z wrażenia, podziwiając enter tego kierowniczego smoka. Solidny podbródek pięćdziesięciopięciolatka pozwala mu na dystans do życia, pobłażliwe spojrzenie na ludzi chudszych o kilogramy, lata oraz roczne dochody. Nie boi się wyzwań, jak i jego brzuch, podkarmiony solidnie hotelową pięciogwiazdkową kuchnią. Codziennie od ósmej do dziewiątej ćwiczy na siłowni, choć efekty widoczne są chyba tylko w jego głowie. Zamiast stawać się jeszcze większym mocarzem, staje się nieodwracalnie misiakiem. Nadal drapieżnym, choć intensywnie miękkim.
Boy Wiktor drapie się po twarzy. Przesadził z tym goleniem, przejechał sobie chyba dość głęboko po naskórku, żeby wyglądać porządniej niż porządnie. Skóra go swędzi, pół litra balsamów łagodzących nie pomogło.
Postanawia się przejść aleją od podjazdu do bramy wjazdowej.
Oddycha głęboko. Jak tu dobrze. Co za hotel. Co za miejsce, bajka w realu, real w bajce.
Po drodze mija lipy, za którymi rozciąga się park. Jest mu dobrze, coraz lepiej. Dochodzi do końca, do samego ogrodzenia, gdzie nad wjazdem łopocze wielki baner, tło białe, napisy zielone:
WITAMY W NAJLEPSZYM SPA W KRAJU
Poniżej firma eventowa zawiesiła dodatkowy, mniejszy, za to bardziej krzykliwy. Tło białe, napisy czerwone:
CHÀO MỪNG BẠN
Wiktor sięga do wewnętrznej kieszeni służbowej marynarki, wyjmuje smartfon i tapuje w aplikację tłumacza, by sprawdzić, czy napis zgadza się z prawdą, kiedy mija go volvo, prawie w niego uderzając, a przynajmniej ocierając się o jego lewe biodro lusterkiem.
– Nosz, kurwo, jak jedziesz! – mruczy pod nosem boy Wiktor.
Normalnie by go przejechało, co za menda tam prowadzi?! Ogromne, starodawne volvo kombi, pamiętające chyba zamach na premiera Olofa Palmego, nadal sprawne jak wykradziona z muzeum łódź wikingów. Jedzie, jedzie, aż hamuje na podjeździe z klasycznym piskiem opon i żenującym jękiem rozsądku.
– Kolejni zblazowani bogacze w pojazdach vintage, w pogoni za modnym relaksem – rzuca pod nosem ciętą uwagę, prawie maksymę boy Wiktor, wracając do tłumacza. Nie ma sensu się awanturować, wypominać stylu nieprzepisowej jazdy. – Bosze, nieudacznicy z was, wiecie? A się czekujcie u konsjerża. – Boy Wiktor macha ręką. – Niech wam ta pipa Jarek bagaże pogubi, dobrze wam to zrobi.
Z auta, które zdaje się zaraz rozpaść, wychodzą nowi rezydenci.
Rezydenci? Wnosząc po strojach i sylwetkach, rezydentki.
I to jakie rezydentki, tego Pałac Książąt & Exclusive SPA Resort, choć weekend w weekend oblegany przez tabuny z własnego wyświęcenia influencerek, tego Pałac Książąt & Exclusive SPA Resort jeszcze nie widział. Może to delikatna przesada i niepotrzebna złośliwość, nie takie zjawiska się tu rozgrywały, nie takie persony objawiały, wystarczy przyjrzeć się instagramowemu profilowi Pałacu, jednak coś w powietrzu wisiało nad poniższymi hektarami, co zamieszkujące okolicę ptaki w lot pojęły.
Pierwsza, od strony pasażera, pojawia się Ania. Blondynka. Ma na sobie zwiewną błękitną sukienkę, pod którą wytrawny podglądacz spokojnie dojrzałby najnowsze trendy kobiecej bielizny.
Druga, od strony kierowcy, wyskakuje Dorota. Rudowłosa. Na górze koszulka, na dole spódnica, jakby zszyta naprędce szmizjerka, bez jakichkolwiek podtekstów czy pokrętnych skojarzeń.
Blondynka Ania kroczy jakby wybieg dla modelek zaliczała, miziana pochlebstwami wiatru sukienka domaga się sfotografowania z każdej strony, z zakrywanym przez siebie ciałem cenniejszym niż wszystkie kreacje razem wzięte. Ruda Dorota krąży wokół pojazdu energetycznie, nerwowo; ma werwę, żadnego umizgiwania się do kogokolwiek, zwracania na siebie uwagi. Co więcej, próbuje stłamsić te zapędy u Ani, która zdaje się wypatrywać przyczajonych w fontannie paparazzich, na pewno pływają tam w strojach płetwonurków, czekając na dogodny moment zaatakowania swoimi teleobiektywami, mówią jej rozmarzone, wielkie oczy. I nie tylko one, co zauważa Dorota.
– Ej, nie błyskaj tu cyckami, ej! – Dorota wydaje rozkaz, pstrykając ostrzegawczo palcami. Jej kciuk i palec środkowy, ten od klasycznych faków, wskrzeszają oczojebne pioruny, z którymi nie ma żartów. – Pssst! Wiesz?
– Wiem. – Ania pokornieje.
– Słuchaj, zapomniałaś chyba… – Dorota nie kryje irytacji.
– Nie.
– Nie? – Dorota wzdycha, w odpowiedzi Ania, brutalnie przywołana do rzeczywistości, wciąga swój biust 3+, udaje się jej przy okazji wciągnąć hojnie nabotoksowane usta. To niełatwe, uwierzcie, wy wszystkie wytatuowane królewny, marzące o świecie, który celowy fejk uznaje za spontaniczny real. Superwargi kosztowały kilka tysięcy. Problem w tym, że przed serią zastrzyków były całkiem, całkiem. Teraz przypominają komiksowo spasione opony samochodu sportowego. Ani z tym nieswojo, tak, przegięła, przegięła jak zdesperowane kurwiątko, żądne uwagi świata, rozeźlona jak kilkunastu nawalonych kiboli, że to wszystko przez sławnego, ja-pieprzę-nie-wiadomo-dlaczego-aż-tak-sławnego Sebastiana Lissowskiego. Jej by do szczęścia jakiego takiego wystarczyły cienkie opony kolarki, gdyż nie ma złudzeń, mężczyźni z natury nigdy nie zaspokoją swoich pragnień. To prawdziwi nieszczęśnicy, co wcale ich nie usprawiedliwia. Kobieta potrafi bez dramatyzowania odstawić scenkę z samowystarczalną wielbłądzicą przed morderczym startem na Saharę. Mężczyzna zaś, cokolwiek dla niego zrobisz, to gdy zechce sobie pobzykać na boku jakąś chętną, to to zrobi i tyle; nic tego nie zmieni, łącznie z twoimi fantastycznymi ustami, ślicznotko, napompowanymi cyckami i innymi biologicznymi atrakcjami. Z jednym wyjątkiem, uważa Ania: kiedy ów homo fiutus ma przyjemność z nią samą, Anią zjawiskową od małego, praktycznie od kojca. Robiła wrażenie nawet na paniach pediatrach, taka ładna, taka słodka.
Ania pomimo tego uwielbienia dla siebie samej wie, że nie powinna teraz robić teatru. Dorota ma rację. Dorota słynie z wydawania rozkazów. Już w piaskownicy zawiadywała, do którego pudełka wrzucać więcej piasku.
Cóż, ona, Ania z twarzą jak z okładki „Vogue’a” (złośliwcy powiedzą: z profilu PornHub), poświęci się i będzie odgrywała jakąś „Kobietę i Życie” czy coś w tym zwyczajnym rodzaju. Byle nie rozsiewać ostentacji.
Ptaszki świergoczą.
Pałac Książąt & Exclusive SPA Resort zachęca.
Rezydentki otwierają bagażnik volvo, szepczą coś do siebie, przebierają w bagażach, upchanych niechlujnie jeden na drugim, torebki, torby, torbiszcza, w tym jedna ogromna, prawdopodobnie mieści kilkadziesiąt sukienek, spódnic i bluzek. Na sto osiemdziesiąt dziewięć procent te próżne baby będą wkładać co pół godziny nową, byle się tu pokazać, skwitowałby boy Wiktor.
Dobrały się dla zmyłki? Kto wie. Trzeba to zaakceptować jak wyższe ceny za wywóz nieposegregowanych śmieci. Posegregowanych zresztą też.
Ania uwodzi urodą. Jest, jak wspomniano, blondynką, taką z mitów nordyckich lub progresywnych filmów dla dorosłych. Włosy, o la, la, normalnie rozbestwione kurczaczki na imprezie rave, rażą jak promienie popołudniowego słońca, któremu marzą się średniowieczne tortury na skórze roznegliżowanych plażowiczów. Ania, gdyby osadzić ją na osi czasu, raz baluje ze stokrotkowo-mlecznym wiankiem na włosach podczas słowiańskiego Dnia Kupały, raz szaleje podczas nordyckiego Midsommar. Ania skwierczy od nadmiaru urody. Tej naturalnej i tej chirurgią plastyczną podrasowanej. To wcale nie jest takie dobre. Kiedy za bardzo się wyróżniasz, wielu usiłuje wykorzystać cię na różne sposoby. Ani włosy sięgają do połowy pleców, rozpuszczone swawolnie jak inflacyjne ceny na rynku. Ania nie może więc być ułagodzoną misią, która przestrzega terminów. Ania musi się spóźnić, bo tak ma. Ania stworzona jest do rozpychania się wszystkim, co w niej atrakcyjne, bo tak ma. I ma gdzieś księgowe tego świata, nie dla niej moralność tabelek, biureczek i garsonek.
Dorota uwodzi postawą, co nie znaczy, że nie przyciąga tak zwaną buzią. Dorota jest ruda konsekwentnie od pierwszego dnia, kiedy pojawiła się między udami wrzeszczącej rodzicielki. Położna aż podskoczyła z wrażenia, nigdy jeszcze nie widziała takiego płomyka na głowie oseska. Jej mama podobna, starsza kopia, włosy czyste płomienie, a podczas porodu, o Boże, o Bosze, piekielne płomienie. Dorota na dokładkę zainfekowana jest setkami piegów. Piegi okupują jej nos i czoło, skronie. Dochodzą do uszu. Dorota ich nienawidzi. Odbierają jej służbową powagę. Na wątpliwe pocieszenie podobają się innym, kobietom i mężczyznom, nawet dzieci nie pozostają obojętne. Dorota wcale się z tego nie cieszy. Opalać się nie może, nawet kropelki potu parzą, jakby rozgrzano je do stu stopni Celsjusza. Dorota to rudzielec jakich mało, tylko w Szkocji rozpłynęłaby się pośród sobie podobnych. Aż strach się do niej zbliżyć, jeszcze to lśnienie przejdzie na ciebie, w głowie ci pomiesza. Dorota usiłuje pomniejszyć intensywność swojej zachłannej rudości, ścina włosy do górnych krawędzi uszu, a że są gęste, jej aktualny fryz przypomina jeden wielki miedziany kask, pod którym Dorota miota się na prawo i lewo niczym tak zwana przez mentalnych prostaków męska lesbijka. Którą jak na złość nie jest. A niekiedy chciałaby; mężczyzn często ma dość, choć na co dzień względem nich jest na szeroko rozstawione och tak!
Tak, nie da się ukryć, Ania jest prześliczna. Można by tak do znudzenia opisywać wszystkie jej atrybuty. By rozpłynąć się w końcu w bezmiarze literackiego kiczu. Więc zmieniamy track na bardziej adekwatny do tej narracji. Ania bywa wredna, egotyczna i zakochana w sobie jak sto księżniczek na ziarnku grochu. Co bynajmniej nie przesądza, że należy do słodkich idiotek. Wręcz przeciwnie. Z biegiem czasu nauczyła się, że choć pięknych traktują lepiej, to tak naprawdę gorzej. Byle przyszpilić, aby się im w atrakcyjnych dupach nie poprzewracało.
Ania od małego zdobywa wszystkich swoim urokiem osobistym przypieczętowanym miłą oku twarzyczką. Spłaca za to ogromne raty.
Przedszkole, Ania, właściwie Anka, latek cztery, bawi się lalką, interaktywnym hitem na miarę wczesnych lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, o który walczyły desperacko wszystkie dziewczynki, a i paru chłopców przyłączyło się do tej genderowej konkurencji. Nagle cień pada na Ankę, złowrogi cień, który rzuca ogromna Zuzia, córka dwumetrowego kulturysty i szefowej restauracji Pod Tłustym Kogutem, o rozmiarze czterdzieści cztery zarówno stopy, jak i krągłości. Zuzia, choć w tym samym wieku, co Anka, to o głowę od niej wyższa, jest groźnym szczylem. Wyrywa lalkę Ance i już ma przytulić do siebie, kiedy paraliżuje ją spojrzenie Anki. Tak znienacka. Anki, która robi memowe oczy kota ze Shreka, choć jeszcze wtedy dzieliło ich kilka dobrych lat do premiery. Zuzia po raz pierwszy w życiu czuje się obezwładniona pięknem innego człowieczka. Oczy Anki szklą się naturalną życzliwością. Mówią: Spójrz na mnie, nie widzisz, kim jestem? Jestem tym wszystkim niesamowitym, czym ty nigdy nie będziesz, wielka Zuzo, bo na pewno nie Zuziu. Dlatego ciesz się tą chwilą, w której obdarzam cię swoim spojrzeniem, wielka Zuzo. Oczy Anki obejmują zesztywniałą Zuzię wszechwładnym dobrem. Nieproszona o oddanie interaktywnej lalki, Zuzia oddaje ją dobrowolnie i jeszcze głaszcze Ankę po jej cytrynowych włosach. Wymieniają się uśmiechami. Rozkojarzona Zuzia wraca do swojego świata przemocy, w którym po kilkunastu sekundach wyrywa misia innej dziewczynce, a kiedy ta śmie zapłakać, dostaje od Zuzi w policzek.
Inna scena, kilkanaście lat później. Kolejka do kasy. Ania się spieszy. Wykrzywia zjawiskową buźkę, dodaje: „Brzuch mnie boli”, wszyscy zgodnie ją przepuszczają, niektórzy myślą, że może ta dwudziestokilkulatka jest w ciąży, niektórzy ulegają jej obezwładniającemu spojrzeniu.
Na pewno ulega mu jeden z najkrwawszych wykładowców na uniwersytecie. Sesja, profesor oprawca masakruje kolejnych studentów. Mało kto zdaje, a jak zdaje, to ze stopniem mizernym, uszczuplającym wszelkie szanse na stypendium. Profesor oprawca nienawidzi swojej pracy, półtora roku temu miał zostać ministrem edukacji, jednak wygryzł go bardziej cwany ugodowiec. Profesor oprawca ma dosyć użerania się ze studentami. Poza tym zasługuje na rządowe stanowisko, co podkreśla jego szeroki dorobek i bezkompromisowa charyzma. Niestety, w świecie studentów zwą go Robespierre’em i ta zła fama przyczyniła się do utrącenia jego kandydatury na prestiżowe stanowisko, premier wyobraził sobie, że taki profesor w końcu dobierze się do niego samego, skoro tak łatwo gilotynuje młodszą brać. W tych strasznych okolicznościach kolej na Anię. Przed nią z salki egzaminacyjnej wychodzi zapłakana studentka, „Oblał?”, pytają niepotrzebnie inni nieszczęśnicy. Wycie dziewczyny potwierdza oczywiste pytanie. Przerażona Ania o twarzy w kolorze mąki pszennej zamyka drzwi. Studenci, pełni Schadenfreude, czekają na jej powrót. Niektórzy pozwalają sobie na docinki typu: „Po co takiej dupie studia?”, „Dokładnie, i tak będzie utrzymanką”. Mijają minuty. Ania wychodzi. Cała rozpromieniona. Studenci patrzą na siebie porozumiewawczo. „Zaliczone” – informuje przyszłych pracowników agencji public relations. Napięcie opada, wszyscy rozczarowani. W tle docinki, „Chyba zaliczona”, i zadziwiająco łagodne „Co za kokota!”.
Kokota. Czytaj: kurwota.
Kokota, miernota. Klątwa działa, cokolwiek tam za zamkniętymi drzwiami się stało lub nie.
Ania zaczyna swoją pierwszą pracę, bez sensacji, w agencji public relations. Już pierwszego dnia sfory mężczyzn nie dają jej spokoju, przypominają seksualnie niewyżyte zombiaki, każdy chce się z nią umówić, łącznie z szefem. Po miesiącu Ania wylatuje, rzekomo z powodu niewywiązywania się z obowiązków służbowych. Do których, jak łatwo się domyślić, miały dojść sesje intymne w wynajętych na koszt firmy pokojach hotelowych.
I tak za każdym razem. Ledwo gdzieś się zahaczyła, zaraz problemy, nachalne zaloty, próby wymuszenia spotkań. Heteronormatywny świat propozycji i komplementów, które z zasady uchodzą na sucho ich autorom. Ania na złość wszystkim nabrzmiałym kutafonom pozostawała wtedy wierna swojemu chłopakowi, jakiemuś tam Jarkowi czy Jackowi. Który i tak tego nie doceniał, pewny, że po przekupieniu jej serduszka pierścionkiem zaręczynowym ma na własność Afrodytę, więc dla urozmaicenia może ją sobie zdradzać z mniej uposażonymi boginiami. Za to nie tak rozwydrzonymi.
Urok osobisty Ani nadal działa. Bez pracy, bez pieniędzy, za to z wsadem własnym zapraszana jest na wszelkie znaczące eventy, wiadomo, błyskotek nigdy za wiele. Ania czuje, że nieuchronnie zbliża się do jądra desperacji, że jeśli to nie zadziała, zazgrzyta zębami i „pokaże cycki”, próbując zostać gwiazdą uniwersum social mediów. Przeraża ją jednak definitywne zaszufladkowanie, raz się obnażysz, obnażysz się na zawsze.
Na jednej z imprez w aktualnie topowym klubie Ania, zmęczona ciągłymi zaczepkami, „Czy my się nie znamy, jesteś taka łał, może się spotkamy po tym wszystkim, co?”, idzie do baru, drinki się jej dwoją, lecz jeszcze nie troją, uczciwie ma ochotę na więcej, by bez skrupułów dać się nieść występnej nocy. Mniej więcej z procentem i pół we krwi widzi jakieś zamieszanie przy nalewakach, bywalcy zaczepiają kogoś znanego, widocznie bardzo znanego, prawie każdy wyjmuje smartfon i usiłuje zrobić sobie z tym kimś selfie. Tłum niesie Anię w stronę sławy. Nie ma mowy o zachowaniu społecznego dystansu, izolacji, raz się żyje, obwieszcza chóralnie tłum w swoim zachwycie nad obiektem tego zachwytu. Kilkanaście minut temu w damskiej toalecie Ania skorzystała skwapliwie z propozycji jakiejś rozgorączkowanej laski, „Chcesz niucha?”, „Czemu nie”. Koka niesamowicie ją odprężyła i rozprężyła. Teraz jest jej cudownie wszystko jedno. Rozpoznaje go, ten obiekt chęci dotknięcia, zrobienia z nim selfie, to celebryta-aktor, jako aktor na razie początkujący, dwie rólki, pięć dialogów w znanych spotach reklamowych, ogólnie bez szału, jako celebryta – zaawansowany w byciu znanym, influencer, tiktoker. Przede wszystkim tiktoker, z sarkastycznymi odzywkami w tych swoich filmikach i innych uploadach. Kilkadziesiąt artykułów w głównych serwisach plotkarskich, kilkadziesiąt tysięcy komentarzy, to jego bilans bycia kimś więcej niż zwyczajny śmiertelnik, co umrze jak szara myszka. Oczy boskiego celeba trafiają na oczy nieznajomej. Porażone natychmiast tym czymś, co u Ani naturalne i zachłanne.
Na drugi dzień pudelki pełne są pewnych swego domniemań: Kim jest nowa wybranka Sebastiana Lissowskiego (34 l.)? Nie mija miesiąc, pudelki żerują na fotografiach zaręczyn Sebastiana z Anią (29 l.?). Przedstawiana jako pracownica branży piarowo-eventowej (prawda), maskotka początkującego aktora i tiktokera (28 963 ośmiosekundowce, skończysz czytać ten akapit, nabije do 28 998). Tylko bez tej maskotki proszę. Sebastian Lissowski nie może się uwolnić od „napierdalającej sławy”, jak ją określa, sławy mającej początki w jego wcześniejszej youtube’owej działalności, gdzie parodiował w niecodziennych sytuacjach innych znanych, po czym zwinnie, choć już jako senior w tej branży, przeszedł na relacje na Insta i TikToku, tam dopiero namieszał swoim purnonsensowym poczuciem humoru. Zasłynął gdzieś na marginesie akcji charytatywnej na rzecz zubożałych rodzin „covidowców19”. Sebastian, kameleon przebierania się i naśladowania, niecodzienny talent pokazujący w krzywym zwierciadle inne talenty. Do tego z sercem, co szczególnie TikTok zalgorytmował na pozycjach jeden, dwa, trzy, nigdy cztery – za każdym Sebastiana nowym filmikiem.
W oddali medialnej zawistni byli studenci triumfują, jak to trafnie podsumowali Ani przyszłe życie.
Życie Doroty do łatwych nie należy. Ani w przeszłości, ani obecnie.
Ten sam dziesięciopiętrowy blok. Na piętrze drugim rodzina Ani, na piątym Doroty. Ojciec Doroty pracował w zakładzie oczyszczania miasta. Zmarło mu się w ramach nieodwracalnych powikłań wątroby na… jedenaście miesięcy przed jej narodzeniem. Więc sprawę poczęcia ewidentnie musiał przejąć ktoś inny. Matka Doroty utrzymywała twardo, że córeczka jest pogrobowcem. Sąsiedzi przytakiwali, pewnie, o tak, tak, którejś nocy Franek powstał z grobu i ostatni raz postanowił rozgrzać małżeńskie łoże. Dyskretnie tę uwagę pozostawiali dla siebie.
Co do rozgrzewania łoża. W pakiecie z całkiem intrygującą fizycznie mamą robili to później różni wujkowie, młodsi, starsi, średnio co kwartał nowy. Z każdym było coś nie tak. Zazwyczaj mężczyźni po przejściach, takich dosłownych i metaforycznych. Praktycznie co drugiego dotknął tak zwany smutny los. Niektórych rozjechał. Jak obliczyła już dorosła Dorota, na dwudziestu ośmiu konkubentów mamy ponad połowa wykazywała niezdrowe zainteresowanie jej zjawiskową córeczką, jej „rudością”; rozczulali się piegami, głaskali po główce.
Żeby tylko.
Matka podupadała coraz bardziej na zdrowiu. Praca w szkolnej stołówce nie służyła jej na dłuższą metę i depresyjną setę plus salceson czy inną formę przetworzonej fauny. Pot, tłuszcz i niska płaca podkopywały jej pewność siebie. Co z tego, że obiady Dorotka miała za darmo, jak razem z nimi dostawała na deser maminych patokonkubentów. Scenki układają się w reportaż interwencyjny, w którym zabrakło policji, więc Dorotka musiała radzić sobie sama.
Więc radziła.
Matka akurat w szpitalu, jakieś tam kobiece sprawy. Nieprawda. Dziewiąta z kolei aborcja, bo piguły czy spirale to skomplikowana sprawa, więc nic z tego, złorzeczyła matka na szpitalnym łożu. Dorotka w mieszkaniu. Z wujkiem numer szesnaście. Dorotka się kąpie. Wybija godzina przeznaczenia. Wujek numer szesnaście wchodzi do łazienki, Dorotka zapomniała zamknąć drzwi, brała prysznic w wannie, naga, bezbronna. Kuca momentalnie, zakrywając swoje dziewczęce łono, wujek uśmiecha się do niej, Dorotka ma już krzyknąć, kiedy mężczyzna odwraca się w stronę muszli klozetowej i bez zażenowania opróżnia pęcherz po ostatnim sześciopaku. Długo sika. Rozdygotana ze wstydu i strachu dziewczynka szykuje się na alarmowy krzyk, zimno jej w tej wannie, najchętniej by się podtopiła. Wujek zapomina spuścić wodę, wali klapą (wtedy sedesy z wolnoopadającą były rarytasem jak pierwsze komórki), bekając przaśnymi seriami z przepitej gardzieli wychodzi chwiejnym krokiem z łazienki, o Jezusku, dzięki ci, świergocze Dorotka. Wizja dobrania się do kolejnego sześciopaku jest dla wujka numer szesnaście bardziej kusząca niż wizja dobrania się do sześciolatki.
Wujek numer dwadzieścia był bardziej zdecydowany. Udało mu się raz włożyć Dorotce palec, nie za głęboko, ale jednak. Co jego, to jego. Wykorzystał jej chorobę, gorączkowała, powiedział, że postawi jej bańki, na osobności, i wtedy to się stało. Dorotka wydała z siebie pisk, przewróciła się na plecy, bańki pospadały na łóżko i podłogę, wujkowy palec wyślizgnął się siłą rzeczy z miejsca molestowanego, mała otworzyła buźkę, lecz nie krzyknęła, podniosła się i chapnęła mężczyznę w płatek lewego ucha; tak, ugryzła szubrawca z całych sił jak młodziutki zombiaczek. „Ty mała kurwo!”, zdążył krzyknąć, po czym uciekł raz na zawsze z mieszkania.
Ostatni konkubent matki oszalał na punkcie wówczas dwunastoletniej Dorotki. Zapowiadała się z niej taka Lolita, że pacnij, literaturo! Ale w wersji patolo. Nie dawał jej spokoju ten wujo, ciągle robił umizgi.
„Wiesz, ona sama mnie kusi, ta twoja córka to mała diablica”, usprawiedliwiał się przed swoją rozkojarzoną konkubiną, wykorzystując fakt, że przechodziła menopauzę i miała swoje humory, które, jak twierdził, „nie pozwalały mu być stuprocentowym mężczyzną”.
To był mistrz psychologicznej rozgrywki i niewiele go dzieliło od legalnego, normalnie na oczach matki, rozdziewiczenia jej córki. Należał do pedofilów-wędkarzy, którzy potrafią zarzucić wędkę i cierpliwie czekać na okazję.
Późna letnia noc, bezecnik palił papierosa na balkonie, który trudno było nazwać balkonem, Dorotka nazywała go kuwetą dla palaczy, szeroki na dwie stopy do przodu, długi na dziesięć, najwyżej dwanaście.
Mężczyzna spoglądał na księżyc w pełni. Knuł plan, jak tu za parę godzin wydostać się z łoża chorowitej konkubiny i bezszelestnie dobrać się do małej rudej. Czuł, że nadszedł dzień zasłużonego połowu. Przypomniał sobie, że zostało mu jeszcze trochę tego magicznego środka, który nazywają pigułką gwałtu. Zaciągnął się z przyjemnością, tak, to jest jego metoda na młodą rybkę Dorotkę. Zrobi starszej babie, jej mamie, herbatkę, dosypie prochy, kobita będzie spała jak kompania karna po całym dniu harówy w kamieniołomach. Ruda niunia może stawić opór, lecz on zna patenty na okiełznanie tego kurczaczka. Ech, będzie się działo, tego był pewny. Zaczął przeciągać się nad balustradą. Cisnął petem w ciemną noc. Czuł się jak marcowy kot. Musi przygotować mięśnie na nocne wyzwania. Bicepsy mają działać bez usterek, kiedy w razie czego zasłoni gówniarze ryja, by się nie darła, jak jej wsadzi. O, jak jej wsadzi, do kresu jej młodej cipki. Aż go zatelepało z podniecenia.
Nagle ze śmiałych marzeń wyrwało go „Hu-hu!”. Odruchowo podskoczył ze strachu. Dorotka szybko wróciła do swojego pokoiku. Na drugi dzień wujka już nie było.
I żadnego nigdy więcej.
Ocalała.
Mijają lata. Dorota przykłada coraz większą wagę do tego, by wszystko było w porządku.
Żadnych uchybień od prawa. Przynajmniej wokół niej.
Idzie do policji. Jedni zostają stróżami prawa, bo nie mają innego sposobu na życie, a sporo przyzwoitości, którą chcą uczciwie zmonetyzować. Drudzy często wybierają policję za przeszłe przewiny, w ramach wyrzutów sumienia i moralnej rekompensaty. Dorota nie wie, która opcja pasuje do niej najbardziej.
Dlatego szybko zostaje policjantem idealnym.
Jeden z pierwszych patroli. Pędzi mistrz kierownicy, przekracza prędkość o dwieście procent. Dorota podchodzi do jego sportowego samochodu. Mistrz łaskawie opuszcza szybę. Ukazuje swoje oblicze młodego, wyluzowanego bogacza. Na końcu języka ma utartą frazę: „Przecież to autostrada, poniosło mnie, ale wyprzedzam zgodnie z przepisami”. Chciałby przy okazji dodać: „Co wy tu robicie, psy? Spieprzajcie na drogi podporządkowane!”. Dorota zdaje się go nie słuchać. Wystawia mandat. Młody, wyluzowany bogacz, może aktor, może dziedzic fortuny, oponuje. Wychodzi, zaczyna gestykulować jak stereotypowy Włoch, dmucha na chama policjantce w twarz. Wydaje mu się taka nierzeczywista, ruda jak z jakiejś bajki, a nie patrolu policji. Alkomat. Trzeźwy jak świnia, a mimo to świnia. Młody, wyluzowany bogacz beka jej prosto w twarz. Dorota czuje odór jakiegoś wysublimowanego dania, bo jakżeby innego przy dochodach tego gnojka, jednak bardzo cierpkiego. W odpowiedzi sięga do kabury, „Na ziemię! Ręce za głowę!”. Młody, już niewyluzowany bogacz wykonuje polecenie. Jest przerażony. Zaczyna dygotać, jakby zaczynała mu się padaczka. Wycelowany w niego pistolet zdaje się gotowy do odpalenia. Kierowca jęczy i błaga o zmiłowanie. Płacze. Sika pod siebie. Traci prawo jazdy na kilka lat, kończy z wyrokiem za naruszenie nietykalności cielesnej policjanta. Dorota jest nieprzejednana, prawo jest po jej stronie.
Co wcale nie podoba się jej przełożonym. Ma ksywę Ruda Suka, nic na to nie poradzi. Nikt nie śmie wypowiedzieć tego w jej pobliżu. Jedni ją lubią, drudzy jej nie znoszą. Dorota na wszystkie sposoby próbuje osłabić swoją „rudość”. Najpierw związuje włosy, w końcu zaczyna je podcinać, nosi fryz chłopczycy, męczą ją pytaniami, czy nie jest lesbą, nie, nie jestem, musi się tłumaczyć, szału dostaje, o farbowaniu nie ma mowy, za dużo piegów, wyglądałaby jak strach na wróble udający człowieka – wmawia sobie, nie do końca przekonana o słuszności tego porównania.
Ale w ogólnym rozliczeniu jest nie tyle ile dobrą policjantką, co coraz lepszą. Nie interesują jej żadne awanse, uwielbia być na pierwszej linii, interwencje, stanowienie prawa i porządku w wersji namacalnej, patrole, pościgi, mandaty, tysiące mandatów. W tym znajduje sens swojej pracy. Tu się spełnia. Karać tych, którzy ewidentnie na to zasłużyli.
Nie spełnia się za to na polu prywatnym. Wszystkie związki jak klocki domino legły dotąd jeden na drugim. Na portalach randkowych, jeszcze przed Tinderem, trwała regularna wojna o jej względy. Każde odświeżenie profilu skutkowało setkami propozycji. Co z tego, skoro już po pierwszej randce, kiedy tylko typ dowiadywał się, że siedzi przed nim policjantka, i to taka z patrolu interwencyjnego 24 h, nie żadna tam z administracji, co wraca do domu po szesnastej, zaraz udawał niewiniątko i znikał, albo po kolacji, albo po pierwszym i ostatnim stosunku. Zdarzało się często Dorocie, że przyłapywała później niedoszłych narzeczonych za kółkiem, wtedy dostawali zasłużony maksymalnie mandat za przekroczenie prędkości, paru skończyło w areszcie przez procenty, a gdy pyskowali, za naruszenie nietykalności.
Tak że tak, z Dorotą nie było żartów, jeśli chodzi o kodeks wykroczeń i wszelki inny kodeks.
Aż w końcu, jak to bywa, sama podpadła pod paragraf.
No, może bardziej kodeksu etycznego.
Kiedy Ania poznała słynnego Sebastiana, jej przyjaciółka Dorota uwikłała się w romans z innym policjantem, z tych, którzy zawsze ją lubili i nigdy nie nazwali Rudą Suką. Mirek wpadł jej z wzajemnością w oko na szkoleniu strzeleckim. Daleko od miasta, w jednym z mazurskich ośrodków policji. Nikogo nie dziwiło, że Ruda Suka jak jakiś automat trafia w dziesiątkę, faceci czuli wręcz respekt i przerażenie, że ma tak doskonałe oko. Ich „honor” uratował Mirek, który w ostatecznym podsumowaniu celnych strzałów o dwa punkty wyprzedził Rudą Sukę. Po wszystkim podczas zielonej nocy było ostre picie, były ostre żarty, trzydziestu chłopa, dziewiętnaście kobiet, testosteron walił gdzie popadnie z mocą Niagary, przekomarzanki, toasty, potem poważne pijackie rozmowy przy ognisku, a potem, kto się dobrał w pary lub trójkąty, nastąpiło to i owo w pokojach ośrodka, jeszcze przed lockdownem numer trzy. Mirek i Dorota bezsprzecznie też wpadli sobie w oko, wymierzyli w siebie i trafili, bardzo trafili.
Na drugi dzień Mirek powiedział, prawie płacząc w kołdrę, którą zdarł z uda półśniącej, szczęśliwej jak nigdy Doroty:
– Wiesz, mam żonę, siedem lat jesteśmy, ja jej już nie kocham, ona nauczycielka, wraca do domu, mnie nie ma, ona jest, ona chce dziecka, robi wszystko, by mnie usidlić, wiesz, ja jej nie tykam, muszę to zakończyć, zwłaszcza teraz, lepiej szybciej, bo potem puści mnie w skarpetkach, ta, prędzej na bosaka.
W odpowiedzi dostał od Doroty w policzek.
Przez kolejne miesiące, aż prawie do teraz, sporadycznie ze sobą sypiają. Ale sypiają. Dorotę gryzą rozterki, moralniaki gorsze niż wszystkie okresy razem wzięte, jakoś tak, sama już nie wie. Co z tego, skoro wystarczy, że zobaczy Mirka i zaraz jakoś tak mięknie, cała jej bojowość siada, ma ochotę usiąść na nim i ruszać biodrami do samego dojścia. Cierpi. Wierzga. Dlaczego cudzy mężowie tak często okazują się naszymi mężczyznami życia, pyta co rusz niewidzialnego psychoterapeutę. Ustalają grafik spotkań na podstawie grafika służbowych dyżurów. Stopniowo Dorota coraz bardziej ma dosyć swojego romansu, Mirek coraz bardziej się angażuje. Ona się odkochuje, on się zakochuje. Świadomy, że ona jest wolna, on nie. On obiecuje, że będzie. Ona nie wierzy. To wierzy. To znów nie.
Zorientowała się, że choć pragnie go fizycznie, tak na zabój, to gdy widzi go służbowo, ma ochotę zapomnieć o nim i złożyć dymisję. Nie tak miało być po tych wszystkich wujkach, by uciekać od mężczyzn i w efekcie pakować się w toksyczne związki, mamić się, że kolejne kłamstwa wreszcie zamienią się w prawdę.
Mirek boksuje się z żoną, rozważa kolejne kroki, jak odejść od niej. A może Mirek lgnie do żony. Kombinuje, jak sprzedać swoje szczęście jako nieszczęście. Byle dzięki temu, na boku, podkarmiać tymi ściemami atrakcyjną, mało powiedziane, rakietę kochankę. Dorocie przechodzi ochota na bawienie się w detektywa. Dorota chce służyć prawu, czy dla satysfakcji, czy dla zadośćuczynienia, bez komplikacji w miejscu zwanym przez nią wszechpieprznie łóżkiem. Spadajcie wszyscy kombinatorzy, żonkosie, inni tacy, chce zawyć.
Zawyć chce, i to jak, Jaga. Zaraz nie wytrzyma. Co z nimi, laski pomarły czy co? Jeśli się nie ogarną, będzie po niej. Tu, w tej wielkiej torbie, w której się ułożyła, kuląc się jak grillowana krewetka.
Ania i Dorota przerzucają swoje manatki na wózek do bagażu. Przytaszczył im go jakiś chłystek z obsługi, inaczej określić go nie można, chłopaczkowaty koleś ze służbową plakietką na lewej piersi, ślamazarny w ruchach, pewnie i w myśleniu. Chciał pomóc, zawieźć do apartamentu.
– Poradzimy sobie, dzięki – Dorota powiedziała to tak, że mężczyzna prawie zasalutował, odwrócił się i poszedł do swoich spraw.
Jako pierwsza ląduje na wózku torba, w której ukryta jest Jaga. Zamiast fatałaszków. Czuje się jednak jak jakaś szmata.
Narzeczona celebryty Ania i policjantka Dorota przemycają Jagę. Nie mają wyjścia, jeśli chcą spędzić czas wspólnie, cieszyć się po równi wszystkim, co na nie czeka. A czeka podobno wiele.
Jaga nie może uwierzyć, że dała się wciągnąć w tę wątpliwą zabawę. Jest jak przemycana koka. Jak piąte, ba, siódme koło u wozu. Jak nikt, taki zupełnie nikt. Tylko dlatego, że dziewczyny ubzdurały sobie:
– Mamy pakiet full SPA all inclusive dla DWOJGA w apartamencie Wielkiego Księcia, dopłata nie wchodzi w rachubę, to voucher, apartament nie jest wynajmowany… zwykłym ludziom, wierz, nie wierz, więc musisz się w to jakoś wpasować, Jaga. Chyba nie odmówisz?
Normalnie dopłaciłaby za pokój obok, jakiś unterapartament, z lodówą, lecz bez prosecco. Normalnie wszystko by było inaczej. Ale nie mogło przez ostatnie okoliczności.
A tych się nazbierało, cholera, nazbierało, podsumowuje z rzadką u siebie pokorą Jaga, zaczerpując ochłap świeżego powietrza przez lukę w niedomkniętym zamku torby. O, gdy się tylko wydostanie, o, gdy się tylko wydostanie, zaraz komuś zajebie, tak zajebie, że normalnie masakra.
Jaga pochodzi, jeśli można tak to lokalizacyjnie podsumować, z piętra dziewiątego tego samego bloku, gdzie na samym dole Ania, wyżej Dorota, ona zaś najwyżej. Jej mama, dla przeciwwagi niziutka, bardziej do parteru pasująca, to i jej, Jadze, niewiele się centymetrów w pakiecie na dorosłe życie dostało. Wyrosła na miarę swoich skromnych możliwości. Niewysoka (nawet jak na kobietę, bredzą mężczyźni o karlich mózgach), za to z ogromną porywczością, równą mocarzom. Tego nikt nie mógł jej odmówić.
Jaga sięga Dorocie ledwo do ramienia, Ani do połowy ucha. Taka od małego wzrostowa hierarchia między nimi, co przekłada się na hierarchię ogólną. Od początku do teraz. One na zewnątrz, ona wewnątrz. Stłamszona, upokorzona. Gdy się tylko wydostanie, wklepie komuś jak nic.
Przedszkole. Kiedy wielka Zuzia próbowała odebrać lalkę przesłodkiej Ani, ta ją podbiła urokiem osobistym. Kiedy jakiś klon Zuzi próbuje odebrać lalkę Jadwisi (nienawidziła tego imienia od zawsze, jej pierwsze słowo to nie było mama czy papa, to było ja-ga), Jadwisia ani myśli kokietować oprawczyni. Jadwisia chwyta agresorkę za rzadkie kudły i zwyczajnie po dziecięcemu zaczyna ją skalpować. Przedszkolanki biegną przerażone w stronę dwóch zwaśnionych dziewczynek. Rozdzielają je, z korzyścią dla Jadwisi, tej mniejszej, pokrzywdzonej. Zachowuje lalkę i trofeum. Jadwisia zaciska piąstkę. Dopiero w domu ją rozwiera, na dywan wysypują się wyrwane włosy przeciwniczki. Na końcówkach mają zakrzepłe drobinki krwi.
Przygotowania do pierwszej komunii. Cała dzieciata część bloku poruszona, dziewczynki i chłopcy w kolejkach do pierwszej spowiedzi. Ksiądz pyta Jadwisię:
– Jakie grzeszki ukrywasz przed Panem Bogiem, mała grzesznico?
Jadwisia dostaje zaćmy w oczach. Jaka z niej mała grzesznica? Ona, taka niewyrośnięta, ledwo jest w stanie dupkę sobie podetrzeć króciutką rączką, a ten tu dziwny pan w dziwnej drewnianej baszcie pakuje się przez kratkę w jej dziewczęce życie osobiste. Jadwisia ani myśli podążać za wskazówkami swojego Anioła Stróża, który załamany zwija skrzydełka, główkę chowa w smukłych świętobliwie dłoniach. Dziewczynka nabiera flegmy z wiecznie zakatarzonego nosa i całkiem sprawnie opluwa księdza przez kratkę konfesjonału. Pogrążonych w modlitwach wiernych wyrywa okropny wrzask z lewej nawy bocznej. Patrzą zszokowani, jak ksiądz spowiednik ciągnie za ucho małą dziewczynkę, próbując w jakimś zapamiętaniu zmusić ją do padnięcia krzyżem przed ołtarzem. Lolitka, rozpłakana i rozhisteryzowana, nagle wskakuje mu na sutannę, rozciąga ją i przydeptuje. Lolitka diabełek. Kapłan traci równowagę, ląduje twarzą przed ołtarzem. Z daleka wygląda to na poślizgnięcie, na pewno coś chlapnął przed wyczerpującą turą spowiadania smarkaczy. Spowiednik rozwala sobie górną szczękę. Zęby w rozsypce. Już nigdy nie zaśpiewa poprawnie żadnego psalmu. Król Dawid będzie niepocieszony. Jeb i płacz. Afera na całą parafię. Nie chcą dopuścić Jadwigi do komunii. Biskup umiera ze śmiechu, że mała dziewczynka tak urządziła porywczego duszpasterza. Dobrze mu tak, doigrał się jak przebita opona. W końcu władcy duszyczek robią łaskę, wybaczają pańskim gestem, nie będzie konsekwencji. Zwłaszcza że na spowiednika lecą oskarżenia rodziców, którym donoszą pociechy, że zamiast o zwyczajne dziecięce grzeszki typu zazdrość o nowy piórnik koleżanki czy okłamanie mamy, że odrobiło się lekcje, wypytywał je o pipy, dupcie, żaden tam Pan Jezus, tylko paluszek w dziurce go interesował, a w przypadku chłopców dociekał, czy miętoszą sobie „malutkie, słodziutkie siusiaki”.
Jadwisia, stopniowo Jadwiga, wreszcie Jaga, baba Jaga, rozmiłowuje się w okazywaniu sprzeciwu. Każdemu, kto chce ją ustawić. A że mikra na ciele, to praktycznie każdemu. Czuje moc w zaciśniętych pięściach. Można być niskim, lecz wystarczy prawy sierpowy i przeciwnik, nawet wyższy, pada na ziemię i ave z nim na zawsze. Jaga zaczyna boksować. Prawdziwa chłopczyca się z niej robi, szatynowa amazonka. W osiedlowym klubie sportowym rozwala każdego. Dziewczyny w jej wieku nie mają z nią szans, chłopcy ledwo dają radę, po czym rozkładają się na materacu, trafieni sprytnie w szczęki czy podbrzusza. Jadwiga „Jaga” ma oko do wyszukiwania czułych punktów na ciele przeciwnika. Kolejni trenerzy chwalą ją i równocześnie drwią, nie ukrywając podziwu jak na profesjonalistów przystało: „Mike Tyson w spódnicy”. Jakiej tam spódnicy, Jaga na myśl o jej włożeniu dostaje mdłości. Najlepiej czuje się w spodenkach i spodniach. Aplikując sobie tampon, marzy, że mizia po drodze penisa, swojego własnego penisa. Nie jest transem, to wie. Coś więcej, coś ponad wszelkie szacunki. Trafia do kadry. Zdobywa mistrzostwo miasta. Województwa. Kraju. Po wielu zwycięskich turniejach, kilkunastu złotych i srebrnych medalach, wreszcie niedawno wytypowana na jedyną reprezentantkę kraju w najbliższych międzynarodowych igrzyskach olimpijskich. Wielki zaszczyt, nieco po czasie, pojechałaby już na poprzednie, gdyby nie przedłużające się kłopoty zdrowotne i pandemia, do tego astma, alergie, a jeszcze kłopoty z byłą dziewczyną, kłopoty z kłopotami, całe życie prywatne w rozsypce jak po brutalnym nokaucie.
Gdziekolwiek się teraz pojawia, wszyscy ją rozpoznają. Słynna bokserka. Straszna lesba, szepczą na boku. Patrzcie na tę jej głowę ogoloną na bandziora. Do tego zafarbowaną na niebiesko. Albo czerwono. Albo, jak teraz, na żółto, blondi w stylu kurczaka. Niby baba, ale przyjebać potrafi jak paru macho. W tle nowi przyjaciele, przyjaciółki. Jaga nie ma złudzeń, wszyscy zdają się jej okazjonalni. Prawdziwe przyjaciółki, stałe na zawsze, Ania i Dorota, to inna kategoria. Są jej najbliższe od czasów bloku. Czyli od zawsze-kurczę-no!, jak nazywają swoją wieloletnią przyjaźń.
Zawodowo Jaga wznosi się i wznosi. Wywiady dla portali sportowych, telewizja, twittery, wykopy, reddity, buzzfeedy. Nie ma dnia, żeby ktoś jej nie zaczepiał. Z prośbą o autograf dla córeczki na wózku inwalidzkim. Dla synka marzącego o zostaniu bokserem. Dla siostry, by nie zbłądziła i nie sięgnęła po wyniszczające używki. Jaga na początku dawała z siebie wszystko, czego od niej oczekiwali. Siostra łata. Ostatnio jednak poczuła ekstremalny przesyt. Niby ją akceptowali, wyjąc radośnie, że oto stoi przed nimi przyszła mistrzyni boksu kobiecego. Ale kiedy docierało do nich, że w sprawach łóżkowych Jaga wcale nie jest oczywistym zawodnikiem, nie potrafili ukryć swojego rozczarowania. Czego się spodziewali, chciała przemówić ich językiem Jaga, po bokserce, jeszcze takiej jak ona? Na przykład taki gość na imprezie z okazji nowej ramówki topowego holdingu medialnego. Jaga bawi się za wszystkie czasy, tańczy, kiedy trefny gość przystawia się do niej, uśmiech odbiera jako zachętę do dalszej poufałości, kładzie jej dłoń na tyłku, co prawda, niewiele większym od jej bicepsów, ale zawsze. Jaga, nieco wstawiona, wyprowadza cios ostrzegawczy. Wydaje się jej, że delikatnie pacnęła natrętnego komara. Jakie jest jej zdziwienie, kiedy nagle wokół siebie widzi niebieskie światła karetki prześwitujące przez szyby klubu. Kładą delikwenta na noszach. Raczej jego resztki. Ma roztrzaskany nos. Przesuniętą żuchwę. Napastował, fakt. Ale żeby tak, pani Jago, odpowiadać przemocą, wykorzystując swoją bokserską przewagę – zdają się grzmieć oskarżające spojrzenia świadków – to my pani dziękujemy! Jaga nie może uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, jakaś poroniona wersja autobiografii w stylu brukowym. Dwa dni po zdarzeniu aresztują ją w jej własnym apartamencie. Zapada wyrok, trzynaście miesięcy więzienia w zawieszeniu. W infosferze nagłówki biją po oczach: Jaga W. (29 l., czyżby, inne dane mówią o 28 l.) nie pojedzie na igrzyska? Bokserka jest załamana. Kto kogo obmacywał? Pewnie, nie musiała odpowiadać mu ciosem. Lecz ciekawe, jak byś zareagowała, gdyby cudza łapa, na dodatek faceta, „wjechała ci prosto w cipę!” – wykrzyczała swój sprzeciw w wywiadzie dla znanego portalu LGBT. Co wcale nie przyniosło jej poparcia fanów. Większość oczekiwała idealistycznie, że nie wykorzysta swojej bokserskiej siły i pozwoli się dla świętego spokoju obmacać czy co tam sobie typek ubzdura, zafunduje jej palcówkę, proszę bardzo, uszczypnie w pośladek, a proszę bardzo, proszę pana, domagam się więcej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki