Miłość itd - Julian Barnes - ebook

Miłość itd ebook

Julian Barnes

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja powieści ,,Pomówmy szczerze"!

Po dekadzie spędzonej w USA Stuart wraca do Londynu i postanawia się spotkać ze swoją byłą żoną Gillian. Lata temu odbił mu ją jego przyjaciel Oliver. Jednak obecnie ich związek chyli się ku ruinie. Stuart podejrzewa więc, że mógłby w końcu odbić byłą żonę.

W tym wirze emocji i niepewności, miłość staje się nie tylko siłą napędową, ale także testem wytrzymałości i zdolności do przebaczenia. Spotkanie dawnej miłości może być zarówno szansą na ponowne odkrycie siebie nawzajem, jak i przypomnienie o bolesnych chwilach. W końcu, czy są w stanie naprawić to, co kiedyś się rozpadło, czy też ich drogi już na zawsze się rozeszły rozeszły?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. Pamiętam pana

Stuart

Witam!

Spo­tka­li­śmy się już wcze­śniej. Stu­art. Stu­art Hughes.

Tak. Jestem pewien. Jak naj­bar­dziej. Jakieś dzie­sięć lat temu.

W porządku – zda­rza się. Nie musi pan uda­wać. Ale cho­dzi o to, że ja pana pamię­tam. Pamię­tam pana. Jak mógł­bym zapo­mnieć? Tro­chę ponad dzie­sięć lat, kiedy teraz o tym myślę.

No cóż, zmie­ni­łem się. Zacznijmy od tego, że włosy mam siwe. Trudno nawet użyć okre­śle­nia „sól z pie­przem”, prawda?

Och, tak przy oka­zji, pan też się zmie­nił. Pew­nie pan sądzi, że jest taki sam jak wów­czas. Niech mi pan wie­rzy, nie jest pan.

Oliver

Cóż to za przy­ja­zny szcze­biot, który dociera z sąsied­niego lokum, to pocią­ga­nie nosem i potu­py­wa­nie w wyście­ła­nym bok­sie? Czy to mój drogi, mój stary – stary w zna­cze­niu nie­gdy­siej­szy – przy­ja­ciel Stu­art?

„Pamię­tam pana”. Jakież to stu­ar­tow­skie. Jest taki stary, taki staro-sta­ro­świecki, że lubi durne pio­senki jesz­cze sprzed swo­jej epoki. Ow­szem, można mieć obse­sję na punk­cie taniej muzyki współ­gra­ją­cej z pier­wot­nym nabrzmie­niem pobu­dzo­nych sek­su­al­nie orga­nów, bez względu na to, czy jej wyko­nawcą jest Randy New­man, czy Luigi Nono. Ale mieć obse­sję na punk­cie zbio­ro­wych śpie­wów poprzed­niej gene­ra­cji – to takie bar­dzo, takie wzru­sza­jąco stu­ar­tow­skie, nie uważa pan?

Pro­szę się tak nie dzi­wić. Frank Ifield. „Pamię­tam pana”. Czy raczej pamię­tam cięęę, to ty spra­wi­łaś, że moje sny speł­niły sięęę. Tak? 1962. Jodłu­jący Austra­lij­czyk w płasz­czu z owczej skóry? W rze­czy samej. Same­eej. I jakiż to socjo­lo­giczny para­doks sta­no­wił. Bez obrazy dla naszych ogo­rza­łych kuzy­nów z plaży Bondi, ma się rozu­mieć. Zwa­żyw­szy na przy­po­chlebną uni­żo­ność świata wobec każ­dej kul­tu­ro­wej pod­grupy, należy zazna­czyć, że nie mam nic prze­ciwko jodłu­ją­cemu Austra­lij­czykowi per se. Pan też może nim być. If I prod you, do ye not yodel? W któ­rym to przy­padku obda­rzył­bym pana szcze­rym spoj­rze­niem i pozba­wio­nym uprze­dzeń uści­skiem dłoni. Powi­tał­bym pana w bra­ter­skim kręgu ludzi. Wraz ze szwaj­car­skim gra­czem kry­kieta.

I jeśli – za sprawą jakie­goś dziw­nego kaprysu – naprawdę jest pan szwaj­car­skim gra­czem kry­kieta, świet­nie pod­krę­ca­ją­cym piłkę zawod­ni­kiem z Obe­rlandu Ber­neń­skiego, to pozwoli pan, że wyja­śnię, tak po pro­stu: w 1962 krą­żek Beatle­sów po raz pierw­szy miał pręd­kość czter­dzie­stu pię­ciu obro­tów na minutę, a Stu­art śpiewa Franka Ifielda. Nic dodać, nic ująć.

Jestem Oli­ver, tak przy oka­zji. Tak, wiem, że pan wie. Mogłem się domy­ślić, że aku­rat mnie pamięta pan dosko­nale.

Gillian

Gil­lian. Może mnie pan pamięta, a może nie. Jakiś pro­blem?

Musi pan zro­zu­mieć, że Stu­art chce, by pan go lubił, potrze­buje tego, pod­czas gdy Oli­ver wyobraża sobie z nie­jaką trud­no­ścią, że tego pan nie będzie robił. Och, to scep­tyczne spoj­rze­nie, jakim mnie pan obrzuca. Prawda jed­nak jest taka, że latami widzia­łam, jak ludzie uprze­dzają się do Oli­vera i jed­no­cze­śnie ule­gają jego uro­kowi. Oczy­wi­ście, zda­rzają się wyjątki od tej reguły. Mimo wszystko pro­szę uwa­żać.

A ja? No cóż, wola­ła­bym, żeby mnie pan lubił niż odwrot­nie, ale to nor­malne, prawda? W zależ­no­ści od tego, kim pan jest, oczy­wi­ście.

Stuart

W grun­cie rze­czy nie odno­si­łem się w ogóle do pio­senki.

Gillian

Pro­szę posłu­chać, nie mam na dobrą sprawę czasu. Sophie ma dziś lek­cje muzyki. Ale zawsze postrze­ga­łam Stu­arta i Oli­vera jako prze­ciwne bie­guny cze­goś tam… dora­sta­nia być może. Stu­art uwa­żał, że dora­sta­nie polega na tym, by się dosto­so­wać, zado­wa­lać ludzi, stać się człon­kiem spo­łe­czeń­stwa. Oli­ver nie miał tego pro­blemu, zawsze odzna­czał się więk­szą pew­no­ścią sie­bie. Jak brzmi to słowo okre­śla­jące rośliny obra­ca­jące się w stronę słońca? Helio coś tam. Taki był wła­śnie Stu­art. Pod­czas gdy Oli­ver…

Oliver

…był le roi soleil, zga­dza się? Naj­mil­szy mał­żeń­ski kom­ple­ment, jaki usły­sza­łem od pew­nego czasu. Nazy­wano mnie już róż­nie w trak­cie tej ziem­skiej odro­biny zwa­nej życiem, ale Król Słońce to coś nowego. Febus. Foj­bos. Feb…

Gillian

…tro­piczny. Heliotro­piczny, tak brzmi to słowo.

Oliver

Zauwa­żył pan zmianę, jaka zaszła w Gil­lian? To, jak szu­flad­kuje ludzi? To pew­nie przez tę jej fran­cu­ską krew. Jest w poło­wie Fran­cuzką – pamięta pan? W poło­wie Fran­cuzką ze strony matki; powinno to logicz­nie ozna­czać ćwierć-Fran­cuzkę, nie sądzi pan? Jed­nak co logika ma wspól­nego z życiem, jak zauwa­żają wielcy mora­li­ści i filo­zo­fo­wie?

No dobrze, gdyby Stu­art był w poło­wie Fran­cu­zem, to w roku 1962 gwiz­dałby galij­ską wer­sję Let’s Twist Again w wyko­na­niu Johnny’ego Hal­ly­daya. Nie­zła myśl. Uszczy­pliwa pensée. A oto druga: Hal­ly­day był w poło­wie Bel­giem. Ze strony ojca.

Stuart

W roku 1962 mia­łem cztery lata. Tak dla ści­sło­ści.

Gillian

Nie sądzę w grun­cie rze­czy, bym szu­flad­ko­wała kogo­kol­wiek. Cho­dzi o to, że jeśli ist­nieje na świe­cie dwóch ludzi, któ­rych rozu­miem, to są to Stu­art i Oli­ver. W końcu byłam zamężna z oboma.

Stuart

Logika. Ktoś posłu­żył się tym sło­wem? Powiem panu, co to jest logika. Czło­wiek odcho­dzi, a ludzie myślą, że pozo­stał taki sam. To naj­gor­szy przy­kład logiki, z jakim zetkną­łem się od lat.

Oliver

Byłoby błę­dem, gdyby pan nie doce­niał mnie w kwe­stii les Bel­ges, tak na mar­gi­ne­sie. Kiedy jakiś mały dziar­ski patriota wstaje od stołu i żąda: „Wymień sze­ściu słyn­nych Bel­gów”, to ja pod­no­szę rękę. Nie­zra­żony zastrze­że­niem „oprócz Sime­nona”.

Może nie ma to nic wspól­nego z jej czę­ściowo fran­cu­skim pocho­dze­niem. Może cho­dzi o wiek średni. Pro­ces, który przy­tra­fia się nie­któ­rym, jeśli nie wszyst­kim nam z koniecz­no­ści. W przy­padku Gill pociąg wjeż­dża na sta­cję z grub­sza o cza­sie, para oży­wia swój uko­chany gwiz­dek, kocioł jest odro­binę gorący i zasa­pany. Ale zadajmy sobie pyta­nie, kiedy to Stu­art osią­gnął wiek średni, a rzecz spro­wa­dzi się wyłącz­nie do tego, czy stało się to przed czy po tym, jak opa­dły mu jądra. Widział pan to zdję­cie, na któ­rym sie­dzi w dzie­cię­cym wózeczku w trzy­czę­ścio­wym ubranku, z pie­luszką w prążki?

Pod­czas gdy Oli­ver? Oli­ver już dawno doszedł do wnio­sku – nie, wie­dział instynk­tow­nie – że wiek średni jest poni­żej god­no­ści, déclassé i jako okre­ślony stan nie zaj­muje zaszczyt­nego miej­sca. Oli­ver zamie­rza skon­den­so­wać wiek średni w jedno popo­łu­dnie, kiedy to leży się z migreną. Wie­rzy w mło­dość i wie­rzy w mądrość i zamie­rza przejść od mądrej mło­do­ści do mło­dej mądro­ści za pomocą kilku table­tek para­ce­ta­molu i opa­ski na oczy wrę­cza­nej pasa­że­rom jakiejś egzo­tycz­nej linii lot­ni­czej.

Stuart

Ktoś kie­dyś zauwa­żył, że można poznać skraj­nego ego­ty­stę po tym, że w sto­sunku do sie­bie używa trze­ciej osoby. Nawet przed­sta­wi­ciele rodów kró­lew­skich nie posłu­gują się już roja­li­stycz­nym zaim­kiem „my”. Ale nie­któ­rzy spor­towcy i gwiazdy rocka tak wła­śnie o sobie mówią, jakby było to cał­ko­wi­cie nor­malne. Zauwa­ży­łeś? Bobby taki i taki, oskar­żony o oszu­ki­wa­nie, by wymu­sić rzut karny czy coś w tym rodzaju, odpo­wiada: „Nie, Bobby takiej rze­czy by nie zro­bił”. Jakby to jakaś inna postać o tym samym imie­niu musiała zmie­rzyć się z ogniem kry­tyki i wziąć na swe barki odpo­wie­dzial­ność.

Nie jest to oczy­wi­ście przy­pa­dek Oli­vera. Nie mógłby pan nazwać go sław­nym, prawda? A jed­nak mówi o sobie „Oli­ver”, niczym złoty meda­li­sta olim­pij­ski. Albo schi­zo­fre­nik, jak przy­pusz­czam.

Oliver

Co sądzi pan o restruk­tu­ry­za­cji długu mię­dzy kra­jami Pół­nocy i Połu­dnia? O przy­szło­ści euro? Uśmie­chu na obli­czach gospo­dar­czych tygry­sów? Czy inwe­sto­rzy dzia­ła­jący na rynku metali prze­pę­dzili ducha kra­chu na gieł­dzie? Jestem pewien, że Stu­art wyraża w tych wszyst­kich kwe­stiach zde­cy­do­wane i trafne opi­nie. Jest nie tyle poważny, ile wręcz w poważ­nym sta­nie. Założę się o sze­ściu sław­nych Bel­gów, że nie roz­róż­nia tych dwóch okre­śleń. To czło­wiek, który uważa, że prze­ci­wień­stwo tego dru­giego wyra­że­nia to „nie­ści­sły”, tak sądzi ten stary paskuda. Uoso­bie­nie rze­tel­no­ści. Ale zbywa mu tro­chę na iro­nii, prawda?

Gillian

Prze­stań­cie, dobrze? Po pro­stu prze­stań­cie. To do niczego nie pro­wa­dzi.

Jakie wra­że­nie według was robi­cie, co?

Oliver

Co panu mówi­łem? Pociąg wjeż­dża na sta­cję, puf puf, huf huf…

Gillian

Jeśli znów mamy się w to bawić, to musimy prze­strze­gać zasad. Żad­nych roz­mów mię­dzy sobą. Tak czy ina­czej, kto zawie­zie Sophie na lek­cję muzyki?

Oliver

Gil­lian, na wypa­dek gdyby się pan zasta­na­wiał, jest hono­ro­wym repre­zen­tan­tem Ludzi, Któ­rzy Się Domy­ślają.

Stuart

Macie ochotę na wie­przo­winę? Praw­dziwą, o praw­dzi­wym smaku. Jakie macie zda­nie na temat mody­fi­ka­cji gene­tycz­nej?

Oliver

Sze­ściu oprócz Sime­nona? Łatwi­zna. Magritte, Cesar Franck, Maeter­linck, Jacques Brel, Delvaux i Hergé, twórca Tin­tina. Plus pięć­dzie­siąt pro­cent Johnny’ego Hal­ly­daya, dorzu­cam to jako pour­bo­ire.

Gillian

Prze­stań­cie. Jeste­ście sie­bie warci. Nikt nie wie, o czym gada­cie. Pro­szę posłu­chać, po pro­stu uwa­żam, że powin­ni­śmy wyja­śnić parę spraw.

Stuart

Sie­bie warci. Kwe­stia do dys­ku­sji, jak sądzę. W obec­nych oko­licz­no­ściach.

No dobrze, chciał­bym coś wyja­śnić. Frank Ifield nie był w rze­czy­wi­sto­ści Austra­lij­czy­kiem. Może i miesz­kał w Austra­lii, ale uro­dził się w Anglii. W Coven­try, jeśli chce pan koniecz­nie wie­dzieć. I skoro jeste­śmy przy tema­cie, Pamię­tam cię to, jeśli cho­dzi o ści­słość, pio­senka Johnny’ego Mel­cera, napi­sana dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Dla­czego kul­tu­ralne snoby zawsze wyśmie­wają coś, o czym nie mają zie­lo­nego poję­cia?

Oliver

Wyja­śnić parę spraw? Czy nie możemy zacze­kać, aż nadej­dzie Dies Irae, a jakiś miesz­ka­niec Pan­de­mo­nium z łbem hydry będzie nas dźgał swoim prę­tem, a jasz­czurka o gło­wie nie­to­pe­rza nawi­jała nasze wnętrz­no­ści na koło­wrót? Wyja­śnić parę spraw? Naprawdę sądzisz, że powin­ni­śmy? To nie tele­wi­zja śnia­da­niowa ani senat rzym­ski. Och, no dobra. Ja zacznę pierw­szy.

Stuart

Nie rozu­miem, dla­czego wła­śnie on miałby to zro­bić. Typowy Oli­ver. Poza tym każdy, kto zaj­muje się mar­ke­tin­giem, wie, że w pamięci pozo­staje pierw­sza wer­sja.

Oliver

Chwi­lu­nia. Ja pierw­szy. Chwi­lu­nia, chwi­lu­nia, chwi­lu­nia.

Gillian

Oli­ve­rze, masz czter­dzie­ści dwa lata. Nie możesz mówić „chwi­lu­nia”.

Oliver

Więc się tak do mnie nie uśmie­chaj­cie. Chwi­lu­nia. Chwilka, chwilka, chwilka i jesz­cze jedna chwilka. No dalej, śmiej­cie się. Wie­cie, że macie na to ochotę. Pro­szę. Pro­szę uni­że­nie.

Stuart

Jeśli taka jest alter­na­tywa, to wolę już być w śred­nim wieku. Ofi­cjal­nie czy nie­ofi­cjal­nie.

Oliver

Ach, mar­ke­ting! Nie­odmien­nie moja pięta achil­le­sowa. Bar­dzo dobrze, Stu­art będzie naszym lide­rem, jeśli sobie tego życzy, i pokona pierw­szy zakręt, dzier­żąc pałeczkę prawdy. Nie upuść jej, Stu-baby! I nie prze­krocz linii swo­jego toru. Nie chcesz chyba, żeby nas zdys­kwa­li­fi­ko­wali. Nie na tak wcze­snym eta­pie.

Nie obcho­dzi mnie, czy zacznie pierw­szy. Pro­szę tylko o jedno, i nie ma to nic wspól­nego z ego­ty­zmem, inte­re­sow­no­ścią czy mar­ke­tin­giem, ale z dobrymi manie­rami, sztuką i prze­ra­że­niem, które budzi banał. Bła­gam, nie nazy­waj następ­nego frag­mentu „Na tym sta­nęło”. Bła­gam, nie rób tego. Bła­gam. Bła­gam uni­że­nie.

2. Na tym stanęło

Stuart

Wcale nie wiem, czy dobrze mi pój­dzie. Mogę coś poplą­tać. Musi mi pan oka­zać cier­pli­wość. Ale sądzę, że będzie naj­le­piej, jak naj­pierw wysłu­cha pan mojej wer­sji.

Oli­ver i ja cho­dzi­li­śmy razem do szkoły. Byli­śmy naj­więk­szymi przy­ja­ciółmi. Potem zaczą­łem pra­co­wać w banku roz­li­cze­nio­wym. On uczył angiel­skiego jako języka obcego. Pozna­li­śmy się, ja i Gil­lian. Zaj­mo­wała się reno­wa­cją obra­zów. No cóż, wciąż się tym zaj­muje. Pozna­li­śmy się, zako­cha­li­śmy w sobie, pobra­li­śmy się. Popeł­ni­łem błąd, sądząc, że to koniec histo­rii, pod­czas gdy był to dopiero począ­tek. Przy­pusz­czam, że wielu ludzi popeł­nia ten błąd. Obej­rze­li­śmy zbyt wiele fil­mów, prze­czy­ta­li­śmy zbyt wiele ksią­żek, za bar­dzo wie­rzy­li­śmy swoim rodzi­com. Wszystko to działo się jakieś dzie­sięć lat temu, kiedy prze­kro­czy­li­śmy trzy­dziestkę. Teraz… Nie, widzę, że sam pan może sobie poli­czyć.

Oli­ver ukradł mi ją. Pra­gnął mojego życia, więc je zabrał. Spra­wił, że Gill się w nim zako­chała. Jak? Nie chcę wie­dzieć. Nie wydaje mi się, bym kie­dy­kol­wiek chciał wie­dzieć. Przez jakiś czas, gdy podej­rze­wa­łem, że coś się dzieje, obse­syj­nie drę­czyła mnie myśl, czy pie­przą się, czy nie. Pro­si­łem, żeby mi pan powie­dział. Pamięta pan? Bła­ga­łem o wyja­śnie­nie: pie­przą się, prawda? Przy­po­mi­nam sobie, że pyta­łem o to. Ni­gdy mi pan nie odpowie­dział i teraz jestem panu za to wdzięczny.

Tro­chę wtedy wario­wa­łem. No cóż, to cał­ko­wi­cie sen­sowne, cał­ko­wi­cie zro­zu­miałe, czyż nie? Wal­ną­łem Oli­vera czo­łem i na dobrą sprawę zła­ma­łem mu nos. A kiedy brali ślub, zja­wi­łem się bez zapro­sze­nia na ich przy­ję­ciu wesel­nym i zro­bi­łem nie­złą scenę. Potem wyje­cha­łem do Sta­nów. Zała­twi­łem sobie w swo­jej fir­mie prze­nie­sie­nie. Do Waszyng­tonu. Co cie­kawe, osobą, z którą utrzy­my­wa­łem wów­czas kon­takt, była Mme Wyatt. To mama Gil­lian. Tylko ona stała po mojej stro­nie. Kore­spon­do­wa­li­śmy ze sobą.

Po jakimś cza­sie poje­cha­łem do Fran­cji, żeby się z nimi zoba­czyć. Czy raczej to ja ich zoba­czy­łem, ale oni mnie nie zoba­czyli. Doszło mię­dzy nimi do tej gwał­tow­nej kłótni na środku wio­ski, Oli­ver dał jej w twarz, pod­czas gdy wszy­scy uda­wali, że nie patrzą przez okna. Włącz­nie ze mną. Byłem w nie­wiel­kim hotelu naprze­ciwko.

Potem wró­ci­łem do Sta­nów. Nie wiem, co spo­dzie­wa­łem się zna­leźć, kiedy przy­je­cha­łem ich zoba­czyć – nie wiem, co zna­la­złem – ale nie pomo­gło. Czy pogor­szyło sprawy? Z pew­no­ścią ich nie polep­szyło. Myślę, że to dziecko mnie zała­twiło. Gdyby nie było dziecka, mógł­bym coś osią­gnąć.

Nie pamię­tam, czy mówi­łem panu to wtedy, ale kiedy już roz­pa­dło się moje mał­żeń­stwo, zaczą­łem pła­cić za seks. Nie jestem z tego powodu szcze­gól­nie zawsty­dzony. To inni ludzie powinni wsty­dzić się tego, jak mnie potrak­to­wali. Pro­sty­tutki okre­ślają swoją pracę jako „targ”. Dobi­jemy targu? – tak brzmiało kla­syczne pyta­nie. Nie wiem, czy wciąż tak mówią. Nie jestem już na bie­żąco z tam­tym świa­tem.

Ale mój punkt widze­nia jest taki. Dobi­ja­łem targu, żeby pra­co­wać, i dobi­ja­łem targu, żeby odczu­wać przy­jem­ność. Znam oba te światy cał­kiem dobrze. Ludzie, któ­rzy nie znają żad­nego z nich, sądzą, że wszystko spro­wa­dza się do bez­względ­no­ści. Że czło­wiek w sza­rym gar­ni­tu­rze zamie­rza cię oszu­kać i że dziwka, która roz­ta­cza wokół sie­bie zbyt inten­sywną woń, okaże się bra­zy­lij­skim trans­sek­su­ali­stą, kiedy tylko poło­żysz swoją kartę kre­dy­tową. No cóż, mogę powie­dzieć panu jedno. Na ogół dostaje się to, za co się zapła­ciło. Na ogół ludzie robią to, co obie­cali. Na ogół umowa to umowa. Na ogół można ludziom wie­rzyć. Nie cho­dzi mi o to, żeby zosta­wiać otwarty port­fel na stole. Nie cho­dzi mi o to, żeby wrę­czyć komuś czeki in blanco i odwró­cić się w nie­wła­ści­wym momen­cie. Ale czło­wiek wie, na czym stoi. Na ogół.

Nie, praw­dziwa zdrada zda­rza się mię­dzy przy­ja­ciółmi, mię­dzy tymi, któ­rych się kocha. Przy­jaźń i miłość mają spra­wiać, że ludzie zacho­wują się lepiej, prawda? Nie wynika to jed­nak z mojego doświad­cze­nia. Zaufa­nie pro­wa­dzi do zdrady. Można nawet powie­dzieć, że zaufa­nie zachęca do zdrady. Wła­śnie to wtedy zoba­czy­łem, wła­śnie tego się wtedy nauczy­łem. I na tym w moim przy­padku sta­nęło.

Oliver

Drze­ma­łem, przy­znaję. Et tu? O, nar­ko­lep­tyczny i ste­ato­py­giczny Stu­art, ten, który odzna­cza się pół­mrocz­nym poj­mo­wa­niem i Weltan­schau­ung z kloc­ków lego. Pro­szę posłu­chać, czy możemy spoj­rzeć na wszystko sze­rzej? Chou-en-lai, mój boha­ter. Albo Zhou Enlai, któ­rym stał się póź­niej. Jaki według pana był wpływ rewo­lu­cji fran­cu­skiej na histo­rię świata? Na co mądry czło­wiek odparł: „Za wcze­śnie, by o tym wyro­ko­wać”.

Albo, co będzie nieco odle­głe od olim­pij­skiego czy kon­fu­cjań­skiego podej­ścia, przy­naj­mniej przyj­mijmy jakąś per­spek­tywę, cie­nio­wa­nie, śmiałe zesta­wie­nie pig­men­tów, okej? Czyż każdy z nas nie pisze powie­ści swego życia, dopóki trwamy? Ale jakże nie­wiele nie­stety nadaje się do publi­ka­cji. Niech pan spoj­rzy na ten rosnący stos sen­ty­men­tal­nych bredni! Pro­szę do nas nie dzwo­nić, my zadzwo­nimy – nie, po namy­śle uprze­dzamy, że i my nie zadzwo­nimy.

No dobrze, pro­szę nie osą­dzać pochop­nie Oli­vera – prze­strze­ga­łem już pana przed tym. Oli­ver nie jest sno­bem. Przy­naj­mniej nie w zna­cze­niu dosłow­nym. To nie tema­tyka tych powie­ści czy spo­łeczna pozy­cja pro­ta­go­ni­stów jest pro­ble­mem. „Histo­ria wszy może być rów­nie dosko­nała jak histo­ria Alek­san­dra Wiel­kiego – wszystko zależy od jej przed­sta­wie­nia”. Nie­ubła­gana for­muła, zgo­dzi się pan ze mną? Potrzeba formy, kon­troli, roz­róż­nie­nia, selek­cji, pomi­nięć, upo­rząd­ko­wa­nia, pod­kre­śle­nia… to wstrętne słowo na sześć liter, sztuka. Histo­ria naszego życia ni­gdy nie jest auto­bio­gra­fią, ale zawsze powie­ścią – to pierw­szy błąd, który popeł­niają ludzie. Nasze wspo­mnie­nia są kolejną sztuczką: no, śmiało, pro­szę to przy­znać. Drugi błąd zaś to zało­że­nie, że mozolne upa­mięt­nie­nie feto­wa­nego nie­gdyś szcze­gółu, choć ożyw­cze przy kie­liszku w barze, two­rzy opo­wieść, która jest władna sku­sić chwi­lami bez­względ­nego czy­tel­nika. Na któ­rego war­gach słusz­nie błąka się upo­rczywe pyta­nie: dla­czego mi to opo­wia­dasz? Jeśli w imię autor­skiej tera­pii, to nie spo­dzie­waj się, że czy­tel­nik przyj­mie rachu­nek od psy­chia­try. Chcę przez to dać grzecz­nie do zro­zu­mie­nia, że powieść o życiu Stu­arta, tak szcze­rze mówiąc, nie nadaje się do publi­ka­cji. Przej­rza­łem na próbę pierw­szy roz­dział, co zwy­kle wystar­cza. Cza­sem naśmie­wam się też z ostat­niej strony, tak dla potwier­dze­nia, ale w tym wypadku nie byłem w sta­nie na nią spoj­rzeć. Pro­szę nie sądzić, że jestem srogi. A jeśli już pan tak uważa, to także szczery.

Do rze­czy. Każda histo­ria miło­sna zaczyna się od zbrodni. Zga­dza się pan? Ileż to gran­des pas­sions roz­pala się mię­dzy ser­cami nie­win­nymi i nie­za­an­ga­żo­wa­nymi gdzie indziej? Tylko w roman­sach śre­dnio­wiecz­nych albo w dzie­cię­cej wyobraźni. Ale mię­dzy doro­słymi? I jak posta­no­wił panu przy­po­mnieć Stu­art, kie­szon­kowa ency­klo­pe­dia, wszy­scy wtedy byli­śmy led­wie po trzy­dzie­stce. Każdy ma kogoś, albo kawa­łek kogoś, albo ocze­ki­wa­nie kogoś, albo wspo­mnie­nie kogoś, kogo następ­nie porzuca albo zdra­dza, gdy tylko spo­tka pana, pannę, osobę o nie­okre­ślo­nym sta­tu­sie mał­żeń­skim, w tym przy­padku Panią Wła­ściwą. Czy nie mówię prawdy? Oczy­wi­ście, usu­wamy za pomocą korek­tora naszą zdradę, czy­ścimy naszą per­fi­dię, a następ­nie ofe­ru­jemy czy­stą kartę serca, na któ­rej potem poja­wia się oskar­że­nie o wielką love story. Ale to wszystko bzdury, prawda?

A jeśli więc wszy­scy jeste­śmy prze­stęp­cami, który z nas potępi innych? Czy mój przy­pa­dek jest bar­dziej oczy­wi­sty niż wasz? W chwili, gdy pozna­łem Gil­lian, byłem uwi­kłany w zwią­zek z pewną señoritą z kra­iny Lope de Vegi, imie­niem Rosa. Nie­zbyt satys­fak­cjo­nu­jąco uwi­kłany, ale można się było tego spo­dzie­wać, prawda? Stu­art był bez wąt­pie­nia uwi­kłany w balet fan­ta­zji i ist­nego por­nosa wszel­kiego rodzaju żalów, kiedy poznał Gil­lian. A Gil­lian była jed­no­znacz­nie, w rze­czy­wi­sto­ści legal­nie, uwi­kłana w zwią­zek z rze­czo­nym Stu­artem, kiedy się pozna­li­śmy. Powie­cie, że to wszystko kwe­stia skali, ja zaś odpo­wiem: nie, to kwe­stia prawd abso­lut­nych.

I jeśli na tę swoją nie­ustę­pli­wie lega­li­styczną modłę upie­ra­cie się przy wysu­nię­ciu oskar­żeń, to co mogę powie­dzieć z wyjąt­kiem mea culpa, mea culpa, mea culpa, ale w końcu nie poczę­sto­wa­łem Kur­dów gazem para­li­żu­ją­cym, prawda? Ponadto i ewen­tu­al­nie, jak wyra­zi­liby się w okrężny spo­sób obecni wśród was praw­nicy, argu­men­to­wał­bym, że zastą­pie­nie Stu­arta Oli­ve­rem w sercu Gil­lian było nie­złą rze­czą, choć nie okre­śli­li­by­ście tak tego, wy, gład­kie, zaro­zu­miałe i wyga­dane istoty dwu­nożne. Po pro­stu, jak to się mówi, zro­biła nie­zły inte­res.

Tak czy ina­czej, działo się to wiele lat temu, ćwierć naszego życia temu. Czyż nie przy­cho­dzi do głowy okre­śle­nie fait accom­pli, fakt doko­nany? (nie będę kusił losu za pomocą wyra­żeń droit de seigneur czy ius pri­mae noc­tis). Czy nikt nie sły­szał o zasa­dzie przedaw­nie­nia? Sie­dem lat w przy­padku jakiej­kol­wiek liczby delik­tów i prze­stępstw, jak to rozu­miem. Czy zasada przedaw­nie­nia nie obo­wią­zuje też w przy­padku kra­dzieży czy­jejś żony?

Gillian

Ludzie chcą wie­dzieć, bez względu na to, czy pytają wprost, czy nie, jakim cudem zako­cha­łam się w Stu­ar­cie i wyszłam za niego, a potem zako­cha­łam się w Oli­ve­rze i wyszłam za niego tak szybko, jak tylko zezwa­lało na to prawo. No cóż, odpo­wiedź jest taka, że po pro­stu to zro­bi­łam. Nie nama­wiam was, byście tego spró­bo­wali, ale zapew­niam, że jest to moż­liwe. Emo­cjo­nal­nie, jak rów­nież legal­nie.

Szcze­rze kocha­łam Stu­arta. Zadu­rzy­łam się w nim pro­sto­li­nij­nie, zwy­czaj­nie. Pozna­li­śmy się, seks dawał satys­fak­cję, podo­bało mi się, że mnie kocha – i tyle. A potem, kiedy się już pobra­li­śmy, zakocha­łam się w Oli­ve­rze, w naj­mniej­szym stop­niu zwy­czaj­nie, ale bar­dzo skom­pli­ko­wa­nie, cał­ko­wi­cie wbrew instynk­towi i roz­sąd­kowi. Odrzu­ca­łam to, opie­ra­łam się, dozna­wa­łam głę­bo­kiego poczu­cia winy. Czu­łam się jed­no­cze­śnie inten­syw­nie pod­nie­cona, inten­syw­nie żywa, inten­syw­nie sexy. Nie, w grun­cie rze­czy nie „mie­li­śmy romansu”, jak to się mówi. Tylko dla­tego, że jestem w poło­wie Fran­cuzką, ludzie zaczy­nają mam­ro­tać o ménage à trois. To nie było tak, w żad­nym wypadku. Przede wszyst­kim wyda­wało się o wiele pier­wot­niej­sze. Poza tym Oli­ver i ja nie sypia­li­śmy ze sobą, dopóki mię­dzy mną i Stu­ar­tem nie doszło do sepa­ra­cji. Dla­czego ludzie są takimi eks­per­tami w spra­wach, o któ­rych nic nie wie­dzą? Każdy „wie”, że wszystko spro­wa­dzało się do seksu, że Stu­art nie był zbyt dobry w łóżku, pod­czas gdy Oli­ver był nie­sa­mo­wity, i że choć mogę wyglą­dać na trzeźwo myślącą, to w grun­cie rze­czy jestem flir­ciarą, kokotą i praw­do­po­dob­nie też dziwką. Więc jeśli pana to naprawdę inte­re­suje, powiem, że kiedy poszli­śmy po raz pierw­szy do łóżka, Oli­ver doznał poważ­nego ataku ner­wo­wego, typo­wej w takiej sytu­acji tremy, i do niczego w ogóle nie doszło. Dru­giej nocy było nie­wiele lepiej. Potem nabra­li­śmy wprawy. W jakiś dziwny spo­sób Oli­ver czuje się w tych spra­wach o wiele mniej pew­nie niż Stu­art.

Cho­dzi o to, że można kochać dwóch ludzi, jed­nego za dru­gim, jed­nego po dru­gim, tak jak ja. Można ich kochać w różny spo­sób. I nie zna­czy to, że jedna miłość jest praw­dziwa, a druga fał­szywa. Wła­śnie o tym chcia­ła­bym prze­ko­nać Stu­arta. Kocha­łam ich obu naprawdę. Nie wie­rzy mi pan? No cóż, i tak nie ma to zna­cze­nia, nie zamie­rzam dłu­żej pana prze­ko­ny­wać. Mówię po pro­stu: nic się takiego panu nie zda­rzyło? Mnie się zda­rzyło.

I patrząc wstecz, jestem zasko­czona, że nie zda­rza się to czę­ściej. Długo po tym wszyst­kim moja matka powie­działa, à pro­pos jakiejś sytu­acji emo­cjo­nal­nej, nie pamię­tam już, o co cho­dziło, o jakąś parę czy trój­kąt: „Serce stało się deli­kat­niej­sze i jest to nie­bez­pieczne”. Rozu­mia­łam, co ma na myśli. Kiedy ktoś kocha, łatwiej mu się zako­chać. Czy nie jest to kosz­marny para­doks? Czy nie jest to kosz­marna prawda?

3. Gdzie wtedy byliśmy?

Oliver

Gdzie wtedy byli­śmy? Mar­gi­nalna uwaga, tak przy oka­zji. Dziwne, jak każde z tych trzech słów ota­cza szczel­nie swego następcę, każda zani­ka­jąca litera wyraża poczu­cie straty, któ­rego zawsze dozna­jemy, rzu­ca­jąc przez ramię spoj­rze­nie Orfe­usza. Przej­mu­jące pomniej­sze­nie każ­dej dostrze­żo­nej rze­czy. Porów­naj­cie i skon­tra­stuj­cie – jak zwy­kli mawiać pedan­tyczni nauczy­ciele – żywoty głów­nych angiel­skich poetów roman­tycz­nych. Naj­pierw usze­re­guj­cie ich według dłu­go­ści nazwi­ska: Word­sworth, Cole­ridge, Shel­ley, Keats. Teraz roz­waż­cie poszcze­gólne daty naro­dzin i śmierci: 1770–1850, 1772–1834, 1792–1822, 1795–1821. Cóż za roz­kosz dla jakie­goś nume­ro­loga i miło­śnika zaga­dek! Czło­wiek o naj­dłuż­szym nazwi­sku żył naj­dłu­żej, ten o naj­krót­szym żył naj­kró­cej, i tak samo w przy­padku dwóch pozo­sta­łych. Co wię­cej, ten, który uro­dził się naj­wcze­śniej, umarł jako ostatni, ten, który uro­dził się jako ostatni, umarł jako pierw­szy! Wsu­wają się jeden w dru­giego jak rosyj­skie matrioszki. Wystar­czy, by uwie­rzyć w nad­przy­ro­dzoną celo­wość, co? Albo przy­naj­mniej w nad­przy­ro­dzony przy­pa­dek.

Gdzie wtedy byli­śmy? W porządku, ten jeden raz przy­stanę na grę wytrwa­łej szcze­gó­ło­wo­ści. Będę uda­wał, że pamięć ma postać roz­po­star­tej gazety. Bar­dzo dobrze: przejść do wia­do­mo­ści zagra­nicz­nych, kolo­ro­wych histo­ry­jek na samym dole strony. Drobny incy­dent w wio­sce Mine­rvois: nie­wielu zabi­tych.

Wła­śnie, w tym przy­pad­ko­wym momen­cie, który posta­no­wił pan spre­cy­zo­wać, zni­ka­łem z pana oczu (może na zawsze, jak pan sądził; może wydał pan z sie­bie w ślad za moimi wraż­li­wymi łopat­kami okrzyk: „Krzy­żyk na drogę!”), skrę­ca­jąc na rogu przy Cave Coopérative swoim god­nym zaufa­nia peu­ge­otem 403, jak z pew­no­ścią pan sobie przy­po­mina? Maleńka osłona chłod­nicy niczym judasz w drzwiach celi. W fir­mo­wej zie­lo­na­wo­sza­rej bar­wie, przy­wo­dzą­cej na myśl epokę wartą nie­wąt­pli­wie wskrze­sze­nia. Nie wydaje się panu iry­tu­jące, że w dzi­siej­szych cza­sach wskrze­sza się i fety­szy­zuje dekady nie­mal przed ich koń­cem? Powinna obo­wią­zy­wać odwró­cona zasada przedaw­nie­nia. Nie, nie wolno wskrze­szać lat sześć­dzie­sią­tych: wciąż są dopiero osiem­dzie­siąte. I tak dalej.

Więc było tak, że umy­ka­łem na dwóch kołach przed pana wzro­kiem, obok lśnią­cych sta­lo­wych silo­sów peł­nych wyto­czo­nej krwi wino­gron w Mine­rvois, pod­czas gdy Gil­lian zni­kała szybko w moim lusterku wstecz­nym. Nie­zręczne okre­śle­nie, nie sądzi pan? Lusterko wsteczne, coś peł­nego wymu­szo­nej szcze­gó­ło­wo­ści. Pro­szę porów­nać bar­dziej chwy­tliwe słowo fran­cu­skie: rétroviseur. Retro­wi­zja: jak bar­dzo chcie­li­by­śmy mieć tę zdol­ność, prawda? Ale prze­ży­wamy swoje życie bez takich uży­tecz­nych małych luste­rek, powięk­sza­ją­cych prze­bytą wła­śnie drogę. Gnamy trasą A61 w stronę Tuluzy, patrząc przed sie­bie, bez­u­stan­nie przed sie­bie. Ci, któ­rzy zapo­mi­nają swoją histo­rię, są ska­zani na jej powtó­rze­nie. Rétroviseur: nie­odzowne nie tylko dla bez­pie­czeń­stwa dro­go­wego, ale też prze­trwa­nia ludz­ko­ści. O Boże, widzę na hory­zon­cie slo­gan rekla­mowy.

Gillian

Gdzie wtedy byli­śmy? Sta­łam w szla­froku na środku wiej­skiej ulicy. Mia­łam krew na twa­rzy, ście­kała na Sophie. Plamki krwi na czole dziecka: niczym jakieś bło­go­sła­wień­stwo spod znaku czar­nego sabatu. Zresztą i tak wyglą­da­łam jak strach na wró­ble, co było zamie­rzone. Cze­pia­łam się Oli­vera przez cały dzień, może nawet dłu­żej, doku­cza­łam mu, dopro­wa­dza­łam go do stanu wrze­nia. Wszystko to zostało zapla­no­wane. Wyłącz­nie przeze mnie. Wie­dzia­łam, że Stu­art będzie patrzył. Doko­na­łam bar­dzo ści­słej kal­ku­la­cji. Pomy­śla­łam, że jeśli Stu­art zoba­czy, jak paskud­nie trak­tuje mnie Oli­ver, a ja Oli­vera, doj­dzie do wnio­sku, że nie ma co zazdro­ścić nam naszego mał­żeń­stwa i że pomoże mu to sku­pić się na wła­snym życiu. Matka opo­wia­dała mi, jak ją odwie­dzał i godzi­nami roz­wo­dził się nad prze­szło­ścią. Pró­bo­wa­łam prze­rwać ten jego zaklęty krąg, spra­wić, by – jak to się mówi – zosta­wił wszystko za sobą. Liczy­łam też na to, że Oli­ver i ja prze­brniemy przez tę histo­rię, że zdo­łam pora­dzić sobie ze wszyst­kim. Bądź co bądź, mam w tym wprawę.

Sta­łam tam więc jak strach na wró­ble, jak wariatka. Krew była skut­kiem ude­rze­nia, które Oli­ver zadał mi dło­nią ści­ska­jącą klu­czyki samo­cho­dowe. Wie­dzia­łam, że sku­piam na sobie wzrok całej wio­ski. Wie­dzia­łam, że będziemy musieli wyje­chać. Fran­cuzi są w takich spra­wach bar­dziej drob­no­miesz­czań­scy od Bry­tyj­czy­ków. Zasady przy­zwo­ito­ści mają zna­cze­nie. Tak czy owak, powie­dzia­ła­bym Oli­verowi, że pozo­sta­nie w wio­sce jest wyklu­czone.

Ale oczy­wi­ście naj­bar­dziej liczyło się to, że patrzy na mnie Stu­art. Wie­dzia­łam, że tam jest, na pię­trze, w swoim pokoju hote­lo­wym. I myśla­łam: Udało mi się? Podziała?

Stuart

Gdzie wtedy byli­śmy? Pamię­tam dokład­nie, gdzie ja byłem. Pokój kosz­to­wał sto osiem­dzie­siąt fran­ków za noc, a drzwi szafy otwie­rały się za każ­dym razem, kiedy się je zamknęło. Tele­wi­zor miał antenę poko­jową, którą trzeba było bez­u­stan­nie usta­wiać. Na kola­cję podano pstrąga z mig­da­łami i crème cara­mel. Spa­łem kiep­sko. Śnia­da­nie kosz­to­wało dodat­kowe trzy­dzie­ści fran­ków. Przed śnia­da­niem sta­ną­łem przy oknie i patrzy­łem na ich dom po prze­ciw­nej stro­nie.

Tego ranka widzia­łem, jak Oli­ver odjeż­dża, nie oszczę­dza­jąc swo­jego samo­chodu, pod­krę­ca­jąc obroty w sekundę. Jakby zapo­mniał, że są jesz­cze dwa dodat­kowe biegi. Zawsze był bez­na­dziejny w kwe­stiach mecha­nicz­nych. Moje okno było otwarte, sły­sza­łem prze­raź­liwy zgrzyt wozu, wyda­wało się, że to cała wio­ska tak zgrzyta, w gło­wie też mi zgrzy­tało. A pośrodku tego wszyst­kiego tkwiła Gil­lian. Wciąż w szla­froku, z dziec­kiem na ręku. Była odwró­cona do mnie ple­cami, nie widzia­łem więc jej twa­rzy. Prze­je­chało kilka samo­cho­dów, zda­wała się ich jed­nak nie sły­szeć. Stała nie­ru­chomo jak posąg, spo­glą­da­jąc tam, gdzie znik­nął Oli­ver. Odwró­ciła się po chwili i popa­trzyła mniej wię­cej w moim kie­runku. Co nie zna­czy, by mnie widziała albo wie­działa, że tam jestem. Do twa­rzy przy­ci­skała chu­s­teczkę. Szla­frok był jasno­żółty, co spra­wiało oso­bli­wie nie­wła­ściwe wra­że­nie. Potem weszła nie­spiesz­nie do domu i zamknęła drzwi.

Pomy­śla­łem: a więc do tego doszło?

Potem zsze­dłem na dół i zja­dłem śnia­da­nie (30 F).

4. W międzyczasie

Gillian

Pod­czas pobytu we Fran­cji pozna­li­śmy mał­żeń­stwo miłych Angli­ków w śred­nim wieku; mieli dom na wzgó­rzach, tam gdzie zaczyna się gar­ri­gue. Jedno z nich było praw­dzi­wie kosz­mar­nym mala­rzem, musia­łam więc zacho­wy­wać się tak­tow­nie. Ale sta­no­wili jedną z tych par, które spo­tyka się od czasu do czasu i które, jak się zdaje, uło­żyły sobie sen­sow­nie życie. Sami wykar­czo­wali teren i zosta­wili drzewka oliwne; mieli taras i nie­wielki basen, książki o sztuce i stos drewna z wino­ro­śli na grilla; zda­wało się nawet, że znają sekret wywo­ła­nia wia­tru w upalny dzień. Naj­lep­sze w ich przy­padku było to, że ni­gdy nie udzie­lali dobrych rad – wie­cie, trzeci stra­gan po lewej na wtor­ko­wym targu, w dol­nej dziel­nicy Car­cas­sonne, jeśli pra­gnie­cie dostać naj­śwież­sze pro­dukty… i nie może­cie ufać hydrau­li­kom z wyjąt­kiem… Zabie­ra­łam do nich Sophie w gorące popo­łu­dnia. Pew­nego dnia sie­dzia­ły­śmy na tara­sie, a Tom ode­rwał ode mnie wzrok i popa­trzył w głąb doliny.

– To nie nasza sprawa – mruk­nął, jakby do sie­bie. – Powiem tylko, żebyś ni­gdy nie cho­ro­wała w obcym języku.

Stało się to czymś w rodzaju rodzin­nego żartu. Jeśli Sophie kichała, Oli­ver oświad­czał ze śmier­telną powagą: „Słu­chaj, Soph, nie zacho­ruj w obcym języku”. Widzę go teraz, jak turla się z nią po pod­ło­dze niczym ze szcze­nia­kiem, jak wyga­duje non­sensy, jak pod­nosi ją i poka­zuje szkar­łatne liście na swo­jej pną­cej fasoli. Nie mogę oce­nić ostat­nich dzie­się­ciu lat jako łatwych, ale Oli­ver zawsze był dobrym ojcem, bez względu na to, co pan o nim sądzi.

Ale rozu­mia­łam, że Tomowi cho­dzi o coś bar­dziej ogól­nego. Nie o zna­jo­mość fran­cu­skiego w przy­padku anty­bio­ty­ków – zresztą posłu­guję się tym języ­kiem dosta­tecz­nie bie­gle, a Oli­ver zawsze mnie wspo­maga, nawet jeśli ozna­cza to istne arie ope­rowe w phar­ma­cie. Nie, miał na myśli coś innego: jeśli zamier­za­cie być emi­gran­tami, upew­nij­cie się, że macie odpo­wied­nie ku temu uspo­so­bie­nie, ponie­waż wszystko, co prze­biega nie­po­myśl­nie, nabiera prze­sad­nych roz­mia­rów. Wszystko, co prze­biega pomyśl­nie, spra­wia, że czu­je­cie się nie­praw­do­po­dob­nie zado­wo­leni z sie­bie – pod­ję­li­ście wła­ściwą decy­zję, doko­na­li­ście prze­łomu – ale wszystko, co prze­biega nie­po­myśl­nie – kłót­nie, awa­ria stu­dzienki ście­ko­wej, bez­ro­bo­cie, cokol­wiek – staje się dwa razy więk­szym utra­pie­niem.

Wie­dzia­łam zatem, że jeśli sprawy przez jakiś czas nie będą się przed­sta­wiały naj­le­piej, powin­ni­śmy poje­chać do domu. Pomi­ja­jąc już nie­chęć, jaką budziła koniecz­ność obco­wa­nia z miesz­kań­cami wio­ski. Więc zanim Oli­ver powró­cił tam­tego feral­nego dnia z Tuluzy, prze­ka­za­łam dom do sprze­da­nia agen­cji nie­ru­cho­mo­ści i umó­wi­łam się z Mme Rives, że zosta­wimy u niej klu­cze. Byłam z Oli­verem szczera i otwarta, to zna­czy tak szczera i otwarta, jak wymaga tego nie­małe oszu­stwo. Powie­dzia­łam mu, że Fran­cja nie wypa­liła. Powie­dzia­łam, że nie odpo­wiada mi praca. Powie­dzia­łam, że powin­ni­śmy być na tyle doro­śli, żeby przy­znać, że eks­pe­ry­ment się nie udał. I tak dalej. Wini­łam sie­bie. Cały czas zacho­wy­wa­łam spo­kój, ale musia­łam oświad­czyć, że odczu­wa­łam stres, i przy­znać, że moja zazdrość o tę dziew­czynę, któ­rej udzie­lał lek­cji, była irra­cjo­nalna i bez­pod­stawna. Wresz­cie dałam mu do zro­zu­mie­nia, że nie ma powodu, by nie spro­wa­dził do Anglii swego uko­cha­nego peu­ge­ota. I to wła­śnie prze­wa­żyło, jak mi się wydaje. Ach, jesz­cze coś, przy­rzą­dzi­łam smaczną kola­cję.

Krótko mówiąc, była to jedna z tych scen typo­wych dla wszyst­kich mał­żeństw, kiedy to sprawy oma­wia się pobież­nie, a potem decy­zja zostaje pod­jęta w opar­ciu o sprawy, o któ­rych w ogóle się nie mówiło.

Wró­ci­li­śmy do domu. Kolejna rzecz, o któ­rej nie roz­ma­wia­li­śmy, to posia­da­nie dru­giego dziecka. Uwa­ża­łam, że trzeba sce­men­to­wać nasz zwią­zek. Więc tak długo, jak wyda­wało się to konieczne, byłam tro­chę mniej ostrożna i w końcu poja­wiła się Marie. Och, pro­szę tak na mnie nie patrzeć. Połowa zna­nych mi mał­żeństw zaczęła się od nie­pla­no­wa­nej ciąży, a w przy­padku nie­jed­nego związku dru­gie dziecko pomo­gło upo­rać się z kry­zy­sem. Pan pew­nie też tak przy­szedł na świat… jeśli ma pan ochotę zagłę­bić się w swoją histo­rię.

Ponow­nie sku­pi­łam się na życiu zawo­do­wym. Wciąż mia­łam kon­takty. Zatrud­ni­łam Ellie jako asy­stentkę. Wynaj­mu­jemy nie­wielką pra­cow­nię nie­spełna kilo­metr od domu. Potrze­bu­jemy tak naprawdę wię­cej prze­strzeni, ponie­waż mamy dużo zamó­wień. No cóż, z koniecz­no­ści. Na ogół jestem jedy­nym żywi­cie­lem rodziny. Nie było to łatwe dla Oli­vera. Ma mnó­stwo ener­gii, ale nie jest… zbyt wytrwały.

Życie znowu zaczęło biec usta­lo­nym torem. Kocham swoją pracę, kocham swoje dzieci. Doga­du­jemy się, ja i Oli­ver. Wycho­dząc za niego, ni­gdy nie ocze­ki­wa­łam, że będzie pra­co­wał od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej. Wspie­ram go w róż­nych zamie­rze­niach, choć nie jestem prze­ko­nana, że przy­niosą jaki­kol­wiek efekt. Jest towa­rzy­ski i przy­ja­zny, jest zabawny, jest też dobrym ojcem, miło wra­cać do niego do domu. Gotuje. Dla mnie to codzien­ność i tak to postrze­gam. Co innego można zro­bić?

Pro­szę posłu­chać, żadna ze mnie Lit­tle Mary Sun­shine. Zda­rzały się… trudne chwile. Poza tym jestem nor­malną matką, a to ozna­cza, że mie­wam nocą kosz­marne lęki. Także za dnia. Wystar­czy, że Sophie i Marie zacho­wują się jak nor­malne, uro­cze dziew­czynki – wystar­czy, że zacho­wują się tak, jakby ufały bez zastrze­żeń światu, jakby cały świat był im przy­chylny, wystar­czy, że wyjdą z domu pełne tego opty­mi­zmu na twa­rzach – a strach ści­ska mi żołą­dek.

Stuart

Nie­które komu­nały odpo­wia­dają praw­dzie. Jak na przy­kład ten, że Ame­ryka jest kra­jem nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści. Przy­naj­mniej domnie­ma­nym kra­jem nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści. Nie­które komu­nały nie odpo­wia­dają praw­dzie, jak na przy­kład ten, że Ame­rykanie pozba­wieni są zmy­słu iro­nii albo że Ame­ryka to tygiel naro­dów, albo że Ame­ryka to zie­mia ludzi odważ­nych i wol­nych. Miesz­ka­łem tam pra­wie dzie­sięć lat, pozna­łem wielu Ame­rykanów i polu­bi­łem ich. Oże­ni­łem się nawet z Ame­rykanką.

Ale nie są Bry­tyj­czy­kami. Nawet ci, któ­rzy wyglą­dają na Bry­tyj­czy­ków, nie są Bry­tyj­czy­kami, zwłasz­cza oni. Co mi w ogóle nie prze­szka­dza. Jak brzmi ten kolejny komu­nał? Dwa narody roz­dzie­lone wspól­nym języ­kiem. Tak, to też prawda. Kiedy ktoś wołał do mnie: „How ya doin?”, macha­łem odru­chowo i odkrzy­ki­wa­łem: „Good!”, choć cza­sem celowo nada­wa­łem temu angiel­ski akcent, co budziło roz­ba­wie­nie. Posłu­gi­wa­łem się zwro­tami w rodzaju „I guess” i „sure” i „you got it” i zapewne innymi, czego nawet nie zauwa­ża­łem.

Ale zasad­ni­czą róż­nicę sta­nowi to, co kryje się pod sło­wami. Na przy­kład moje mał­żeń­stwo – to dru­gie, ame­ry­kań­skie – zakoń­czyło się po pię­ciu latach roz­wo­dem. W Anglii lek­tor fil­mowy by oświad­czył: „Jego mał­żeń­stwo po pię­ciu latach ponio­sło klę­skę”. To zna­czy lek­tor w gło­wie, ten, który komen­tuje czy­jeś życie w trak­cie jego prze­ży­wa­nia. Ale w Sta­nach lek­tor powie­dział: „Jego mał­żeń­stwo prze­trwało pięć lat”. Ame­ry­ka­nie to naród seryj­nych mał­żon­ków. I nie mam tu na myśli mor­mo­nów. Według mnie dzieje się tak dla­tego, że w głębi duszy to bar­dzo opty­mi­styczni ludzie. Nie­wy­klu­czone są też inne wyja­śnie­nia, ale w to aku­rat wie­rzę.

Tak czy ina­czej, pozwoli pan, że będę kon­ty­nu­ował swoją opo­wieść. Pra­co­wa­łem w banku, w Waszyng­to­nie, i po dwóch latach zaczą­łem sta­wać się tro­chę Ame­ry­ka­ni­nem. Kimś rdzen­nym. Nie rdzen­nym Ame­ry­ka­ni­nem, no ale… zawsze. W Wiel­kiej Bry­ta­nii sie­dzia­łem przy biurku, przy­zna­jąc nie­wiel­kie kre­dyty i myśląc sobie, że z cza­sem – jeśli będę odpo­wied­nio sumienny i odpo­wie­dzialny – zajmę sta­no­wi­sko pozwa­la­jące udzie­lać więk­szych kre­dy­tów. Ale po paru latach spę­dzo­nych w Sta­nach zaczą­łem myśleć: dla­czego on, dla­czego ona, dla­czego nie ja? Prze­sze­dłem więc na drugą stronę biurka.

Otwo­rzy­łem z przy­ja­cie­lem restau­ra­cję. Może pana to zaska­kuje; mnie, w Anglii, też by to zasko­czyło. Ale nie tam. Tam jed­nego dnia jest się pośred­ni­kiem han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami, a następ­nego, po odpo­wied­nim przy­go­to­wa­niu, można być sędzią. Lubi­łem jedze­nie, zna­łem się na pie­nią­dzach, mia­łem przy­ja­ciela, który dobrze goto­wał. Zna­leź­li­śmy odpo­wiedni lokal, dosta­li­śmy kre­dyt, zaan­ga­żo­wa­li­śmy pro­jek­tanta wnętrz, zatrud­ni­li­śmy per­so­nel i hokus pokus – mie­li­śmy restau­ra­cję. Pro­ste. Nie w wyko­na­niu, ale w myśle­niu, a kiedy myśle­nie jest odpo­wiednie, z wyko­na­niem idzie już łatwiej. Nazwa­li­śmy nasz lokal Le Bon Marché, żeby pro­po­no­wać roz­sądne ceny, jak i świeże pro­dukty. Styl sta­no­wił fuzję – tro­chę fran­cu­skiego, tro­chę kali­for­nij­skiego, tro­chę taj­skiego. Myślę, że to by się panu spodo­bało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki