Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja powieści ,,Pomówmy szczerze"!
Po dekadzie spędzonej w USA Stuart wraca do Londynu i postanawia się spotkać ze swoją byłą żoną Gillian. Lata temu odbił mu ją jego przyjaciel Oliver. Jednak obecnie ich związek chyli się ku ruinie. Stuart podejrzewa więc, że mógłby w końcu odbić byłą żonę.
W tym wirze emocji i niepewności, miłość staje się nie tylko siłą napędową, ale także testem wytrzymałości i zdolności do przebaczenia. Spotkanie dawnej miłości może być zarówno szansą na ponowne odkrycie siebie nawzajem, jak i przypomnienie o bolesnych chwilach. W końcu, czy są w stanie naprawić to, co kiedyś się rozpadło, czy też ich drogi już na zawsze się rozeszły rozeszły?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Witam!
Spotkaliśmy się już wcześniej. Stuart. Stuart Hughes.
Tak. Jestem pewien. Jak najbardziej. Jakieś dziesięć lat temu.
W porządku – zdarza się. Nie musi pan udawać. Ale chodzi o to, że ja pana pamiętam. Pamiętam pana. Jak mógłbym zapomnieć? Trochę ponad dziesięć lat, kiedy teraz o tym myślę.
No cóż, zmieniłem się. Zacznijmy od tego, że włosy mam siwe. Trudno nawet użyć określenia „sól z pieprzem”, prawda?
Och, tak przy okazji, pan też się zmienił. Pewnie pan sądzi, że jest taki sam jak wówczas. Niech mi pan wierzy, nie jest pan.
Cóż to za przyjazny szczebiot, który dociera z sąsiedniego lokum, to pociąganie nosem i potupywanie w wyściełanym boksie? Czy to mój drogi, mój stary – stary w znaczeniu niegdysiejszy – przyjaciel Stuart?
„Pamiętam pana”. Jakież to stuartowskie. Jest taki stary, taki staro-staroświecki, że lubi durne piosenki jeszcze sprzed swojej epoki. Owszem, można mieć obsesję na punkcie taniej muzyki współgrającej z pierwotnym nabrzmieniem pobudzonych seksualnie organów, bez względu na to, czy jej wykonawcą jest Randy Newman, czy Luigi Nono. Ale mieć obsesję na punkcie zbiorowych śpiewów poprzedniej generacji – to takie bardzo, takie wzruszająco stuartowskie, nie uważa pan?
Proszę się tak nie dziwić. Frank Ifield. „Pamiętam pana”. Czy raczej pamiętam cięęę, to ty sprawiłaś, że moje sny spełniły sięęę. Tak? 1962. Jodłujący Australijczyk w płaszczu z owczej skóry? W rzeczy samej. Sameeej. I jakiż to socjologiczny paradoks stanowił. Bez obrazy dla naszych ogorzałych kuzynów z plaży Bondi, ma się rozumieć. Zważywszy na przypochlebną uniżoność świata wobec każdej kulturowej podgrupy, należy zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko jodłującemu Australijczykowi per se. Pan też może nim być. If I prod you, do ye not yodel? W którym to przypadku obdarzyłbym pana szczerym spojrzeniem i pozbawionym uprzedzeń uściskiem dłoni. Powitałbym pana w braterskim kręgu ludzi. Wraz ze szwajcarskim graczem krykieta.
I jeśli – za sprawą jakiegoś dziwnego kaprysu – naprawdę jest pan szwajcarskim graczem krykieta, świetnie podkręcającym piłkę zawodnikiem z Oberlandu Berneńskiego, to pozwoli pan, że wyjaśnię, tak po prostu: w 1962 krążek Beatlesów po raz pierwszy miał prędkość czterdziestu pięciu obrotów na minutę, a Stuart śpiewa Franka Ifielda. Nic dodać, nic ująć.
Jestem Oliver, tak przy okazji. Tak, wiem, że pan wie. Mogłem się domyślić, że akurat mnie pamięta pan doskonale.
Gillian. Może mnie pan pamięta, a może nie. Jakiś problem?
Musi pan zrozumieć, że Stuart chce, by pan go lubił, potrzebuje tego, podczas gdy Oliver wyobraża sobie z niejaką trudnością, że tego pan nie będzie robił. Och, to sceptyczne spojrzenie, jakim mnie pan obrzuca. Prawda jednak jest taka, że latami widziałam, jak ludzie uprzedzają się do Olivera i jednocześnie ulegają jego urokowi. Oczywiście, zdarzają się wyjątki od tej reguły. Mimo wszystko proszę uważać.
A ja? No cóż, wolałabym, żeby mnie pan lubił niż odwrotnie, ale to normalne, prawda? W zależności od tego, kim pan jest, oczywiście.
W gruncie rzeczy nie odnosiłem się w ogóle do piosenki.
Proszę posłuchać, nie mam na dobrą sprawę czasu. Sophie ma dziś lekcje muzyki. Ale zawsze postrzegałam Stuarta i Olivera jako przeciwne bieguny czegoś tam… dorastania być może. Stuart uważał, że dorastanie polega na tym, by się dostosować, zadowalać ludzi, stać się członkiem społeczeństwa. Oliver nie miał tego problemu, zawsze odznaczał się większą pewnością siebie. Jak brzmi to słowo określające rośliny obracające się w stronę słońca? Helio coś tam. Taki był właśnie Stuart. Podczas gdy Oliver…
…był le roi soleil, zgadza się? Najmilszy małżeński komplement, jaki usłyszałem od pewnego czasu. Nazywano mnie już różnie w trakcie tej ziemskiej odrobiny zwanej życiem, ale Król Słońce to coś nowego. Febus. Fojbos. Feb…
…tropiczny. Heliotropiczny, tak brzmi to słowo.
Zauważył pan zmianę, jaka zaszła w Gillian? To, jak szufladkuje ludzi? To pewnie przez tę jej francuską krew. Jest w połowie Francuzką – pamięta pan? W połowie Francuzką ze strony matki; powinno to logicznie oznaczać ćwierć-Francuzkę, nie sądzi pan? Jednak co logika ma wspólnego z życiem, jak zauważają wielcy moraliści i filozofowie?
No dobrze, gdyby Stuart był w połowie Francuzem, to w roku 1962 gwizdałby galijską wersję Let’s Twist Again w wykonaniu Johnny’ego Hallydaya. Niezła myśl. Uszczypliwa pensée. A oto druga: Hallyday był w połowie Belgiem. Ze strony ojca.
W roku 1962 miałem cztery lata. Tak dla ścisłości.
Nie sądzę w gruncie rzeczy, bym szufladkowała kogokolwiek. Chodzi o to, że jeśli istnieje na świecie dwóch ludzi, których rozumiem, to są to Stuart i Oliver. W końcu byłam zamężna z oboma.
Logika. Ktoś posłużył się tym słowem? Powiem panu, co to jest logika. Człowiek odchodzi, a ludzie myślą, że pozostał taki sam. To najgorszy przykład logiki, z jakim zetknąłem się od lat.
Byłoby błędem, gdyby pan nie doceniał mnie w kwestii les Belges, tak na marginesie. Kiedy jakiś mały dziarski patriota wstaje od stołu i żąda: „Wymień sześciu słynnych Belgów”, to ja podnoszę rękę. Niezrażony zastrzeżeniem „oprócz Simenona”.
Może nie ma to nic wspólnego z jej częściowo francuskim pochodzeniem. Może chodzi o wiek średni. Proces, który przytrafia się niektórym, jeśli nie wszystkim nam z konieczności. W przypadku Gill pociąg wjeżdża na stację z grubsza o czasie, para ożywia swój ukochany gwizdek, kocioł jest odrobinę gorący i zasapany. Ale zadajmy sobie pytanie, kiedy to Stuart osiągnął wiek średni, a rzecz sprowadzi się wyłącznie do tego, czy stało się to przed czy po tym, jak opadły mu jądra. Widział pan to zdjęcie, na którym siedzi w dziecięcym wózeczku w trzyczęściowym ubranku, z pieluszką w prążki?
Podczas gdy Oliver? Oliver już dawno doszedł do wniosku – nie, wiedział instynktownie – że wiek średni jest poniżej godności, déclassé i jako określony stan nie zajmuje zaszczytnego miejsca. Oliver zamierza skondensować wiek średni w jedno popołudnie, kiedy to leży się z migreną. Wierzy w młodość i wierzy w mądrość i zamierza przejść od mądrej młodości do młodej mądrości za pomocą kilku tabletek paracetamolu i opaski na oczy wręczanej pasażerom jakiejś egzotycznej linii lotniczej.
Ktoś kiedyś zauważył, że można poznać skrajnego egotystę po tym, że w stosunku do siebie używa trzeciej osoby. Nawet przedstawiciele rodów królewskich nie posługują się już rojalistycznym zaimkiem „my”. Ale niektórzy sportowcy i gwiazdy rocka tak właśnie o sobie mówią, jakby było to całkowicie normalne. Zauważyłeś? Bobby taki i taki, oskarżony o oszukiwanie, by wymusić rzut karny czy coś w tym rodzaju, odpowiada: „Nie, Bobby takiej rzeczy by nie zrobił”. Jakby to jakaś inna postać o tym samym imieniu musiała zmierzyć się z ogniem krytyki i wziąć na swe barki odpowiedzialność.
Nie jest to oczywiście przypadek Olivera. Nie mógłby pan nazwać go sławnym, prawda? A jednak mówi o sobie „Oliver”, niczym złoty medalista olimpijski. Albo schizofrenik, jak przypuszczam.
Co sądzi pan o restrukturyzacji długu między krajami Północy i Południa? O przyszłości euro? Uśmiechu na obliczach gospodarczych tygrysów? Czy inwestorzy działający na rynku metali przepędzili ducha krachu na giełdzie? Jestem pewien, że Stuart wyraża w tych wszystkich kwestiach zdecydowane i trafne opinie. Jest nie tyle poważny, ile wręcz w poważnym stanie. Założę się o sześciu sławnych Belgów, że nie rozróżnia tych dwóch określeń. To człowiek, który uważa, że przeciwieństwo tego drugiego wyrażenia to „nieścisły”, tak sądzi ten stary paskuda. Uosobienie rzetelności. Ale zbywa mu trochę na ironii, prawda?
Przestańcie, dobrze? Po prostu przestańcie. To do niczego nie prowadzi.
Jakie wrażenie według was robicie, co?
Co panu mówiłem? Pociąg wjeżdża na stację, puf puf, huf huf…
Jeśli znów mamy się w to bawić, to musimy przestrzegać zasad. Żadnych rozmów między sobą. Tak czy inaczej, kto zawiezie Sophie na lekcję muzyki?
Gillian, na wypadek gdyby się pan zastanawiał, jest honorowym reprezentantem Ludzi, Którzy Się Domyślają.
Macie ochotę na wieprzowinę? Prawdziwą, o prawdziwym smaku. Jakie macie zdanie na temat modyfikacji genetycznej?
Sześciu oprócz Simenona? Łatwizna. Magritte, Cesar Franck, Maeterlinck, Jacques Brel, Delvaux i Hergé, twórca Tintina. Plus pięćdziesiąt procent Johnny’ego Hallydaya, dorzucam to jako pourboire.
Przestańcie. Jesteście siebie warci. Nikt nie wie, o czym gadacie. Proszę posłuchać, po prostu uważam, że powinniśmy wyjaśnić parę spraw.
Siebie warci. Kwestia do dyskusji, jak sądzę. W obecnych okolicznościach.
No dobrze, chciałbym coś wyjaśnić. Frank Ifield nie był w rzeczywistości Australijczykiem. Może i mieszkał w Australii, ale urodził się w Anglii. W Coventry, jeśli chce pan koniecznie wiedzieć. I skoro jesteśmy przy temacie, Pamiętam cię to, jeśli chodzi o ścisłość, piosenka Johnny’ego Melcera, napisana dwadzieścia lat wcześniej. Dlaczego kulturalne snoby zawsze wyśmiewają coś, o czym nie mają zielonego pojęcia?
Wyjaśnić parę spraw? Czy nie możemy zaczekać, aż nadejdzie Dies Irae, a jakiś mieszkaniec Pandemonium z łbem hydry będzie nas dźgał swoim prętem, a jaszczurka o głowie nietoperza nawijała nasze wnętrzności na kołowrót? Wyjaśnić parę spraw? Naprawdę sądzisz, że powinniśmy? To nie telewizja śniadaniowa ani senat rzymski. Och, no dobra. Ja zacznę pierwszy.
Nie rozumiem, dlaczego właśnie on miałby to zrobić. Typowy Oliver. Poza tym każdy, kto zajmuje się marketingiem, wie, że w pamięci pozostaje pierwsza wersja.
Chwilunia. Ja pierwszy. Chwilunia, chwilunia, chwilunia.
Oliverze, masz czterdzieści dwa lata. Nie możesz mówić „chwilunia”.
Więc się tak do mnie nie uśmiechajcie. Chwilunia. Chwilka, chwilka, chwilka i jeszcze jedna chwilka. No dalej, śmiejcie się. Wiecie, że macie na to ochotę. Proszę. Proszę uniżenie.
Jeśli taka jest alternatywa, to wolę już być w średnim wieku. Oficjalnie czy nieoficjalnie.
Ach, marketing! Nieodmiennie moja pięta achillesowa. Bardzo dobrze, Stuart będzie naszym liderem, jeśli sobie tego życzy, i pokona pierwszy zakręt, dzierżąc pałeczkę prawdy. Nie upuść jej, Stu-baby! I nie przekrocz linii swojego toru. Nie chcesz chyba, żeby nas zdyskwalifikowali. Nie na tak wczesnym etapie.
Nie obchodzi mnie, czy zacznie pierwszy. Proszę tylko o jedno, i nie ma to nic wspólnego z egotyzmem, interesownością czy marketingiem, ale z dobrymi manierami, sztuką i przerażeniem, które budzi banał. Błagam, nie nazywaj następnego fragmentu „Na tym stanęło”. Błagam, nie rób tego. Błagam. Błagam uniżenie.
Wcale nie wiem, czy dobrze mi pójdzie. Mogę coś poplątać. Musi mi pan okazać cierpliwość. Ale sądzę, że będzie najlepiej, jak najpierw wysłucha pan mojej wersji.
Oliver i ja chodziliśmy razem do szkoły. Byliśmy największymi przyjaciółmi. Potem zacząłem pracować w banku rozliczeniowym. On uczył angielskiego jako języka obcego. Poznaliśmy się, ja i Gillian. Zajmowała się renowacją obrazów. No cóż, wciąż się tym zajmuje. Poznaliśmy się, zakochaliśmy w sobie, pobraliśmy się. Popełniłem błąd, sądząc, że to koniec historii, podczas gdy był to dopiero początek. Przypuszczam, że wielu ludzi popełnia ten błąd. Obejrzeliśmy zbyt wiele filmów, przeczytaliśmy zbyt wiele książek, za bardzo wierzyliśmy swoim rodzicom. Wszystko to działo się jakieś dziesięć lat temu, kiedy przekroczyliśmy trzydziestkę. Teraz… Nie, widzę, że sam pan może sobie policzyć.
Oliver ukradł mi ją. Pragnął mojego życia, więc je zabrał. Sprawił, że Gill się w nim zakochała. Jak? Nie chcę wiedzieć. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek chciał wiedzieć. Przez jakiś czas, gdy podejrzewałem, że coś się dzieje, obsesyjnie dręczyła mnie myśl, czy pieprzą się, czy nie. Prosiłem, żeby mi pan powiedział. Pamięta pan? Błagałem o wyjaśnienie: pieprzą się, prawda? Przypominam sobie, że pytałem o to. Nigdy mi pan nie odpowiedział i teraz jestem panu za to wdzięczny.
Trochę wtedy wariowałem. No cóż, to całkowicie sensowne, całkowicie zrozumiałe, czyż nie? Walnąłem Olivera czołem i na dobrą sprawę złamałem mu nos. A kiedy brali ślub, zjawiłem się bez zaproszenia na ich przyjęciu weselnym i zrobiłem niezłą scenę. Potem wyjechałem do Stanów. Załatwiłem sobie w swojej firmie przeniesienie. Do Waszyngtonu. Co ciekawe, osobą, z którą utrzymywałem wówczas kontakt, była Mme Wyatt. To mama Gillian. Tylko ona stała po mojej stronie. Korespondowaliśmy ze sobą.
Po jakimś czasie pojechałem do Francji, żeby się z nimi zobaczyć. Czy raczej to ja ich zobaczyłem, ale oni mnie nie zobaczyli. Doszło między nimi do tej gwałtownej kłótni na środku wioski, Oliver dał jej w twarz, podczas gdy wszyscy udawali, że nie patrzą przez okna. Włącznie ze mną. Byłem w niewielkim hotelu naprzeciwko.
Potem wróciłem do Stanów. Nie wiem, co spodziewałem się znaleźć, kiedy przyjechałem ich zobaczyć – nie wiem, co znalazłem – ale nie pomogło. Czy pogorszyło sprawy? Z pewnością ich nie polepszyło. Myślę, że to dziecko mnie załatwiło. Gdyby nie było dziecka, mógłbym coś osiągnąć.
Nie pamiętam, czy mówiłem panu to wtedy, ale kiedy już rozpadło się moje małżeństwo, zacząłem płacić za seks. Nie jestem z tego powodu szczególnie zawstydzony. To inni ludzie powinni wstydzić się tego, jak mnie potraktowali. Prostytutki określają swoją pracę jako „targ”. Dobijemy targu? – tak brzmiało klasyczne pytanie. Nie wiem, czy wciąż tak mówią. Nie jestem już na bieżąco z tamtym światem.
Ale mój punkt widzenia jest taki. Dobijałem targu, żeby pracować, i dobijałem targu, żeby odczuwać przyjemność. Znam oba te światy całkiem dobrze. Ludzie, którzy nie znają żadnego z nich, sądzą, że wszystko sprowadza się do bezwzględności. Że człowiek w szarym garniturze zamierza cię oszukać i że dziwka, która roztacza wokół siebie zbyt intensywną woń, okaże się brazylijskim transseksualistą, kiedy tylko położysz swoją kartę kredytową. No cóż, mogę powiedzieć panu jedno. Na ogół dostaje się to, za co się zapłaciło. Na ogół ludzie robią to, co obiecali. Na ogół umowa to umowa. Na ogół można ludziom wierzyć. Nie chodzi mi o to, żeby zostawiać otwarty portfel na stole. Nie chodzi mi o to, żeby wręczyć komuś czeki in blanco i odwrócić się w niewłaściwym momencie. Ale człowiek wie, na czym stoi. Na ogół.
Nie, prawdziwa zdrada zdarza się między przyjaciółmi, między tymi, których się kocha. Przyjaźń i miłość mają sprawiać, że ludzie zachowują się lepiej, prawda? Nie wynika to jednak z mojego doświadczenia. Zaufanie prowadzi do zdrady. Można nawet powiedzieć, że zaufanie zachęca do zdrady. Właśnie to wtedy zobaczyłem, właśnie tego się wtedy nauczyłem. I na tym w moim przypadku stanęło.
Drzemałem, przyznaję. Et tu? O, narkoleptyczny i steatopygiczny Stuart, ten, który odznacza się półmrocznym pojmowaniem i Weltanschauung z klocków lego. Proszę posłuchać, czy możemy spojrzeć na wszystko szerzej? Chou-en-lai, mój bohater. Albo Zhou Enlai, którym stał się później. Jaki według pana był wpływ rewolucji francuskiej na historię świata? Na co mądry człowiek odparł: „Za wcześnie, by o tym wyrokować”.
Albo, co będzie nieco odległe od olimpijskiego czy konfucjańskiego podejścia, przynajmniej przyjmijmy jakąś perspektywę, cieniowanie, śmiałe zestawienie pigmentów, okej? Czyż każdy z nas nie pisze powieści swego życia, dopóki trwamy? Ale jakże niewiele niestety nadaje się do publikacji. Niech pan spojrzy na ten rosnący stos sentymentalnych bredni! Proszę do nas nie dzwonić, my zadzwonimy – nie, po namyśle uprzedzamy, że i my nie zadzwonimy.
No dobrze, proszę nie osądzać pochopnie Olivera – przestrzegałem już pana przed tym. Oliver nie jest snobem. Przynajmniej nie w znaczeniu dosłownym. To nie tematyka tych powieści czy społeczna pozycja protagonistów jest problemem. „Historia wszy może być równie doskonała jak historia Aleksandra Wielkiego – wszystko zależy od jej przedstawienia”. Nieubłagana formuła, zgodzi się pan ze mną? Potrzeba formy, kontroli, rozróżnienia, selekcji, pominięć, uporządkowania, podkreślenia… to wstrętne słowo na sześć liter, sztuka. Historia naszego życia nigdy nie jest autobiografią, ale zawsze powieścią – to pierwszy błąd, który popełniają ludzie. Nasze wspomnienia są kolejną sztuczką: no, śmiało, proszę to przyznać. Drugi błąd zaś to założenie, że mozolne upamiętnienie fetowanego niegdyś szczegółu, choć ożywcze przy kieliszku w barze, tworzy opowieść, która jest władna skusić chwilami bezwzględnego czytelnika. Na którego wargach słusznie błąka się uporczywe pytanie: dlaczego mi to opowiadasz? Jeśli w imię autorskiej terapii, to nie spodziewaj się, że czytelnik przyjmie rachunek od psychiatry. Chcę przez to dać grzecznie do zrozumienia, że powieść o życiu Stuarta, tak szczerze mówiąc, nie nadaje się do publikacji. Przejrzałem na próbę pierwszy rozdział, co zwykle wystarcza. Czasem naśmiewam się też z ostatniej strony, tak dla potwierdzenia, ale w tym wypadku nie byłem w stanie na nią spojrzeć. Proszę nie sądzić, że jestem srogi. A jeśli już pan tak uważa, to także szczery.
Do rzeczy. Każda historia miłosna zaczyna się od zbrodni. Zgadza się pan? Ileż to grandes passions rozpala się między sercami niewinnymi i niezaangażowanymi gdzie indziej? Tylko w romansach średniowiecznych albo w dziecięcej wyobraźni. Ale między dorosłymi? I jak postanowił panu przypomnieć Stuart, kieszonkowa encyklopedia, wszyscy wtedy byliśmy ledwie po trzydziestce. Każdy ma kogoś, albo kawałek kogoś, albo oczekiwanie kogoś, albo wspomnienie kogoś, kogo następnie porzuca albo zdradza, gdy tylko spotka pana, pannę, osobę o nieokreślonym statusie małżeńskim, w tym przypadku Panią Właściwą. Czy nie mówię prawdy? Oczywiście, usuwamy za pomocą korektora naszą zdradę, czyścimy naszą perfidię, a następnie oferujemy czystą kartę serca, na której potem pojawia się oskarżenie o wielką love story. Ale to wszystko bzdury, prawda?
A jeśli więc wszyscy jesteśmy przestępcami, który z nas potępi innych? Czy mój przypadek jest bardziej oczywisty niż wasz? W chwili, gdy poznałem Gillian, byłem uwikłany w związek z pewną señoritą z krainy Lope de Vegi, imieniem Rosa. Niezbyt satysfakcjonująco uwikłany, ale można się było tego spodziewać, prawda? Stuart był bez wątpienia uwikłany w balet fantazji i istnego pornosa wszelkiego rodzaju żalów, kiedy poznał Gillian. A Gillian była jednoznacznie, w rzeczywistości legalnie, uwikłana w związek z rzeczonym Stuartem, kiedy się poznaliśmy. Powiecie, że to wszystko kwestia skali, ja zaś odpowiem: nie, to kwestia prawd absolutnych.
I jeśli na tę swoją nieustępliwie legalistyczną modłę upieracie się przy wysunięciu oskarżeń, to co mogę powiedzieć z wyjątkiem mea culpa, mea culpa, mea culpa, ale w końcu nie poczęstowałem Kurdów gazem paraliżującym, prawda? Ponadto i ewentualnie, jak wyraziliby się w okrężny sposób obecni wśród was prawnicy, argumentowałbym, że zastąpienie Stuarta Oliverem w sercu Gillian było niezłą rzeczą, choć nie określilibyście tak tego, wy, gładkie, zarozumiałe i wygadane istoty dwunożne. Po prostu, jak to się mówi, zrobiła niezły interes.
Tak czy inaczej, działo się to wiele lat temu, ćwierć naszego życia temu. Czyż nie przychodzi do głowy określenie fait accompli, fakt dokonany? (nie będę kusił losu za pomocą wyrażeń droit de seigneur czy ius primae noctis). Czy nikt nie słyszał o zasadzie przedawnienia? Siedem lat w przypadku jakiejkolwiek liczby deliktów i przestępstw, jak to rozumiem. Czy zasada przedawnienia nie obowiązuje też w przypadku kradzieży czyjejś żony?
Ludzie chcą wiedzieć, bez względu na to, czy pytają wprost, czy nie, jakim cudem zakochałam się w Stuarcie i wyszłam za niego, a potem zakochałam się w Oliverze i wyszłam za niego tak szybko, jak tylko zezwalało na to prawo. No cóż, odpowiedź jest taka, że po prostu to zrobiłam. Nie namawiam was, byście tego spróbowali, ale zapewniam, że jest to możliwe. Emocjonalnie, jak również legalnie.
Szczerze kochałam Stuarta. Zadurzyłam się w nim prostolinijnie, zwyczajnie. Poznaliśmy się, seks dawał satysfakcję, podobało mi się, że mnie kocha – i tyle. A potem, kiedy się już pobraliśmy, zakochałam się w Oliverze, w najmniejszym stopniu zwyczajnie, ale bardzo skomplikowanie, całkowicie wbrew instynktowi i rozsądkowi. Odrzucałam to, opierałam się, doznawałam głębokiego poczucia winy. Czułam się jednocześnie intensywnie podniecona, intensywnie żywa, intensywnie sexy. Nie, w gruncie rzeczy nie „mieliśmy romansu”, jak to się mówi. Tylko dlatego, że jestem w połowie Francuzką, ludzie zaczynają mamrotać o ménage à trois. To nie było tak, w żadnym wypadku. Przede wszystkim wydawało się o wiele pierwotniejsze. Poza tym Oliver i ja nie sypialiśmy ze sobą, dopóki między mną i Stuartem nie doszło do separacji. Dlaczego ludzie są takimi ekspertami w sprawach, o których nic nie wiedzą? Każdy „wie”, że wszystko sprowadzało się do seksu, że Stuart nie był zbyt dobry w łóżku, podczas gdy Oliver był niesamowity, i że choć mogę wyglądać na trzeźwo myślącą, to w gruncie rzeczy jestem flirciarą, kokotą i prawdopodobnie też dziwką. Więc jeśli pana to naprawdę interesuje, powiem, że kiedy poszliśmy po raz pierwszy do łóżka, Oliver doznał poważnego ataku nerwowego, typowej w takiej sytuacji tremy, i do niczego w ogóle nie doszło. Drugiej nocy było niewiele lepiej. Potem nabraliśmy wprawy. W jakiś dziwny sposób Oliver czuje się w tych sprawach o wiele mniej pewnie niż Stuart.
Chodzi o to, że można kochać dwóch ludzi, jednego za drugim, jednego po drugim, tak jak ja. Można ich kochać w różny sposób. I nie znaczy to, że jedna miłość jest prawdziwa, a druga fałszywa. Właśnie o tym chciałabym przekonać Stuarta. Kochałam ich obu naprawdę. Nie wierzy mi pan? No cóż, i tak nie ma to znaczenia, nie zamierzam dłużej pana przekonywać. Mówię po prostu: nic się takiego panu nie zdarzyło? Mnie się zdarzyło.
I patrząc wstecz, jestem zaskoczona, że nie zdarza się to częściej. Długo po tym wszystkim moja matka powiedziała, à propos jakiejś sytuacji emocjonalnej, nie pamiętam już, o co chodziło, o jakąś parę czy trójkąt: „Serce stało się delikatniejsze i jest to niebezpieczne”. Rozumiałam, co ma na myśli. Kiedy ktoś kocha, łatwiej mu się zakochać. Czy nie jest to koszmarny paradoks? Czy nie jest to koszmarna prawda?
Gdzie wtedy byliśmy? Marginalna uwaga, tak przy okazji. Dziwne, jak każde z tych trzech słów otacza szczelnie swego następcę, każda zanikająca litera wyraża poczucie straty, którego zawsze doznajemy, rzucając przez ramię spojrzenie Orfeusza. Przejmujące pomniejszenie każdej dostrzeżonej rzeczy. Porównajcie i skontrastujcie – jak zwykli mawiać pedantyczni nauczyciele – żywoty głównych angielskich poetów romantycznych. Najpierw uszeregujcie ich według długości nazwiska: Wordsworth, Coleridge, Shelley, Keats. Teraz rozważcie poszczególne daty narodzin i śmierci: 1770–1850, 1772–1834, 1792–1822, 1795–1821. Cóż za rozkosz dla jakiegoś numerologa i miłośnika zagadek! Człowiek o najdłuższym nazwisku żył najdłużej, ten o najkrótszym żył najkrócej, i tak samo w przypadku dwóch pozostałych. Co więcej, ten, który urodził się najwcześniej, umarł jako ostatni, ten, który urodził się jako ostatni, umarł jako pierwszy! Wsuwają się jeden w drugiego jak rosyjskie matrioszki. Wystarczy, by uwierzyć w nadprzyrodzoną celowość, co? Albo przynajmniej w nadprzyrodzony przypadek.
Gdzie wtedy byliśmy? W porządku, ten jeden raz przystanę na grę wytrwałej szczegółowości. Będę udawał, że pamięć ma postać rozpostartej gazety. Bardzo dobrze: przejść do wiadomości zagranicznych, kolorowych historyjek na samym dole strony. Drobny incydent w wiosce Minervois: niewielu zabitych.
Właśnie, w tym przypadkowym momencie, który postanowił pan sprecyzować, znikałem z pana oczu (może na zawsze, jak pan sądził; może wydał pan z siebie w ślad za moimi wrażliwymi łopatkami okrzyk: „Krzyżyk na drogę!”), skręcając na rogu przy Cave Coopérative swoim godnym zaufania peugeotem 403, jak z pewnością pan sobie przypomina? Maleńka osłona chłodnicy niczym judasz w drzwiach celi. W firmowej zielonawoszarej barwie, przywodzącej na myśl epokę wartą niewątpliwie wskrzeszenia. Nie wydaje się panu irytujące, że w dzisiejszych czasach wskrzesza się i fetyszyzuje dekady niemal przed ich końcem? Powinna obowiązywać odwrócona zasada przedawnienia. Nie, nie wolno wskrzeszać lat sześćdziesiątych: wciąż są dopiero osiemdziesiąte. I tak dalej.
Więc było tak, że umykałem na dwóch kołach przed pana wzrokiem, obok lśniących stalowych silosów pełnych wytoczonej krwi winogron w Minervois, podczas gdy Gillian znikała szybko w moim lusterku wstecznym. Niezręczne określenie, nie sądzi pan? Lusterko wsteczne, coś pełnego wymuszonej szczegółowości. Proszę porównać bardziej chwytliwe słowo francuskie: rétroviseur. Retrowizja: jak bardzo chcielibyśmy mieć tę zdolność, prawda? Ale przeżywamy swoje życie bez takich użytecznych małych lusterek, powiększających przebytą właśnie drogę. Gnamy trasą A61 w stronę Tuluzy, patrząc przed siebie, bezustannie przed siebie. Ci, którzy zapominają swoją historię, są skazani na jej powtórzenie. Rétroviseur: nieodzowne nie tylko dla bezpieczeństwa drogowego, ale też przetrwania ludzkości. O Boże, widzę na horyzoncie slogan reklamowy.
Gdzie wtedy byliśmy? Stałam w szlafroku na środku wiejskiej ulicy. Miałam krew na twarzy, ściekała na Sophie. Plamki krwi na czole dziecka: niczym jakieś błogosławieństwo spod znaku czarnego sabatu. Zresztą i tak wyglądałam jak strach na wróble, co było zamierzone. Czepiałam się Olivera przez cały dzień, może nawet dłużej, dokuczałam mu, doprowadzałam go do stanu wrzenia. Wszystko to zostało zaplanowane. Wyłącznie przeze mnie. Wiedziałam, że Stuart będzie patrzył. Dokonałam bardzo ścisłej kalkulacji. Pomyślałam, że jeśli Stuart zobaczy, jak paskudnie traktuje mnie Oliver, a ja Olivera, dojdzie do wniosku, że nie ma co zazdrościć nam naszego małżeństwa i że pomoże mu to skupić się na własnym życiu. Matka opowiadała mi, jak ją odwiedzał i godzinami rozwodził się nad przeszłością. Próbowałam przerwać ten jego zaklęty krąg, sprawić, by – jak to się mówi – zostawił wszystko za sobą. Liczyłam też na to, że Oliver i ja przebrniemy przez tę historię, że zdołam poradzić sobie ze wszystkim. Bądź co bądź, mam w tym wprawę.
Stałam tam więc jak strach na wróble, jak wariatka. Krew była skutkiem uderzenia, które Oliver zadał mi dłonią ściskającą kluczyki samochodowe. Wiedziałam, że skupiam na sobie wzrok całej wioski. Wiedziałam, że będziemy musieli wyjechać. Francuzi są w takich sprawach bardziej drobnomieszczańscy od Brytyjczyków. Zasady przyzwoitości mają znaczenie. Tak czy owak, powiedziałabym Oliverowi, że pozostanie w wiosce jest wykluczone.
Ale oczywiście najbardziej liczyło się to, że patrzy na mnie Stuart. Wiedziałam, że tam jest, na piętrze, w swoim pokoju hotelowym. I myślałam: Udało mi się? Podziała?
Gdzie wtedy byliśmy? Pamiętam dokładnie, gdzie ja byłem. Pokój kosztował sto osiemdziesiąt franków za noc, a drzwi szafy otwierały się za każdym razem, kiedy się je zamknęło. Telewizor miał antenę pokojową, którą trzeba było bezustannie ustawiać. Na kolację podano pstrąga z migdałami i crème caramel. Spałem kiepsko. Śniadanie kosztowało dodatkowe trzydzieści franków. Przed śniadaniem stanąłem przy oknie i patrzyłem na ich dom po przeciwnej stronie.
Tego ranka widziałem, jak Oliver odjeżdża, nie oszczędzając swojego samochodu, podkręcając obroty w sekundę. Jakby zapomniał, że są jeszcze dwa dodatkowe biegi. Zawsze był beznadziejny w kwestiach mechanicznych. Moje okno było otwarte, słyszałem przeraźliwy zgrzyt wozu, wydawało się, że to cała wioska tak zgrzyta, w głowie też mi zgrzytało. A pośrodku tego wszystkiego tkwiła Gillian. Wciąż w szlafroku, z dzieckiem na ręku. Była odwrócona do mnie plecami, nie widziałem więc jej twarzy. Przejechało kilka samochodów, zdawała się ich jednak nie słyszeć. Stała nieruchomo jak posąg, spoglądając tam, gdzie zniknął Oliver. Odwróciła się po chwili i popatrzyła mniej więcej w moim kierunku. Co nie znaczy, by mnie widziała albo wiedziała, że tam jestem. Do twarzy przyciskała chusteczkę. Szlafrok był jasnożółty, co sprawiało osobliwie niewłaściwe wrażenie. Potem weszła niespiesznie do domu i zamknęła drzwi.
Pomyślałem: a więc do tego doszło?
Potem zszedłem na dół i zjadłem śniadanie (30 F).
Podczas pobytu we Francji poznaliśmy małżeństwo miłych Anglików w średnim wieku; mieli dom na wzgórzach, tam gdzie zaczyna się garrigue. Jedno z nich było prawdziwie koszmarnym malarzem, musiałam więc zachowywać się taktownie. Ale stanowili jedną z tych par, które spotyka się od czasu do czasu i które, jak się zdaje, ułożyły sobie sensownie życie. Sami wykarczowali teren i zostawili drzewka oliwne; mieli taras i niewielki basen, książki o sztuce i stos drewna z winorośli na grilla; zdawało się nawet, że znają sekret wywołania wiatru w upalny dzień. Najlepsze w ich przypadku było to, że nigdy nie udzielali dobrych rad – wiecie, trzeci stragan po lewej na wtorkowym targu, w dolnej dzielnicy Carcassonne, jeśli pragniecie dostać najświeższe produkty… i nie możecie ufać hydraulikom z wyjątkiem… Zabierałam do nich Sophie w gorące popołudnia. Pewnego dnia siedziałyśmy na tarasie, a Tom oderwał ode mnie wzrok i popatrzył w głąb doliny.
– To nie nasza sprawa – mruknął, jakby do siebie. – Powiem tylko, żebyś nigdy nie chorowała w obcym języku.
Stało się to czymś w rodzaju rodzinnego żartu. Jeśli Sophie kichała, Oliver oświadczał ze śmiertelną powagą: „Słuchaj, Soph, nie zachoruj w obcym języku”. Widzę go teraz, jak turla się z nią po podłodze niczym ze szczeniakiem, jak wygaduje nonsensy, jak podnosi ją i pokazuje szkarłatne liście na swojej pnącej fasoli. Nie mogę ocenić ostatnich dziesięciu lat jako łatwych, ale Oliver zawsze był dobrym ojcem, bez względu na to, co pan o nim sądzi.
Ale rozumiałam, że Tomowi chodzi o coś bardziej ogólnego. Nie o znajomość francuskiego w przypadku antybiotyków – zresztą posługuję się tym językiem dostatecznie biegle, a Oliver zawsze mnie wspomaga, nawet jeśli oznacza to istne arie operowe w pharmacie. Nie, miał na myśli coś innego: jeśli zamierzacie być emigrantami, upewnijcie się, że macie odpowiednie ku temu usposobienie, ponieważ wszystko, co przebiega niepomyślnie, nabiera przesadnych rozmiarów. Wszystko, co przebiega pomyślnie, sprawia, że czujecie się nieprawdopodobnie zadowoleni z siebie – podjęliście właściwą decyzję, dokonaliście przełomu – ale wszystko, co przebiega niepomyślnie – kłótnie, awaria studzienki ściekowej, bezrobocie, cokolwiek – staje się dwa razy większym utrapieniem.
Wiedziałam zatem, że jeśli sprawy przez jakiś czas nie będą się przedstawiały najlepiej, powinniśmy pojechać do domu. Pomijając już niechęć, jaką budziła konieczność obcowania z mieszkańcami wioski. Więc zanim Oliver powrócił tamtego feralnego dnia z Tuluzy, przekazałam dom do sprzedania agencji nieruchomości i umówiłam się z Mme Rives, że zostawimy u niej klucze. Byłam z Oliverem szczera i otwarta, to znaczy tak szczera i otwarta, jak wymaga tego niemałe oszustwo. Powiedziałam mu, że Francja nie wypaliła. Powiedziałam, że nie odpowiada mi praca. Powiedziałam, że powinniśmy być na tyle dorośli, żeby przyznać, że eksperyment się nie udał. I tak dalej. Winiłam siebie. Cały czas zachowywałam spokój, ale musiałam oświadczyć, że odczuwałam stres, i przyznać, że moja zazdrość o tę dziewczynę, której udzielał lekcji, była irracjonalna i bezpodstawna. Wreszcie dałam mu do zrozumienia, że nie ma powodu, by nie sprowadził do Anglii swego ukochanego peugeota. I to właśnie przeważyło, jak mi się wydaje. Ach, jeszcze coś, przyrządziłam smaczną kolację.
Krótko mówiąc, była to jedna z tych scen typowych dla wszystkich małżeństw, kiedy to sprawy omawia się pobieżnie, a potem decyzja zostaje podjęta w oparciu o sprawy, o których w ogóle się nie mówiło.
Wróciliśmy do domu. Kolejna rzecz, o której nie rozmawialiśmy, to posiadanie drugiego dziecka. Uważałam, że trzeba scementować nasz związek. Więc tak długo, jak wydawało się to konieczne, byłam trochę mniej ostrożna i w końcu pojawiła się Marie. Och, proszę tak na mnie nie patrzeć. Połowa znanych mi małżeństw zaczęła się od nieplanowanej ciąży, a w przypadku niejednego związku drugie dziecko pomogło uporać się z kryzysem. Pan pewnie też tak przyszedł na świat… jeśli ma pan ochotę zagłębić się w swoją historię.
Ponownie skupiłam się na życiu zawodowym. Wciąż miałam kontakty. Zatrudniłam Ellie jako asystentkę. Wynajmujemy niewielką pracownię niespełna kilometr od domu. Potrzebujemy tak naprawdę więcej przestrzeni, ponieważ mamy dużo zamówień. No cóż, z konieczności. Na ogół jestem jedynym żywicielem rodziny. Nie było to łatwe dla Olivera. Ma mnóstwo energii, ale nie jest… zbyt wytrwały.
Życie znowu zaczęło biec ustalonym torem. Kocham swoją pracę, kocham swoje dzieci. Dogadujemy się, ja i Oliver. Wychodząc za niego, nigdy nie oczekiwałam, że będzie pracował od dziewiątej do siedemnastej. Wspieram go w różnych zamierzeniach, choć nie jestem przekonana, że przyniosą jakikolwiek efekt. Jest towarzyski i przyjazny, jest zabawny, jest też dobrym ojcem, miło wracać do niego do domu. Gotuje. Dla mnie to codzienność i tak to postrzegam. Co innego można zrobić?
Proszę posłuchać, żadna ze mnie Little Mary Sunshine. Zdarzały się… trudne chwile. Poza tym jestem normalną matką, a to oznacza, że miewam nocą koszmarne lęki. Także za dnia. Wystarczy, że Sophie i Marie zachowują się jak normalne, urocze dziewczynki – wystarczy, że zachowują się tak, jakby ufały bez zastrzeżeń światu, jakby cały świat był im przychylny, wystarczy, że wyjdą z domu pełne tego optymizmu na twarzach – a strach ściska mi żołądek.
Niektóre komunały odpowiadają prawdzie. Jak na przykład ten, że Ameryka jest krajem nieograniczonych możliwości. Przynajmniej domniemanym krajem nieograniczonych możliwości. Niektóre komunały nie odpowiadają prawdzie, jak na przykład ten, że Amerykanie pozbawieni są zmysłu ironii albo że Ameryka to tygiel narodów, albo że Ameryka to ziemia ludzi odważnych i wolnych. Mieszkałem tam prawie dziesięć lat, poznałem wielu Amerykanów i polubiłem ich. Ożeniłem się nawet z Amerykanką.
Ale nie są Brytyjczykami. Nawet ci, którzy wyglądają na Brytyjczyków, nie są Brytyjczykami, zwłaszcza oni. Co mi w ogóle nie przeszkadza. Jak brzmi ten kolejny komunał? Dwa narody rozdzielone wspólnym językiem. Tak, to też prawda. Kiedy ktoś wołał do mnie: „How ya doin?”, machałem odruchowo i odkrzykiwałem: „Good!”, choć czasem celowo nadawałem temu angielski akcent, co budziło rozbawienie. Posługiwałem się zwrotami w rodzaju „I guess” i „sure” i „you got it” i zapewne innymi, czego nawet nie zauważałem.
Ale zasadniczą różnicę stanowi to, co kryje się pod słowami. Na przykład moje małżeństwo – to drugie, amerykańskie – zakończyło się po pięciu latach rozwodem. W Anglii lektor filmowy by oświadczył: „Jego małżeństwo po pięciu latach poniosło klęskę”. To znaczy lektor w głowie, ten, który komentuje czyjeś życie w trakcie jego przeżywania. Ale w Stanach lektor powiedział: „Jego małżeństwo przetrwało pięć lat”. Amerykanie to naród seryjnych małżonków. I nie mam tu na myśli mormonów. Według mnie dzieje się tak dlatego, że w głębi duszy to bardzo optymistyczni ludzie. Niewykluczone są też inne wyjaśnienia, ale w to akurat wierzę.
Tak czy inaczej, pozwoli pan, że będę kontynuował swoją opowieść. Pracowałem w banku, w Waszyngtonie, i po dwóch latach zacząłem stawać się trochę Amerykaninem. Kimś rdzennym. Nie rdzennym Amerykaninem, no ale… zawsze. W Wielkiej Brytanii siedziałem przy biurku, przyznając niewielkie kredyty i myśląc sobie, że z czasem – jeśli będę odpowiednio sumienny i odpowiedzialny – zajmę stanowisko pozwalające udzielać większych kredytów. Ale po paru latach spędzonych w Stanach zacząłem myśleć: dlaczego on, dlaczego ona, dlaczego nie ja? Przeszedłem więc na drugą stronę biurka.
Otworzyłem z przyjacielem restaurację. Może pana to zaskakuje; mnie, w Anglii, też by to zaskoczyło. Ale nie tam. Tam jednego dnia jest się pośrednikiem handlu nieruchomościami, a następnego, po odpowiednim przygotowaniu, można być sędzią. Lubiłem jedzenie, znałem się na pieniądzach, miałem przyjaciela, który dobrze gotował. Znaleźliśmy odpowiedni lokal, dostaliśmy kredyt, zaangażowaliśmy projektanta wnętrz, zatrudniliśmy personel i hokus pokus – mieliśmy restaurację. Proste. Nie w wykonaniu, ale w myśleniu, a kiedy myślenie jest odpowiednie, z wykonaniem idzie już łatwiej. Nazwaliśmy nasz lokal Le Bon Marché, żeby proponować rozsądne ceny, jak i świeże produkty. Styl stanowił fuzję – trochę francuskiego, trochę kalifornijskiego, trochę tajskiego. Myślę, że to by się panu spodobało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki