Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autorki bestsellera „To tylko przyjaciel”!
Historia skomplikowanej relacji Sloan i Jasona, których połączył niespodziewany splot wydarzeń. Ona mieszka w Los Angeles i od dwóch lat jest nieszczęśliwa. On jest wziętym muzykiem, dla którego międzynarodowa kariera jest priorytetem. Wydaje się, że tych dwoje nie może być razem…
Sloan, ma 26 lat. Dwa lata temu w wypadku motocyklowym straciła narzeczonego – miłość jej życia. Mimo intensywnych starań najbliższej przyjaciółki, Kristen, kobieta nie potrafi pogodzić się ze śmiercią Brandona i zacząć żyć na nowo, bez niego.
Niespodziewanie, w dniu rocznicy śmierci ukochanego, kobieta znajduje zbłąkanego psa. Na obroży zwierzęcia wygrawerowany jest numer telefonu. Sloan zostawia kilka wiadomości i czeka na odzew. Wreszcie zgłasza się do niej niejaki Jason – 29-letni muzyk przebywający właśnie w Australii. Połączona przez psa para zaczyna ze sobą flirtować. Wiadomości, które sobie wysyłają, z dnia na dzień stają się coraz bardziej pikantne, a rozmowy pełne erotycznych podtekstów. Co się stanie, kiedy w końcu spotkają się twarzą w twarz?
„Słodko-gorzka opowieść o miłości: naprawdę mocna rzecz”.
Beth O’Leary, autorka "Współlokatorów"
„Idealne połączenie inteligentnej zabawy i chwytającego za serce romansu”.
Recenzja z magazynu „Kirkus”
„Ostry humor i jeszcze ostrzejszy temperament”.
Casey McQuiston, autorka "Red, White & Royal Blue", bestselleru z listy „New York Timesa”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko
Redakcja: Beata Słama
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Ewa Orzeszek-Szmytko, Lilianna Mieszczańska
Fotografia na okładce
© Jacob Lund/shutterstock.com
© 2020 by Abby Jimenez
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Paweł Wolak
ISBN 978-83-287-1732-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Dedykuję tę książkę mojemu mężowi i dzieciom.
Dziękuję, że dzięki Wam moja miłość znalazła właściciela.
♪ IN THE MOURNING, PARAMORE
Chcesz, żebym spotkała się z tobą na cmentarzu?
Wiedziałam, że Kristen się o mnie martwi.
Pokręciłam głową, zerkając na telefon, który położyłam wcześniej na desce rozdzielczej, i włączyłam tryb głośnomówiący.
– Nic mi nie jest. Potem pojadę na targ – powiedziałam z nadzieją, że to ją uspokoi.
Stałam na czerwonym świetle, na ulicy z zaniedbanymi sklepami i zakładami rzemieślniczymi. Popatrzyłam na spragnione wody dęby, które, choć odporne na suszę, wyglądały, jakby nie mogąc doczekać się deszczu, dały za wygraną. Szyberdach popsuł się kilka tygodni temu w Wielkanoc i do tej pory nie udało mi się go naprawić. To było już coś w rodzaju tradycji: w tym samochodzie nigdy niczego nie reperowałam.
– Wybierasz się na targ? Będziesz gotowała? – Kristen była zaintrygowana.
– Nie, chcę tylko zrobić sałatkę. – Światło zmieniło się na zielone. Jakiś czas temu przestałam gotować. Wszyscy o tym wiedzieli.
Nie robiłam też wielu innych rzeczy.
– Okej. A może chcesz, żebym później do ciebie wpadła? Przyniosę coś mocniejszego i upieczemy razem ciasteczka.
– Nie, bo będę… O Boże! – Na jezdnię wbiegło nagle futrzane stworzenie w kolorze miedzi. Natychmiast dałam po hamulcach. Telefon wystrzelił w górę, po czym uderzył w deskę rozdzielczą, a torebka zsunęła się z fotela i na podłogę wypadły tampony oraz saszetki ze śmietanką w proszku do kawy.
– Sloan! Co się stało?
Trzymałam kurczowo kierownicę, a serce biło mi jak szalone.
– Muszę kończyć. Chyba… chyba przejechałam psa. – Nacisnęłam ikonę z czerwoną słuchawką i zakończyłam rozmowę, odpięłam pas, zmieniłam tryb na parkowanie i położyłam trzęsącą się rękę na klamce. Chciałam wysiąść, musiałam jednak poczekać, aż przestaną jechać samochody.
Oby to się stało szybko i bezboleśnie. Błagam.
Czułam, że ten wypadek przeleje czarę goryczy. Dłużej nie wytrzymam. Bałam się, że za chwilę zobaczę zwłoki czyjegoś pupila, który wpadł pod koła mojego gruchota. Kolejny koszmarny dzień. Chociaż wcześniej wszystko szło w miarę dobrze i zapaliła się we mnie wątła iskierka nadziei, że poczuję się lepiej, to przed chwilą zgasła i nie było po niej śladu.
Nienawidzę swojego życia.
Ścisnęło mnie w gardle. Obiecałam sobie, że dziś nie będę płakała. Obiecałam…
Nagle rozległo się szczekanie.
Nad zderzakiem pojawiła się psia głowa ze zwisającymi uszami. Zwierzak zaczął węszyć, po czym błyskawicznie wskoczył na maskę. Byłam w szoku i dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że jest żywy i nic mu się nie stało. Zaszczekał radośnie, złapał w zęby wycieraczkę i zaczął nią szarpać.
– Co za urwis… – Przekrzywiłam głowę, a na moich ustach pojawił się uśmiech. Od dawna nie miałam powodów do radości. Uśmiechanie się uznawałam za coś dziwnego. Poczułam się jednak lepiej i przez ułamek sekundy zapomniałam, jaki jest dzisiaj dzień.
I że właśnie jechałam na cmentarz.
Telefon zaczął pikać, co oznaczało, że dostałam kilka nowych wiadomości. Pewnie Kristen wpadła w panikę.
To właśnie dlatego nigdy tak wcześnie nie wstawałam. Zawsze kończyło się to chaosem. Czy to normalne, że w Canoga Park o dziewiątej rano w piątek po ulicach biegają psy bez żadnego nadzoru?
Usłyszałam ogłuszający klakson, a wymijający mnie kierowca kabrioletu pokazał mi środkowy palec. Miał trochę racji: zatrzymałam się na środku jezdni, a po masce mojego auta biegał pies.
Uznałam, że muszę coś zrobić, by uratować to biedne stworzenie. Nie chciałam, żeby psiak się spłoszył i wpadł pod koła nadjeżdżającego samochodu. Musiałam poczekać, aż znowu zrobi się pusto. Usiadł na tylnych łapach i szczekał na mnie przez szybę. Kręciłam głową, próbując dać mu do zrozumienia, że powinien się uspokoić. Nagle zrobił krok do tyłu, wyszczerzył zęby i zaczął wspinać się po szybie, a potem wskoczył do samochodu przez popsuty szyberdach.
Poczułam, jak ląduje na mnie futrzana kula. Napięłam mięśnie brzucha i jęknęłam przeciągle. W tym samym momencie pies zaczepił łapą o dekolt mojej bluzki. Próbując się uwolnić, podrapał mnie pazurami od obojczyka aż do pępka. Potem wskoczył mi na brzuch, oparł się przednimi łapami o moje ramiona i zaczął lizać mnie po twarzy, skomląc radośnie.
Wrzasnęłam z przerażenia. Bałam się, że zaraz pożre mnie żywcem.
Udało mi się zrzucić go na fotel pasażera. Byłam potargana i z trudem łapałam oddech. Czułam, że mam na twarzy psią ślinę. W pewnym momencie zadzwonił telefon. Odebrałam bez zastanowienia.
– Sloan, wszystko w porządku? – spytała Kristen, zanim zdążyłam przyłożyć aparat do ucha.
– Właśnie jakiś pies wskoczył przez szyberdach do mojego samochodu!
– Co takiego?
– Dokładnie to, co powiedziałam. – Wytarłam policzek skrawkiem bluzki. – Siedzi teraz obok mnie.
Spojrzałam na niego, a wtedy on się do mnie… uśmiechnął. To nie przenośnia: futrzak naprawdę wyszczerzył zęby w uśmiechu i zaczął radośnie merdać ogonem, a potem pochylił łepek i głośno charknął. Z przerażeniem patrzyłam, jak z jego gardła wylatuje wilgotna kulka trawy i wpada do włożonego w uchwyt kubka z nietkniętą latte.
O Boże, tylko tego brakowało… We wstecznym lusterku zaczął migać policyjny kogut.
– Chyba sobie żartujesz – szepnęłam i spojrzałam ze złością na psa, po czym przeniosłam wzrok na kawę z pływającymi w niej wymiocinami i znowu zerknęłam w lusterko.
Zachichotałam nerwowo, właśnie w taki sposób reagowałam na stres. Na dodatek w podobnych sytuacjach drgała mi powieka i wyglądałam jak wariatka.
Gliniarz będzie miał niezły ubaw.
– Słuchaj, Kristen, później do ciebie oddzwonię. Zostałam zatrzymana i muszę zjechać na jakiś parking – wyjaśniłam, wciąż nie mogąc zapanować nad śmiechem.
– Poczekaj. Co ty wygadujesz?
– Stoję na środku ulicy i mam za plecami radiowóz.
Zakończyłam rozmowę i wtedy policjant na chwilę włączył syrenę, żeby mnie popędzić. Ruszyłam powoli przed siebie i zatrzymałam się przed niewielkim centrum handlowym. Naciągnęłam bluzkę i potrząsnęłam głową, żeby poprawić fryzurę. Mruczałam coś pod nosem na temat nieodpowiedzialnych właścicieli psów, co chwilę zanosząc się wariackim chichotem.
Zaczęłam się zastanawiać, czy wyglądam wystarczająco ładnie, żeby wymigać się od mandatu.
Niestety wszystko wskazywało na to, że tym razem się to nie uda.
Kiedyś, w zupełnie innym wszechświecie, wygrywałam konkursy piękności, teraz jednak wyglądałam tak, jakbym walczyła ze wściekłym szopem o kawałek pizzy i to on wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko.
Miałam podrapane ramiona i oblepiały mnie kłębki pomarańczowej sierści. Było tego tyle, że dałoby się ulepić małego szczeniaczka. Blond włosy spięłam w niechlujny kok, który w trakcie szarpaniny prawie się rozleciał. Spodnie do jogi i pobrudzona farbą bluzka bez rękawów nie dodawały mi uroku. Nie umalowałam się i miałam bladą zmęczoną twarz.
Tak właśnie wyglądałam od dwóch lat.
– Będę musiała liczyć na swoją magiczną osobowość – mruknęłam do zwierzaka, a on znowu się do mnie uśmiechnął, wywalając język. Spojrzałam na niego z wyrzutem. – Twoi opiekunowie będą mi się gęsto tłumaczyć.
Otworzyłam okno i zanim policjant zdążył mnie o to poprosić, podałam mu prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
– Widziałem, co się tutaj stało. Niezła akcja, panno… Monroe – powiedział, przeglądając dokumenty. – Utrudnianie ruchu na drodze publicznej to poważne wykroczenie – dodał znudzonym tonem.
– To nie była moja wina. Ten pies wtargnął na ulicę, a potem wskoczył mi do samochodu przez szyberdach.
Widziałam swoje odbicie w okularach przeciwsłonecznych, które nosił policjant. Drgała mi powieka, więc ją przymknęłam i patrzyłam na niego półotwartym okiem. O Boże, naprawdę wyglądałam jak wariatka.
– Nie pierwszy raz widzę coś takiego. W przyszłości, gdy będzie pani chciała nakręcić zabawny filmik, a potem wrzucić go na YouTube’a, proszę znaleźć jakieś lepsze miejsce. Nie wolno w ten sposób blokować drogi. Dostanie pani mandat za tamowanie ruchu. Mógłbym też panią ukarać za wypuszczenie psa na ulicę bez smyczy, ale tego nie zrobię.
– Chwileczkę. Uważa pan, że to mój pies? – Wyjęłam z ust kępkę sierści. – To prawda, że wpakował mi się do auta przez otwarty dach, ale proszę mi wierzyć, widzę go pierwszy raz w życiu.
Opuściłam głowę i znów zaczęłam chichotać. Psiak położył mi się na kolanach, odgrywając oscarową rolę z cyklu „jestem twoim ukochanym pupilkiem”, po czym podniósł wzrok, robiąc maślane oczy.
Prychnęłam z niezadowoleniem i zaczęłam się śmiać, przykładając palec do drgającej powieki.
Dlaczego to się dzieje właśnie dziś?
Gliniarz przyglądał mi się uważnie przez dobre pół minuty, zastanawiając się pewnie, jak bardzo jestem nienormalna. Pływające w kubku wymiociny raczej nie działały na moją korzyść, chociaż jednocześnie pasowały do ogólnego stanu, w jakim znajdował się mój zdezelowany samochód. Od dwóch lat go nie myłam. Mimo wszystko policjant uwierzył przynajmniej w część mojej opowieści i postanowił mi pomóc.
– No dobrze, w takim razie zadzwonię do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. – Schylił się do przymocowanego na ramieniu mikrofonu. – Zajmiemy się tym groźnym przybłędą.
Zareagowałam impulsywnie.
– Nie! Nie możecie zabrać go do schroniska.
Policjant spojrzał na mnie, unosząc brwi.
– Dlaczego? Bo to pani pies?
– Nie, dlatego że jest przerażony. Nie widział pan filmów kręconych przez obrońców praw zwierząt? Z tymi smutnymi psiakami zamkniętymi w ciasnych boksach? Nie słyszał pan, o czym śpiewa Sarah McLachlan?
Gliniarz wrócił, śmiejąc się, do radiowozu, żeby dokończyć robotę papierkową.
Po powrocie do domu przyczepiłam mandat na lodówce. Użyłam do tego magnesu, który kupiliśmy razem z Brandonem na Hawajach, na wyspie Maui. Myśl o tamtych wakacjach sprawiła, że ścisnęło mnie w gardle. Na szczęście psiak zaczął się do mnie łasić i podsunął łepek do głaskania. Jakimś cudem udało mi się powstrzymać łzy. Była dziesiąta rano, najgorszy dzień w roku i, jak do tej pory, jeszcze nie zaczęłam beczeć.
Brawo ja!
Miałam pięć nieodebranych połączeń od Kristen. Pewnie odchodziła od zmysłów i organizowała ekipę ratunkową. Wybrałam numer. Niemal od razu usłyszałam jej głos:
– Co się stało, do jasnej cholery? Nic ci nie jest?
– Spokojnie, wszystko w porządku. Wzięłam ze sobą psa i jestem już w domu. Dostałam też mandat za utrudnianie ruchu.
– Chyba żartujesz.
– Niestety nie – stwierdziłam zmęczonym głosem.
Kristen cmoknęła, wyraźnie zniesmaczona.
– Kiedy rozmawiałaś z gliniarzem, nie wypięłaś biustu, prawda? Następnym razem tak właśnie zrób.
Uniosłam bluzkę, żeby obejrzeć zadrapania. Nie wyglądało to najlepiej.
– Chyba wolę dostać mandat niż stracić resztki godności. Dziękuję za takie rady.
Wyjęłam z szafki niebieską plastikową miseczkę i napełniłam ją wodą, a potem patrzyłam, jak pies gasi pragnienie. Pił tak łapczywie, jakby od przynajmniej kilku dni nie widział żadnego płynu. Przesuwał naczynie po posadzce, chlapiąc na wszystkie strony. Rozbolała mnie głowa i złapałam się za skronie.
O Boże, co za okropny dzień…
Zbyt wiele wrażeń na raz. Zwykle w ogóle nie wychodziłam z domu i dobrze wiedziałam, dlaczego wolę siedzieć sama w czterech ścianach. Na zewnątrz ciągle coś się działo i było zbyt dużo ludzi. Miałam ochotę warczeć na słońce i jak najszybciej położyć się spać.
– Zadzwonię pod numer, który jest wypisany na obroży. Później się do ciebie odezwę.
Rozłączyłam się i obejrzałam przywieszkę. Dziwny numer kierunkowy. Tucker. Zuch chłopak.
– Zuch chłopak? Hm, nie byłabym tego taka pewna. No cóż, zobaczymy, co mają do powiedzenia twoi opiekunowie. Ciekawa jestem, dlaczego postanowili wypuścić cię na ruchliwą ulicę – mamrotałam pod nosem, wystukując numer.
Od razu włączyła się poczta głosowa i odezwał niski głos jakiegoś faceta:
– Tu Jason. Zostaw wiadomość.
Podałam swoje namiary i szybko się rozłączyłam. W tym czasie Tucker zalał wodą całą podłogę.
– Pewnie jesteś głodny – powiedziałam, kręcąc głową. – Nie mam żadnej karmy dla psów, więc trzeba się wybrać do sklepu.
W samochodzie zostawiłam niedojedzony kawałek ciasta cytrynowego ze Starbucksa, ale pewnie zdążył już wyschnąć na wiór.
Nie miałam smyczy, więc wykorzystałam pasek od czarnego szlafroka z Victoria’s Secret, który dostałam kiedyś od Brandona na Gwiazdkę. Tucker od razu zaczął miętolić go w zębach.
Idealnie.
W markecie zoologicznym PetSmart był gabinet weterynaryjny. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaprowadziłam tam psa, żeby sprawdzili, czy jest zaczipowany. Okazało się, że tak, jednak w bazie danych widniał ten sam numer telefonu, który znalazłam na obroży. Żadnego adresu.
To oznaczało, że mam problem. Ustawiłam w telefonie maksymalną głośność i co jakiś czas zerkałam na ekran.
Zero kontaktu.
Zastanawiałam się, co mogę jeszcze zrobić w tej sytuacji, kiedy Tucker zsikał się na podłogę. Prawdziwa wisienka na torcie.
Na pani weterynarz nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Nawet nie spojrzała znad notesu, tylko wyciągnęła z podajnika kilka papierowych ręczników. Tucker schował się pod krzesłem i wbił we mnie skruszone spojrzenie biednego szczeniaczka.
– Chyba ostatnio najadł się trawy. – Ukucnęłam i zaczęłam wycierać posadzkę. – Wydaje mi się, że boli go brzuch.
– Może mieć infekcję pęcherza. Powinniśmy zbadać mocz.
Spojrzałam na nią znad kałuży, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.
– Jak to? I ja mam za to zapłacić? Przecież to nie jest mój pies.
Wzruszyła ramionami.
– Proszę pamiętać, że jeśli rzeczywiście cierpi na infekcję, nie będzie w stanie trzymać moczu. Jutro zaczyna się weekend, a w dni wolne od pracy nasze ceny są wyższe. Boję się też, że Tucker odczuwa dokuczliwy ból. Jeśli nie ma pani pieniędzy, polecam schronisko prowadzone przez Humane Society. Jest szansa, że wyleczą go za darmo.
Schronisko nie wchodziło w grę. Zaniepokoiła mnie też informacja o bólu. Z moim szczęściem stan zdrowia Tuckera wcale się nie polepszy i jutro wylądujemy w tym samym miejscu, tylko będę musiała zapłacić podwójnie i błagać, żeby coś zrobili. Przyłożyłam palec do drgającej powieki.
– Dobrze, proszę zrobić badania. Może właściciel zwróci mi pieniądze.
O Boże, już byłam zmęczona, a ten dzień dopiero się zaczął.
Rozległo się piknięcie i zerknęłam na ekran telefonu.
Kristen: Czy gliniarz miał wąsy jak aktorzy z pornosów?
Kolejny sygnał.
Kristen: Dobra rada na przyszłość: powinnaś się rozpłakać. Kiedy ryczę jak bóbr, zawsze wymiguję się od mandatu.
Parsknęłam śmiechem. Przyjaciółka próbowała mnie rozbawić. W ten wyjątkowo trudny dzień chciała razem ze swoim mężem Joshem rozłożyć nade mną parasol ochronny. Alarm bojowy. Wszyscy w gotowości. Pilnowali mnie na wypadek, gdybym się załamała albo coś mi odbiło.
To był chyba dobry pomysł.
Po wydaniu dwustu dolarów i zdiagnozowaniu infekcji pęcherza wyszliśmy z gabinetu uzbrojeni w antybiotyk dla psów. Nie tylko zapłaciłam rachunek za weterynarza, lecz także kupiłam smycz i torbę suchej karmy. Potrzebowałam zapasów, bo wiele wskazywało na to, że Tucker zostanie u mnie na noc. Wrzuciłam jeszcze do koszyka kość do gryzienia i piłeczkę, żeby miał coś do zabawy. Nie chciałam, by ten potwór z piekła rodem zdemolował mi dom.
Nie miałam pojęcia, co to za rasa, a zapomniałam zapytać o to panią weterynarz. Wyglądał trochę jak miniaturka golden retrievera. Nie zdziwiłabym się, gdyby w jego żyłach płynęła krew jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Był raczej niesforny. Jaki pies wskakuje do samochodu przez szyberdach?
Niezależnie od wszystkiego dzisiaj powinnam zajmować się zupełnie czymś innym niż opieką nad bezpańskim psem.
Moim obowiązkiem było odwiedzić Brandona.
Miałam zamiar przynieść mu butelkę ulubionej whisky Woodford Reserve, a potem usiąść na kocu koło jego nagrobka i opowiedzieć, jak bardzo za nim tęsknię, jak straszny jest świat bez niego i jak pusta czuję się w środku. Wszyscy twierdzili, że z czasem będzie lepiej, lecz nie było.
Ósmy kwietnia, druga rocznica wypadku. To nie była data śmierci Brandona, bo jeszcze przez miesiąc zmagał się z ciężkimi obrażeniami, jednak właśnie tamtego dnia jego życie się skończyło. Moje zresztą też. Nigdy nie odzyskał przytomności.
Więc to nie był zwykły piątek.
Każdego roku wiele było takich niezwykłych dni: grudniowa rocznica oświadczyn, urodziny Brandona, moje urodziny, wakacje i data ślubu, do którego nie doszło. Właściwie cały kalendarz był niczym pole minowe. Nawet jeśli udało mi się przeżyć jeden dzień, zaraz nastawał kolejny, a potem następny. To było jak zmaganie się z nieustającymi przypływami i odpływami.
Drugi rok bez Brandona.
Dzisiaj zamierzałam się czymś zająć. Najpierw miałam pojechać na cmentarz, a potem zrobić coś produktywnego. Może trochę pomalować, zjeść zdrowy posiłek i nie drzemać w ciągu dnia tak, jak mi się to często zdarzało w ubiegłym roku. Chciałam zapomnieć o tym, że kwiecień kojarzy mi się z zapachem szpitala, nieruchomymi źrenicami mojego narzeczonego i pikającą aparaturą z ekranami, na których ciągle wyświetlają się te same wykresy.
Znowu zerknęłam na telefon.
Nic.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz