Miłość staropolska. Obyczaje, intrygi, skandale - Agnieszka Lisak - ebook

Miłość staropolska. Obyczaje, intrygi, skandale ebook

Agnieszka Lisak

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorka zaprasza czytelnika na chwilę do staropolskiej alkowy, gdzie działo się naprawdę wiele. Nasi pradziadowie podlegli tym samym słabościom i pragnieniom, co my: potrzebie miłości, bliskości drugiego człowieka, pożądaniu. Pod aksamitnym kubrakiem zdobionym drogimi kamieniami, pod pancerzem zbroi dokładnie tak sam biło i pękało z miłości serce jak pod wiejską koszulą czy współczesnym garniturem. W tej książce nie znajdą czytelnicy ani królów w koronie, ani wielkich magnatów w kontuszach. Nie będzie też nic o marsowych zwycięzcach, którym bliżej do pomników ze spiżu niż do żywego człowieka. Odnajdą za to zwykłych ludzi z ich namiętnościami - w sypialni, w nocnej koszuli, w plątaninie wątpliwości. W czasach staropolskich, podobnie jak i dziś, każda dziewczyna marzyła o wielkiej dozgonnej miłości. Śpiewano o niej piosenki, zaczytywano się w romansach, korzystano z porad wróżek. Niestety nie każdej pannie dane było wyjść za mąż z wielkiej miłości. O zamęściu bowiem decydowała zasadniczo wola rodziców, którzy z racji wieku i doświadczenia lepiej wiedzieli, kto będzie właściwym kandydatem do ręki córki. Dokonując wyboru, nie zawsze miano przy tym na względzie dobro dziecka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 414

Oceny
4,5 (10 ocen)
6
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Agnieszka Lisak

Miłość staropolska. Obyczaje, intrygi, skandale

Strona redakcyjna

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Redaktor merytoryczny

Ewa Grabowska

Redaktor prowadzący

Zofia Gawryś

Redaktor techniczny

Bożena Nowicka

Korekta

Teresa Kępa

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2007, 2011

Nasz adres: Bellona SA

ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa e-mail: [email protected]

Internet: www.bellona.plwww.ksiegarnia.bellona.pl

ISBN 9788311125902

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Wstęp

Tak to już jest, że postrzegamy przeszłość przez pryzmat żywotów świętych, kazań kościelnych, surowych norm obyczajowych. Liczne kary, jakie groziły w przedrozbiorowej Polsce za łamanie szóstego przykazania, utwierdzają nas w przekonaniu, że niewielu się na to decydowało. Nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się przecież łamać norm obyczajowych, by następnie przypłacić to życiem. A zatem nasi pradziadowie musieli wieść przykładne życie na łonie rodziny, odgrywając rolę wzorowych ojców i dziadków. Bo jakże inaczej można wyobrazić sobie naszych przodków, w tym bohaterów narodowych, którzy dziś z podręczników szkolnych mają świecić młodzieży przykładem. Niestety, nic bardziej mylnego. Staropolska moralność miała bowiem dwa oblicza. Jedno z nich – oficjalne, kreowane przez Ojców Kościoła i kaznodziejów – mało kto potrafił przywdziać. Drugie zaś to oblicze prawdziwe i niezbyt chlubne, które starano się przez wieki skrzętnie ukrywać względnie pomijać milczeniem. W trosce o przyzwoitość historycy i hagiografowie robili, co mogli, by twarz tę ukryć, nieraz sami przekraczali przy tym granice przyzwoitości. Tak na przykład w XIX wieku postanowiono wydać listy sekretarza Ludwiki Marii, niejakiego Pierre’a des Noyers. W listach tych stwierdzenie: „W pokoju króla (tj. Jana Kazimierza) rozmawia się tylko o wszeteczeństwach” skrzętnie przerobiono na: „W jego pokoju nie rozmawia się o niczym, jak o Piśmie świętym...”. Podobny los spotkał w XIX wieku listy Jana III Sobieskiego, które pruderyjna ręka wydawcy przerabiała tu i ówdzie. Nawet stwierdzenie: „Dzieci całuję y obłapiam” uznano za nazbyt zuchwałe, stąd też to ostatnie słowo zakreślono czarnym tuszem. Do dziś w Bibliotece Jagiellońskiej przechowywane są średniowieczne rękopisy, w których niewidzialna ręka zamalowała starannie czarną farbą ustępy dotyczące magii miłosnej.

I właśnie o tej drugiej, niezbyt chlubnej stronie ludzkiej natury będzie moja książka. Nie będę w niej cytować stanowiska kaznodziejów czy też poglądów Ojców Kościoła, bo do tych w życiu codziennym stosowano się raczej rzadko. Jednym słowem, praktyka rzadko dorównywała teorii, zaś ludzka natura jak dziki kot zawsze lubiła chodzić własnymi ścieżkami. Dlatego zbierając materiał do swojej pracy, starałam się przede wszystkim podążać za tą naturą, odkrywać ludzi takimi, jakimi byli, a nie jakimi powinni byli być. Wertując zbiory bibliotek, przeglądając obrazy i ryciny, starałam się dotrzeć do zwykłego człowieka, ze wszystkimi jego rozterkami oraz słabościami. Mam nadzieję, że choć w części mi się to udało.

Tak to już jest, że od wieków idealizujemy przeszłość. Postrzegamy ją przez pryzmat malarstwa autorstwa van Dycka, Watteau, Fragonarda, gdzie wytworne damy w stylowych wnętrzach pozują do portretów. Jednym słowem – luksus i przepych. Na luksus ten jednak w dawnych czasach mogły sobie pozwolić tylko elity, czyli nieliczni. To także im przez wieki przysługiwało prawo portretowania się; na ubogich i maluczkich szkoda było pędzla i farby.

Wielkie damy, zanim stanęły do jedynego w swoim życiu portretu, wyciągały z szafy najlepsze suknie po babce, fryzjer przez kilka godzin trefił im włosy. Na szyi zawisał sznur pereł, pożyczony specjalnie na tę okazję. Gdy pereł nie było, sprawna ręka artysty potrafiła domalować to i owo. Siwiznę przykrywano plątaniną koronek, w dodatku malarz potrafił w swej łaskawości odjąć damie nawet kilkanaście lat. Wszystko zaś po to, by zaprezentować ją potomnym w pełnej krasie. Sztuka mistyfikacji opanowana do perfekcji. W konsekwencji do dziś pokutuje przekonanie, że nasi przodkowie wyglądali tak, jak pozowali do portretów – elegancko, dostojnie i bogato [1]. Umyka nam, że nasi przodkowie byli zwyczajnymi ludźmi z krwi i kości, popełniali gafy, czasami skazywali się na śmieszność, nie zawsze potrafili ukryć swoje słabości. I właśnie o takich ludziach będzie ta książka. Nie znajdą w niej czytelnicy dostojnych dam z portretów, magnatów w kontuszach czy też królów w koronie. Nie będzie też nic o marsowych zwycięzcach, którym bliżej do pomników ze spiżu niż do żywego człowieka. To książka o zwykłych ludziach – w sypialni, w pantoflach, w plątaninie wątpliwości. Będzie o królu Zygmuncie Auguście rozpaczającym po śmierci Barbary Radziwiłłówny. Będzie też o Annie Jagiellonce, wchodzącej na bosaka do sypialni swego męża, Stefana Batorego, podczas gdy ten uciekał, gdzie pieprz rośnie przed swą podstarzałą i rozochoconą małżonką. Będzie też nieco o pogromcy Turków spod Chocimia, Janie III Sobieskim, który pomimo chłodów nie chciał spać w nocnym czepku, czym bardzo martwił swą ukochaną Marysieńkę.

Chciałam jednocześnie przeprosić, że w albumie poświęconym staropolskiej miłości zamieszczam reprodukcje obcych malarzy. Niestety, w tym okresie działało w naszym kraju niewielu polskich artystów, a co gorsza, nie kwapili się oni do przedstawiania scen rodzajowych. Namiastkę takich scen możemy odnaleźć dopiero w XVIII wieku, w obrazach Canaletta, czy też na rysunkach Norblina.

Jednocześnie pragnę podziękować holenderskim malarzom, bez których nie powstałby ten album. Jako nieliczni w swoich czasach mieli oni odwagę pochylać się nad zwykłym człowiekiem, nad służącą obierającą cytrynę czy też handlarką ryb z Amsterdamu. Wyjeżdżali ze swoimi sztalugami za miasto, by malować życie prostych wieśniaków. Skostniałymi palcami rozrabiali farby, by uchwycić na płótnie zimowe pejzaże Niderlandów. To właśnie dzięki nim mamy dziś niepowtarzalną okazję zajrzenia w przeszłość, przyjrzenia się życiu nie królów czy też dworskich dostojników, ale zwykłych ludzi. Ludzi pochylonych nad swą codziennością, w podartych pludrach, z rozczochranymi czuprynami, z rękami wykrzywionymi przez podagrę.

To właśnie holenderscy malarze ponad piętnaście lat temu zafascynowali mnie przeszłością. Pisząc tę książkę, starałam się podążać ich śladami. Podobnie jak ich, mnie też nie interesowały klejnoty, korony, marmurowe posadzki... Zbierając materiały, starałam się dotrzeć do zwykłych ludzi. Zdemaskować ich słabości, wydobyć na światło dzienne różne „uczuciowe grzeszki”, które jak mogli, starali się ukryć przed oczami rodziny, sąsiadów i potomnych.

W poszukiwaniu kandydata

W czasach staropolskich, podobnie jak i dziś każda dziewczyna marzyła o wielkiej miłości. Śpiewano o niej piosenki, korzystano z porad wróżek. W dzień św. Andrzeja lano wosk, by z jego kształtu odczytać, kto będzie przyszłym mężem. Znano też wiele fachowych sposobów, które miały budzić afekt wybranego kawalera, takich jak podawanie lubczyku, wypowiadanie stosownych zaklęć, karmienie ukochanego poświęconymi pączkami bazi zmieszanymi z chlebem czy obmywanie się wodą spływającą z koła młyńskiego. Niestety, nie każdej pannie dane było wyjść za mąż z wielkiej miłości. O zamęściu bowiem decydowała zasadniczo wola opiekunów, którzy z racji wieku i doświadczenia lepiej wiedzieli, kto będzie właściwym kandydatem do ręki dziewczyny. Tak więc gdy panna osiągnęła wiek stosowny (około 18-22 lat), rodzice zaczynali rozglądać się za kawalerem. Na wsiach bielono wapnem ściany chat, czasami przy oknie wieszano wieniec czy też koło od wozu, tak by było wiadomo wszem i wobec, że w domu mieszka panna na wydaniu. W szlacheckich dworach wieszano kolorowe kobierce. Niezamężne panny można było też poznać po kwiatach w przydomowym ogródku. Dziewczyny hodowały je, by mieć z czego pleść wianki na głowę, należące do ich tradycyjnego stroju. Natomiast z chwilą zamążpójścia dziewczętom obcinano długie włosy. Wianki i ozdoby z kwiatów zastępowały czepce należne mężatkom, tym samym kończyła się poezja dziewczęcego ogródka i jedynie starzejące się panny nadal siały rutkę.

Sprawę poszukiwania kandydata do ręki uważano za na tyle poważną, że bez skrępowania korzystano z pomocy osób trzecich: znajomych, rodziny, swatów. Od tych ostatnich wymagano doświadczenia, znajomości trudnej materii i przede wszystkim umiejętności przekonywania do nieprzebranych zalet panny (względnie kawalera), choćby ta wcale ich nie posiadała. Praca, choć wynagradzana sowicie, nie należała do najłatwiejszych. Zwyczaj bowiem wymagał, by rękę panny cenić wysoko i nie oddawać jej zbyt łatwo. W dodatku należało przed kandydatem piętrzyć najrozmaitsze trudności, które wprawny dziewosłęb powinien umiejętnie zbijać. Wśród Żydów kojarzeniem par zajmowali się zawodowi swaci, zwani szadchenami. Ich wynagrodzenie za trud w dobieraniu par miało charakter prowizyjny i liczone było od wysokości posagu. Na zjeździe żydowskim w Tyszowcach w 1583 roku podjęto uchwałę, w której szczegółowo uregulowano kwestie wysokości wynagrodzenia. Stawka podstawowa wynosiła 2,5% wartości posagu. Gdy rodziny przyszłych małżonków mieszkały w odległości powyżej 10 mil, honorarium wzrastało do 3%. Gdy w skład posagu wchodziły perły i książki, pośrednikowi należała się dodatkowo prowizja w wysokości 1,25% ich wartości. Miejscem działalności szadchenów były między innymi jarmarki, na które przyjeżdżali ojcowie panien i kawalerów na wydaniu [2].

Wizyta swatów w domu panny była nie lada wydarzeniem, które nie uchodziło uwagi zawsze czujnych mieszkańców małego miasteczka. Rozmawiano o niej jeszcze długo, snując domysły co do osoby zleceniodawcy oraz jego potencjalnych szans. Wizyty swatów świadczyły o atrakcyjności dziewczyny i podnosiły jej notowania na rynku matrymonialnym.

Nieraz zdarzało się, że o rękę panny młodej zabiegało kilku swatów, a wtedy nie wystarczyło tylko przekonywać do zalet swego mocodawcy, ale należało jeszcze zręcznie dyskredytować przeciwnika. „Przyjechali dziewosłęby, nie otworzyli żadnej gęby” mówiono o niezbyt udolnych pośrednikach, których przerosła powierzona im misja. Niekiedy jednak stanowisko rodziców wobec pretendenta do ręki od samego początku było negatywne. Sposobów na dyplomatyczne danie odmowy, zwanej wtedy rekuzą, było wiele. Czyniono to symbolicznie, podając do stołu czarną polewkę, czyli zupę z kaczej krwi, kawony (tj. arbuzy). Jeszcze innym razem na pożegnanie wrzucano do odjeżdżającego wozu grochowy wieniec. By zaoszczędzić sobie wstydu i plotek na temat otrzymanych kawonów, starania o rękę panny młodej zaczęły być z czasem bardziej ostrożne. O upodobania dziewczyny i jej rodziców wypytywano dyskretnie przez rodzinę, znajomych, czasami jakaś gra słów, niedopowiedzenie mogły wyjaśnić sytuację.

Zdarzało się i tak, że zabiegano o względy nie młodej panny, ale kawalera. Brak umiaru i wyczucia w tych sprawach bywał niejednokrotnie bardzo kłopotliwy dla obiektu zainteresowań. Doświadczył tego m.in. pamiętnikarz Jan Chryzostom Pasek, którego starano się nakłonić jednocześnie do ślubu z dwiema pannami – Śladkowską i Radoszowską. W swoim pamiętniku Pasek oczywiście nie omieszkał skrupulatnie opisać stanu majątkowego jako jednego z najważniejszych atrybutów potencjalnej małżonki. Gdy czas mijał, a Pasek nie mógł się zdecydować, przedstawiciele kandydatek stawali się coraz bardziej natarczywi – przeszli do ofensywy, starając się wyeliminować z gry kontrkandydatkę przez obmowę. I tak też Śladkowski w zaufaniu i po cichu donosił Paskowi, że Radoszowska: „Matkę miała swawolną występnicę, żeby i sama taka consequenter (tj. w konsekwencji) nie była”. Jeżeli natomiast chodzi o Śladkowską, to zwracano mu życzliwie uwagę na to, że „zła jako jaszczurka i bez mała nie podpija”, a jemu przecież trzeba znaleźć kobietę „żeby była z dobrymi obyczajami”. Przy takich argumentach wybór stawał się jeszcze trudniejszy, aczkolwiek jak wspomina Pasek: „Bardziej mi się jednak serce chwytało Śladkowskiej, bo to tam o jej wiosce powiadali, że nie tylko pszenica, ale cebula w polu na każdym zagonie, gdzie ją wsiejesz, urodzi się; a mnie też bardziej apetyt pociągał ad pinguem glaebam (do tłustej roli ) niżeli do gołych pieniędzy” [3].

Zaloty stawały się coraz bardziej uciążliwe; rzecz przy tym znamienna, że Paskowi narzucały się nie tyle same panny, ile ich przedstawiciele. Dwaj podstarzali mężczyźni zabiegający o względy poczciwego Paska – sytuacja jak na dzisiejsze czasy dość groteskowa. Jak tylko który Paska spotkał, zaraz przymuszał go do mieszkania u siebie, „musiałem i po trzech, i czterech niedzielach (tj. tygodni) mieszkać u nich, jak mię który zachwycił” [4]. Zaczęto go traktować prawie jak członka familii, zapraszano na wszelkie uroczystości rodzinne, od których nie można było się wymówić. Niestety, zabiegi te okazały się próżne. W sekrecie zdradzić możemy, że tych matrymonialnych zawodów nie wygrała ani cebula w polu pani Śladkowskiej, ani pani Radoszowska. Serce poczciwego Paska podbiła natomiast pewna wdowa, córka Stanisława Remiszewskiego.

Wiele kobiet w pełni akceptowało model szukania męża przez swatów, uznając, że w ten sposób wyręczone zostają od kłopotliwych związanych z tym zabiegów, ciągłych wątpliwości i ewentualnego wstydu związanego z odrzuceniem ich starań. Zresztą życie wielu panien, toczące się wokół przydomowego ogródka, kościoła, apteki czy też karczmy ojca, nie stwarzało im możliwości samodzielnego poznania kandydata. Tak więc czy tego chciały, czy nie, musiały zdać się na los i łaskę osób trzecich. Gdy panna już wcześniej miała upatrzonego kawalera z okolicy, pozostawało jej modlić się cicho i prosić rodziców, by ci zechcieli zaakceptować wybór i porozmawiać z jego familią. Nieraz wybór młodych pokrywał się z wyborem rodziców, a wtedy można było mówić o prawdziwym weselu, które było świętem nie tylko dla biesiadników, ale także dla młodej pary.

Zgodnie z odwieczną zasadą małżeństwa zawierano „nie po sercu, lecz po rozumie”, bo od miłości w tych trudnych czasach znacznie ważniejszy był rozsądek. W przypadku osób biednych, nieznających się wcześniej, przyczyną była często chęć stworzenia po prostu własnej rodziny i posiadania potomstwa. Zresztą i dziś małżeństwa z rozsądku zawierane w tym celu nie należą do rzadkości. Im wyższy był status młodych, tym więcej było dodatkowych powodów – chodziło o pomnożenie fortuny, zapewnienie sobie wpływów politycznych czy też pozyskanie stosownego nazwiska, które miało być kluczem do magnackich pałaców i królewskich dworów. Tak więc im wyższy był status społeczny rodziny, tym młodzi mieli mniej do powiedzenia w sprawie ożenku. Interes rodziny brał bowiem górę nad interesem osobistym. Bo jak pisał znawca materii Mikołaj Rej: „Między głodnymi niedługo miłość trwa, a snadź i leda mucha je czasem zwadzi”.

Stąd też, by unikać takich zwad, zawarcie związku małżeńskiego poprzedzał nie zawsze dyskretny wywiad w sprawie stanu majątkowego kandydata do ręki. Gdy wypadł pomyślnie, przystępowano do rozmów pomiędzy zainteresowanymi, a następnie do spisania umów przedmałżeńskich. W umowach takich określano wysokość posagu, jaki miała wnieść panna młoda do małżeńskiego stadła, oraz wysokość wiana, jakie miała otrzymać w zamian od swego męża. Posag była to część majątku rodzinnego, jaką kobieta otrzymywała od ojca lub opiekuna w związku z wyjściem za mąż. Z chwilą otrzymania posagu traciła ona prawo do spadku po rodzicach. Jednocześnie przyszły mąż zobowiązywał się do przyznania ze swojej strony żonie wiana (będącego odpowiedzią na posag), co stanowiło jej zabezpieczenie na wypadek śmierci małżonka. Pertraktacje, dotyczące wysokości wiana oraz posagu, trwały czasem nawet kilka miesięcy. Wymagały one nie lada talentu i determinacji, których nie mieli młodzi, nazbyt niedoświadczeni, w dodatku kierujący się w życiu wyłącznie sercem, a nie rozumem. Stąd też w ich imieniu występowali rodzice względnie krewni. Młodym pozostawało co najwyżej śledzić przebieg wypadków przez dziurkę od klucza, czekać i drżeć o wynik pertraktacji, gdy byli w sobie zakochani. Względnie modlić się o to, by burzliwe rozmowy zakończyły się fiaskiem, gdy nie przypadli sobie do gustu.

W konsekwencji takiego „kojarzenia majątków” nieraz dochodziło do prawdziwych nieszczęść. Wydawano za mąż młode, nawet trzynastoletnie dziewczynki za stetryczałych starców; bogobojne, nieznające życia panny za rozpustników, warchołów i despotów. Byli i tacy, którzy w pojmowaniu za żony młodych dziewczynek, jeszcze dzieci, nie widzieli nic niestosownego. A wręcz przeciwnie, uważali, że ma to swoje zalety, daje bowiem możliwość ich przyuczenia do małżeństwa i wyrobienia karności. Bez wątpienia w takich przypadkach dochodziło do deformowania charakteru dziecka przez męża pod kątem własnego interesu. W przeciwieństwie do dzieci dojrzałe kobiety miały swoje zdanie, nawyki, humory, które trudno było zmienić. Tak na przykład Lew Sapieha namawiał swego szwagra, Krzysztofa Radziwiłła, by ten żenił się z zaledwie trzynastoletnią dziewczynką, argumentując to w ten sposób: „że młoda, dopiero lat trzynaście, niewielka by to była wada; drudzy wolą młodą, aby je na swe obyczaje wyćwiczyli; jeśli gospodarstwa nie umie, wziąć do niej (tj. do nauki) panią starą dobrą z Polski; młoda wnet nawyknie, a poczekawszy rok, młoda rychło dorośnie, stara (zaś) już nigdy nie odmłodnieje (...) łatwiej młodą nauczyć niż starą oduczyć” [5].

Co ciekawe, wcześniej samemu Sapiesze rajono do małżeństwa „dziewczę lat osiem albo najwięcej dziesięć”. Przypadki takie trudno jednak traktować jako regułę. W oczach wielu uchodziły one wręcz za niestosowność, panny wydawano za mąż, przeważnie między 18 a 22 rokiem życia. Wracając jednak do kwestii majątkowych, leżących u podstaw większości związków, należy stwierdzić, że w opisanym powyżej modelu zachowania nie widziano nic zdrożnego. Niekiedy bezpardonowe pertraktacje dotyczące sum posagowych czy oprawy przeciągały się w nieskończoność. Ostatecznie jakaś wieś, naszyjnik czy też inne precjoza, co do których nie było porozumienia, stawały się kością niezgody i przyczyną zerwania rokowań. Urażone rodziny rozjeżdżały się w pośpiechu do swych domów. Nieraz zupełne drobiazgi i sprawy o relatywnie niewielkim znaczeniu urastały do rangi ogromnych problemów. Innym razem burzliwe pertraktacje kończyły się sukcesem, a wtedy przystępowano do spisania umów przedmałżeńskich. Na papierze utrwalano zgodną wolę stron, o co dbali nie tylko przedstawiciele wyższych sfer. W wiejskich księgach sądowych zachowało się wiele takich kontraktów ślubnych, które wpisywano tam w celu nadania im urzędowej mocy. Tak na przykład w 1620 roku Ferens Łoski już po zawarciu związku małżeńskiego oświadczał na wszelki wypadek: „Ferens Łoski sołtys zeznaję to i przyznaję (że z) dobrej woli, będąc umysłu i zdrowia dobrego, żem pojął żonę swoją na imię Marę z Łęgu, poddaną pana Tomasz Krynickiego, także z nią (wziąłem) i dziecię pierwszego męża. Której żonie swojej i temu dziecięciu obiecuję i zapisuję złotych czterdzieści; a gdziebym (tj. gdybym) miał z nią potomstwo, tedy w równy dział z pierwszymi moimi dziećmi, krom (tj. oprócz) starszego syna na imię Steca, którego odprawiłem z tejże mojej majętności. Do czego (się) przyznaję, że ta moja żona na imię Mara przygnała wołów cztery, krów sześć dojnych, bycząt rocznych dwa, jałówek także rocznych czworo, świń starych osiem; które to bydło opisane ma być przywrócone jej po śmierci jego (tj. Ferensa Łoskiego), jeśliby potomstwa nie było” [6].

Jak więc widzimy, Mara z Łęgu do biednych nie należała, skoro w posagu wniosła aż cztery woły, sześć krów, dwa byczki, dwie jałówki i do tego osiem świń.

Często jednak okazywało się, że cena, jaką trzeba było zapłacić za nabyty drogą mariażu majątek, była zdecydowanie wyższa od tej, jaką wstępnie kalkulowano. Pazerny na pieniądze małżonek otrzymywał razem z posagiem żonę heterę, która zatruwała mu życie. Innym zaś razem pannę próżną i nadętą, która rachowała przed nim swych przodków, ich herby i tytuły. W konsekwencji za klejnoty, wieś czy też pieniądze trzeba było słono zapłacić własnym szczęściem. Stąd też nie bez kozery pisał Opaliński:

„Wolę prostą szlachciankę niż córkę hetmańską, Która by mi przy cnotach wysokich triumfy Dziadów swych i pradziadów rachowała, miasto ( tj. zamiast) Posagu i wyprawy. Kwituję cię z tych tam Inflanckich i moskiewskich, tatarskich i tureckich Wojen, które przodkowie twoi wygrywali. Wolęć tak żyć w pokoju, niż mi masz wyrzucać Infuły (tj. godności biskupie) i pieczęcie, laski i buławy Tych dziadów i naddziałów, i z ojca, i z matki” [7].

Opaliński zresztą nie był jedyny, który dostrzegał ten problem. Podobnie najwybitniejsza staropolska poetka Elżbieta Drużbacka zauważała, że małżeństwa zawarte pod przymusem są po prostu nieszczęśliwe, o czym pisała: „Cóż stąd za korzyść bywa? Wesela czas minie – całe życie zawisło w nudnych dni terminie” [8].

Zdrowy rozsądek i rozwagę wykazywała w tym zakresie także matka pamiętnikarki A. Tarczewskiej. Na początku XIX wieku przestrzegała swe córki przed tym, by w małżeństwie nie mierzyć ponad swój stan i majątkowe możliwości, nie zawierać związków dla pieniędzy, bo można się spotkać z niemałym rozczarowaniem: „Żyć z wielkimi panami zapewne jest rzeczą przyjemną, ale trzeba się z nimi równać majątkiem, inaczej patrzą z pogardą na tego, który w balowych trzewikach biega piechotą po bruku (zamiast jeździć karetą – przypis A.L.), kiedy by mógł, siedząc sobie na wsi, i jechać w niedzielę do kościoła, w starym może, ale dlatego wygodnym koczu (tj.powozie)” [9].

Niestety, stanowiska te były odosobnione. Pomimo tych nieraz gorzkich doświadczeń, ludzka mentalność zmieniała się bardzo wolno, a dziadowie nasi raczej z trudem uczyli się na błędach swoich przodków. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym zawierający związki małżeńskie bynajmniej nie ukrywali, że ich celem jest pozyskanie stosownego majątku. Na dowód przytaczamy kilka ogłoszeń matrymonialnych publikowanych w roku 1933 w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym”:

„Pokocham i poślubię zamożną panią za pomoc w ukończeniu studiów”.

„Panna wysoka, brunetka, posiadająca gotówkę i wyprawę poszukuje inteligentnego rzemieślnika lub fachowca Żyda w celu matrymonialnym”.

„Dentysta technik lat 30 pragnie poznać lekarkę dentystkę (...) w celu założenia wspólnego zakładu dentystycznego, gdzie ożenek niewykluczony. Dla wspólnego dobra cośkolwiek gotówki pożądane”.

„Pragnę wyjść za funkcjonariusza państwowego. Szczegóły drogą korespondencyjną”.

„Kawaler lat 28, masarz z dobrej rodziny kupieckiej, właściciel realności pozna pannę lub wdowę – posag 2-3 tysiące dolarów, celem powiększenia przedsiębiorstwa”.

„Kawaler lat 28, przystojny, łagodnego charakteru, na stałej posadzie, posiadający parę tysięcy gotówki poszukuje towarzyszki życia do lat 25, z posagiem do 15 tysięcy, gotówką lub w nieruchomościach. Rzecz traktuje serio”.

„36-letni przystojny, wykształcenie uniwersyteckie, poważne stanowisko rządowe, zamożny, prawy charakter – szuka żony miłej, tylko z dobrego domu, do 30 lat. Pośrednictwo rodzin pożądane...”.

„Kawaler, szlachcic, lat 37, cośkolwiek gotówki, pragnie nawiązać korespondencję z odpowiednią panienką posiadającą skład cukierków lub skład kolonialny...”.

„Która z panien Żydówek (wysoka brunetka) dobrego charakteru, energiczna, idealnych poglądów ma zamiłowanie do pracy w polu i ogrodzie względnie posiada umiejętności zarządzania gospodarstwem i sprzedawania w sklepie (towary kolonialne) przy tym jest miłośniczką przyrody – proszona jest do chłopca podobnych zalet (lat 27) na towarzyszkę życia w jego domu własnym. Posag pożądany”.

Pomimo upływu wieków ludzka mentalność zmieniała się bardzo wolno. A przysłowie, że człowiek uczy się na błędach, w przypadku naszych przodków miało raczej niewiele wspólnego z prawdą. Przeważnie przykre doświadczenia przyjaciół, sąsiadów, krewnych nie były w stanie poskromić żądzy zdobycia majątku w drodze mariażu. I tak naprawdę dopiero zmiana stosunków społecznych, jaka dokonała się w XX wieku, odmieniła ludzką mentalność. Podniesienie poziomu życia społeczeństwa, stworzenie powszechnego dostępu do edukacji i tym samym możliwości zarobkowania sprawiły, że młodzi mogli pozyskać dobra konsumpcyjne pracą własnych rąk. W konsekwencji już nie trzeba było uciekać się do mariażu dla zdobycia majątku.

Ale wróćmy do czasów staropolskich. Bywało i tak, że nazbyt wymagający, chciwi, w dodatku niezbyt skłonni do kompromisu rodzice podczas pertraktacji majątkowych latami odstraszali kolejnych kandydatów, stając się powodem staropanieństwa swej córki.

Jeszcze innym razem starania o rękę panny młodej, a mówiąc dokładniej, o jej majątek, przybierały postać wręcz bezpardonowej walki. Doświadczyła tego m.in. Halszka z Ostroga, jedna z najbogatszych kobiet Rzeczpospolitej, której ogromny majątek stał się istnym przekleństwem. Kolejni amanci, nie siląc się nawet na kurtuazję czy też pozory afektu, po prostu porywali dziewczynę, by siłą lub podstępem zawrzeć związek małżeński i w ten prosty sposób wejść w posiadanie włości. Było to o tyle łatwe, że dziewczyna była nieco ociężała umysłowo i niezbyt rozgarnięta. W długiej kolejce do jej ręki ustawiali się: Sanguszkowie, Zborowscy, Radziwiłłowie, Górkowie, a nawet zagraniczne rody. Powodzenie wręcz imponujące i zapewne niejedną pannę mogłoby przyprawić o próżność oraz zawrót głowy, gdyby nie fakt, że nikt w tych zalotach nie myślał o samej pannie, ale jedynie o jej majątku. Matka zaś nie kwapiła się z szafowaniem ręką swojej córki, tym bardziej że miała ona dopiero 14 lat. W końcu jeden z zalotników nie wytrzymał i to, czego nie można było wziąć po dobroci, postanowił zabrać siłą z iście sarmacką fantazją. Zniecierpliwiony Dymitr Sanguszko w asyście zbrojnych wdarł się podstępem do zamku w Ostrogu, gdzie doszło do wręcz dramatycznych scen. Matkę siłą odciągnięto od córki i zamknięto w osobnej izbie, by następnie przystąpić do realizacji planu. Było to o tyle łatwe, że Sanguszko miał poparcie swojego przyjaciela, a wuja dziewczyny – Konstantego Wasyla. Ten ostatni, chwytając bratanicę za rękę, oddał ją Dymitrowi, mówiąc: „A to ja onę tobie daję, bo to jest w mojej mocy jako stryja” [10]. Siły użyto nie tylko w stosunku do Halszki, jej matki, ale nawet wobec samego popa, którego przymuszono do udzielenia sakramentu małżeństwa. W imieniu zastraszonej Halszki przysięgę małżeńską składał jej stryj, następnie dopilnowano, by doszło do skonsumowania małżeństwa. Choć Rzeczpospolita znała już różne rapty, zajazdy, samowole i niewiele było w stanie zadziwić jej obywateli, to jednak czyn Sanguszki spotkał się z ostrym potępieniem. W kraju zawrzało. Jak zawsze nie chodziło tylko o samą biedną dziewczynę, ale o jej majątek. Zagarnięcie fortuny Halszki w sposób niebezpieczny wzmacniało pozycję zaprzyjaźnionego z Sanguszką Jana Tarnowskiego, zaciętego opozycjonisty królewskiego dworu. A na to żaden przewidujący monarcha – w tym przypadku Zygmunt August – nie mógł sobie pozwolić. W dodatku oburzenie wyrażali dawni absztyfikanci Halszki, których w tak niecny sposób pozbawiono perspektyw na zawarcie intratnego małżeństwa. Do licznego grona oburzonych należało oczywiście dopisać matkę, która niezwłocznie podjęła starania zmierzające do ukarania zięcia. Ostatecznie sprawa znalazła swój epilog przed obliczem sprawiedliwości. Sanguszko został skazany zaocznie przez sąd królewski w Knyszynie na śmierć i infamię. Na wieść o wyroku salwował się ucieczką z kraju, wywożąc ze sobą swój cenny łup w postaci żony. Schronienia udzielił mu w swej czeskiej posiadłości przyjaciel, Jan Tarnowski. Pogoń za zwierzyną trwała jednak nadal – do Czech pognali Kościeleccy, Górkowie i Zborowscy. Widok był to niecodzienny, kiedy kandydatów do ręki i ich mocodawców łączyła tak wielka zgoda oraz chęć współpracy. Ostatecznie winowajcę dopadnięto w jakiejś gospodzie pod Jaromierzem, gdzie uczestniczył w zabawie, nie podejrzewając, że to już koniec. Próba ucieczki okazała się bezskuteczna. Sanguszko został schwytany, rozebrany do naga, po czym dotkliwie pobity, następnie zalanego krwią wodzono po ulicy na pośmiewisko gapiów. A wszystko na oczach obojętnej Halszki. Ostatecznie w jakiejś stajni wykonano na zbiegu wcześniej orzeczony przez sąd wyrok śmierci, łamiąc mu kark. Po wymierzeniu sprawiedliwości można już było spokojnie wrócić do kraju, uwożąc ze sobą cenny łup w postaci Halszki, która, jak się zdaje, nie do końca miała świadomość tego, co działo się wokół niej. Sprawą otwartą pozostaje to, czy Halszka była w tym czasie już wdową czy też tylko zgwałconą panną, bezprawnie przetrzymywaną przez Sanguszkę pod pretekstem nieważnie zawartego związku małżeńskiego. Kwestie te jednak zeszły na dalszy plan. Skoro główny winowajca całego zajścia oddał Bogu ducha, to tym samym można było rozpocząć dalsze bezpardonowe starania o rękę dziewczyny. Tym razem w negocjacjach uczestniczył już sam król, bacząc, by fortuna Halszki znów nie wpadła w ręce któregoś z jego adwersarzy. Mogłoby to bowiem niepotrzebnie wzmocnić stronnictwo antykrólewskie. W końcu gra szła o jeden z największych majątków Rzeczpospolitej. Ostatecznie wybór królewski padł na wojewodę Łukasza Górkę. Ułomna Halszka jak zawsze nie miała swojego zdania. Za to zdanie miała jej matka, która niestety wyborowi króla była przeciwna. Zaniepokojony obrotem sprawy Górka postanowił skorzystać ze starej i sprawdzonej taktyki, że czego nie można wziąć po dobroci, należy brać podstępem. Wmówił Halszce, że matka właśnie wyraziła zgodę na ślub, po czym pojął ją za żonę. Halszka, mając jednak pewne wątpliwości, oświadczyła, że zgodę na małżeństwo wyraża warunkowo, to znaczy jeśli przyzwala na to nieobecna pani matka. Jak wiadomo, zgody żadnej nie było, tak więc znów były podstawy do uznania małżeństwa za nieważne. Taki bieg zdarzeń otworzył kolejny etap walk o majątek biednej Halszki. Ta zaś była coraz bardziej zmęczona niekończącym się pasmem intryg oraz aktów przemocy i z powodu choroby umysłowej coraz bardziej zamykała się w sobie. Z dnia na dzień popadała w melancholię, stroniła od ludzi. Przybrana w czarne, żałobne szaty całymi dniami przesiadywała samotnie w zamkowej wieży, rachując swoje życie. Jak pisała: „Opuszczona zostałam od wszystkich krewnych, bliskich i powinowatych moich, którzy nie tylko nie dawali mi ratunku ani pomocy (...), ale żaden z nich nigdy krewną nazwać mnie nie chciał” [11]. Z czasem całkowicie uległa chorobie umysłowej. Wyzwolenie przyszło dopiero w czterdziestym trzecim roku życia, kiedy to los uwolnił ją od przeklętej ziemskiej fortuny, dając w zamian Królestwo Niebieskie [12].

Przypadek Halszki z Ostroga, kiedy to kandydat do ręki zajeżdżał pod dwór panny młodej nie z kwiatami w ręku, ale z szablą u pasa, nie był odosobniony. Z reguły absztyfikanta ubezpieczała dodatkowo pewna liczba zbrojnych na wypadek, gdyby panna nie chciała przyjąć bezpardonowych oświadczyn. Tym samym w razie potrzeby siła szabli miała przesądzać o sile argumentów. Doświadczyła tego m.in. w XVII wieku Elżbieta Gostomska po śmierci swego męża. Pewien magnat zdecydowany na ożenek stanął przed jej domem w asyście sześciuset szabel wybornego żołnierza. Mimo to wdowa nie straciła rezonu. Absztyfikanta poprosiła do stołu, częstując go posiłkiem, jak na staropolską gościnność przystało. Ten, odczytując zaproszenie jako oznakę szczerego zainteresowania, przystąpił do zalotów. Wódka pita dla kurażu szybko uderzyła do głowy. Jednym słowem, Gostomskiej udało się uśpić czujność magnata. W tym czasie ściągnęła do siebie szlachtę i najbliższych sąsiadów, gotowa stoczyć o swoje wdowieństwo regularną bitwę. Ostatecznie z własnoręcznie nabitą rusznicą przegoniła zalotnika, który opuszczał jej dom jak pies z podkulonym ogonem. W ten oto sposób dziarska dama, obeznana z bronią palną, raz na zawsze ostudziła miłosny zapał magnata [13].

Choć przypadki porywania panien nie były odosobnione, to jednak nie należały do częstych. Świadczyły przede wszystkim o gwałtowności charakteru, iście sarmackiej fantazji, pochodzącej z podpitego umysłu, a przede wszystkim o braku rozsądku. Bo choć kobietę można porwać, to jednak nie sposób wstąpić z nią w związek małżeński bez jej zgody. Sakrament udzielony pod przymusem dawałby podstawy do stwierdzenia nieważności małżeństwa. Tak więc porwanie samo przez się nie mogło doprowadzić do legalnego zawarcia związku. Natomiast zmuszenie porwanej kobiety do współżycia bez małżeństwa nie byłoby niczym innym jak gwałtem, za co można było zapłacić głową. Zdecydowanie częściej jednak porwania odbywały się za zgodą samej zainteresowanej, a rapt był efektem porozumienia między parą kochanków, którym na drodze do małżeńskiego szczęścia stawał sprzeciw rodziców. W takich przypadkach panna tak naprawdę uciekała z domu pod pozorem porwania. Wszystko odbywało się zgodnie z wcześniej ułożonym planem – pod osłoną nocy dziewczyna wymykała się przez okno pokoju, ogołociwszy wcześniej rodziców z pieniędzy i kosztowności. Na zewnątrz czekał już kawaler z końmi i zmówionym księdzem. Tak więc porwanie było nie tyle formą zawarcia małżeństwa, ile sposobem na pozyskanie małżonki, z którą następnie brano tradycyjny ślub. Innym razem takie porwania były aranżowane przez samych rodziców, którzy w ten sposób unikali wydatków związanych z trwającym co najmniej kilka dni weselem i koniecznością goszczenia kłopotliwych krewnych.

W tajemnicy przed opinią publiczną zawarte zostało także małżeństwo Stanisława Szczęsnego Potockiego i Gertrudy Komorowskiej, aczkolwiek tu przyczyny były zupełnie inne. Szesnastoletnia, delikatna i urodziwa panienka zakochała się w przedstawicielu jednej z największych fortun magnackich, należących do rodu Potockich. Chłopak, dotychczas trzymany przez rodziców pod kloszem, też nie pozostał obojętny na jej wdzięki. Pomiędzy młodymi bardzo szybko nawiązał się romans, któremu sekundowali rodzice dziewczyny, ułatwiając potajemne spotkania. Mieli oni nadzieję, że uczucie zaprowadzi młodych na ślubny kobierzec, a ich córka zrobi w ten sposób karierę i zostanie jedną z pierwszych dam Rzeczpospolitej. Były to marzenia nader zuchwałe. Komorowscy bowiem należeli do bardzo średniej szlachty i na dworze magnatów Potockich mogli pojawiać się co najwyżej w roli klientów, ale nie przy szłych teściów. Wprawdzie ród Komorowskich był stary i sięgał swymi korzeniami XV wieku, niemniej jednak same korzenie nie wystarczały – pomiędzy domami istniała ogromna przepaść majątkowa. Tym samym nikt w familii Potockich nie traktował poważnie córki Komorowskich jako pretendentki do rodzinnej fortuny. W październiku 1770 roku potajemny romans wydał pierwsze owoce – okazało się, że panna jest w stanie odmiennym.

Wiadomość, która z zasady bywała wieścią hiobową, rodzice Gertrudy przyjęli w spokoju. Zakochanemu i naiwnemu kawalerowi wmówiono, że w takim przypadku nie ma wyjścia i dla ratowania honoru musi ożenić się z panienką. Stanisław Szczęsny okazał się na tyle uczciwy, że przy całym lęku przed gniewem rodziców postanowił pojąć Gertrudę za żonę. Komorowscy pośpiesznie zajęli się zorganizowaniem ślubu, który oczywiście utrzymywany był w ścisłej tajemnicy. Przeprowadzono błyskawiczne zaręczyny, po nich dokonano stosownych zapisów posagowych, u zastępcy biskupa uzyskano dyspensę na ślub bez zapowiedzi, po czym w grudniu 1770 roku postawiono młodych na ślubnym kobiercu. Małżeństwo zawarte zostało bez zbędnej pompy w kościele parafialnym w Niestanicy.

Najprawdopodobniej w styczniu następnego roku na rodzinę Potockich jak grom z jasnego nieba spadła wieść o wybryku syna. Oburzeni rodzice Stanisława nie mieli wątpliwości, że z tą kłopotliwą sprawą coś trzeba zrobić. Rozważano możliwość przeprowadzenia sprawy rozwodowej, prowadzono też pertraktacje z Komorowskimi. Ci jednak nie byli skłonni do rezygnacji z małżeńskich praw swej córki i mającego się narodzić dziecka. Między rodzinami dochodziło do ostrej wymiany zdań, to znów do negocjacji, groźby przeplatały się z prośbami. Niestety, nie udało się zawrzeć porozumienia. Rzecz przy tym znamienna, że młody Potocki w całym ferworze zachowywał zupełną obojętność i nie potrafił bronić swej brzemiennej małżonki. Pozostawał pod absolutnym wpływem rodziców. Czas naglił, wiadomo było, że za kilka miesięcy przyjdzie na świat dziecko, któremu raczej trudno będzie odmówić prawa do nazwiska Potockich. W końcu podjęto decyzję – dziewczyna musi „zniknąć”, a razem z nią kłopotliwy problem. Trzynastego lutego 1771 roku stu pięćdziesięciu zmówionych wcześniej opryszków napadło na dom Komorowskich w Nowym Siole. Brutalnie pobito część domowników, po czym przerażoną Gertrudę wyciągnięto z domu w cienkiej koszuli, wlokąc ją po śniegu, wsadzono do sań i odjechano. Rankiem następnego dnia dziewczyna już nie żyła, jej trupa wrzucono do przerębli zamarzniętej rzeki Raty. W ten oto sposób zakończyła się historia pierwszego małżeństwa Stanisława Szczęsnego Potockiego, mająca być zarazem przestrogą dla tych maluczkich, którzy odważyliby się podstępnie wyciągać rękę po magnackie majątki [14]. Historii takich zresztą kraj nasz znał wiele.

W przypadku rodzin królewskich jednym z podstawowych kryteriów, jakim kierowano się przy kojarzeniu małżeństw, było zapewnienie sobie stosownych wpływów politycznych na obcych dworach. Chodziło także o nawiązanie przymierza, którego zakładnikami miały być dzieci przeznaczone do małżeństwa. W dodatku dzięki takim mariażom często udawało się ulokować swych szpiegów w obcym kraju. Zostawały nimi osoby, które oficjalnie towarzyszyły wysłanym na obcy dwór małżonkom (damy z fraucymeru, sekretarze...). Za dnia pełniły one swoje funkcje, by wieczorami pisać listy, donosząc skrupulatnie o tym, co się dzieje w otoczeniu królewskiej pary. Ogólnie rzecz biorąc, potomstwo traktowano jako błogosławieństwo. Dotyczyło to także córek, bo jak mawiał Maksymilian II Habsburg, synowie jedynie dzielili pomiędzy siebie państwo, podczas gdy córki je powiększały (przez stosowne mariaże).

Gdy przyszli małżonkowie pochodzili z odległych krajów, nierzadkie były praktyki zawierania małżeństw na odległość – per procura, czyli przy udziale pełnomocnika. W takim przypadku przed ślubem przyszli małżonkowie nie spotykali się wcale. Znali się tylko z przesłanych portretów, czasami z plotek, jakie dochodziły do dworu, czy też listów osób zaufanych. Tak więc osobiste gusty i preferencje młodych nie miały tu absolutnie żadnego znaczenia. Na odstępstwo od tej zasady pozwoliła sobie królowa Jadwiga przed podjęciem ostatecznej decyzji o poślubieniu Jagiełły. Wcześniej postanowiła wysłać na Litwę jednego ze swych zaufanych dworzan, Zawiszę Czerwonego z Oleśnicy, by ten z bliska przypatrzył się kandydatowi do ręki, opisał jego twarz, postawę i wszelkie przymioty. Obawy Jadwigi były o tyle uzasadnione, że Jagiełło był od niej starszy o około 20 lat. Ponadto zachodziła uzasadniona obawa, że jako poganin pochodzący z odległej Litwy mógł być kosmaty, co w delikatnej i subtelnej panience oczywiście wywoływałoby odrazę [15]. Jagiełło wziął ponoć Zawiszę nawet do łaźni, by ten mógł lepiej go poznać. Sprawozdanie, jakie następnie przesłał Zawisza swej pani, uspokoiło przyszłą królową – Jagiełło nie różnił się wyglądem od innych chrześcijan. Król pomimo braków w wykształceniu, prostych obyczajów i wiary w przesądy nie był prymitywny, wbrew plotkom rozpuszczanym przez Krzyżaków. Co więcej, stronił od alkoholu, kochał przyrodę, lubił malarstwo cerkiewne i muzykę. W dodatku codziennie zażywał łaźni, co w owych czasach mogło uchodzić za pewną ekstrawagancję. Niestety, to właśnie muzyka stała się przyczyną śmierci monarchy. Jak podaje Jan Długosz: „Z upodobania i zwyczaju, jaki miał w całym życiu, a który był zachował jeszcze z czasów pogaństwa, poszedł do lasu dla słuchania słowika i ucieszenia się jego słodkim pieniem, a zabawiwszy na tym słuchaniu aż do późnej nocy, zaziębił się mocno (...) i od tego czasu zaczął na siłach zapadać” [16], po czym zmarł na zapalenie płuc. Jadwiga i Jagiełło przeżyli ze sobą 13 lat, w chyba raczej udanym związku małżeńskim. W źródłach nie ma bowiem śladów, by prowadzili spory co do sposobów sprawowania władzy [17].

O właściwym wyborze partnera niekiedy przekonywali przyszłych małżonków pośredniczący w transakcji dyplomaci, zapewniając o nieprzebranych zaletach kandydata do ręki. W zapewnieniach tych często więcej było politycznego wyrachowania i chęci dobicia targu niż szczerości. Tym bardziej że zabiegów tych zazwyczaj nie czyniono za darmo. Wiadomo na przykład, że za udane swaty swej córki Bony z Zygmuntem Starym matka panny młodej obiecała pośrednikowi Zygmuntowi Herbersteinowi tysiąc dukatów [18]. Gra była bez wątpienia warta świeczki i świadczyła o dużej zapobiegliwości ze strony matki. W tym okresie bowiem dawna świetność rodu Sforzów lśniła już zdecydowanie słabszym blaskiem, a szanse na dobry ożenek córki malały coraz bardziej. Po udanym dobiciu targu co do spraw majątkowych i spisaniu stosownych umów przedślubnych, 6 grudnia 1517 roku doszło do zaślubin per procura Bony z Zygmuntem Starym. Tego ostatniego reprezentował jako pełnomocnik Stanisław Ostroróg, syn pisarza. Panna młoda miała wtedy dwadzieścia trzy lata, jej małżonek pięćdziesiąt [19]. Prawie dwa miesiące później Bona wraz z trzystuosobowym orszakiem wsiadła na statek w porcie Manfredonia, by popłynąć w kierunku Polski, położonej gdzieś na końcu świata. Zapewne musiała odczuwać też lęk, bo przecież wiedziano powszechnie, że Polska to kraj prymitywny, gdzie nie nosi się nawet bielizny i nie używa chusteczek do nosa. A ludzie hołdują tu prostackim rozrywkom, takim jak picie i ucztowanie. Jako wyprawę wiozła Bona między innymi: dwadzieścia prześcieradeł z cienkiego płótna holenderskiego, sto piętnaście koszul, w tym dwanaście nocnych, dwanaście szlafroków, z tego sześć w podarku dla męża, sto dwadzieścia haftowanych misternie chusteczek do nosa, dwadzieścia ręczników, dziewięćdziesiąt sześć czepców, sześćdziesiąt jeden beretów, wyposażenie sypialni małżeńskiej, czterdzieści osiem zwojów tapet skórzanych [20]. Jednym słowem, w ślubnej wyprawie Bony więcej było szmat niż złota i srebra, co nieco zdumiewało polskich posłów. Było też jeszcze coś zdecydowanie ważniejszego od mis czy beretów, a mianowicie włoska moda i obyczaje, które nieraz gorszyć miały konserwatywnych Polaków. Tak naprawdę Włoszka wniosła do naszego kraju znacznie więcej niż chustki, pidżamy i ręczniki – to dzięki niej Polska po raz pierwszy zobaczyła arrasy, a na stołach Polaków pojawiła się włoszczyzna... Za królową zaczęli ciągnąć artyści z Włoch, muzycy, rzeźbiarze, malarze. Jeszcze nigdy na ulicach Krakowa tak często nie mówiono po włosku. Zygmunt Stary, człowiek z natury dobrotliwy i prostolinijny, był oczarowany urodą swej nowej małżonki o drobnej figurze i – co nietypowe dla Włoszki – blond włosach. Otoczenie było zgodne – Bona była bella. Zresztą już wcześniej donosili Zygmuntowi Staremu posłowie: „Wdzięk zaś w każdym poruszeniu, zwłaszcza w rozmowie, nauka i wymowa nie taka jak jej płci właściwa, ale prawdziwie zadziwiająca. Słyszeliśmy ją bez przygotowania po łacinie mówiącą i Boga bierzem za świadka, że nic nie wyrzekła, co by nie miało jakiejś wytworności, bądź w przenośniach, bądź też w najozdobniejszym wysłowieniu się” [21].

Tak więc oprócz urody Bona odznaczała się wykształceniem, inteligencją i ciętym językiem. Niestety, bardzo szybko miało to jej zostać poczytane za wadę. Przybyła do Polski o trzy wieki za wcześnie. W XVIII wieku zapewne doceniono by jej elokwencję, w dobie renesansu było jednak na to za wcześnie. Choć na dworze lubowano się w wykwintnej mowie, sztuka ta jednak zastrzeżona była wyłącznie dla mężczyzn. Polska szlachta nie potrafiła docenić tych zalet, nie przywykła jeszcze wtedy do uczonych niewiast, górujących rozumem nad swymi mężami.

Osiemnastego kwietnia 1518 roku nastąpiła koronacja, po niej trwające wiele dni uroczystości weselne. Wiadomo, że następnej nocy odbyły się pokładziny małżeńskiej pary. Aż do samej sypialni nowożeńcy zostali odprowadzeni przez grono dostojników. Zygmunt usiadł z prawej strony łoża, jego małżonka zaś z lewej, reszta obecnych usiadła na krzesłach rozstawionych wokół. Rozpoczęła się luźna pogawędka, podczas której służba raczyła obecnych słodyczami i winem. Wśród wesołej atmosfery nie brakowało aluzji i nieprzyzwoitych żartów. Po pewnym czasie dyskretnie opuszczono komnatę – małżonkowie zostali sami [22]. Noc poślubna okazała się owocna, dokładnie dziewięć miesięcy później, 18 stycznia 1519 roku przyszła na świat pierwsza królewska córka, Izabela.

Niestety, nie każdy król był zachwycony swą poślubioną per procura małżonką, tak jak to było w przypadku Zygmunta Starego i Bony. W wyniku kojarzenia par na odległość nieraz dochodziło do gorzkich rozczarowań. Doświadczyła tego m.in. francuska księżniczka Ludwika Maria Gonzaga, którą przez pośredników poślubiono królowi polskiemu Władysławowi IV. Przed wstąpieniem na ślubny kobierzec małżonkowie nie spotkali się ani razu. Znali się natomiast z portretów, które niestety niezbyt wiernie oddawały obraz, tuszując wady i podkreślając nieistniejące zalety.

Już po przekroczeniu granic Polski Ludwikę Marię spotkały pierwsze przykrości, które tak naprawdę były zapowiedzią przyszłych małżeńskich zmartwień. Jak się okazało, przez kilkanaście dni małżonka musiała oczekiwać na to, by król w ogóle zechciał się z nią spotkać w Warszawie. Według uładzonej wersji, jaką zapewne mieli zapamiętać potomni, jedyną przyczyną tego opóźnienia był zły stan zdrowia monarchy; według innej powody były znacznie bardziej prozaiczne, to znaczy finansowe. Chodziło o resztę posagu i jakiś cenny diamentowy krzyż, który miał wchodzić w jego skład [23]. Rzecz przy tym znamienna, że król nawet nie wyjechał, by powitać swą małżonkę zgodnie z przyjętym zwyczajem, ale czekał na nią w katedrze św. Jana. Tam bowiem miała nastąpić ceremonia pobłogosławienia już wcześniej zawartego związku małżeńskiego. Po czterech miesiącach życia na kufrach, gnieżdżenia się w powozie, Maria nie wyglądała w tym dniu najlepiej, była blada, zmęczona i zdenerwowana. A tak bardzo zależało jej na tym, by dobrze wypaść. Zgodnie z dworską etykietą padła na kolana i na powitanie ucałowała dłoń króla. Ten nawet nie ruszył się z fotela, by podnieść ją z kolan, nie wypowiedział ani jednego słowa, siedział obrażony w bezruchu niczym posąg. Wzajemne rozczarowanie małżonków było niemałe. Nikt nie miał wątpliwości, że portrety kłamały. Ludwika Maria okazała się pulchną trzydziestopięcioletnią kobietą, Władysław IV zaś roztytym, schorowanym i niedołężnym mężczyzną, który czasy młodości miał już dawno za sobą. Powiadano, że kiedyś był ujmującym młodzieńcem, bezpośrednim, potrafiącym zjednać sobie serca ludzi. Teraz jednak przed Ludwiką Marią siedział mężczyzna, który przekroczył już pięćdziesiątkę, a ciągłe choroby odbiły się nie tylko na jego sylwetce, ale także na osobowości. Był człowiekiem gburowatym, drażliwym, szorstkim, o monstrualnej wręcz tuszy i mocno nadwerężonym stanie zdrowia. Całymi miesiącami nie opuszczał łóżka, w lepszym okresie „powrotów do zdrowia” kazał się nosić na krześle lub w specjalnie przygotowanej lektyce.

Król nawet nie starał się kryć rozczarowania urodą księżniczki. Według jednej z wersji miał się zwrócić do francuskiego ambasadora słowami: „Toż jest ta owa piękność, którą żeście mi tak wychwalali?” [24]. Jego rozczarowanie zauważył także inny obserwator, S. Oświęcim, który tak relacjonował: „Nie taką w królowej JM gładkość widział, jako mu obiecywano i na konterfektach (tj. portretach) ze Francyjej posyłanych malowano” [25].

Dalsze pożycie małżonków przebiegało równie beznamiętnie jak okres narzeczeństwa. Co gorsza, w noc poślubną, którą Władysław spędził samotnie, dręczony chorobą, śniło mu się, że podczas czytania listu spadły mu z nosa okulary i wypłynęło lewe oko. Władysław jako człowiek przesądny odczytał to jako złą wróżbę. Tak więc od ślubu minęło pięć tygodni, a małżeństwo nadal nie było skonsumowane [26]. Ta nader delikatna sprawa wywoływała niepokój na królewskim dworze. Mówiono o niej coraz głośniej, w dodatku winą za całą sytuację obarczając Ludwikę Marię. Skończyło się nawet na interwencji u posła francuskiego, do którego Krzysztof Opaliński tak pisał: „Wierność, z którą pragnę służyć mojej królowej, zniewala mnie (tj. nakazuje mi) do udzielenia jej podwójnego ostrzeżenia, które zechce W.M. Pan jej zakomunikować, nie wyrażając, iż pochodzi ode mnie. A najpierw, żeby nie była tak nieśmiałą względem króla i wchodziła rezolutnie do jego pokoju, jak to królowa nieboszczka zwykła czynić bez żadnego natręctwa z jej strony. Król jegomość bowiem bierze przeciwne zachowanie za dowód niedostatecznego dlań afektu Jej Królewskiej Mości. Prócz tego należy jej być cokolwiek śmiałą w pieszczeniu go i udzielaniu mu miłosnych satysfakcji (...), ponieważ król, nasz pan miłościwy, jest cokolwiek lubieżny w tej materii miłosnej” [27].

I gdy Władysław IV w końcu spotkał się ze swą żoną w sypialni, dwór odetchnął z ulgą. Dnia następnego marszałkowa Guébriant pisała do Paryża, że miała „zaszczyt zaciągnięcia firanki nad ich łożem ,wyprawiwszy uprzednio wszystkich z pokoju poza jedną służącą” [28].

Ludwika Maria była kobietą, której nie udało się znaleźć szczęścia w małżeństwie z Władysławem IV. Pomiędzy małżonkami nigdy nie doszło do nawiązania choćby cienkiej nici porozumienia. W dodatku stosunki panujące na królewskim dworze sprawiały, że monarchę starano się, i to dość skutecznie, zniechęcić do małżonki. Tym bardziej bolesny musiał być dla niej fakt, że jego oziębłość nie wynikała z wieku, choroby czy też ascetycznego trybu życia. Wręcz przeciwnie, Władysław IV pomimo tuszy i nadwerężonego zdrowia w dalszym ciągu uchodził za kobieciarza. Szukał uciech cielesnych w ramionach coraz to nowych kochanek, podsyłanych mu przez zaufanych dworzan. Nieraz przedmiotem jego zainteresowania stawały się damy z najbliższego otoczenia, to jest fraucymeru królowej. Bez wątpienia nie mogło to uchodzić jej uwadze. Pewnego razu wpadła królowi w oko Klara Izabela, której zaczął prawić dusery. Panna okazała się jednak lojalna wobec swej pani.

„Sire – rzekła – w tych sprawach jestem równie ciemna jak w polskiej mowie.

– Niemniej świetnie rozumiecie, co wam prawi Krzysztof Pac (starający się podówczas o rękę panny z fraucymeru).

– Z pewnością, Sire, to przecież wasz poddany; język królów natomiast potrafią zrozumieć tylko królowe. Jeśli pozwolicie, najjaśniejszy panie, spytam królową, co by wasze słowa znaczyć mogły.

– Ach, miła panno, widzę, że czas jeno traciłem – odpowiedział urażony król” [29].

Władysław IV w przeciwieństwie do swego ojca nie miał zadatków na dobrego męża. Był typem lekkoducha, hulaki, utracjusza. Już od najmłodszych lat zdradzał zainteresowanie płcią niewieścią i to niekoniecznie wysokiego lotu. Jeszcze jako młodzieniec, gdy tylko mógł, wyrywał się spod skrzydeł rodziców, uciekał z królewskiego zamku do miasta, by w jakimś szynku odetchnąć wolnością. Jednym słowem, lubił się bawić. I te przyzwyczajenia zachował do późnej starości. Na żonę król nie zwracał jednak uwagi. Po prostu nie była w jego typie. Jak wynika z zachowanej maski pośmiertnej, Ludwika Maria nie miała brzydkich rysów, niestety urody ujmowała jej tusza, dodając w zamian lat. Wszystkie konterfekty przedstawiają królową z pulchnymi policzkami i wyraźnie zarysowanym drugim podbródkiem; była po prostu – jak wtedy mówiono – panią „cielistą”. Nadwagi musiała się pozbyć niedługo przed śmiercią, jak się zdaje w związku z chorobą, bowiem na masce pośmiertnej nie odnajdujemy już śladów tuszy.

I chyba nieraz musiała zapłakać w swej komnacie Ludwika Maria, „żona bez męża”, osadzona gdzieś w dalekim i obcym kraju, skutecznie izolowana od spraw dworu, państwa i polityki. Skazana na towarzystwo przywiezionych ze sobą z Francji dam z fraucymeru, na powtarzaną do znudzenia grę w karty, „ślepą babkę” i na tańczenie galardy.

Los Ludwiki Marii odmienił się dopiero wtedy, gdy w 1648 roku zmarł Władysław IV. Według jednej z wersji przyczyną śmierci była choroba nerek na tle syfilitycznym. Początkowo nic nie wróżyło szczęśliwej odmiany losu strapionej królowej. Ludwika Maria znalazła się wtedy w dość trudnej sytuacji. Jej posag dawno już przepadł w wyniku realizacji politycznych planów męża, ona sama zaś została bez poważniejszych środków utrzymania. W dodatku kraj czekała kolejna elekcja, która stawiała pod znakiem zapytania jej dalszą pozycję na dworze. Stąd też Maria zaczęła popierać gorąco kandydaturę brata zmarłego męża, Jana Kazimierza. Dzięki zręcznej polityce z jej strony jeszcze przed elekcją zapadła decyzja o zawarciu przez przyszłego króla związku małżeńskiego z Ludwiką Marią. Wybór kandydatki na żonę Jan Kazimierz uzasadniał przed senatorami względami oszczędnościowymi. Zwracał uwagę na fakt, że dzięki poślubieniu przez niego żony po zmarłym bracie kraj zaoszczędzi na wydatkach związanych z wypłatą sum należnych królewskiej wdowie [30]. Argument wydał się ze wszech miar słuszny, choć nie wszystkich przekonywał. Przeciwnicy tego mariażu zwracali uwagę, że królowa „idzie w lata” (dobijała już wtedy czterdziestki), co kazało stawiać pod znakiem zapytania możliwość wydania przez nią na świat potomstwa. W senacie zwyciężyła jednak frakcja zwolenników mariażu. Zaczęto więc rozsyłać po kraju zaproszenia na ślub „młodej pary”, która młoda była już tylko z nazwy. Pisano w nich z iście barokową manierą: „A że za przejrzeniem Boskim, a za radą i zezwoleniem P.P. rad naszych w przyjaźń małżeńską z najjaśniejszą królową Ludwiką Marią wnijść postanowiliśmy...” [31].

Wbrew pozorom przyczyną, dla której Jan Kazimierz dążył do małżeństwa z Ludwiką Marią, nie były względy ekonomiczne, ale uczucie. Od lat czuł on słabość do swej bratowej. Znał ją zresztą jeszcze z czasów politycznej podróży do Francji odbytej w 1640 roku na zaproszenie dworu francuskiego. Podczas pobytu: „Miano mu damy znaczne prezentować do upodobania, którą by chciał do stanu małżeńskiego”. Wśród kandydatek była Ludwika Maria Gonzaga. Królewicz rozmawiał z nią ponad godzinę, a następnie mieli się spotkać jeszcze kilka razy. Na pożegnanie księżniczka obdarowała Jana Kazimierza swoim portretem. Stało się to powodem do plotek na temat nowego flirtu królewicza. Następnie Jan Kazimierz wrócił do Polski, a po jakimś czasie Ludwika Maria została żoną jego brata, Władysława IV. A teraz po dziewięciu latach los znowu łączył ich ze sobą [32]. Słabość Jana Kazimierza do Ludwiki Marii dawała się zresztą zauważyć postronnym. Jak donosił sekretarz króla: „Przy namiętnym uczuciu, jakie żywi dla tej królowej (tj. Ludwiki Marii), nie można się niczego spodziewać, jeśli się go od niej nie oddali, bo królewicz rozpływa się przed nią, nie ma dla niej żadnego sekretu, jednym słowem, nie może się jej oprzeć” [33].

Małżeństwo królewskiej pary – co zupełnie wyjątkowe jak na owe czasy – nie było więc efektem familijnych knowań, ale wolnym wyborem samych małżonków. Król odnajdywał w Marii życzliwego doradcę i powiernika. Ona zaś odnajdywała w nim takie cechy osobowości, jak niezdecydowanie, powolność udzielanym radom, które wróżyły, iż w przyszłości uda się jej uzyskać wpływ na politykę państwa i w ten sposób zrealizować od dawna skrywane ambicje. Maria Ludwika, dotychczas konsekwentnie izolowana od spraw polityki przez Władysława IV, teraz zyskiwała szanse na odmianę swego losu. I faktycznie nie myliła się wcale, bo odtąd miała wzejść jej szczęśliwa gwiazda. Ona sama zaś miała stać się nie tylko małżonką nowego króla i ozdobą jego korony, ale przede wszystkim niekwestionowaną pierwszą damą Rzeczpospolitej. Może to i dobrze, bo król nazbyt leniwy, bardziej zainteresowany damską spódnicą niż krajem, nie do końca nadawał się do roli władcy. Powiadano o nim, że ma temperament melancholiczno-flegmatyczny, spędza czas na próżnowaniu i, jak odnotował nuncjusz Visconti: „Mówią, że często udaje się na samotność do swego pokoju, gdzie niczym niezajęty myśli o niebieskich migdałach, a gdy mu się to naprzykrza (tj. nudzi), każe zawołać karła, swego faworyta, lub inne podobne osoby, z którymi płoche prowadzi rozmowy” [34].