Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W najnowszej powieści „Miłość niech odpocznie trochę” z 2017 roku, nagrodzonej rok później najważniejszą słoweńską nagrodą literacką Kresnik, wybitny słoweński prozaik i dramatopisarz Drago Jančar powraca do rodzinnego Mariboru i czasów drugiej wojny światowej. W scenerii okupowanej przez Niemców stolicy Styrii, okolicznych lasów, w których działają partyzanci, niemieckiego obozu koncentracyjnego, a w końcu przejmowania władzy przez komunistów kreśli losy trojga głównych bohaterów (studentki medycyny Sonji, młodego geodety Valentina, który wstępuje do partyzantki, a po wojnie tworzy nową rzeczywistość, i Ludwiga, miejscowego Niemca, oficera SS). Jančar stawia w powieści trudne pytania o ludzkie postawy w ekstremalnych czasach i okolicznościach, lecz nie udziela na nie łatwych odpowiedzi ani nie rozwiązuje egzystencjalnych dylematów, bo w żadnej wojnie nie ma prawdziwych zwycięzców, a ci, którzy ją przeżyli, są naznaczeni traumami, mają złamane serca i dusze, utracili swoją godność. I, jak w jednym z wierszy mówi angielski poeta Byron, nawet miłość musi odpocząć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział pierwszy
Dziewczyna z fotografii
1
Na zdjęciu zrobionym przez nieznanego fotografa widać dwie szczupłe dziewczyny: jedna w spódnicy w kratkę, lekkim żakiecie i czarnych pończochach, druga w eleganckim czarnym płaszczu. Pięknie splecione warkocze odrzuciła na plecy, jest bez pończoch. Najwyraźniej to koniec lata, ostatnie tchnienie ciepła, może pierwsze dni września, pora przedpołudniowa – mieszkańcy miasta pewnie spieszą się gdzieś w swoich sprawach, jak kobieta z aktówką, niektórzy tylko przechadzają się bez celu. Mężczyzna z rowerem ucina sobie pogawędkę ze znajomym, może o pogodzie, jakiś inny człowiek pali papierosa, beztrosko wydmuchując dym; jest spokojny, pogodny dzień. Uważnemu spojrzeniu nie umknie to, co stało się z napisem na dużym budynku z lewej strony: HOTEL OREL zmienił się w HOTEL ADLER; niewielka poprawka, praktyczny właściciel zamówił tylko dwie nowe litery, A i D, a zamiast słowa RESTAVRACIJA pojawiło się RESTAURANT. W prawym dolnym rogu, odwrócony plecami do fotografa, idzie człowiek w mundurze. W czarnych oficerkach, szarej wojskowej kurtce, z pistoletem w kaburze. Idyllę spokojnego wczesnojesiennego przedpołudnia na jednej z mariborskich ulic niespodziewanie zakłóca niewidzialne napięcie: skąd przychodzi i dokąd idzie mężczyzna w mundurze, który prawie na pewno jest mundurem członków jednostek Schutzstaffel, nieznany esesman pojawia się na skraju fotografii i zmierza w jej głąb. Tylko w pierwszym momencie jest kimś nieznajomym, bo jasnowłosa dziewczyna w spódnicy w kratkę i czarnych pończochach, spoglądając na niego, pyta przyjaciółkę:
– Czy nie jest podobny do Ludka?
Przyjaciółce z warkoczami w ostatniej chwili udaje się spojrzeć na twarz przechodzącego niemieckiego oficera.
– Chyba tak – odpowiada. – Tylko wygląda trochę doroślej.
I zaczyna się śmiać. Ale szybko poważnieje na widok zmieniającej się twarzy przyjaciółki.
Dziewczyna w spódnicy w kratkę i czarnych pończochach wygląda na zmartwioną, jakby coś ją dręczyło, może właśnie o tym opowiadała przyjaciółce. Nagle nabiera pewności.
– To naprawdę on – mówi. – Znam go.
Przez moment obie patrzą za oddalającym się mężczyzną.
– Jak myślisz, powiedzieć mu? – pyta niespokojnie lekko drżącym głosem dziewczyna w spódnicy w kratkę.
– Ja bym powiedziała, gdybym była na twoim miejscu – kiwa głową przyjaciółka z warkoczami, jakby dodając jej odwagi, i wzrusza ramionami: – Co ci szkodzi?
Dziewczyna w spódnicy w kratkę nerwowo przestępuje z nogi na nogę.
– Poproszę ojca, żeby z nim porozmawiał, dobrze go zna. – I po chwili dodaje: – Mam nadzieję, że zechce.
– Sonju! – wykrzykuje przyjaciółka i z uśmiechem mruży oczy: – Bardziej poskutkuje, jeśli ty go poprosisz.
Ten uśmiech wcale tu nie pasuje, jest zdecydowanie nie na miejscu. Sonji, która nerwowo ściska w ręku torebkę, wcale nie jest do śmiechu, nie ma na to najmniejszej ochoty, choć już niedługo będzie musiała się uśmiechnąć; jeśli chce porozmawiać z mężczyzną, będzie musiała uśmiechać się bardzo uprzejmie.
Oficer w mundurze jest już w głębi fotografii, idzie zdecydowanym krokiem, dochodzi do końca ulicy, która teraz nazywa się Burggasse.
– Niech się dzieje, co chce – mówi niespodziewanie jasnowłosa dziewczyna w spódnicy w kratkę, jeszcze mocniej ściska torebkę i rusza za oficerem. Ale nawet gdyby szła bardzo szybko, nie dogoniłaby go, więc po chwili zaczyna biec.
2
Widzę, jak biegnie obok kawiarni Astoria za mężczyzną w mundurze, biegnie Slovenską, właściwie przed laty nazywała się Slovenska, a jeszcze dawniej, za czasów austriackich, Windischstrasse, teraz to Burggasse, biegnie więc za niemieckim oficerem, jest już coraz bliżej. Na moment traci go z oczu, oficer skręca w Tyrševą, zaledwie kilka lat temu nazywała się Tyrševa, a teraz Herrengasse. Dziewczyna w spódnicy w kratkę, Sonja, przystaje na rogu, oddycha z trudem, patrzy w ślad za mężczyzną. Wygląda, jakby się rozmyśliła, nie da rady. Ale musi, jakaś nadzieja mówi jej, że musi. Decyduje się w jednej chwili i zaledwie po kilku krokach idzie tuż obok niego, usiłuje wyrównać oddech, nie chce, żeby zobaczył ją zasapaną, powinno to wyglądać tak, jakby wybrała się na spacer do parku albo szła w tym samym kierunku załatwić jakieś swoje sprawy. Idzie prawie równolegle, ale krok za nim, może znowu nie potrafi się zdecydować, czy się do niego odezwać, chyba nie ma odwagi, chyba serce bije jej szybciej. Wyprzedza go jednak, spogląda z boku, jakby go właśnie zauważyła, i mówi:
– Ludek, to ty!
Oficer obrzuca ją wzrokiem.
– Nie pamiętasz mnie? – uśmiecha się dziewczyna w spódnicy w kratkę, musi się uśmiechnąć.
Mężczyzna przystaje, patrzy, najwyraźniej jej nie zna.
– Naprawdę mnie nie poznajesz? – pyta dziewczyna, mocniej przyciskając torebkę do piersi. – Jestem Sonja.
– Czego pani chce? – odpowiada oficer po niemiecku niesympatycznym, ostrym głosem. Wbija w nią spojrzenie, w którym mimo wszystko jest odrobina ciekawości, może jednak wydaje mu się znajoma.
Sonja zna niemiecki, ten język nie sprawia jej kłopotów, uczyła się go w gimnazjum, a zresztą w tym mieście teraz mówi się tylko po niemiecku, dlatego jest trochę zakłopotana, bo odezwała się po słoweńsku. Do żołnierza w niemieckim mundurze, oficera, którego chciałaby o coś prosić, więc rozmowa mogłaby się skończyć, zanim się na dobre zaczęła, choć Ludek zna słoweński, o czym Sonja wie, bo jakieś piętnaście lat temu, gdy była małą dziewczynką, mówił po słoweńsku.
– Na Pohorju razem jeździliśmy na nartach – Sonja przechodzi na niemiecki. – Miał pan niebieski sweter.
Zaczyna do niego mówić per pan, jego spojrzenie i głos są takie, że nie może zwracać się do niego po imieniu.
– Miał pan niebieski sweter – powtarza i uśmiecha się – z białym pasem w poprzek... znał pan mojego ojca, ma na imię Anton, Anton Belak... na pewno pan pamięta... kiedyś jeździliśmy razem na nartach, przewróciłam się i pan pomógł mi wstać, cała przemokłam... bo śnieg był mokry.
Wszystko to mówi jednym tchem i patrzy na niego wyczekująco.
Oficerowi coś zaczyna świtać na dźwięk nazwiska ojca dziewczyny, ale nie chce sobie przypomnieć, o czym mówi młoda kobieta, wtedy faktycznie zwracali się do niego Ludek, teraz natomiast jest Ludwigiem, zresztą zawsze był Ludwigiem, tylko kiedyś nazywano go Ludkiem – co za głupie słoweńskie zniekształcenie porządnego imienia.
Patrzy na nią i nagle wybucha śmiechem.
– Naprawdę kiedyś jeździliśmy na nartach, tak, pamiętam.
– A ja się przewróciłam.
– Przewróciła się pani w zaspę?
– Pomógł mi pan wstać. Byłam cała mokra, zgubiłam kijek.
– Kijek?
– Kijek od nart, szukaliśmy go w śniegu.
Ludwig spogląda na zegarek.
– A ojciec? – pyta. – Co u niego?
Nie czeka na odpowiedź, spieszy się, ma odpowiedzialną pracę w tym mieście, niezwykle odpowiedzialną, nie może w nieskończoność stać na ulicy i rozmawiać z dziewczyną, której kiedyś podobno pomógł wygrzebać się ze śniegu, prawdopodobnie znalazł też jej kijek, patrzy na zegarek i mówi, że musi iść do pracy. Ale w tej samej chwili przelatuje mu przez głowę myśl, że dziewczyna jest już kobietą i właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby jeszcze raz podnieść ją z mokrego śniegu.
– Może po pracy moglibyśmy razem wypić herbatę, w kawiarni... – mówi nagle Sonja i czuje, że się czerwieni.
Spogląda na nią zdziwiony, chyba nawet z niedowierzaniem. Ma taką pracę, że słysząc propozycję spotkania, od razu staje się nieco podejrzliwy.
– Z ojcem coś nie w porządku? – pyta prosto z mostu, ponieważ przeczuwa, że za tą herbatą stoi jakiś problem, o którym dziewczyna chce porozmawiać.
– Nie z ojcem – odpowiada cicho Sonja.
– Jeśli to coś urzędowego, proszę przyjść do mnie do biura – mówi Ludwig, kiwa uprzejmie głową i rusza dalej.
Sonja milknie, wpatruje się w ziemię. Tak mocno przyciska torebkę do piersi, że bledną jej kostki na dłoniach. Mogłaby pójść za nim, mogłaby powiedzieć, że chętnie potowarzyszy mu w drodze do pracy. Ale to ponad jej siły, zrobiła wszystko, co mogła. Stoi w miejscu i patrzy za nim.
– Tylko herbata – woła, sama nie wie, skąd znalazła w sobie tyle odwagi, skąd tyle desperacji... tak się poniżyć. Na ulicy pokornie prosi niemieckiego oficera o spotkanie. Choć to przecież Ludek, zapalony narciarz z czasu dzieciństwa. I trzeba znieść wymowne spojrzenia przechodniów, ale nic to, zniesie też jego lekko pogardliwy uśmiech, kiedy się odwraca, wstrzymując na chwilę zdecydowany krok, i mówi:
– Dobrze. Jutro po południu jestem wolny. O piątej w Theresienhof. I nie jestem żaden Ludek. Mam na imię Ludwig.
Sonja stoi na środku ulicy, kiwa głową, patrzy na szerokie plecy, czarne oficerki i zdecydowane kroki Ludwiga Mischkolniga, który maszeruje w tych swoich oficerkach i mundurze esesmana naprzeciw ważnym obowiązkom. Wie, gdzie jest Theresienhof, jeszcze kilka lat temu była to Velika kavarna, teraz przesiadują tam niemieccy oficerowie. Dziewczęta takie jak Sonja nie bywają w tym miejscu, ale ona pójdzie, musi iść.
3
– Pani niemiecki – mówi Ludwig Mischkolnig, zapalając papierosa – jest znakomity.
Tym razem ma na sobie cywilny garnitur, elegancki, ciemny, w cienkie niebieskie prążki. Sonji wydaje się bardziej podobny do tamtego Ludka z dawnych czasów.
– Dlaczego zwraca się pan do mnie w ten sposób, proszę tego nie robić, znamy się przecież od dawna.
Sonja chciałaby z nim rozmawiać jak z kimś, kogo zna się od lat, bo rzeczywiście znają się już długo, choć on pamięta ją raczej jak przez mgłę.
– To prawda – przytakuje Ludwig. – Na Pohorju, kiedy pomogłem ci się wygrzebać ze śniegu, byłaś jeszcze małą dziewczynką.
– Nie taką znów małą, miałam chyba dwanaście lat. Ale wszystko dobrze pamiętam. Wy, dorośli, raczyliście się grzanym winem, a my, dzieci, dostaliśmy ciasteczka, które zabrała ze sobą mama.
– Grzane wino, no tak.
Paląc, wydmuchuje obłoczek dymu, który nad jego głową zmienia się w drżące kółko. Z zadowoleniem obserwuje swoje dzieło, Sonja też patrzy, ma ochotę się roześmiać, gdyby nie to, że chodzi o ważne sprawy, a może jednak dobrze byłoby się roześmiać, więc śmieje się, trochę na siłę.
– Jak to robisz? – pyta, spoglądając na niego z podziwem. Ach, tylko udaje, że podziwia to wydmuchiwanie kółek z dymu, wcale jej to nie interesuje, stara się z uznaniem patrzeć mu w oczy, ale nie potrafi, nie potrafi, jego oczy mają zimny zielony odcień.
– Chcesz spróbować?
– Nie palę – odpowiada Sonja.
To nieprawda. Kiedyś paliła ze swoim chłopakiem. Bardziej dla żartu, fajnie było w łóżku wydmuchiwać dym z papierosa.
– Żadna sztuka – śmieje się Ludwig.
Znowu puszcza niebieskawe kółko pod sufit i śledzi znikający obłoczek. Jakby mu się nigdzie nie spieszyło, jakby miał dużo czasu. Dużo, bardzo dużo czasu. Sonja czuje dziwny dreszcz, właściwie nie może patrzeć na to beztroskie zachowanie. Jasne: pewnie tak puszcza kółka, kiedy przesłuchuje kogoś w swoim biurze. Zadaje pytanie, puszcza kółko, obserwuje dym i czeka na odpowiedź.
– Twój niemiecki – mówi Ludwig, który lekko pochyla się nad stołem w jej stronę – jest taki... jak by tu powiedzieć, giętki. I wyraźny, każde słowo wymawiasz bardzo zrozumiale.
– Studiowałam medycynę w Grazu. Karl-Franzens-Universität.
– O!
Mischkolnig powiedział O, najwyraźniej był zaskoczony. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, jego O było jak obłoczki, jak jego kółka dymu w tej kawiarni, która kiedyś nazywała się Velika, a teraz Theresienhof.
– Reichsuniversität – poprawił Sonję. – Zrezygnowaliśmy z tych śmiesznych austriackich nazw.
Pokiwała głową: zrezygnowaliśmy. Jej ojcu nazwa Karl-Franzens-Universität, Uniwersytet Karola i Franciszka, wydawała się bardzo dobra, była stara i szacowna.
– Ale przerwałam studia – dodała.
– Dlaczego?
Nie chciała odpowiedzieć na to pytanie.
– Jest wojna.
Rozbawiło to Mischkolniga: Dlaczego ludzie w czasie wojny nie mieliby studiować? Przecież uniwersytety działają, fabryki produkują, wszyscy mają pracę, życie toczy się dalej.
Dopiero teraz, kiedy nachyla się ku niej, widzi drobne piegi pod oczami, na policzkach i szyi, tak, jeśli dobrze się przyjrzeć, nawet na szyi. Gładka szyja, giętki niemiecki, niczego sobie dziewczyna.
– Nasz profesor niemieckiego – powiedziała pospiesznie, żeby nie odpowiadać na pytania o studia i o powód ich przerwania – nasz profesor z gimnazjum studiował we Frankfurcie.
– Wcale nie o to chodzi, gdzie się uczył wasz profesor. – Uśmiechnął się i wyjaśnił: – Rzecz w tym, że wy, którzy nauczyliście się tego języka, lepiej rozumiecie jego moc i piękno. Chcę powiedzieć... jest w was jakaś świeżość, a w waszej wymowie precyzja i coś ożywczego. Nie uwierzysz: w Grazu, to musiało być niedługo po tamtej historii z nartami, chodziłem na kurs czystej niemczyzny. Niemczyzny Goethego, niemczyzny Schillera. Przedtem pracowałem w drukarni, na co dzień miałem do czynienia z językiem, ze słowem drukowanym, dlatego wiem, czym jest język i co to jest kultura. Musiałem coś zrobić, żeby się pozbyć tego wstrętnego mariborskiego akcentu.
Roześmiał się. Zabawne było to, że on, Ludwig Mischkolnig, którego rodzina od dawna trwała w tym mieście na straży niemieckości, uczył się wymawiać słowa i zdania tak, jak robili to Schiller i Goethe.
– Nasz profesor tłumaczył nam – wyrwało się Sonji nieostrożnie – że mariborska niemczyzna to pozostałość jakiegoś bawarskiego dialektu. Wasi przodkowie prawdopodobnie przybyli tu z Bawarii.
Ludwig przestał się uśmiechać. To nie brzmiało śmiesznie, nawet nie było bezmyślne, tylko niedorzeczne, po prostu głupie. Pozostałość? Wasi przodkowie? A niby skąd się wzięli w a s i? W śmierdzących kożuchach, z rosyjskich bagien, stamtąd przybyli.
– Twój profesor jest głupcem – odparł spokojnie. – Nawet jeśli latami studiował w mieście Goethego. Wciąż uczy w gimnazjum?
Sonja pokręciła głową. Ta rozmowa przy herbacie, wśród obłoczków dymu z papierosa, które szybowały pod sufit, nagle zaczęła zmierzać w niedobrym kierunku, ty naiwna gąsko, przecież nie przyszłaś tu po to, żeby prowokować tego człowieka.
– Chyba go wysiedlili. Podobno gdzieś do Serbii.
– I tam jest jego miejsce – powiedział. – Na gnojowisku Europy.
Sonja nie zareagowała, patrzyła przed siebie. Wypiła kilka łyków herbaty. Mischkolnig obserwował ją przez chwilę. Kiedy podeszła do niego na ulicy, zarumieniła się, teraz ucieka spojrzeniem, nie potrafi patrzeć mu w oczy, jej wzrok ślizga się po dużych oknach kawiarni, potem biegnie przez Drawę, zatrzymuje się na zielonych wzgórzach po drugiej stronie rzeki. Czego ta dziewczyna może chcieć? Mischkolnig dobrze zna spojrzenia ludzi, spojrzenia, które kłamią, spojrzenia, które coś ukrywają, spojrzenia, które błądzą po pokoju, spojrzenia, które beznadziejnie szukają punktu oparcia i ratunku, choć ratunku nie ma. Ale te oczy patrzące z piegowatej twarzy były inne, były oczami niewinnej młodości, a ich tajemnicą jest tylko to, że chcą się za kimś wstawić, prosić go o pomoc. Już wkrótce okaże się, czego chce.
A potem znowu się uśmiechnął, całkiem nieźle to wymyślił, to o serbskim gnoju, powinien powtórzyć żart u siebie w pracy. Albo jeszcze lepiej, trochę wulgarności nie zaszkodzi: w jelicie grubym Europy, spójrzcie tylko na mapę, ta Serbia, która zniszczyła Austrię, jest naprawdę jelitem grubym.
Milczała. Lubiła swojego profesora, któremu nie pomógł nawet podziw dla niemieckiego języka i kultury. Ludwig i ludzie tacy jak on załadowali go do pociągu, jak prawie wszystkich profesorów, duchownych i wielu innych mieszkańców tego miasta. I wywieźli ich do Serbii. Sonja nie miała nic przeciwko Serbii. Ale człowiek, z którym teraz rozmawia, to już nie ten sam Ludek, którego znała piętnaście lat temu, to nie człowiek, nie ktoś, od kogo mogłaby czegoś oczekiwać. Popełniła błąd, najchętniej wstałaby i wyszła. Lecz wykład na temat języka jeszcze się nie skończył, Mischkolnig uważał, że coś powinien dziewczynie wyjaśnić:
– Żebyś mnie dobrze zrozumiała: nawet dialekt niemiecki jest wciąż językiem niemieckim. Mamy ten język we krwi, rozumiesz? Jest w każdym organizmie, krąży wraz z krwią, dziesięć pokoleń przede mną mówiło po niemiecku. Ale z czasem się starzeje, staje się niedoskonały. I w dodatku przenikają do niego jakieś obce słowa. Dlatego musiałem oczyścić swój język. Rozumiesz?
Sonja kiwa głową. Rozumie.
– Jesteśmy starym narodem, starą kulturą. Wy natomiast młodym, szybko się uczycie. Dacie nam świeżość, nową krew, już w pierwszym pokoleniu będziecie lepszymi Niemcami niż my.
Sonja nie ma zamiaru stać się lepszą Niemką, jej ojciec też nie chce być lepszym Niemcem. A mimo to odpowiada grzecznie:
– Ciekawe są te twoje rozważania.
Tak mówi, byleby tylko był spokój, nie przyszłam tu po to, by wysłuchiwać przemyśleń o języku i świeżej krwi, i nie po to, by podziwiać niebieskawe kółka dymu. Kiwać głową. Uprzejmie odpowiadać na pozdrowienia oficerów, którzy przechodząc koło ich stolika, witają się z k a w a l e r e m Ludwigiem, jak powiedział starszy mężczyzna w oficerkach i bryczesach: „Kawaler Mischkolnig spędza dzisiaj czas w towarzystwie pięknej damy, kłaniam się nisko”, nie przyszła tu po to, żeby siedząc z tym kawalerem bez munduru, witać się z innymi, głównie umundurowanymi kawalerami, których pełno było w kawiarni.
– Och, zupełnie zapomniałam, masz pozdrowienia od ojca.
To wymyśliła, ostatnia kiepska próba przerwania monologu tego człowieka o języku i kulturze. I o kupach gnoju. Gdyby ojciec wiedział, że siedzi w kawiarni wśród niemieckich oficerów, nie byłby zadowolony. Ten Ludek, tak by powiedział doktor, był całkiem w porządku, dopóki pracował w drukarni. A potem coś się z nim stało, najpierw trafił do Kulturbundu[1], a potem zwiał do Austrii. Jak to możliwe, powiedziałby doktor, często zresztą tak mówił, że ci ludzie stali się takimi świniami? Może byłoby mu przykro, gdyby wiedział, że jego córka siedzi z Ludkiem w kawiarni i podziwia obłoczki dymu, które on potrafi tak zręcznie zamieniać w kółka.
– O, dziękuję. – Widać, że Ludwig jest zadowolony. – Wciąż pracuje w szpitalu?
– Wciąż – kiwa głową Sonja. – Na chirurgii.
– To ma dużo pracy – mówi i spogląda na nią znacząco.
– Raczej tak.
Przez jakiś czas Ludwig milczy, jakby nie wiedział, czy warto ciągnąć dalej rozmowę z młodą damą, która go najwyraźniej podziwia, czy może lepiej byłoby dać sobie spokój z tą przesłodzoną herbatą i zamówić koniak. Decyduje się na koniak i kiwa na kelnera, który przybiega z białą serwetką przewieszoną przez ramię.
Milczą chwilę, jakby nie mieli sobie już nic do powiedzenia. Kiedy koniak ląduje na stole, Ludwig wyćwiczonym miękkim ruchem bierze kieliszek w dłoń, lekko miesza jego zawartość, wącha, próbuje.
Sonji wydaje się, że potrafi to robić równie dobrze, a może nawet lepiej, jak puszczać niebieskawe kółka z dymu.
– Dobry – nagle odzywa się po słoweńsku. – Dziwisz się? Myślisz, że zapomniałem?
Znowu pochyla się nad stołem i cicho, jakby się jej zwierzał, mówi:
– W mojej pracy słoweński bardzo się przydaje.
Sonja czuje zimny pot, który spływa jej po plecach. W jego p r a c y. I czuje też, że nie może już poświęcać uwagi obłoczkom dymu, językom i koniakowi. Przyszła tu w niezwykle ważnej sprawie. A choć sprawa jest śmiertelnie poważna, musi się uśmiechać.
– Kiedy spotkaliśmy się na ulicy – jej głos jest spokojny, na twarzy znowu pojawia się uśmiech – wspomniałam, że nie chodzi o ojca.
4
Ludwig milczy, patrzy na nią zimnym wzrokiem. Zapomniał, o czym rozmawiali na ulicy, wtedy naprawdę przyszło mu do głowy, że dziewczyna chce się za kimś wstawić, dobrze to zna, chyba nawet coś takiego powiedziała, ale wyleciało mu to już z pamięci. Wczoraj wieczorem kilka razy przypominał sobie jej zgrabny chód i spódnicę w kratkę, jej sympatycznie brzmiący głos, teraz jednak myślał tylko o tym, jak giętki jest jej niemiecki i jak świeży, prawie tak jak ona. No i nagle – zawsze ta sama historia! W tych przeklętych czasach, w tym przeklętym mieście, choć jest to jego własne miasto, nie da się spędzić w spokoju ani jednej chwili, bez przerwy trzeba czuwać!
– To o kogo? – pyta lodowato Ludwig Mischkolnig. Już nie jest Ludkiem, tylko policjantem, policjantem szczególnego rodzaju. I właśnie dlatego, że jest policjantem, Sonja chciała z nim rozmawiać, właśnie dlatego biegła za nim po ulicy. Wtedy miał mundur, teraz jest po cywilnemu. Sonja nie wie, że Ludek to nie zwykły policjant, lecz oficer SS. Tymczasowo do dyspozycji Służby Bezpieczeństwa, Sicherheitsdienst, która w tym mieście realizuje nadzwyczaj ważne zadania. Nie wie również, ale wkrótce się dowie, że policjanci pracują też po cywilnemu. Kiedy są na służbie, noszą mundury, szare mundury oddziałów SS, wszyscy, którzy służą w takiej policji, są w SS. Sonja na razie tego nie wie, z wielką nadzieją patrzy na Ludka, młodego człowieka, który kiedyś pomógł jej wstać z mokrego śniegu.
– Aresztowano mojego przyjaciela, przez pomyłkę – wyrzuca z siebie słowa powstrzymywane długo, od chwili, gdy biegła za nim po ulicy.
– Przez pomyłkę?
– Na pewno pomylono go z kimś innym.
– Jasne, przez pomyłkę, zawsze jest przez pomyłkę. Czy to aby nie jakiś profesor?
– Nie, asystent na uniwersytecie w Lublanie, geodeta.
– Twój chłopak?
– Przyjaciel – mówi Sonja z ociąganiem.
– Akurat! Twój chłopak.
Sonja patrzy na zimną herbatę, dużo jej zostało, pije szybko, filiżanka jest pusta, bardzo by chciała, żeby ta rozmowa wreszcie się skończyła.
– Tylko po to zatrzymałaś mnie na ulicy, żeby żebrać o swojego chłopaka? Jak się nazywa?
– Valentin. Valentin Gorjan.
Ludwig wyciąga z kieszeni notes i zapisuje nazwisko. Sonja dostrzega kątem oka, że znad innych stolików patrzą na nich goście, ktoś śmieje się półgłosem. Kolega nie tylko jest kawalerem, ale tutaj także pracuje. Na tym polega ich służba: muszą pracować także w późnych godzinach popołudniowych, w kawiarni, i to w towarzystwie pięknej dziewczyny. Zapisuje numer swojego telefonu, wyrywa kartkę z notesu i popycha ją po blacie stolika.
– Teraz sprawa nabrała mocy urzędowej – stwierdza sucho.
Patrzy bez ruchu na jej lekko pochyloną głowę, chce napotkać wzrok dziewczyny błądzący po oświetlonych wieczornym słońcem wzgórzach za dużymi oknami kawiarni.
– A jednak trochę mnie zaskoczyłaś – rzuca po chwili Mischkolnig. – To nie jest sprawa o charakterze osobistym. Wszystko powinno być zgodnie z prawem, wyłącznie zgodnie z prawem.
On też chciałby jak najszybciej zakończyć spotkanie. To jego wina, sam się wplątał w tę rozmowę, już wtedy, na ulicy, trzeba coś z tym zrobić. Nie ma żadnych zobowiązań, wobec nikogo, a już na pewno nie wobec tej pannicy, której się wydaje, że on zaryzykuje i wpadnie przez to w bezsensowne tarapaty, ani mu to w głowie, miałby wyciągnąć z więzienia jej ukochanego?!
– Zadzwoń za dwa dni – mówi mimo wszystko – zainteresuję się tym przypadkiem.
Kiedy wstają i pomaga Sonji włożyć żakiet, czuje, jak bardzo drżą jej ramiona.
– Tylko żebyśmy się rozumieli – niemal szepcze jej do ucha. – Musisz zadzwonić. Już my cię znajdziemy, jeśli sama tego nie zrobisz.
Śmieje się przy tym krótko, dziewczyna powinna go dobrze zrozumieć: to on ją znajdzie, bo chce się jeszcze z nią spotkać. Mogłaby zrozumieć to jako groźbę – znajdą ją, bo człowiek, którego przetrzymują w więzieniu, jest bliską jej osobą. Ale ona nie rozumie tego w ten sposób, prawdę mówiąc, Sonja rozumie tylko jedno, ten mężczyzna ma władzę nad jej Tinem, może mu pomóc. Choć teraz ma już trochę władzy także nad nią, sama wpakowała się w tę sytuację.
Sonja unosi wzrok i spogląda na Ludka z prośbą w oczach.
– Ale nie zrobi mu pan nic złego – szepcze.
– Oczywiście, że nie – odpowiada z galanterią, lecz też z lekką drwiną Ludwig Mischkolnig – jeśli żąda tego młoda dama, której kiedyś pomogłem wygrzebać się ze śniegu.
I myśli, że czegoś tak niemądrego już dawno nie słyszał. Te słowa jednak wprawiają go w dobry humor, chce mu się nawet śmiać, najchętniej spytałby: a komu my robimy coś złego?
Ale Sonja zaskakuje go jeszcze raz, jakby czytała w jego myślach.
– Niczego nie żądam – szepcze mu bez tchu prosto w twarz, czując woń papierosów i dymu w postaci niebieskawych obłoczków – jak mogę żądać, kim jestem, żeby czegoś żądać?
Prawie się zachłystuje, mówi półgłosem, wielu oficerów przygląda się tej scenie.
– Niczego nie żądam. Ja proszę. Proszę.
5
Obersturmbannführer Ludwig Mischkolnig przeciął Adolf-Hitler-Platz i bez pośpiechu maszerował Herrengasse do domu. Zaczynało się już ściemniać. Rześki wczesnojesienny wiatr chłodził jego lekko rozpaloną twarz – pewnie z powodu siedzenia w zadymionej, dusznej kawiarni, a może z powodu bliskości Sonji, jej spojrzenia, w którym naiwność mieszała się z niewinnością, kto tak patrzy, niczego nie skrywa, oczy są zwierciadłem duszy, tego jej: proszę. Bo takie p r o s z ę z ust pięknej młodej damy jednak wywołuje w człowieku niepokój, bo człowiek dobrze się z tym czuje. Więc on czuł się dobrze, to jego miasto, powoli i pewnie staje się takie, jakiego od dawna pragnął, mocno zwarte szeregi, mit ruhig festem Schritt[2], mruknął pod nosem, nawet po cichu zanucił, śpiewali to w SS-Junkerschule: mit ruhig festem Schritt i śnili o nowej Europie, niemieckiej i niezwyciężonej. Zresztą wciąż jest niemiecka i niezwyciężona, choć nie wszystko toczy się tak, jak powinno, jego miasto też leży w tej nowej Europie. Ta myśl wprawiła go w dobry humor, bez względu na różne przeszkody, które trzeba będzie jeszcze pokonać. Znakomity niemiecki Sonji także przyczynił się do dobrego nastroju Ludwiga. Znaczna większość tych ludzi zawsze była w porządku, w każdym państwie – w Austrii i w Jugosławii, w Reichu także należycie wykonują swoją pracę, jej ojciec jest lekarzem, a my potrzebujemy lekarzy. Brakowało im tylko jednego: żeby byli nasi, ale teraz już są nasi, stają się częścią wielkiej niemieckiej kultury. Znał jej ojca, gdy tylko powiedziała, jak się nazywa, przypomniał go sobie, doktora Belaka, lekarza i – jeszcze całkiem niedawno, jakiś rok temu – patriotę, co za głupie słowo, zwłaszcza jeśli doda się: słoweński, słoweńskiego patriotę. Ludzie, którzy do wczoraj na swoich patriotycznych uroczystościach śpiewali patriotyczne pieśni, sławili serbską i rosyjską, słowiańską, dzicz, którzy gardzili niemieckimi sąsiadami i śmiali się z ich słoweńskiego, „bosy na głowa idzie po ulica”, a teraz patrzcie no, jak po niemiecku mówią ich dzieci, Schiller by się cieszył. Ich patriotyzm też się gdzieś ulotnił, nagle przeobrazili się w lojalnych niemieckich obywateli. Wszystko szło dobrze, niemal idealnie. Co prawda odkąd w ostatnim roku na miasto zaczęły spadać bomby, sytuacja stała się trochę gorsza, właściwie dużo gorsza. Wcześniejszy entuzjazm nieco opadł. Ale najważniejsze sprawy, przynajmniej tu, w tym mieście, zostały załatwione. Spotkanie z Sonją napełniło go zadowoleniem, zainteresuje się tym... no, jakżeż się on nazywa, Gorjancem albo Gorjupem. Nie chciał, żeby mu cokolwiek wyjaśniała, wiedział, co powie, dobrze znał tę śpiewkę: przez pomyłkę miał pistolet w kieszeni, to był zupełny przypadek, ktoś mu wsadził do torby komunistyczne materiały propagandowe, był pijany, gdy przy barze mówił: niech diabli wezmą cały ten Reich, znał tę śpiewkę, wszyscy byli niewinni i wszyscy pomyłkowo aresztowani. „Spokojnym, równym krokiem”, tak, ale też żelazną ręką, jak powiedział nasz Gauleiter, kiedy przybył do Marburg an der Drau[3] i przejął kierownictwo administracji cywilnej, wyraźnie im wtedy przykazał: także żelazną ręką, jeśli trzeba.
Mimo to sprawdzi, co jest na rzeczy, o ile sobie przypomina, wśród podejrzanych, którzy pozostają w jego kompetencji, czyli są przez niego przesłuchiwani, na pewno nie ma tego Gorjupa czy jak tam się nazywa. Prawdopodobnie zajmuje się nim Hochbauer. Swoich znał, nie tylko z nazwiska, również ich przodków do piątego pokolenia, a nawet kochanki. No tak, ale ukochaną tego Gorjanca też już zna, ma na imię Sonja, całkiem możliwe, że kiedy była małą dziewczynką, na Pohorju pomógł jej wstać ze śniegu, teraz chętnie by to powtórzył. Prawdę mówiąc, bardzo chętnie.
6
Przystanął na skraju parku. W pokoju mamy na drugim piętrze paliło się światło. Czekała na jego powrót.
Odkąd nie ma ojca, czeka na niego codziennie wieczorem, jak czekała na męża. Usmażyłam ci naleśniki, synku. Nie lubił tego, po ciężkiej pracy, po całym dniu ciężkiej pracy nie lubił, gdy mówiła do niego synku, jak w dzieciństwie. Najchętniej przemknąłby na palcach obok jej pokoju, położył się u siebie, posłuchał płyty, poczytał książkę. Tylko że to niemożliwe: wczoraj, kiedy wrócił z biura, buty zdjął już na schodach, otworzył cicho drzwi – w przedpokoju nie zapalił lampy – i w skarpetkach chciał się przekraść do swojego pokoju. Ale mama mimo podeszłego wieku miała doskonały słuch, więc stanęła w drzwiach, zapaliła światło i spojrzała zdziwiona.
– Co ci jest? – spytała. – Chyba nie zaglądałeś do kieliszka?
Pokręcił głową, nie chciał jej przeszkadzać. Przecież nie przeszkadza, ledwie może się doczekać, żeby go zobaczyć, nigdy nie ma go w domu.
– Wiesz, mamo, mam dużo pracy.
– Wiem, wiem, ale ja tak bardzo czekam. Moglibyśmy razem posłuchać Veronika, der Lenz ist da.
– Nie cierpię tej piosenki – odparł z niechęcią.
– Kiedyś lubiłeś, wszyscyśmy ją lubili.
Odstawił pod ścianę oficerki, zdjął pas z pistoletem. Mama przyglądała mu się uważnie.
– O co chodzi? – spytał podirytowany. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?
– Dobrze wiesz – prychnęła, podpierając się pod boki.
– No o co?
– Byłeś z jakąś kobietą! – oświadczyła stanowczo. – Chyba ufasz rodzonej matce. Nie mam nic przeciwko temu, ale mógłbyś mi ją przedstawić.
– Mamo – powiedział najspokojniej, jak tylko umiał. – Nie byłem z żadną kobietą, nie wygaduj głupstw. Wracam z pracy, zdjąłem buty, bo myślałem, że śpisz, nie chciałem cię budzić.
– Dobrze wiesz, że nigdy nie kładę się do łóżka, zanim nie wrócisz do domu.
Wszedł do swojego pokoju i trzasnął drzwiami. Przez chwilę czekał, aż pójdzie do siebie. Wciąż tam stała, po drugiej stronie usłyszał szelest sukienki. A potem cichy śpiew:
Veronika, der Lenz ist da,
die Mädchen singen tralala.
– Mamo, idź już spać – poprosił.
Najpierw nie było żadnej reakcji, dopiero po dłuższej chwili cicho, łamiącym się głosem powiedziała:
– Naleśniki są na kuchence, a marmolada w kredensie.
Otworzył drzwi. Stała tuż za progiem, ledwie powstrzymując łzy. Pomyślał, że jest bardzo samotna, odkąd nie ma ojca, bardzo samotna. Przytulił ją. Poszedł do kuchni, zaczął jeść naleśniki, choć wcale nie czuł głodu. Mama siedziała na krześle, ręce złożyła na kolanach, patrzyła na niego zadowolona.
To było wczoraj. Dzisiaj naprawdę nie miał ochoty na naleśniki z marmoladą. Postanowił jeszcze trochę pospacerować, może mama zaśnie, czasem tak się zdarzało. A rano jej wytłumaczy, że choć ich nie zjadł, to na śniadanie będą jak znalazł. Tego wieczoru zachciało mu się pooddychać świeżym jesiennym powietrzem, pochodzić po wyzwolonym, przyłączonym do niemieckiej ojczyzny mieście. Przyszło mu do głowy, żeby wrócić do kawiarni i podzielić się z miłym towarzystwem, którego tam nigdy nie brakuje, swoimi pogodnymi myślami. Nieraz w kawiarni przesiaduje Hans Hochbauer, pije i pozwala sobie na głupie żarty: Czyżby mama dała ci zgodę na wyjście? Hans pyta, dlaczego wciąż mieszka z mamą, przecież mógłby znaleźć mieszkanie. I ożenić się. Ludwig Mischkolnig ze śmiechem odpowiada: ja już jestem żonaty, z ojczyzną. Chociaż wcale mu nie do śmiechu. Hans jest jego podwładnym, a jednak pozwala sobie na takie żarty. Grubas, za dużo je, do takiej pracy nie powinno się przyjmować ludzi, którzy tyle jedzą i piją.
Teraz jednak mógłby wrócić do kolegów przesiadujących w Theresienhof, bo Hans jest w Wiedniu, zajmuje się jakąś skomplikowaną sprawą, chodzi o kontakty między austriackimi a tutejszymi komunistami. Nie musiałby już wysłuchiwać jego głupich docinków. I uciąłby sobie z towarzyszami pogawędkę o tym, jak to jest na froncie, niektórzy byli w Afryce, w Skandynawii, w Polsce. Dzielni mężczyźni. Czasem sam pragnął znaleźć się na polu walki, odnosić zwycięstwa w huku eksplozji. Ojczyzna jednak żąda od niego, żeby był tutaj, w swoim mieście, bo i tu trwa walka o niemieckość i nową Europę.
Nie poszedł do kawiarni. Park ze starymi zielonymi drzewami był bliżej. W okolicy Trzech Stawów trochę spacerował w tę i z powrotem, w końcu, nie wiedząc kiedy, przystanął przed biurem, nogi same znalazły tu drogę. Strażnik przy wejściu zasalutował, w środku jedna z dyżurnych maszynistek rozmawiała z portierem. Rzucił: ładny dziś wieczór, i wziął klucz do swojego pokoju, zresztą nie tylko swojego, do pokoju Hansa także. Zajrzy do teczki Gorjana.
7
Sonja stoi przy oknie w swoim pokoju.
Z dołu dobiega brzęk naczyń, mama i ojciec siedzą przy kolacji, ona dzisiaj nie będzie jadła, nie jest głodna. Słyszy ich ciche głosy, opowiadają o codziennych sprawach, ojciec mówi o szpitalu, ma ciężką pracę, jest niewielu lekarzy, część personelu zmobilizowano, brakuje wszystkiego. Trwa wojna, żywności też jest coraz mniej, oni jeszcze jakoś dają sobie radę, ojciec dostaje kartki, więcej niż inni, o lekarzy trzeba dbać. Pacjenci ze wsi też czasem coś przyniosą, mąkę, kawałek wędzonki, dzisiaj w domu są świeże jajka.
– Od pani Katicy Modrinjakovej, znasz ją.
Pani Katica Modrinjak nie jest lekarką, tylko pielęgniarką, pracuje w Ptuju, w tamtejszym szpitalu. Są dobrymi znajomymi, odwiedza ojca w pracy, czasem zagląda do nich do domu. Potrafią przesiedzieć w salonie niejedno popołudnie.
Sonja dziwi się nieobecności mamy podczas tych rozmów.
– Co oni tak długo siedzą? – spytała kiedyś.
– Sprawy służbowe – odparła mama.
Sonja nie potrafi zrozumieć, przecież mogą porozmawiać o tym w szpitalu albo w Ptuju, kiedy ojciec jedzie tam do ambulatorium. Chyba jednak domyśla się, jaka tajemnica łączy jej ojca i panią Katicę. Prawda, przynosi jajka, ale wynosi z domu jakieś rzeczy. Kiedyś widziała, jak ojciec wyjmuje ze swojej torby bandaże, buteleczki ze środkami odkażającymi, klamerki i pęsety, narzędzia chirurgiczne i wkłada to wszystko do płóciennej torby. Kiedy pani Katica wyszła, torby nie było w przedpokoju. Do czego pani Katica potrzebuje tych rzeczy, skoro pracuje w ambulatorium, czy nie mogą ich tam zawieźć autem?
Ale dzisiaj Sonji nie w głowie rozmowy ojca z panią Katicą, tak jak nie interesuje jej, co im przyniosła pani Katica, a co od nich wyniosła.
– Ugotuję ci jajka, dobrze? – spytała mama. – Proszę, zjedz choć trochę, jesteś taka szczuplutka.
– Nie mam ochoty na kolację, nie jestem głodna.
– Co ci jest? – zawołała za nią, kiedy Sonja szła na górę do swojego pokoju. – Co się z tobą dzieje, ostatnio nic nie jesz.
„Co mi jest, nic, jeno wielce z bólu krwawi me serce”. Stoi przy oknie. Zapada zmierzch, miasto cichnie. Spogląda na kasztanową aleję, jest pusta, a kiedyś w ciepłe wieczory przed domami kręcili się ludzie, przystawali na krótką pogawędkę z sąsiadem, z pobliskich gór wracały do domu zmęczone rodziny z plecakami na ramionach. Mamy zwoływały dzieci na kolację, z hałasem przejeżdżał motor, u Franciszkanów dziewięć razy bił dzwon. W jej pokoju leżał na stole list, który pisała do swojego chłopaka do Lublany: „Jest wieczór, mój miły, wieczór, już noc nadchodzi spragniona, weź mnie mocno w ramiona... i otul spojrzeniem me ciało, i poczuj, że masz mnie całą”[4]. Te słowa zapisała kilka lat temu, znalazła je w tomiku Gradnika, w listach przesyłali sobie wiersze, „miłości, piłem cię, a nie wypiłem”[5], poważne i żartobliwe. Kiedy przyjeżdżał do domu z Lublany, czekała na niego na dworcu. Tine mieszkał w Studencach po drugiej stronie Drawy, koło Świętego Józefa, spacerowali wtedy nad rzeką i ulicami miasta, przesiadywali w cukierni Ilich, wspinali się na niewysoki szczyt Urbana. Wiosną czterdziestego roku też wybrali się na Urbana, był pełen kwiatów maj i synogarlicy głos, jak w tym wierszu, który wtedy wszyscy znali na pamięć. Wieczorem czekał na nią w kasztanowej alei, jeszcze teraz widzi go na dole, stoi w jasnej koszuli oparty o pień drzewa, stoi pod kasztanem obsypanym kwiatami i czeka, żeby wyszła na spotkanie. Dziś go nie ma, jest rok czterdziesty czwarty, wieczór, wszędzie cisza, ale tylko dlatego, że nikt nie rusza się z domu, wszyscy siedzą, patrzą przed siebie i czekają, aż zawyją syreny.
Na odgłos syren po ojca przyjeżdża auto, które zabiera go do szpitala, bo kiedy ustaje huk i eksplozje bomb, kiedy cichnie warkot samolotów, kiedy syreny przestają wyć, ich dźwięk obniża się i kończy głuchym trzaskiem, pokasływaniem, do szpitala zwozi się rannych. Wtedy jej ojciec, doktor Belak, przystępuje do operacji, amputuje nogi i otwiera brzuchy, zszywa, ręce ma całe we krwi, po łokcie.
Na odgłos syren trzeba koniecznie zejść do piwnicy, bo znad Niemiec, znad Grazu, nadlatują amerykańskie samoloty. Zrzucą na miasto bomby, wybuchy rozedrą ciszę spokojnego jesiennego wieczoru, niebo rozpłomieni się pożarami, domy i ulice ogarnie strach, zstąpi do piwnic, między skulonych i przelęknionych ludzi, którzy będą wpatrywać się w ziemię, zatykać uszy, spoglądać szeroko otwartymi oczami w sufit i ku drzwiom, czy nie rozniesie ich podmuch eksplozji. W piwnicach siedzą głównie kobiety, dzieci i starzy mężczyźni, młodych prawie nie ma, wysłali ich na front, na Ukrainie albo w Grecji walczą w niemieckich mundurach. Niektórzy jej szkolni koledzy poszli podobno do lasu, są gdzieś na Pohorju albo w Dolnej Krainie. A jeden z nich siedzi w starym więzieniu niedaleko stąd, za rzeką, albo w więzieniu sądowym, może trzymają go w jakiejś piwnicy, ludzie mówią, że najpierw przesłuchują ich w piwnicach gestapo. On też był w partyzantce. Złapali go. Wieczór jest cichy, a kasztanowa aleja pusta. Na niebie czai się strach, w piwnicach i w więzieniach, tam gdzie jest jej Tine, groza.
8
Na korytarzu usłyszał hałas, ktoś otworzył judasza w drzwiach celi. Valentin zerwał się na równe nogi i stanął na baczność. Oślepiło go światło, ktoś zapalił żarówkę pod sufitem, włączała się na zewnątrz, na korytarzu. W judaszu zobaczył oczy, przyglądały mu się uważnie, poczuł dreszcz na plecach. Zabiorą go na górę, znowu na przesłuchanie. Pokażą fotografie nieznanych mężczyzn i kobiet. Znasz ją? A tego? Kręcił głową, nikogo nie zna. Ale jednego znał, to Polde, na zdjęciu wydawał się młodszy, był ogolony, w marynarce i krawacie. Polde na Pohorju miał wąsy i mundur armii jugosłowiańskiej. Pokręcił przecząco głową, bez mrugnięcia okiem. Czekał na ciosy. Na Johanna z podwiniętymi rękawami i pejczem w muskularnych rękach. Wpatrywał się w ziemię i czekał, aż w końcu otworzą się drzwi. Czuł, że trzęsą mu się kolana i uginają się pod nim nogi, jak długo wytrzyma? Ale judasza zamknięto, światło zgasło, kroki się oddaliły. To nie był Johann. Może strażnik? Strażnik też nie. Odkąd Valentin znalazł się w celi, jego słuch, słuch przestraszonego zwierzęcia, rozpoznawał każde zbliżające się kroki. Ktoś inny go obserwował. To były oficerki, skrzypiała skóra, podeszwy mocniej uderzały o kamienną podłogę. Na końcu korytarza trzasnęły metalowe drzwi.
To nie były te buty, czarne buty, które chodziły przed nim, przed jego opuszczoną głową, przed ciałem skulonym na krześle, obserwował je, dwa niebezpieczne szczury chodziły tam i z powrotem, buty przesłuchującego go mężczyzny, Hansa, gestapowca. Hans nie bił, Hans tylko pytał, chodził tam i z powrotem i pytał. Byłoby lepiej, stwierdził, gdyby odpowiadał na pytania, bo jeśli nie, wezwie Johanna. Valentin nie chciał, żeby wzywał Johanna, na plecach ma porozrywaną skórę od tego wzywania Johanna, który przychodzi z pejczem.
Czasami do pokoju zaglądał esesman ze służby bezpieczeństwa. Ten nosił oficerki.
– Jak tam? – pytał Hansa. – Coś wyśpiewał?
– Nic – mówił Hans. – Zdaje się, że nie ma słuchu.
Oficer miał na imię Ludwig. Pewnego razu pochylił się nad nim i powiedział po słoweńsku z mariborskim akcentem: Ze mną możesz porozmawiać. Jeśli chcesz, nawet po słoweńsku. Z Johannem się nie da, nie zna słoweńskiego, a niemieckiego nie używa zbyt chętnie, woli milczeć. I działać. Dobrze wiesz, co może taki barbarzyńca.
– Powiedziałem już wszystko.
– Nie sądzę – odparł Ludwig.
Nigdy nie przychodził na długo, miał dużo pracy. Jego skrzypiące oficerki wyznaczały drogę od pokoju do pokoju. Drzwi otwierały się i zamykały. Znał jego głośne, zdecydowane kroki, stukot obcasów odbijający się echem na korytarzu.
Wiedział więc, że kroki, które oddaliły się od celi, to nie kroki Hansa, bo nie krążyły przed nim jak dwa szczury, były stanowcze, wojskowe, to kroki Ludwiga. Chciał go obejrzeć. Ale po co?
Na drżących nogach podszedł do kibla w kącie celi i zaczął sikać. Ręce też mu się trzęsły, strumień moczu poleciał na ziemię, wreszcie udało mu się w ciemnościach trafić do środka. Śmierdziało, dopiero rano będzie mógł opróżnić kibel. To był jednak najmniejszy problem, do smrodu już się przyzwyczaił. Czuł strach, do strachu nie można się przyzwyczaić. Tym bardziej że jest tutaj sam, bezsilny i przerażony, bardzo sam.
Gdy otwierał się judasz w drzwiach celi, po ciele przebiegały mu ciarki. Nie tylko dlatego, że mogli go zabrać na górę, skąd wróci cały w siniakach i zakrwawiony. Może już trochę majaczę, pomyślał. Dopóki siedział we wspólnej celi, było lżej. Niektórych więźniów wyprowadzano i skatowanych wrzucano z powrotem, inni nigdy nie wracali. Czasem wywoływano nazwiska, ci więźniowie też nie wracali. Leżeli zabici na dziedzińcu pod murem. A odkąd był w celi sam, nie wiedział, jak długo tu siedzi, dziesięć dni, może dwadzieścia? Wiedział tylko, że to się nie skończy, dopóki czegoś nie powie, czegokolwiek.
Źle jest być samemu, w nocy miewał przywidzenia, koszmar z dzieciństwa znów pojawiał się w jego snach. A potem już nawet w dzień, gdy tylko otwierał się judasz, przed oczami stawała mu tamta twarz.
Miał może piętnaście, może szesnaście lat, kiedy zjawa zaniepokoiła go pierwszy raz. Zdarzyło się to przed południem, rodzice byli w pracy. Wrócił ze szkoły, rzucił tornister w kąt, ukroił sobie kromkę chleba. Zaczął szukać na półkach kuchennego kredensu, miał nadzieję, że trafi na coś do chleba, kawałek słoniny, a jeszcze lepiej – powidła. Udało się, znalazł słoik marmolady, zamknął oszklone drzwiczki. Nagle poczuł, że ktoś na niego patrzy, rozejrzał się dokoła, ale w kuchni był oczywiście sam, ojciec i mama dawno wyszli. Co się ze mną dzieje, przecież nikogo tu nie ma. W tej samej chwili spojrzał ku oknu i zdrętwiał. Po tamtej stronie zamkniętego okna stał jakiś mężczyzna i patrzył. Właściwie widać było tylko górną część tułowia i twarz, gładko ogoloną twarz dorosłego mężczyzny o spokojnym, trochę zamyślonym spojrzeniu. Zmartwiał ze słoikiem marmolady w dłoni, poczuł zimny dreszcz na grzbiecie, ciarki biegnące po plecach i szyi ku głowie, całe szczęście, pomyślał później, że nie wypuściłem z ręki słoika. Przez moment spoglądali na siebie, Valentinowi zdawało się, że mężczyzna pokiwał głową, może było to tylko złudzenie, w każdym razie po chwili tamten odwrócił się w lewo i jakby nigdy nic odszedł chodnikiem. Jakim chodnikiem, na litość boską, jakim chodnikiem, pulsowało mu w skroniach, za oknem nie ma żadnego chodnika, mieszkanie jest na pierwszym piętrze, okna wychodzą prosto na jezdnię. Valentin też ruszył się z miejsca, zdecydowanie odstawił słoik z marmoladą na stół i szybko podszedł do okna. Otworzył je i spojrzał w dół. Ulicą szło kilkoro ludzi, spieszyli się do swoich spraw, przekupka z pobliskiego targu ciągnęła skrajem chodnika wózek z niesprzedaną sałatą, przed bramą domu naprzeciwko stali dwaj mężczyźni z rowerami, czy to mógł być jeden z nich? Ale jak, przecież to pierwsze piętro, nikt nie może się tu dostać, chyba że z bardzo długą drabiną. Na ulicy nikt nie miał drabiny, przekupka zniknęła za rogiem, mężczyźni podali sobie ręce, wsiedli na rowery i każdy odjechał w swoją stronę. Pojawiło się kilkoro dzieci, wracały ze szkoły, niektóre znajome. Odwrócił się od okna, spanikowany zaczął krążyć po mieszkaniu. Zatrzymał się w swoim pokoju, usiadł na łóżku. Było pościelone jak w wojsku, prześcieradło bez ani jednej fałdki, kołdra niewystająca ani odrobinę poza materac. Gdyby ojciec tu był, na pewno potrafiłby mu wyjaśnić, co zobaczył przed chwilą. Dopiero teraz poczuł prawdziwy strach. Wstał, pobiegł do kuchni, zamknął okno. To nie był sen, pomyślał, to wcale nie był sen, przecież w biały dzień, kiedy wróciłem ze szkoły, nie mogło mi się śnić. Czytasz za dużo kryminałów, powiedziałby ojciec, tam zawsze ktoś widzi jakieś zjawy.
Może ta cela to też tylko zwidy, grube drzwi, kibel w kącie, okienko w drzwiach i nieznane oczy, które obserwują więźnia. Czy twarz w oknie była zapowiedzią tego, co się teraz z nim dzieje? A może mu się śni, że coś takiego kiedyś się już wydarzyło, może śni mu się to, co się w przyszłości wydarzy?
9
Ludwig Mischkolnig odsunął na bok kartkę leżącą na środku biurka. Było tam napisane jego ręką, dużymi literami:
Gwoździe!!! Monitować!!!
Zamówił przez telefon kawę i podszedł do szafy, zaczął przeglądać teczki, ułożone porządnie, według alfabetu. Pod literą G nie było żadnego Valentina Gorjana ani Gorjanca, Gorjupa też nie, tylko jakiś Goranovski, na pewno były oficer armii jugosłowiańskiej. Już chciał zrezygnować z kawy, gdy na biurku zauważył spory plik dokumentów. Hans wyjechał na tydzień do Wiednia, zostawiając mu kilka niezakończonych spraw. Ludwig od razu znalazł teczkę Valentina Gorjana. Wpatrywał się w fotografię młodego mężczyzny, niewiele starszego od Sonji. Chyba gdzieś go już widział. W jednym z pokojów przesłuchań, które regularnie wizytował podczas obchodu. Tyle przestraszonych twarzy w ciągu wszystkich tych lat, tyle oczu, w których rodzi się nadzieja, gdy z jego ust słyszą ojczysty język. A może widział go na ulicy, miasto w końcu nie jest duże, niektórych ludzi łatwo zapamiętać. Młody mężczyzna na zdjęciu miał jasne oczy, mógłby być nasz, pomyślał. Ale nie jest. Bo gdyby był, jego fotografia nie znalazłaby się w teczce, a on nie siedziałby w więzieniu sądowym, w piwnicy tego gmachu albo w jednym z pokojów przesłuchań. Oczy z fotografii, zwierciadło duszy, klucz, którym posługiwał się Ludwig w czasie każdego przesłuchania, mówiły, że ma do czynienia z raczej pewnym siebie młodzieńcem, to znaczy – te oczy były właśnie takie, kiedy fotografował się u Hochstättera przy Burgplatz. Na pewno ćwiczył w Sokole, tam ich uczyli, że słoweńscy, słowiańscy patrioci muszą odważnie i z determinacją patrzeć na świat. Dopóki Valentin Gorjan nie dostał się w ręce Hansa. Ten, kogo przesłuchuje Hans, już tak nie patrzy. A gdy wezwie Johanna, byłego cieślę, teraz ich gorliwego pomocnika od ciężkiej roboty fizycznej, to ten, co jeszcze u Hochstättera patrzył na świat z pewnością siebie, nie patrzy już wcale. Bo ma duże sinawe gule zamiast oczu. Ludwig nie lubił tych myśli, pojawiały się same. Wolał polegać na swoim instynkcie, rozmowach, psychologii, na głębokim spojrzeniu prosto w oczy, które są zwierciadłem duszy. Teczka była gruba, dokumenty Gorjana, najróżniejsze notatki o domniemanych kontaktach, ale w tej chwili interesował go protokół, więc przekartkował papiery, najpierw sprawdził, jak daleko posunął się Hans w swoim śledztwie. Od razu zauważył, że protokół spisywała maszynistka Frida z pierwszego piętra, widoczne były charakterystyczne dla niej prawidłowe odstępy i równe wiersze.
Nieco skomplikowany przypadek. Aresztowano go 17 marca 1944 w jakiejś karczmie koło Mislinji, na drugim końcu Pohorja. Był mocno pijany, konfident, który poinformował o nieznanym człowieku siedzącym w karczmie, podejrzewał, że jest zbiegłym bandytą, może dezerterem z oddziału, który kręcił się w tych rejonach, między Pohorjem a górami Karyntii. Nie miał broni, a w jego portfelu znaleziono zieloną kartę[6]. Zawieziono go do Celja, gdzie okazało się, że dokument jest autentyczny, chodzi o Valentina Gorjana z Mariboru, inżyniera geodezji, wykładowcę na Wydziale Budownictwa Uniwersytetu w Lublanie. Twierdził, że jechał z Lublany przez Celje i Dravograd do domu w Mariborze. Dlaczego przez Dravograd? Bo linia kolejowa między Celjem a Mariborem była tymczasowo zamknięta.
Brzmiało prawdopodobnie, Ludwig Mischkolnig wiedział, że z powodu sabotaży bandytów linie kolejowe często zamyka się na pewien czas.
Na stacji w Mislinji wysiadł z pociągu i poszedł do karczmy, gdzie kilka godzin później został aresztowany przez miejscową policję. Historia miała dużo luk. Dlaczego w Mislinji miałby wysiąść z pociągu, upić się i potem zapomnieć o dalszej podróży? Przedstawił mnóstwo głupich wykrętów, wszystkie miały związek z długą pijatyką, która podobno zaczęła się już w Lublanie. Ale podejrzenia szły głównie w dwóch kierunkach: ponieważ na nogach miał ciężkie górskie buty i nosił gruby zimowy płaszcz, całkiem możliwe, że zbiegł z jakiegoś oddziału bandytów, który operował na tamtym terenie, albo miał zamiar przyłączyć się do nich. Z Celja przewieziono go do Mariboru, długie przesłuchania nie dały żadnego rezultatu, nie udzielił żadnych informacji o swoich kontaktach w okolicy, gdzie został zatrzymany, nie znaleziono go również na liście osób podejrzanych o wywrotową działalność w Mariborze. Wciąż siedział w więzieniu z powodu mętnych wyjaśnień. Hans czekał, aż zacznie go sypać jakiś inny aresztowany, wtedy sprawa mogłaby być szybko rozwiązana.
U dołu czwartej strony Hans – choć miał ciężkie ręce z powodu zbyt obfitych posiłków, był jednak pedantycznie dokładny – zanotował niewprawnym charakterem pisma: 1. V, 2. D oder B, 3. Oder? Zrobił to ołówkiem, więc nieoficjalnie, co oznaczało, że waha się między różnymi wariantami rozwiązania przypadku Gorjan. 1. V to Vertrauensmann, czyli konfident, może da się go nakłonić do współpracy, nie udowodniono mu poważniejszego przestępstwa; 2. D oder B, to Dachau lub Buchenwald; 3. Oder? znaczy pluton egzekucyjny na dziedzińcu więzienia sądowego, jeśli na podstawie zeznań świadków i ustaleń innych wydziałów lub przyznania się do winy udowodni się aresztowanemu przynależność do formacji bandytów lub ich struktur w mieście. A gdyby nawet nie udało się tego udowodnić, zawsze można go dołączyć do listy zakładników, którzy zostaną rozstrzelani w razie jakiejś nowej zbrodni bandytów przeciw niemieckiej armii lub niemieckiej ludności cywilnej.
Ktoś energicznie zapukał do drzwi. Kawa. Dyżurny postawił filiżankę na biurku, zasalutował i wyszedł. Ludwig spojrzał na zegarek. Już dziewiąta, cały dzień nie było go w domu. Ciepła kąpiel, ciepłe łóżko. Ale czeka też mama z naleśnikami. Zapalił lampę na biurku.
Notatka Hansa zrobiona ołówkiem, jego drobnym pismem (1. V, 2. D oder B, 3. Oder?), była logiczna. Nie można tak po prostu podjąć decyzji, jeśli podejrzany nie ma określonego miejsca w siatce konspiracyjnej, jeśli jego współpracy z partyzantami, czyli bandytami, nie potwierdzają świadkowie. A poza tym jaki sens miałoby pozbycie się Valentina Gorjana, jeśli dałoby się z niego wycisnąć jakąś pożyteczną informację? Przynajmniej tyle, ale oczywiście byłoby lepiej, gdyby się go dało wykorzystać. Mógłby zostać cennym konfidentem. W idealnej sytuacji nawet członkiem oddziału, które wysyłamy do lasu w partyzanckich mundurach, o ile te wycieczkowe stroje można tak nazwać. Daliśmy im taką odzież, jaką noszą partyzanci, a teraz mówią o nich obdartusy[7], choć wcale nie są bardziej obszarpani niż ci, którzy się uważają za jakieś wojsko, podobno wyzwoleńcze, a tak naprawdę komunistyczne, szmatławe, od siedmiu boleści.
Wydmuchnął kółko z dymu, jak po południu w kawiarni. I w tym obłoczku zobaczył jej twarz, twarz dziewczyny, której kiedyś, gdy była dziewczynką, pomógł wygrzebać się ze śniegu. Może teraz też mógłby jej pomóc, kiedy się żegnali, wyglądała jak z krzyża zdjęta. Bo giętki i żywy był nie tylko jej niemiecki, ale i chód, spojrzenie, usta, wszystko. Co mi jest, podoba mi się ta młoda kobieta. Podeszła blisko, bardzo blisko, przysunęła twarz do jego twarzy i szepnęła p r o s z ę. Siedział sam wieczorem w swoim biurze, była wczesna jesień, a powietrze pachniało jeszcze latem, poczuł bliskość jej ciała, swoim wdziękiem obudziła w nim ukryte emocje, po plecach przebiegł mu dreszcz. I pomyślał, że przypadek Gorjana chyba dałoby się rozwiązać. A więc mógłby coś dla niej zrobić. Oczywiście w taki sposób, by nawet na milimetr nie odstąpić od swoich zasad: wierności służbie i jasno wytyczonym celom. Ona też mogłaby coś dla niego zrobić – być z nim jeszcze bliżej.
Postanowił przejąć tę sprawę.
10
Była noc, dochodziła jedenasta, kiedy wyszedł z biura. Jutro każe wezwać tego Gorjana, chce zobaczyć człowieka, dla którego Sonja gotowa jest tyle zrobić. Ile? Dużo, pewnie wszystko, co potrafi młoda zakochana kobieta, żeby uratować ukochanego. Poczuł gniew, chyba nawet zazdrość. Dlaczego nikt nie jest gotów na takie poświęcenie dla niego? Najwyższy wyraz miłości, jaki zna, to naleśniki mamy i jej pełne troski pytanie: gdzie byłeś? Coś mu kazało powędrować pustymi ulicami do gmachu sądu. Przy wejściu pokazał legitymację i zażądał listy uwięzionych. Znalazł nazwisko Valentina Gorjana, chciał go zobaczyć. Zaspany strażnik otwierał przed nim drzwi w kolejnych korytarzach. Kiedy stanęli przed celą, chciał otworzyć i te, ale Mischkolnig pokręcił głową: nie trzeba. Odsunął drewnianą klapkę judasza i nacisnął wyłącznik przy drzwiach. W celi zapaliło się światło. Zobaczył leżącego na pryczy, zwiniętego w kłębek człowieka, który zerwał się na równe nogi i stanął na baczność. Bez ruchu, wyczekująco wpatrywał się w judasza. Nędzna kreatura. Prawą ręką przytrzymywał spodnie, jasne, zabrano mu pasek i sznurówki, żeby się nie powiesił, jeśli będzie trzeba, my go powiesimy. Na koszuli widać było plamy krwi, a na twarzy opuchliznę i sińce pod oczami. To na pewno dzieło Johanna, który ma muskularne ręce, bo kiedyś był cieślą i zawsze chodzi z podwiniętymi rękawami, pomyślał Ludwig. I dla takiej kreatury, dla człowieka, który patrzy jak spłoszony zając, przytrzymując spodnie, żeby nie spadły mu z tyłka, ta piękna dziewczyna jest gotowa wystawić na szwank, a może nawet stracić swój kobiecy honor?! A przestraszony młody mężczyzna, którego znaleźli pijanego jak bela w karczmie po drugiej stronie Pohorja, chce przeciwstawić się niemieckiej sile i woli? I woli jego, Ludwiga? Pewnie Hans się myli, ten człowiek nie jest do tego zdolny, widać to po jego oczach. Tylko że Hans rzadko się myli. Przynajmniej na końcu, wtedy właściwie nie myli się nigdy, pisząc B l u b D, albo to trzecie. Wtedy nie ma mowy o pomyłce, bo to koniec.
Opuścił klapkę judasza i zgasił światło. Polecił strażnikowi, żeby dali więźniowi jakąś koszulę i jutro przyprowadzili go na przesłuchanie.
Powoli ruszył do domu.
Ludwig Mischkolnig od samego początku, czyli od chwili gdy po prawie dziesięciu latach pobytu w Grazu i szkoleniu w Niemczech wrócił w rodzinne strony, nie potrafił pojąć, dlaczego ci ludzie się buntują. Mógł zrozumieć, że po roku 1918 czuli się gospodarzami w tym mieście, ale nawet wtedy było to śmieszne, choć i dokuczliwe – ich komiczne Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców, a później serbska dyktatura, którą nazywali Jugosławią, czy to w ogóle było państwo? Teraz jednak sprawy wróciły na swoje miejsce, więc powinni być zadowoleni i szczęśliwi, że są częścią wielkiej Europy pod wodzą Niemiec, a państwo niemieckie to również Niemcy z tego miasta, zresztą i Słoweńcy nie są nikim innym, jak Niemcami mówiącymi po słowiańsku, takich przykładów w całej Europie można znaleźć wiele. Prawdę mówiąc, większość jest lojalna wobec nowego porządku, dostali zielone karty, są zadowoleni. Sonja też wygląda na osobę lojalną, nie interesuje się polityką, z wyjątkiem tej śmiesznej uwagi o pozostałościach bawarskiego dialektu. I nie powinna była mówić wy i my, bo w tym mieście nie ma już n a s i w a s. Wyniosła to z domu, tak się tam myśli, przynajmniej kiedyś tak było, a już na pewno tak myślał jej ojciec.
Są lojalni, nie można powiedzieć, że nie są, ale nas nienawidzą. My gardzimy nimi, od dawna, a oni o tym wiedzą i nienawidzą naszej pogardy. Gdy tylko Ludwig spojrzy na okna cichego miasta, czuje, jak zza tych okien wypełza ukryta nienawiść.
Pamięta go, ojca Sonji, oczywiście, że go pamięta. Utrzymywał z nim kontakt, na ile to było konieczne, tak, pewnej zimy nawet razem wybrali się na Pohorje, chociaż zaciskał zęby w towarzystwie pana doktora, który operował jego skaleczone kolano, to miłe, że potem przesłał mu pozdrowienia, tak, widywali się, ale Ludwig coraz bardziej zaciskał zęby przy każdym spotkaniu. Wcześniej uszkodził sobie kolano, grając w piłkę w Rapidzie, więc zabrano go do szpitala i doktor Belak, ojciec tej dziewczyny, która teraz biega za nim po ulicy i w kawiarni Theresienhof żebrze o pomoc dla swojego aresztowanego chłopaka, bandyty, najprawdopodobniej bandyty, przyjął go grzecznie. Był sympatycznym panem, obmacał kolano, obawiam się, że potrzebna będzie operacja, powiedział. Był sympatyczny, ale za bardzo lubił żartować. Z powodu jego żartów trzeba było zaciskać zęby, nie z powodu bolącego kolana, które ten pan obmacywał, unosząc do góry nogę pacjenta, aż przy każdym ruchu ból prawie rozsadzał mu czaszkę. Co to za Niemcy w tym towarzystwie sportowym Rapid, jeśli nazywają się Bratschko, Goritschar, Löshnig? Tak powiedział. Mógłby też wymienić jego nazwisko, które nie brzmiało czysto po niemiecku. A skąd to wie?, spytał Belaka. Czytałem w gazecie, odparł doktor, kiedy graliście z naszym, słoweńskim klubem sportowym, Goričar strzelił gola, prawda? Prawda, Goričar faktycznie strzelił gola, ale jeśli nawet niektórzy noszą nazwiska, które nie brzmią jak niemieckie, to jeszcze nie znaczy, że nie są Niemcami. Mischkolnig zacisnął wtedy zęby, ale nie z powodu bólu w kolanie, tylko dlatego, że tamten żartował z Rapidu. Rapid był dumą mariborskich Niemców, zresztą nie tylko mariborskich, także tych z Ptuja i Celja, i wszystkich, którzy od dawien dawna trwali na tej południowej niemieckiej granicy, choć nie było ich już zbyt wielu, bo tłumnie wyjechali w roku 1918, oni jednak wciąż trwali i byli tym, kim zawsze byli, Niemcami, choć niektórzy o słoweńskich nazwiskach – i właśnie z nich żartował sobie ten pan, który badał jego kolano. A kiedy potem usiadł przy biurku, żeby przeprowadzić wywiad z pacjentem i wypisać skierowanie na operację, powiedział, tak, ale przecież pan się nazywa Mischkolnig, od myszy, czyli Maus, a miškolin, myszko, to jakby zdrobnienie od myszy w rodzaju męskim. Mischkolnig oświadczył, że trafił tu z powodu kontuzjowanego kolana, a nie po to, żeby rozprawiać o nazwiskach. Oczywiście, odparł doktor Belak, chyba pana nie obraziłem. Oczywiście, że go obraził, ale jak pacjent ma powiedzieć lekarzowi, że go obraził, żartując z nazwisk mariborskich Niemców? Nazwiska to nazwiska, zmieniają się wraz z upływem czasu, wraz z mijającymi pokoleniami, jeden z najlepszych ludzi, jakich teraz mamy w SS, nazywa się Globocnik[8], od słoweńskiego globel – jama, głębina, ale jakie ma to znaczenie?! Ważna jest tożsamość, język, kultura, oddanie sprawie. My jesteśmy stąd, zawsze byliśmy tutaj, nie tak jak kolega Belaka, doktor Lavrenčič, który przypętał się z tu Przymorza. No i ten Belak, jego przodkowie pochodzą z jakiejś okolicznej wsi, jego rodzice albo dziadkowie mieli jeszcze gnój na butach, kiedy zamieszkali w mieście, gdzie mówiło się po niemiecku, a niemieccy mieszczanie spacerowali po ulicach w wypastowanych i wyglansowanych trzewikach. On, Mischkolnig, co rano pastował buty i czyścił je szczotką na glanc, mama nigdy nie wypuściła go z domu, zanim tego nie zrobił, ale wcześniej musiał dokładnie umyć zęby.
11
Po tamtej operacji, którą Belak przeprowadził bez zarzutu – Mischkolnig musiał to przyznać – spotkali się jeszcze kilka razy, ponieważ okazało się, że w szpitalu, gdzie dochodził do siebie i gdzie odwiedzał go lubiący żarty lekarz, mają wspólnego znajomego. Był nim kolega Belaka z oddziału dermatologii, doktor Brandstätter, którego nazwisko nie mogło być bardziej niemieckie. Doktor Brandstätter i Mischkolnig śpiewali w Männergesangverein, po próbach chórzyści zachodzili czasem do kawiarni Central. Któregoś wieczoru do kawiarni zajrzał doktor Lavrenčič, też z dermatologii. Przywitawszy się z Brandstätterem, podszedł bliżej i na cały głos powiedział: O, to pacjent Belaka, jak się pan nazywa, Miškolin? Mischkolnig poczerwieniał, przede wszystkim dlatego, że roześmiało się całe towarzystwo, Brandstätter śmiał się najgłośniej, był przyzwyczajony do żartów Lavrenčiča, może nawet chciał tym śmiechem okazać mu sympatię, ale czyim kosztem? Żartując z niego, z Mischkolniga, i z jego nazwiska! Mischkolnig poczuł, że dostał rumieńców, że tego śmiejącego się lekarza, nie, nie Brandstättera, który śmiał się przez grzeczność, tylko tego Lavrenčiča, który to wszystko spowodował, mógłby uderzyć w twarz, prosto w te roześmiane usta, będziesz się ze mnie śmiał, du windischer Hund[9]?! Jak tam kolano?, krzyczał przez stół Lavrenčič, już może pan trochę kopać? Mogę, czemu nie, przeleciało mu przez myśl, mógłbym cię teraz kopnąć w tyłek, aż przewróciłbyś wszystkie te krzesła i musiałaby cię zbierać z ziemi twoja żona, która uprzejmie rozciąga w uśmiechu uszminkowane usta.
A potem mu odpłacił, choć nie do końca. Było to w karczmie w Radvanju. Siedzieli naprzeciw siebie. Pochylając się nad pełnymi kieliszkami białego wina, Mischkolnig uprzejmie zapytał: Czy słowo čič pochodzi od nazwiska takiego jak pańskie? Lavren-čič. Zarówno w języku mariborskich Niemców, jak i Słoweńców čič było obraźliwym epitetem i oznaczało tych, którzy osiedlili się w mieście po zakończeniu wojny. Ponieważ nie żyło im się dobrze z Włochami, przeprowadzali się z okolic Triestu tu, do tego miasta, skąd wyjeżdżali miejscowi, Niemcy. Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców bardzo o nich dbało, dostawali pracę w policji i w urzędzie skarbowym, na kolei i w magistracie, co już było wystarczającym powodem, żeby ludzie nie czuli do nich sympatii. A poza tym byli głośni, nawoływali się z przeciwnych krańców ulicy, śmiali się hałaśliwie i żartowali, nic dziwnego, że Włosi nie mogli z nimi wytrzymać, z tymi čičami, źle tolerowali tę słowiańską, chłopską rasę. Przez twarz Lavrenčiča przemknął cień, aha, pomyślał Mischkolnig, teraz już wiesz, jak to jest, kiedy się drwi z czyjegoś nazwiska, przypominasz sobie miškolina? Ale tamten ochłonął w jednej chwili i kpiąc z samego siebie, ryknął na cały głos: „čič to barwny ptak, pióra mu nie w smak”. I całe towarzystwo, które nie miało pojęcia, co się między nimi dwoma dzieje, dlaczego Lavrenčič nagle wygaduje takie bzdury, zarechotało wraz z wesołkiem. Zawsze, kiedy tylko Lavrenčič otworzył usta, pokładali się ze śmiechu, czasem nawet zanim zdążył je otworzyć.
Nie ma już żartownisia Lavrenčiča, on też skończył gdzieś na południu, w jelicie grubym Europy. Tylko Belak wciąż tu mieszka. Dobrze pamiętał ojca Sonji. Ale jej sobie nie przypominał. Że niby jakiejś dziewczynce pomógł wstać ze śniegu na Pohorju? A jednak, skoro ona tak mówi... Było dużo dziewczynek i chłopców, większość z rodzinami, jak Brandstätter i Belak, i młodych kawalerów, jak on, wszyscy jeździli na nartach, a wieczorami wracali w dolinę. Ci, którzy mieli auta, odwozili do domów kobiety i dzieci, reszta szła do karczmy. W tamtych czasach zdarzało się, że Słoweńcy i Niemcy siadywali razem, wypili o kieliszek za dużo, zaśpiewali słoweńską i niemiecką piosenkę, lecz później bywało tak coraz rzadziej, a kiedy już do tego doszło, siedzieli z zaciśniętymi zębami, przynajmniej Mischkolnig zawsze zaciskał zęby, gdy musiał znosić ich towarzystwo.
Wtedy, w karczmie w Radvanju, pokazał im, że jest stanowczy.
A ponieważ nie przepadał za tymi ludźmi, od razu wlał w siebie kilka kieliszków żółtego muszkatelu. A ponieważ zrobił to szybko, nim przełknął coś rozsądnego, wino od razu uderzyło mu do głowy. Potem żałował, że nie zjadł jakiegoś tłustego dania, które by złagodziło działanie alkoholu, ale przyszło mu to do głowy o wiele później, gdy już dawno było po wszystkim. Pół godziny po wypiciu tych kilku kieliszków wstał i oznajmił zgromadzonym przy stole, że nadeszła pora na wspólny śpiew. Powiedział, że w miłym towarzystwie ludzi, którzy mieszkają w tym samym mieście, nie od rzeczy będzie zaśpiewać piosenkę o rzece przepływającej przez to miasto. Panowie siedzący przy dużym stole spojrzeli po sobie, o co mu chodzi? Po chwili wszystko było już jasne, bo Mischkolnig zaśpiewał głośno:
O Drau, o Drau, o deutsche Drau,
o endlich unseren Sieg du schau[10].
Nagle zrobiło się cicho, czego właściwie ten zecer, który składa „Marburger Zeitung”, a w wolnym czasie gra w piłkę w Rapidzie, czego ten najwyraźniej pijany człowiek chce?
Więc zaśpiewali i oni, skoro tak się upiera:
Słoweńscy my chłopcy, nad Drawą nasz dom,
słoweńska w nas dusza i serce jak dzwon.
Nie dał się uciszyć, śpiewał dalej, a kiedy skończył Die Wacht an der Drau, zaśpiewał o innej rzece – Die Wacht am Rhein[11], na co oni odpowiedzieli tym swoim barbarzyńskim hymnem „Naprzód, sztandarze chwały, do boju, junacka krwi”[12]:
... I krwią zapiszmy prawo,
o które woła dom.
Lecz jeśli na początku było to nawet zabawne, nie trwało długo, twarze poczerwieniały, ktoś przewrócił dzban z winem, ktoś usiłował wypchnąć go za drzwi, ale on nie przerywał, śpiewał dalej, nawet gdy wylądował na drodze u podnóża zielonego Pohorja.
Ach, pomyślał Mischkolnig, co to były za czasy, jaka stanowczość. Sam przeciw wszystkim. Jeszcze kilka lat wcześniej nosił w szkole białe podkolanówki, dumną wizytówkę niemieckich uczniów, i bił się z kolegami Słoweńcami, którzy kolegom Niemcom ochlapywali atramentem te białe podkolanówki, atrybut niemieckości. Nie przestraszył się, naprawdę nigdy się nie bał, nawet w tej karczmie u stóp Pohorja, chociaż potem znalazł się sam na drodze i śpiewał O Drau, o Drau, o deutsche Drau i Zum Rhein, zum Rhein, zum deutschen Rhein, wer will des Stromes Hüter sein?[13].
Nie przestraszył się, bo był stanowczy i zdecydowany, ta determinacja jest w nim i dziś, kiedy tu, w rodzinnym mieście, wprowadza w czyn ideały swojego serca, ideały historii i nowej Europy. Już dawno wprowadzałby je w czyn na froncie wschodnim, gdyby tutaj jego obecność nie była cenna. Jego znajomość języka i miejscowych realiów jest po prostu niezastąpiona. Tu także przebiega front, choć mniej widoczny, lecz bardzo wyraźny i niezachwiany. Bo Ludwig miał w sobie determinację i pragnął, żeby miasto i wszystkie styryjskie ziemie były takie, jakimi chciał je widzieć on sam. Żeby po karczmach nie rozbrzmiewały prostackie piosenki, żeby nie musiał wydzierać się jak wtedy w Radvanju, żeby wszędzie śpiewano tak, jak śpiewali na próbach chóru kantatę 147 Bacha Herz und Mund und Tat und Leben. Wystarczy zamknąć oczy i już ją można usłyszeć, melodię nieskończonej harmonii. Miasto i cały kraj będą kiedyś pełne Bachowskiego piękna. Nie tylko dlatego, że tak brzmi najwyższy rozkaz, wyraźne polecenie Führera, by ziemie te uczynić ziemiami niemieckimi, będzie to również spełnienie jego snów, Ludwiga. Ileż to razy w Kulturbundzie wieczorową porą marzyli, by znowu było tu jak dawniej. Ale do tego były, są i będą potrzebne odwaga, prawda i wierność. Tak brzmiało ich stare hasło: furchtlos, wahr und treu. Kiedy wracali z wycieczki na Meljski hrib, kiedy w winnicy ich konfidenta rozlegały się pieśni nowego porządku i nowego świata, choć nie były to kantaty Bacha, lecz pieśni pełne determinacji i odwagi, wpatrywał się w gwiazdy nad Pohorjem i w głębi ducha powtarzał: zrobię wszystko, naprawdę wszystko, cały jestem twój, ojczyzno. A wtedy ci, którzy wyjechali po roku osiemnastym, wrócą tu, gdzie jest ich miejsce, gdzie ich ród pracował, cierpiał i weselił się od stuleci, gdzie nigdy nie przyszło mu do głowy, że wszystko to będzie robił i musiał robić w jakimś innym języku i w jakimś innym duchu niż język niemiecki i duch niemieckości. Więc nie tylko znajomość miejscowych realiów, ale także stanowczość. I determinacja. Odwaga, prawda, wierność.
„I krwią zapiszmy prawo”. Chcieli krwi, to ją mają. I prawo też.
Skradał się na palcach, w przedpokoju przystanął pod drzwiami mamy, nie obudziła się, chwała Bogu, słyszał jej spokojny oddech.
Zdjął po ciemku ubranie, a kiedy już leżał w łóżku, przypomniał sobie, że nie umył zębów. Ale nie chciało mu się wstawać, była najwyższa pora na sen, przynajmniej kilka godzin, dzień będzie długi, rano czeka go odprawa sztabu. I te przeklęte gwoździe, czy naprawdę trzeba poświęcać im aż tyle czasu?
12
We śnie do Valentina przyszła Sonja.
– Nie pójdziesz ze mną? – spytała.
– Pójdę, ma się rozumieć, że pójdę.
I poszli na Urbana. Najpierw cienistą drogą wśród kwitnących drzew, to jasne, była wiosna, minęli jakieś gospodarstwo i już byli prawie na szczycie, po chwili rozciągał się przed nimi znajomy widok, Slovenske gorice, zielone pagórki spowite pasmami mgły, z której sterczały dzwonnice kościółków stojących na obłych grzbietach wzniesień, po drugiej stronie piętrzył się ciemny masyw Pohorja. Jak ciężkie, pokryte gęstą zieloną sierścią zwierzę leżało nieruchomo na boku, pomyślał, że gdyby je dźgnął, może by się poruszyło albo zawarczało.
Wyciągnął rękę: tam jest Pohorje.
Sonja się roześmiała. Jakże miałaby nie wiedzieć, co to za góry. Przecież wszyscy wiedzą, to Pohorje.
– Kiedyś tam byłem – powiedział. – Chciałem odszukać dział wodny, ale nic z tego nie wyszło. Na szczycie strzelali. Ukryłem się w głębokim jarze i znalazłem miejsce, gdzie łączą się dwa potoki.
– Ja dawniej zimą jeździłam tam na nartach – odezwała się po jakimś czasie Sonja.
– Ach, narty! – parsknął z wymówką. Narty to nie wojna. Wiedział, że powinien coś jeszcze powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do głowy. W końcu wypalił: – To nie walka o wolność.
– Lepiej daj mi rękę – poprosiła.
A potem leżeli pod jedną z tych kwitnących jabłoni, które każdej wiosny pokrywają bielą zbocza wokół miasta. Wpatrywali się w chmury, niebieskie wędrowniczki. Wiatr gnał je po niebie ku węgierskiej równinie. Zawsze wieje, pomyślał, zawsze wieje w dolinie nad Drawą, dlatego powietrze jest tu świeże i czyste, dlatego dobrze się oddycha, chmury płyną po niebie, jest wiosna, oni leżą gdzieś pod szczytem Urbana, czas się zatrzymał, trwa i trwa, niech trwa jak najdłużej, pomyślał, jest wiosna, znowu coś kołatało mu się po głowie, nie mógł sobie przypomnieć, chyba wiersz: „synogarlicy głos... synogarlicy głos”. Wiosną synogarlicy głos. Przed oczami wyrosła mu postać profesora Šmitka, pamięta jego nazwisko, pamięta twarz. Profesor stoi przy oknie, słońce pada na jego przerzedzone włosy, okulary zsuwają mu się z nosa, w ręku trzyma książkę, uśmiecha się figlarnie i mówi „synogarlicy głos, synogarlicy głos”. Dziewczęta w klasie wpatrują się w niego jak zaczarowane i nagle Valentin słyszy głos profesora, oczywiście, w końcu sobie przypomniał: „Był wieczór – maj – miłości czas – wieczorny maj; do miłowania synogarlicy głos nakłania, gdzie pachnie w mgle iglasty las”[14].
– Przypomniałem sobie, przypomniałem.
– Ale co?
– Do miłowania synogarlicy głos nakłania.