Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
93 osoby interesują się tą książką
Briana (przyjaciółka Alexis z To nie może się udać) jest młodą lekarką. Rozwodzi się z mężem i ma dosyć mężczyzn. Do jej zespołu na oddziale ratunkowym właśnie dołączył Jacob – zabójczo przystojny, robi wrażenie pyszałkowatego dupka. On też nie odbiera jej pozytywnie: zarozumiała piękność. I w dodatku narwana. Gdy wpadła na niego i wytrąciła mu z ręki telefon, a ekran się zbił, nawet nie przeprosiła.
Ich pierwsze spotkanie nie zwiastuje niczego dobrego, ale wkrótce znajomość nabiera innych barw. Jacob pisze do Briany list z przeprosinami za swoje niestosowne zachowanie. Briana odpisuje. I tak wymieniają jeszcze kilka listów i liścików – poznają się coraz lepiej, coraz więcej mają wspólnych tematów i coraz bardziej się do siebie zbliżają. Oboje zresztą mają słabość do staroświeckich klimatów. Briana zawsze marzyła, by dostać list zaczynający się od słów „Moja najdroższa”. A Jacob w ogóle lubuje się w starociach, pisze w notesie oprawionym w skórę, słucha muzyki klasycznej i ciągnie go ku dawnym romantycznym czasom. Czy z tej staromodnej pisaniny wykiełkuje miłość?
Najnowsza książka Abby Jimenez to wciągająca historia, którą czyta się z przyjemnością, zaciekawieniem, rozbawieniem, a chwilami wręcz z zapartym tchem. W wydawnictwie MUZA ukazały się wcześniej powieści tej autorki: To tylko przyjaciel (Bestseller Empiku 2020), Miłość szuka właściciela, Życie jest zbyt krótkie oraz To nie może się udać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 459
WYRAZY UZNANIA DLA ABBY JIMENEZ
TWÓJ NA ZAWSZE
„Ta płynąca z głębi serca komedia romantyczna z wielką wrażliwością porusza kwestie zdrowia psychicznego. (…) Bohaterowie są pięknie wykreowani i autentyczni. Fani Jimenez rzucą się na tę książkę, a ci, którzy przeczytają ją jako pierwszą, będą chcieli sięgnąć po jej wcześniejsze powieści”.
– „Library Journal”
„Błyskotliwa proza, zręcznie poprowadzona fabuła (…) współczesna literatura romantyczna najwyższej próby”.
– „Publishers Weekly”
TO NIE MOŻE SIĘ UDAĆ
„Idealne ucieleśnienie romantycznej radości (…) Ta książka to doświadczenie emocjonalne, które zaspokoi wszystkie potrzeby fanów gorących romansów. Pozycja, którą trzeba przeczytać”.
– „Kirkus”
„Wielowymiarowy, poruszający do głębi romans (...) Jimenez umiejętnie porusza kwestię różnic klasowych, a urocze postacie poboczne szkicuje z taką samą starannością co ujmujących głównych bohaterów. W rezultacie otrzymujemy emocjonalny roller-coaster, w którym miłość staje się prawdziwym źródłem wewnętrznej siły”.
– „Publishers Weekly”
„Jimenez potrafi wspaniale opowiadać historie, a jej wyjątkowa mieszanka humoru i żarliwości została tu doprowadzona do perfekcji”.
– „Bookpage”
„Ten bezbłędnie napisany współczesny romans to kolejna idealnie wyważona synteza wspaniale wykreowanych postaci, gorącej seksualnej chemii i śmiałego humoru, którym przesycona jest ta inspirująca historia (…) a przy tym subtelny ukłon i mrugnięcie okiem w stronę nieprzemijającego uroku disneyowskich bajek”.
– „Booklist”
ŻYCIE JEST ZBYT KRÓTKIE
„Przezabawna, czuła i afirmująca życie literacka perełka. To powieść, po której czytelnik staje się odrobinkę lepszy, niż był wcześniej. Jimenez to prawdziwy talent”.
– Emily Henry, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Niezwykły talent Abby Jimenez do poruszania trudnych tematów z humorem i delikatnością lśni pełnym blaskiem w tej znakomicie napisanej opowieści o miłości, trudnych relacjach rodzinnych i życiu pełnią życia”.
– Farrah Rochon, autorka bestsellerów „USA Today”
„Jimenez nieustająco umacnia swoją jak najbardziej zasłużoną reputację autorki prawdziwie niezapomnianych historii miłosnych”.
– „Booklist”
MIŁOŚĆ SZUKA WŁAŚCICIELA
„Miłość szuka właściciela porusza temat rodzenia się nowego uczucia po utracie ukochanej osoby z wielkim humorem i jeszcze większym sercem”.
– Casey McQuiston, autorka bestsellera „New York Timesa”Red, White & Royal Blue
„Potęga miłości afirmującej życie i niebezpiecznie uzależniające poczucie humoru”.
– „Booklist”
„Skrzący się humor i wzruszające postacie sprawiają, że ta historia ożywa na naszych oczach. Jimenez porusza głębokie emocje, ani na chwilę nie zapominając o dobrej zabawie”.
– „Publishers Weekly”
TO TYLKO PRZYJACIEL
„Wasza kolejna ulubiona komedia romantyczna (…) To tylko przyjaciel to ten rzadki rodzaj plażowej lektury z mnóstwem emocji, która w równym stopniu skłoni was do śmiechu i do płaczu”.
– PopSugar
„Pełen werwy, natychmiast rozpoznawalny głos i świeże, zabawne postacie.”
– „Entertainment Weekly”
„Ta powieść nie cofa się przed niczym – a miłość nie bierze tu jeńców aż do samiutkiego happy endu”.
– NPR
„Sarkastyczny humor i momenty, przy których będziecie śmiać się w głos. (…) A do tego bohaterowie, z którymi w pełni możemy się identyfikować”.
– „Publishers Weekly”
Tytuł oryginału: Yours Truly
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Renata Jaśtak
Copyright © 2023 by Abby Jimenez
This edition published by arrangement with Forever, New York, New York, USA.
All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska
Przestroga dla Czytelniczek i Czytelników
Ta książka jest bliska memu sercu z wielu powodów, zanim jednak się w niej zagłębisz, chciałabym Cię uprzedzić, że będą tu poruszane takie kwestie, jak zdrada, której główna bohaterka doznała w poprzednim związku, problemy z zajściem w ciążę, myśli samobójcze, a także zaburzenia lękowe, z którymi zmaga się jeden z bohaterów. Moja powieść, choć porusza trudne tematy, dostarczy Ci jednak mnóstwa powodów do śmiechu, no i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie… Więcej informacji znajdziesz na mojej stronie na Goodreads. Bardzo dziękuję, że czytasz tę książkę, mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Z najlepszymi życzeniami,
Abby
ISBN 978-83-287-3078-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla mojego cudownego męża Carlosa, który zawsze opiekuje się mną w bardzo trudnych chwilach. Dziękuję Ci, że jesteś dla mnie niegroźny i że przy Tobie zawsze mogę czuć się bezpiecznie.
Spojrzałam na nią znad ekranu i przewróciłam oczami.
– Dajcie mu spokój – mruknęłam, wklepując swoje notatki. – Facet jest tu od jedenastu godzin. To jego pierwszy dzień.
– W tym właśnie rzecz – szepnęła. – Ma stuprocentowy współczynnik umieralności.
Prychnęłam drwiąco, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Nie możecie go tak nazywać. Nie chcemy przecież, żeby pacjenci usłyszeli, jak pielęgniarki szepczą o jakimś doktorze Śmierć.
– A możemy mówić na niego „doktor Ś.”?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo „doktor Ś.” kojarzy się z sikaniem albo siusiakiem.
Parsknęła śmiechem.
– Nie no, ale serio. Ktoś powinien się temu przyjrzeć. Sześciu zmarłych pacjentów?
Spojrzałam na zegarek.
– Pracujemy na oddziale ratunkowym, Joselyn. Takie rzeczy się zdarzają.
– Czy ty nie masz być szefową tego oddziału? Czy twoim zadaniem nie jest badanie takich spraw?
Ostatni raz kliknęłam myszą i spojrzałam na Joselyn.
– Doktor Gibson nie przeszedł jeszcze na emeryturę, a rada nadzorcza nie wybrała jeszcze jego zastępcy, więc nie, to bynajmniej nie jest moim zadaniem.
– Ale będzie. Na pewno wybiorą właśnie ciebie. Nie sądzisz, że powinnaś wykazać inicjatywę i zapobiec dalszej rzezi pacjentów? – Cofnęła się o krok i skrzyżowała ręce na piersi.
Czułam na sobie spojrzenia kilkunastu innych pielęgniarek krążących po oddziale poza zasięgiem mojego wzroku. Wybrały Joselyn na swoją przedstawicielkę. Kiedy te dziewczyny już się czegoś uczepią, nie odpuszczą tak łatwo. Biedny facet. Raczej mu się u nas nie spodoba.
Westchnęłam ciężko.
– Pierwszy pacjent miał dziewięćdziesiąt sześć lat i chore serce. Drugim pacjentem była osiemdziesięciodziewięcioletnia ofiara udaru, która podpisała deklarację DNR. Następnie uraz zmiażdżeniowy w wyniku wypadku samochodowego, widziałam zdjęcia rentgenowskie i naprawdę tylko cud boski mógł ocalić tego człowieka. Pacjent numer cztery miał ranę postrzałową głowy, co, chyba nie muszę ci przypominać, w dziewięćdziesięciu procentach kończy się śmiercią. Był w śpiączce i już w chwili przywiezienia do szpitala nie wykazywał żadnych funkcji pnia mózgu. Piąty pacjent miał nowotwór i trafił do nas z hospicjum, a szósty sepsę i był w stanie agonalnym. – Popatrzyłam jej prosto w oczy. – To. Nie. Jego. Wina. Tak się czasami zdarza.
Zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Czasami. Ale nie pierwszego dnia – zaznaczyła.
Z tym musiałam się zgodzić. Prawdopodobieństwo było naprawdę niewielkie. Ale mimo wszystko.
– Po prostu… Przysyłaj wszystkich nowych pacjentów do mnie, okay? – zaproponowałam z lekkim znużeniem. – Została mu już tylko godzina. I skończcie z tym doktorem Śmierć, bardzo proszę.
Spojrzała na mnie z ukosa.
– On jest niesympatyczny, wiesz?
– Jak się przejawia ta jego niesympatyczność?
– Powiedział Hectorowi, żeby schował telefon do szafki. Ty nigdy nie każesz nam chować telefonów.
– Czy Hector nie zerwał niedawno z Jose w dramatycznych okolicznościach? Pewnie sprawdza telefon co pięć sekund. I najprawdopodobniej ja też kazałabym mu go odłożyć.
Drzwi do sali numer osiem otworzyły się i wyszedł przez nie facet o kasztanowych włosach ubrany w czarny strój lekarza. Był odwrócony tyłem do mnie, więc nie mogłam zobaczyć jego twarzy. Obserwowałam, jak ściąga rękawiczki i wrzuca je do kosza na odpady medyczne. Potarł twarz dłonią, wziął głęboki wdech, po czym ze zwieszoną głową powlókł się w stronę szatni.
Tuż za nim z sali wyszedł Hector i popatrzył na nas. Uniósł w górę siedem palców i wciągnął powietrze przez zęby. Joselyn rzuciła mi spojrzenie „a nie mówiłam?”, ale ja potrząsnęłam głową.
– Żadnego doktora Śmierć. Idź już. Zajmij się czymś produktywnym.
Na sekundę wydęła usta, ale potem poszła.
Zapikał mój telefon, więc go wyjęłam.
Alexis: Chcę przyjechać do ciebie dziewiętnastego.
Wystukałam w odpowiedzi, że radzę sobie doskonale.
Nie radziłam sobie. Ale nie chciałam wyrywać mojej najlepszej przyjaciółki, która w dodatku była w ciąży, z objęć nowo poślubionego małżonka po to, żeby snuła się wraz ze mną po pustym nawiedzonym domu, jakim stało się moje życie. Za bardzo ją kochałam, żeby ją na to skazywać.
Telefon rozdzwonił mi się w dłoni.
Wstałam i schroniłam się w pustym pokoju, po czym odebrałam połączenie.
– Mówię ci, że sobie radzę – powiedziałam.
– Nie przyjmuję odmowy. Przyjeżdżam. O której kończysz pracę?
– Alexis – jęknęłam. – Chcę po prostu udawać, że to będzie taki sam dzień jak wszystkie inne.
– Ale to nie będzie taki sam dzień jak inne. To dzień orzeczenia twojego rozwodu. Wielka sprawa.
– Nie zamierzam zrobić nic głupiego. Nie będę dzwonić do niego po pijaku. Nie zamierzam się narąbać i zarzygać wszystkiego wokół…
– Bardziej się martwię o to, że będziesz mu wrzucać przez okno koktajle Mołotowa.
Parsknęłam.
– To pewnie uzasadniona obawa – mruknęłam.
W przeszłości nie zachowywałam się zbyt spokojnie i racjonalnie, jeśli chodzi o Nicka. Kiedy w końcu odkryłam, że mnie zdradzał, chciałabym móc powiedzieć, że zareagowałam z opanowaniem i gracją, pełna godności w obliczu niewyobrażalnego zawodu i cierpienia. Tak naprawdę jednak kompletnie mi odbiło. Spuściłam obrączkę ślubną w kiblu i podlałam jego rośliny doniczkowe wybielaczem. Potem zadzwoniłam do jego matki, żeby ją poinformować, jakiego faceta wychowała – a to był dopiero początek, dopiero się rozkręcałam. Poziomy małostkowości, na które gotowa byłam spaść, mnie samą zszokowały. Wielki finał mojej deprawacji okazał się tak żenujący, że do dziś zakazałam Alexis w ogóle o tym wspominać.
– O ile nie masz randki, przyjeżdżam! – oznajmiła.
– Ha, dobre sobie! – Usiadłam na łóżku na kółkach i przyłożyłam sobie dłoń do czoła.
Od rozstania z Nickiem zaliczyłam kilka najgorszych randek online w historii internetu. Ilość śmieci, jakie przetrząsnęłam na Tinderze w ciągu minionego roku, była tak przygnębiająca, że w porównaniu z tym Nick wydawał się księciem z bajki.
– Nadal bez powodzenia? – zapytała Alexis.
– W zeszłym miesiącu umówiłam się z facetem, który miał w samochodzie zainstalowany alkomat, bo tyle razu złapano go na prowadzeniu pod wpływem alkoholu, że sąd mu to nakazał. Poprosił mnie, żebym to ja dmuchnęła, bo inaczej nie będzie mógł uruchomić samochodu. Był też koleś, umówiłam się z nim na randkę w kawiarni, ze swastyką wytatuowaną na szyi. Na ostatniej randce, na którą poszłam, żona gościa, o której istnieniu nie miałam pojęcia, zjawiła się w Benihanie i zapytała, czy właśnie wydaje pieniądze, których potrzebują jego dzieci na przybory szkolne. Mnie powiedział zresztą, że nie ma dzieci.
Alexis chyba zrobiło się słabo.
– Och, co za okropność – wyjąkała.
– Nie zdajesz sobie sprawy, jakie miałaś szczęście, że znalazłaś Daniela. Poważnie. Powinnaś złożyć jakąś ofiarę dziękczynną bogom randkowania. – Spojrzałam na zegarek. – Muszę kończyć, mam dyżur. Zadzwonię jeszcze po pracy.
– Okay. Ale naprawdę do mnie zadzwoń – zastrzegła.
– Naprawdę zadzwonię.
Rozłączyłyśmy się. Przez chwilę siedziałam i wpatrywałam się w ścianę.
Wisiała na niej tablica ze skalą oceny bólu. Małe ikonki buźki z różnymi minami, a pod nimi odpowiadające im stopnie bólu. Zielona uśmiechnięta buźka nad cyfrą zero, a czerwona płacząca nad numerem dziesięć.
Skupiłam wzrok na dziesiątce.
Udawało mi się nie myśleć zbyt dużo o dziewiętnastym. Miałam nadzieję, że jeśli nie będę się skupiać na dacie rozwodu, to mi się upiecze i ten dzień minie jakoś niepostrzeżenie. Niby to orzeczenie wiele nie zmieni. Rozstaliśmy się z Nickiem rok temu. To była tylko oficjalna biurokracja. Ale jednak.
Może Alexis miała rację i nie powinnam być sama w takiej chwili. Na wypadek gdyby mnie to jednak znienacka całkiem załamało.
Ostatnia godzina mojego dyżuru przebiegła spokojnie. Nikt nie umarł, przyjęłam tylko jednego pacjenta. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że to był nasz stały pacjent, facet od nunczako, z kolejnym wstrząśnieniem mózgu, tak więc rachunek prawdopodobieństwa działał na moją korzyść.
Powoli szykowałam się do wyjścia, gdy znów zjawiła się Jocelyn.
– Hej, Gibson chce z tobą pogadać przed twoim wyjściem. – Oczy jej błyszczały. – To jest to! – wykrzyknęła. – Przekaże ci swoje stanowisko!
Gibson był obecnym szefem oddziału ratunkowego w Royaume Northwestern. W tym miesiącu przechodził na emeryturę. Właściwie zrobił to już prawie rok temu. Alexis dostała jego posadę, a on przeszedł na emeryturę. Potem jednak, miesiąc później, ona odeszła i przeprowadziła się do rodzinnego miasteczka swojego nowego męża gdzieś na odludziu, żeby otworzyć tam własną klinikę, więc Gibson wrócił.
– Niemożliwe, żeby rada nadzorcza przeprowadziła już głosowanie, więc wątpię – odparłam. – Ale doceniam twoją wiarę we mnie.
Potem jednak zastanowiłam się nad tym i może rzeczywiście zamierzał przekazać mi swój stołek.
Oprócz mnie nikt inny nie ubiegał się o to stanowisko. Nie miałam kontrkandydata. Może w ogóle nie będzie głosowania? Bo o czym innym mógłby chcieć rozmawiać ze mną Gibson, jeśli nie o tym? Ruszyłam korytarzem w stronę jego gabinetu, czując lekką ekscytację. To znaczy, ta nowa posada będzie wymagała ode mnie mnóstwa pracy. Sześć dni w tygodniu, co najmniej po osiem godzin. Ale byłam gotowa. Royaume Northwestern Hospital był całym moim życiem. Równie dobrze mogłam realizować cały mój potencjał tutaj.
Zapukałam we framugę drzwi.
– Witaj. Chciałeś mnie widzieć?
Gibson podniósł wzrok i uśmiechnął się ciepło.
– Wejdź, proszę.
Siedział za biurkiem, siwe włosy miał schludnie zaczesane do tyłu. Przypominał mi starego uroczego dziadka. Lubiłam go. Jak zresztą wszyscy. Piastował to stanowisko od zawsze.
– Zamknij drzwi – polecił, kończąc podpisywanie jakichś papierów.
Usiadłam na krześle naprzeciwko niego.
Odłożył papiery na bok i posłał mi szeroki uśmiech.
– Jak się masz, Briana?
– Świetnie – odparłam radośnie.
– A twój brat, Benny?
Kiwnęłam głową.
– Na tyle dobrze, na ile to możliwe w tych okolicznościach.
– Miło mi to słyszeć. Przykra sprawa. Ale ma wspaniałych lekarzy.
Przytaknęłam.
– Royaume Northwestern to naprawdę najlepszy szpital z możliwych. A skoro już o tym mowa, jestem taka podekscytowana na myśl o moim awansie… Chociaż oczywiście przykro mi, że odchodzisz – dodałam pośpiesznie.
Zachichotał.
– Czy będzie głosowanie? – spytałam. – Nikt inny nie kandyduje.
Splótł dłonie na brzuchu.
– No, o tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Zależało mi na tym, żeby powiedzieć ci osobiście. Postanowiłem odłożyć swoją emeryturę o kolejnych kilka miesięcy.
– Och. – Starałam się zamaskować rozczarowanie. – Okay. Sądziłam, że wraz z Jodi przeprowadzacie się do willi na Kostaryce.
Zaśmiał się dobrodusznie.
– Przeprowadzamy się. Ale dżungla może poczekać. Chciałbym dać wszystkim trochę czasu, żeby zdążyli poznać doktora Maddoxa, zanim odbędzie się głosowanie. Tak będzie fair.
Zamrugałam.
– Przepraszam. Kogo?
Skinął głową w stronę oddziału ratunkowego.
– Doktora Jacoba Maddoxa. Dzisiaj zaczął pracę. Przez ostatnich kilka lat był szefem oddziału ratunkowego w Memorial West. Wspaniały facet. Ma imponujące dokonania i doskonałe kwalifikacje.
Oniemiałam na dobrych dziesięć sekund.
– Wstrzymujesz głosowanie? Dla niego?
– Żeby nasz zespół miał szansę lepiej go poznać.
– Żeby dać mu fory – stwierdziłam sucho.
Wydawał się trochę zaskoczony moją reakcją.
– Nie, żebyście oboje mieli równe szanse. Ty i ja dobrze wiemy, że tego typu sprawy mogą się przerodzić w swego rodzaju konkurs popularności, a on zasługuje na to, żeby potraktować go fair.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– Naprawdę to robisz. Opóźniasz głosowanie, żeby zwiększyć jego szanse na objęcie twojego stanowiska. Pracuję tu od dziesięciu lat.
Spojrzał na mnie z powagą.
– Briana, muszę brać pod uwagę to, co jest najlepsze dla naszego oddziału. Zawsze wskazane jest poszerzanie pola manewru. To żadna chwała dostać posadę z braku innych kandydatów…
– Nie dostałabym tej pracy z braku innych kandydatów, tylko za swoje zasługi. Dziesięcioletnie.
Spoglądał na mnie cierpliwie.
– Wiesz, Alexis też nie była jedyną kandydatką. Współzawodnictwo jest zdrowe. Jeśli ta posada ma być twoja, trzy miesiące tego nie zmienią.
Siedziałam tam, starając się oddychać spokojnie. Musiałam powstrzymywać się siłą, żeby nie wypalić: „Mówią na niego doktor Śmierć!”.
– To tylko trzy miesiące – mówił dalej Gibson. – Potem odbędzie się głosowanie, ja wyjadę, żeby pić z orzechów kokosowych gdzieś na plaży, a ty, miejmy nadzieję, też znajdziesz się w miejscu, w którym chcesz się znaleźć. Rozkoszuj się ciszą przed burzą, podejdź do tego spokojnie. Spędź trochę czasu z Bennym.
Wzięłam głęboki wdech, usiłując nad sobą zapanować.
Gibson pewnie znał tego doktora Śmierć. Z pewnością się przyjaźnili. Pewnie grali razem w golfa albo coś. Cała ta sprawa cuchnęła nepotyzmem. Ale jaki miałam wybór? Skoro Gibson postanowił nie przechodzić jeszcze na emeryturę, nie mogłam nic na to poradzić.
– Dziękuję, że mnie poinformowałeś – powiedziałam chłodno. Wstałam i wyszłam z jego gabinetu.
Gdy tylko wsiadłam do samochodu, zadzwoniłam do Alexis.
– Nienawidzę tego nowego kolesia – oznajmiłam, kiedy odebrała.
– No proszę. Witaj ponownie.
– Mówią na niego doktor Śmierć. Zabił dziś siedmiu pacjentów. Siedmiu. Pierwszego dnia.
– Cóż, bywa i tak. – Sprawiała wrażenie rozkojarzonej.
– I wyobraź sobie, że Gibson wstrzymał się z przejściem na emeryturę, żeby ten nowy miał większe szanse dostać posadę szefa oddziału. To jakiś cholerny klub kolesiów.
– Mhm… – wymamrotała.
Nasłuchiwałam chwilę, a potem aż się wzdrygnęłam.
– O mój Boże! Czy wy się całujecie? Halo, ja tu jestem przy telefonie!
Ona i Daniel nie mogli się od siebie oderwać. Mam wrażenie, że przestawali się obłapiać tylko po to, żeby nabrać powietrza albo coś zjeść.
Potarłam skroń.
– Bardzo proszę, czy możesz polać go zimną wodą i porozmawiać ze mną? Przeżywam kryzys.
– Przepraszam, poczekaj. – Szepnęła coś, czego nie dosłyszałam, i zachichotała. A potem on zachichotał.
Przewróciłam oczami i czekałam. Ten rok sprawi zapewne, że stanę się prawdziwym czarnym charakterem.
Gdzieś w tle trzasnęły drzwi i Alexis znów się odezwała.
– Dobra, już jestem. Opowiedz mi wszystko.
– Dobra, no więc ten nowy to jakiś ważniak, który przeniósł się do nas z Memorial West. Był tam, zdaje się, szefem, a Gibson chce odroczyć głosowanie, żeby wszyscy mogli lepiej go poznać. Facet jest kompletnym dupkiem, pielęgniarki go nie znoszą…
– No, jeśli pielęgniarki go nie znoszą, to nie masz się czego obawiać.
– Nie w tym rzecz! Myślisz, że Gibson zachowałby się tak samo, gdyby to była kobieta, nie facet?
Usłyszałam, jak włącza mikrofalówkę.
– No, tak, owszem. Gibson raczej gra fair. Nie sądzę, że płeć kandydatów odgrywa tu jakąś rolę.
– Powinnaś być po mojej stronie.
– Jestem po twojej stronie. Posłuchaj, nie ma mowy, żebyś nie dostała tego stanowiska. A on właściwie oddał ci przysługę. Dzięki niemu odzyskałaś lato i nie będziesz musiała spędzać na SOR-ze osiemdziesięciu godzin tygodniowo. Benny potrzebuje cię teraz. Lepiej, żebyś miała trochę wolnego czasu przez najbliższych kilka miesięcy, kiedy on będzie się przyzwyczajał do swojej nowej sytuacji.
Zamilkłam. Sytuacja Benny’ego była taka, że pewnie będę go tyle samo widywać na SOR-ze, co w domu. Przełknęłam gulę w gardle, która zawsze się pojawiała, kiedy myślałam o moim młodszym bracie.
– To jak wygląda ten nowy facet? – zapytała Alexis, wyraźnie chcąc zmienić temat.
– Nie mam pojęcia – mruknęłam. – On jest jak demon cienia. Za każdym razem, kiedy już mam wejść do pomieszczenia, w którym on się znajduje, wychodzi akurat drugimi drzwiami. Widziałam kilka razy tył jego głowy, ale to wszystko.
– Nie przedstawiłaś się, kiedy zjawił się w szpitalu?
– No wiesz, zamierzałam to zrobić. Ale od chwili gdy przyszłam, mieliśmy mnóstwo roboty. A potem, kiedy już trochę się uspokoiło, nie mogłam go znaleźć. Mam wrażenie, że on się ukrywa w jakiejś pakamerze, o ile nie stwierdza akurat czyjegoś zgonu.
– Słuchaj – powiedziała, wracając od głównego tematu. – Wszyscy cię kochają. Będziesz faworytką, bez względu na to, kto by tam jeszcze kandydował. A ten nowy facet? Daję mu miesiąc. Pielęgniarki zeżrą go żywcem. Przed końcem lata zostaniesz pierwszą pochodzącą z Salwadoru szefową w historii Royaume, te lo prometo.
Alexis była trzyjęzyczna. Mówiła po angielsku, po hiszpańsku, posługiwała się też amerykańską odmianą języka migowego. Była błyskotliwą światowej sławy filantropką, pochodzącą ze znakomitej rodziny, a do tego niepoprawną optymistką.
Usłyszałam, jak otwiera mikrofalówkę.
– Wiesz, kiedy przyjadę, napiekę ci słodkich bułeczek – oznajmiła.
A teraz jeszcze piekła. Mimo ponurego nastroju musiałam się uśmiechnąć. Alexis piekąca bułeczki! To tak jakby wyobrazić sobie mnie rąbiącą drewno na podwórzu za domem – prędzej piekło zamarznie. Naprawdę się zmieniła, odkąd poznała Daniela, i to na lepsze. Oparłam łokieć o drzwiczki samochodu a głowę na dłoni. Poczułam, że się uspokajam. Moja najlepsza przyjaciółka zawsze łagodziła wszelkie emocje. Czasami miałam jej to za złe. Bywały momenty, kiedy właśnie chciałam być wkurzona i gnać na oślep zasilana czystą furią. Byłam wdzięczna za to, że mogę odczuwać wściekłość, zwłaszcza w ciągu minionego roku. Gniew to potężna siła napędowa. Bywa bardzo motywujący. Wzmacniający.
Jedyny problem z gniewem jest taki, że bucha gorącym ogniem i szybko się spala. Nie płonie długo.
Długo tli się smutek. Żal. Rozczarowanie.
Uświadomiłam sobie, że to, czego się obawiałam, zdarzy się właśnie dziewiętnastego. Mój rozwód zostanie orzeczony, mój gniew w końcu się wypali i będę miała do dyspozycji tylko to, co ze mnie pozostało.
A tego nie było zbyt wiele.
Zatrzymałem się na parkingu i siedziałem tam, gapiąc się przez przednią szybę i dumając, czy nie powinienem po prostu stąd odjechać.
Amy i Jeremiah chcieli ze mną porozmawiać.
W tym momencie był tylko jeden powód, dla którego mogli mieć taką potrzebę. Wiedziałem, o co chodzi. Spodziewałem się tego już od iluś miesięcy. Czułem niemal chorobliwą ulgę na myśl, że wreszcie będziemy to mieli za sobą. Z ponurą miną popatrzyłem na szyld na budynku.
Bad Axe Grill
Oto, gdzie postanowili to zrobić, w cholernym barze, w którym dla rozrywki rzuca się siekierami. Tu zamierzali przekazać mi tę nowinę? Miejsce naszego spotkania było prawie tak okropne jak czekająca mnie informacja.
Będzie tam głośno. Będą pijani ludzie. Osoby w ślubnych welonach i urodzinowych czapeczkach śmiejące się i wiwatujące, przekrzykujące muzykę. To było miejsce, w którym panował taki ścisk, że jedni prawie siedzieli na drugich. Będą na mnie wpadać jacyś obcy ludzie, łazienki będą brudne i zatłoczone, stoliki będą się lepić. Taka dorosła wersja Chuck E. Cheese, z alkoholem i rozwydrzonymi chłopakami z bractw studenckich.
Czułem, że serce zaczyna mi walić na samą myśl, że miałbym znaleźć się wśród nich. Nigdy nie chodziłem do barów, chyba że ktoś zaciągnął mnie tam siłą. Jeremiah powinien to uwzględnić. Był moim bratem, wiedział, że nie znoszę takich miejsc, że nadmiar bodźców mnie przytłacza. Pewnie jednak uległ Amy – a to było bardzo, bardzo w jej stylu. Wlekła mnie w takie miejsca, a potem była zdumiona, że chcę stamtąd jak najszybciej uciec. Mówiła coś w stylu: „Ale oni słyną ze swoich skrzydełek! Uwielbiasz skrzydełka, dlatego cię tu przyprowadziłam!”, jakby pikantny sos buffalo mógł złagodzić całą resztę.
Nic dziwnego, że odeszła.
Byłem nudny, wycofany i nie dało się mnie zrozumieć. Nawet po dwóch i pół latach bycia razem.
Poprawiłem się na siedzeniu. Powinienem po prostu stąd odjechać. Powiem im, że porozmawiam z nimi później. Byłem tak wyczerpany, że nie mogłem zebrać myśli. Dzisiaj zacząłem nową pracę. Traciłem po kolei każdego pacjenta, którego przyjąłem na SOR-ze.
Potarłem sobie skronie. Czułem się jak anioł śmierci. To, że ludzie umierają, to nieuniknione w mojej pracy. Nie da się uratować wszystkich i naiwnością było sądzić, że ma się jakąkolwiek kontrolę nad tym, co się akurat wyłoni zza tych przesuwanych drzwi. Ale pierwszego dnia?
Pielęgniarki mnie nie znosiły. Przez cały dyżur czułem bijącą od nich niechęć. A żaden z innych lekarzy nawet nie podszedł się przywitać.
W ciągu ostatnich dwunastu godzin podawałem w wątpliwość wszystkie swoje decyzje. Odejście z Memorial West do innego szpitala, rezygnacja z kierowniczego stanowiska, zaczynanie od nowa. W teorii wydawało się to dobrym pomysłem, ale chyba przeceniłem moją zdolność adaptacji.
Czułem, że dryfuję niepewnie po wzburzonym morzu, a kapitanowie mijających mnie statków, uśmiechają się szyderczo zamiast rzucić mi linę ratunkową.
Pobyt w tym piekielnym barze wyssałby resztki energii z mojej i tak już wycieńczonej duszy.
Może moglibyśmy przełożyć to spotkanie na jutro. Ale gdybym teraz odjechał, Amy i Jeremiah uznaliby, że wciąż czuję się zraniony. Że jeszcze się z tym nie pogodziłem. Że sobie nie radzę z tą sytuacją. Nawet gdybym im wyjaśnił, że chodzi mi o miejsce, a nie o nowiny, nie uwierzyliby. Spotykałem się z Amy przez lata, a nie udało mi się jej wytłumaczyć, na czym polega mój lęk, dlaczego więc miałaby zrozumieć to teraz?
Żałowałem, że nie mam takiego autopilota, którego mógłbym włączyć, jak zazwyczaj robiłem w pracy. Pamięci mięśniowej, która pozwoliłaby mi reagować automatycznie. Ale tu będę musiał być w pełni sobą. Całkowicie skupiony i świadomy.
Westchnąłem przeciągle, wyłączyłem silnik pick-upa i wysiadłem, żeby powlec się do baru. Młoda kobieta z kolczykiem w nosie, która witała gości, zaprowadziła mnie do stolika w głębi, przy którym moja była dziewczyna i mój brat siedzieli obok siebie w boksie.
Zanim mnie zauważyli, śmiali się pochyleni ku sobie, z chwilą jednak, kiedy mnie dostrzegli, natychmiast od siebie odskoczyli.
Żołądek mi się ścisnął na widok ich obojga razem.
Przestali być zapraszani na comiesięczne rodzinne obiady w domu moich rodziców, więc aż do teraz nie musiałem oglądać tego na własne oczy. Zrobiło mi się niedobrze.
Usiadłem i starałem się jak mogłem wyglądać na wyluzowanego.
– Cześć. Przepraszam za spóźnienie.
Amy przygryzła dolną wargę, jak zawsze, kiedy była zdenerwowana.
– Nie szkodzi. Uznaliśmy, że może wyskoczyłeś na drinka czy gdzieś z nowymi współpracownikami. No wiesz, skoro to twój pierwszy dzień.
Uśmiechnąłem się drwiąco.
– Dzięki, że przyszedłeś – powiedziała.
Kiwnąłem głową.
Łup.
Łup.
Łup łup łup.
Siekiery walące w ściany.
Czułem, że zbliża się atak paniki, bo pole widzenia zawężało mi się powoli w widzenie tunelowe, i zastanawiałem się, ile jeszcze zostało mi czasu, zanim będę musiał wstać i wyjść, nie oglądając się na to, czy to jest stosowne czy też nie.
Oni siedzieli i patrzyli na mnie, jakby nie wiedzieli, od czego zacząć.
Popatrzyłem na zegarek.
– Jutro mam dyżur wcześnie rano… – skłamałem.
Amy kiwnęła głową.
– No tak. Wybacz. – Założyła włosy za uszy. – No więc, nie bardzo wiem, jak to powiedzieć…
– Pobieracie się – zgadłem.
Dostrzegłem potwierdzenie w jej przepraszającej minie, zanim jeszcze wypowiedziała słowo.
Kiwnęła głową.
– Pobieramy się.
Łup. Łup łup łup.
Śmiechy, krzyki, stukanie widelców o talerze. Ktoś upuścił szklankę, która się roztrzaskała, i wszyscy wiwatowali. Ściany baru napierały na mnie, zdobyłem się jednak na uśmiech, który chyba wydawał się szczery.
– Gratulacje – powiedziałem. – Ustaliliście już datę?
Amy spojrzała na Jeremiaha, a on uśmiechnął się do niej.
– Myśleliśmy o lipcu – powiedział.
Kiwnąłem głową.
– Świetnie. To dobry miesiąc. No cóż, przyjdę na pewno. – Sam byłem zdumiony własnym stoicyzmem.
Amy oblizała wargi.
– Jeszcze, mmm… Jeszcze nikomu nie mówiliśmy. Uznaliśmy, że powinieneś dowiedzieć się pierwszy.
– Dziękuję – odparłem. – Ale to nie było konieczne. Jestem pewny, że wszyscy będą zachwyceni. – Ponownie spojrzałem na zegarek. – Trochę tu dla mnie za głośno. Chyba już pójdę. Dajcie znać, jeśli będę mógł w czymś pomóc.
Popatrzyli na mnie z wdzięcznością. Nie wiem, czego się spodziewali. Może sądzili, że chociaż dotychczas znosiłem wszystko spokojnie, ta nowina mogła przechylić szalę. Ale ja byłem absolutnie zdeterminowany, żeby nie zmieniać swojego nastawienia w tej kwestii. Obrażanie się i oburzanie niczego nie poprawi. A oni nie chcieli mnie zranić.
Nawet jeśli to zrobili.
Wstałem i ze wszystkich sił starałem się opuścić bar w normalnym tempie. Te łupnięcia ścigały mnie, a każde brzmiało jak wystrzał z broni wymierzonej w moje pięty.
Poczułem, że dosłownie w ostatniej chwili udało mi się zostawić w tyle falę lęku, kiedy wypadłem na chłodne kwietniowe powietrze i pochyliłem się na chodniku, opierając dłonie na kolanach i z trudem łapiąc oddech.
A więc to się wreszcie stało. Kobieta, którą kochałem, zamknęła na dobre nasz wspólny rozdział. Wychodziła za mąż za kogoś innego.
A tym kimś był mój brat.
Następnego dnia, kiedy byłem w szpitalu, w przerwie pomiędzy pacjentami zadzwonił mój telefon. Moja starsza siostra Jewel. Wpatrywałem się w wyświetlacz z pełną rezygnacji trwogą.
Będę musiał zmierzyć się z rozchodzącą się warstwowo falą uderzeniową wieści o tym ślubie. Z własnymi uczuciami dotyczącymi tego faktu, a następnie uczuciami wszystkich innych osób, które wyleją się na mnie niczym kubły zimnej wody, aż będę przemoczony do suchej nitki.
Wślizgnąłem się do składziku i odebrałem połączenie.
– Cześć, Jewel.
– Co za bezczelność – oznajmiła. – Chcę, żebyś wiedział, że ja się nie wybieram. Pieprzyć ich oboje.
– Pieprzyć ich oboje! – powtórzyła jak echo jej żona, Gwen.
Potarłem czoło ze znużeniem.
– Gwen, daj spokój, wszystko jest w porządku.
– Masz prawo czuć się z tym źle, Jacob. – Usłyszałem głos mamy.
– Ja też się nie wybieram – rozległ się czwarty głos. Należał do mojej drugiej starszej siostry, Jill.
– Ja też nie! – wykrzyknęła najmłodsza, Jane.
Wyglądało na to, że Amy i Jeremiah powiadomili całą rodzinę.
– Jest tutaj twój ojciec – oznajmiła mama.
– Jacob jestem tutaj, gdybyś chciał porozmawiać – odezwał się tata nieco z oddalenia z powodu tych kobiet skupionych przy telefonie.
Pewnie został zmuszony do udziału w tej rozmowie. Dramatyczne deklaracje nie były raczej w jego stylu.
– Jak sobie pościelili, tak się wyśpią – stwierdziła Jewel. – Nikogo z naszej rodziny nie będzie na ich ślubie.
– Ja będę. Cieszę się ich szczęściem – skłamałem. – Zamierzam w pełni ich popierać – dodałem już szczerze. – I mam nadzieję, że wy zrobicie to samo.
Wszyscy zgodnie się obruszyli.
– Jak możesz się na to zgadzać? – zdumiała się Jewel. – Zaczęli się spotykać niecałe trzy miesiące po waszym rozstaniu. To obrzydliwe.
– To naprawdę popierdolone, stary. – Rozpoznałem głos Waltera, męża Jill.
Cała rodzina w komplecie. No, pięknie.
Usiadłem na pudle z papierem toaletowym.
– Naprawdę nie mam nic przeciwko – stwierdziłem, przykładając sobie dłoń do czoła.
– Jak to możliwe? – oburzyła się Gwen. – Zachowali się jak dupki! Jak mogą oczekiwać, że przyjdziesz na ich ślub? Jak mogą oczekiwać, że ktokolwiek z nas przyjdzie?
– Nie sądzę, że oni czegokolwiek oczekują – odparłem ze znużeniem. – Ale wasze protesty niczego nie zmienią. O ile tylko będą sobie życzyli mojej obecności na ślubie, zamierzam się na nim zjawić. Nawet jeśli was tam nie będzie.
– Jacob – powiedziała mama łagodnie – ty zawsze miałeś talenty dyplomatyczne. Uwielbiam to w tobie, ale nie musisz narażać się na taką traumę. Masz prawo stawiać granice.
– Mamo, naprawdę nic mi nie będzie. Już to przebolałem. To zamknięty rozdział.
– W jakim sensie zamknięty? – zapytała Jewel. – Odkąd ona odeszła, nie byłeś na ani jednej randce.
W tle rozległ się szept Jill:
– Może on próbuje się odnaleźć. Nie musi chodzić na randki, żeby uznać tamten rozdział za zamknięty.
– A właśnie, że musi! – syknęła Jewel. – Jeśli nie uprawia seksu z kimś innym, to znaczy, że wciąż ma obsesję na jej punkcie…
– Nie wiemy, czy nie uprawia seksu – włączyła się mama. – Tylko dlatego, że nie przyprowadził nikogo do domu, nie musimy od razu wyciągać wniosku, że nie miewa stosunków płciowych. Jacob? Tak jak uważam, że odkrywanie na nowo własnej seksualności po zakończeniu związku może podziałać cudownie na samoocenę, to jednak po traumatycznym zerwaniu bardziej powszechne stają się ryzykowne zachowania seksualne. Jeśli miewasz stosunki intymne, to się zabezpieczasz, prawda? Bo wiesz przecież co sądzę o oleju kokosowym w roli lubrykantu, działa bardzo kojąco na waginę, ale może także powodować pękanie prezerwatyw…
– A olej z pestek winogron? – Dał się słyszeć głos taty z oddali. – Czy on też szkodzi prezerwatywom? Lubię olej z pestek winogron. Jest taki jedwabisty.
– Dobra, możemy przestać? – poprosiła Jewel.
– Tata i ja jesteśmy istotami seksualnymi – powiedziała mama. – Nie udawajmy, że nie wiemy, skąd wy się wszyscy wzięliście.
Zacisnąłem powieki. Jestem w piekle.
– Jacob, czy ty uprawiasz z kimś seks? – zapytała Jill. – Mam poczucie, że powinniśmy to sobie wyjaśnić.
Ręce mi opadły.
– Wiecie co? Tak. Uprawiam.
To kłamstwo było tak niespodziewane, że prawie miałem poczucie, jakby wypowiedział je ktoś inny. A właściwie dlaczego to zrobiłem? Chociaż tak naprawdę dobrze wiedziałem.
To było jedno z tych białych kłamstw, które się stosuje, żeby ktoś poczuł się lepiej. Jak mówienie umierającemu, że wszystko będzie w porządku, chociaż wiemy, że nie będzie. To był rodzaj miłosierdzia. Dla nich wszystkich.
Sądzę, że w głębi ducha moja rodzina chciała się pogodzić z ich ślubem. Kochali Amy, kochali Jeremiaha. Oburzali się dla zasady i przez wzgląd na mnie, a nie dlatego, że nienawidzili którekolwiek z nich. Nie podobało im się jedynie to, jak ich zdaniem ja się z tym czułem. Oczywiste było, że dopóki pozostanę singlem, będą mnie uważali za porzuconego nieszczęśnika wymagającego ich współczucia i wsparcia. Amy i ja nigdy do siebie nie wrócimy, jaki był więc sens rodzinnego pielęgnowania urazy i unoszenia się honorem. Nie chciałem tego.
Amy i Jeremiah i tak się pobiorą, z błogosławieństwem mojej rodziny albo bez niego. I będą mieli dzieci, a te dzieci niczemu przecież nie zawiniły. Nawet gdyby cała moja rodzina przez resztę życia trzymała na dystans mojego brata i moją byłą, to niczego przecież nie zmieni. Tak więc jeśli musiałem zastosować białe kłamstwo, żeby przekierować ich uwagę, nie zamierzałem się przed tym wzbraniać.
– Spotykasz się z kimś? – zapytała Jill. – Kim ona jest?
– To osoba, z którą pracuję – palnąłem w nadziei, że dzięki temu mi odpuszczą.
– W Royaume? – zapytała Jewel. – To dlatego odszedłeś z Memorial West?
– Mmm…
– Bo wszyscy sądziliśmy, że odszedłeś, żeby nie musieć pracować z Amy, bo byłeś taki załamany i smutny! – Jill wydawała się podekscytowana. – Ale ty odszedłeś, bo się zakochałeś i chciałeś być bliżej niej?
Zamrugałem.
– No tak…
Wszyscy zaczęli wydawać radosne piski.
– Kiedy ją poznamy? – zapytała Jane z zachwytem.
– No… nie wiem… – wyjąkałem. – Nie jestem jeszcze gotowy, żeby ją przedstawić komukolwiek. To wciąż świeża sprawa. – Słyszałem ich podniecone głosy i okrzyki. Cholera. Teraz już nigdy nie dadzą mi spokoju. – Posłuchajcie – powiedziałem, przekładając telefon do drugiego ucha. – Nie mam nic przeciwko temu ślubowi. Dla mnie sprawa jest zamknięta i cieszę się ich szczęściem.
– Przyprowadzisz swoją dziewczynę na ślub? – zapytała Gwen z wyczuwalnym w głosie uśmiechem.
– Mmm… no może. Jeśli nadal będziemy razem, to tak.
Kolejne piski.
Usłyszałem, że Jewel wzdycha dramatycznie.
– No dobra – powiedziała. – W porządku. To chyba, skoro naprawdę nie masz nic przeciwko temu, nie będę aż tak się oburzać. Nadal jednak nie jestem zachwycona.
– Właściwie bardzo lubię śluby – podchwyciła Jill. – Ale masz rację, nadal jestem na nich wściekła – dodała pośpiesznie.
Potrząsnąłem głową.
– Nie bądź na nich wściekła. Słuchajcie, muszę kończyć. Mam dyżur.
– Zobaczymy cię dziewiętnastego na obiedzie? – zapytała mama. – Ja chcę lasagne, ale tata być może upichci pieczeń wieprzową.
– Tak, będę na obiedzie – odparłem.
– Możesz przynieść butelkę wina?
– Dobrze, przyniosę wino.
– Świetnie. Kochamy cię!
Pożegnali się ze mną zgodnym chórem i zakończyli rozmowę. Odłożyłem telefon i zakryłem oczy dłońmi.
Kiedy przyjdzie co do czego, będę musiał powiedzieć, że zerwałem z moją wymyśloną dziewczyną. Miejmy jednak nadzieję, że na razie trochę mi odpuszczą. Może wreszcie wszyscy przestaną na mnie patrzeć takim wzrokiem, jakbym w każdej chwili mógł rozsypać się w proch.
Trzeba przyznać, że nasze rozstanie było dla mnie bolesne. Ale przynajmniej zatrzymałem psa. Podniosłem się z wysiłkiem i wyszedłem ze składziku – i w tym momencie ktoś na mnie wpadł. Wydałem nieartykułowany okrzyk, a telefon wypadł mi z dłoni i upadł z impetem na twardą posadzkę.
Lekarka, która mnie potrąciła, nawet się nie zatrzymała. Obiła się o mnie i pobiegła dalej korytarzem w stronę pokojów pacjentów.
– Co, u diabła? – mruknąłem, podnosząc telefon. Wyświetlacz był popękany. – Trzeba trochę uważać! – zawołałem ze złością za biegnącą dziewczyną.
Nawet się nie obejrzała. Jakaś pielęgniarka rzuciła mi niechętne spojrzenie, jakbym to ja był dupkiem.
Czy tutaj wszyscy byli tacy nieuprzejmi? Co było nie tak z tym miejscem?
Spojrzałem z rozpaczą na swój telefon. Wyświetlacz nadal działał, ale w rogu był strzaskany. Idealne zakończenie najgorszego tygodnia w moim życiu. Zacisnąłem zęby.
Ruszyłem korytarzem w tę samą stronę, w którą pobiegła lekarka. Sam do końca nie wiedziałem, co zamierzam. Wygarnąć jej, co sądzę o bieganiu po szpitalnym korytarzu? Zażądać, żeby pokryła koszty naprawy ekranu? Po kolei zaglądałem do wszystkich pokojów, aż ją zobaczyłem. Stała przy szpitalnym łóżku, tyłem do mnie i rozmawiała z młodym mężczyzną.
Pacjent był szary na twarzy. W klatce piersiowej miał cewnik do hemodializy. Skóra wokół było czerwona i spuchnięta.
– Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? – zapytała lekarka. – Masz wyraźne objawy zakażenia. – Krzątała się wokół niego, sprawdzając wszystkie parametry. – Mogło dojść do wstrząsu septycznego. To bardzo niebezpieczne. – Wyjęła mu z ust termometr i pokręciła głową. – Nie możesz doprowadzać do takich sytuacji, Benny. Musisz mnie natychmiast informować, kiedy coś jest nie tak.
Uświadomiłem sobie, że jestem tu intruzem i już miałem wyjść, ale w tym momencie tuż za mną pojawiła się pielęgniarka z ogromnym aparatem do dializy, zmuszając mnie, żebym wszedł głębiej do sali. Odsunąłem się na bok i stanąłem pod ścianą, a ona podjechała z aparatem do łóżka.
– Boli… – wyszeptał Benny żałośnie.
– Wiem – powiedziała lekarka łagodniejszym tonem. – Podam ci antybiotyk i środki przeciwbólowe. – Położyła mu rękę na czole. – Za kilka minut znów będziesz miał szesnaście lat i ululany jägerem zaśniesz w polu kukurydzy.
Parsknąłem z mojego kąta, a ona odwróciła się i zauważyła, że tam sterczę.
– Mmm… Mogę w czymś pomóc?
Mój Boże, ależ ona była piękna. Jej uroda rozłożyła mnie na łopatki. Na sekundę zapomniałem, co ja tam w ogóle robię. Długie brązowe włosy upięte w luźny kok. Wielkie brązowe oczy ocienione długimi gęstymi rzęsami.
I nagle dostałem ataku paniki – coś jakby połączyć licealną niepewność, zdenerwowanie podczas rozmowy z ładną dziewczyną i stres związany z poznaniem nowej koleżanki z pracy w nieprzyjaznym otoczeniu, akurat kiedy na dokładkę znalazłem się w pokoju, do którego nie powinienem wchodzić. Zamarłem.
Normalnie w pracy to mi się nie zdarzało. W pracy doskonale panowałem na moimi lękami. W kontaktach ze współpracownikami równymi rangą oraz z podwładnymi byłem spokojny i pewny siebie. Byłem świetnym lekarzem. Ale ona wytrąciła mnie z równowagi jednym spojrzeniem, sposobem, w jaki na mnie patrzyła, zirytowana i zniecierpliwiona. Poczułem, że moje kompetencje społeczne słabną, tak jak czynności życiowe pacjenta podczas ataku serca.
Odchrząknąłem.
– Mmm… Wpadła pani na mnie na korytarzu – powiedziałem niezręcznie.
Zamrugała, jakbym oznajmił jej właśnie coś najmniej ważnego na świecie.
– Okay. To przepraszam.
– Mmm… Nie powinno się biegać na korytarzach.
Wpatrywała się we mnie.
Poczułem suchość w ustach.
– Chodzi o to, że wcześniej byłem szefem oddziału ratunkowego w Memorial West i wiem, jak łatwo o wypadki…
Jej oczy rozbłysły.
– Tak, znam pańskie CV, doktorze Maddox. Dziękuję za cenną wskazówkę. A teraz, jeśli pan pozwoli, chciałabym zostać sama z moim pacjentem.
Przeszywała mnie wzrokiem jak sztyletem. Benny zrobił wielkie oczy. Nawet pielęgniarka patrzyła na mnie wilkiem.
Stałem tam jeszcze chwilę, a potem wycofałem się za drzwi. Zrobiło mi się gorąco z zażenowania. Co ja sobie myślałem, wparowując tam za nią? Jezu Chryste, Jacob.
Wróciłem do mojej części SOR-u, raz po raz odtwarzając w głowie całe to niezręczne spotkanie i obsesyjnie analizując, co powinienem był powiedzieć albo zrobić.
Ale głupio.
Nie powinienem w ogóle poruszać tego incydentu, skoro była z pacjentem. To po pierwsze. A może powinienem zacząć od tego, że rozbiła mi telefon, żeby wiedziała, że nie poszedłem za nią po to, by jej robić wykłady na temat biegania po szpitalnym korytarzu.
A może powinienem w ogóle dać sobie spokój.
Tak byłoby najlepiej. Bo gdybym sobie odpuścił, nie doszłoby do żadnej konfrontacji. Powinienem po prostu powiedzieć, że pomyliłem pokoje i tyle.
Boże, ależ ze mnie kretyn! Na własne życzenie zostałem najbardziej znienawidzoną osobą w Royaume Northwestern.
Po latach terapii wiedziałem już, że mam skłonność do nadmiernego analizowania. Dla niej ta wymiana zdań pewnie nie miała żadnego znaczenia, ja jednak miałem poczucie, że nigdy jeszcze nie przytrafiło mi się nic bardziej żenującego. Za dziesięć lat będę leżał spokojnie w łóżku i nagle otworzę szeroko oczy, bo mi się przypomni jej pełne niedowierzania spojrzenie skierowane na mnie – faceta, który miał czelność wejść za nią do szpitalnego pokoju i robić jej wykłady na temat biegania po korytarzu, gdy ona śpieszyła się do pacjenta z zagrożeniem życia, w dodatku życia kogoś, kto najwyraźniej był jej bliski.
Przez drugą połowę dnia zadręczałem się tym bez przerwy. Mój lęk był niczym prąd elektryczny przebiegający tuż pod skórą, instynkt samozachowawczy, który szturchał mnie i kazał mi uciekać. Nie mogłem się od tego uwolnić ani w żaden sposób nad tym zapanować.
Zazwyczaj pomagały mi leki. Ale nie mogłem ich przedawkować. Musiałem sobie radzić ze stresem, stosować metody, których nauczyłem się podczas terapii. Przede wszystkim jednak mój styl życia miał sprzyjać dobremu samopoczuciu. I zdawało mi się, że to właśnie robię, przenosząc się tutaj, żeby uwolnić się od niezdrowej sytuacji w Memorial West z Amy i Jeremiahem, że dokonałem optymalnego, zdawałoby się, wyboru dla swojego zdrowia psychicznego.
A tu proszę bardzo!
Zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem zamknięty w sobie i małomówny i że to nie pomaga mi zjednać sobie już i tak chłodno nastawionych pielęgniarek na moim dyżurze. Byłem jednak tak zaprzątnięty obsesyjnymi myślami, że nic nie mogłem na to poradzić. Udało mi się zamienić codzienne widywanie Amy i Jeremiaha na cały zespół ludzi, którzy mnie szczerze nie znosili.
Nawiązywanie nowych znajomości zawsze przychodziło mi z trudem. Denerwowałem się w towarzystwie nieznajomych osób, więc zdarzało mi się coś palnąć bez sensu albo z kolei byłem wycofany, dlatego na ogół trochę trwało, zanim ludzie mnie zaakceptowali. Może teraz też potrzebowałem po prostu więcej czasu. Coś mi jednak mówiło, że tutaj jest inaczej. Tu wszyscy byli zbyt zżyci. Miałem poczucie, że znów znalazłem się w szkole średniej. Byłem outsiderem i już na zawsze nim pozostanę, zwłaszcza jeśli nadal będą mi się zdarzały takie wpadki jak dzisiaj. No i nie miałem pojęcia, jak temu zaradzić.
Została mi jeszcze godzina dyżuru, ale potrzebowałem chwili wytchnienia. Moja psychiczna bateria znów się wyczerpała. Nie chciałem wpaść na tę kobietę w pokoju wypoczynkowym dla lekarzy, więc skierowałem się z powrotem do tego składziku.
Tyle że kiedy tam wszedłem, nie był pusty…
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz