Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Życie Alexis Montgomery zostaje wywrócone do góry nogami z powodu pewnego zwariowanego zakładu, pysznej kanapki z grillowanym serem i małej kózki w piżamce. A tak naprawdę z powodu Daniela Granta, niemożliwie seksownego i wyluzowanego stolarza, młodszego od niej o dziesięć lat i będącego całkowitym przeciwieństwem wielkomiejskiej elegantki, jaką jest Alexis. Wydawałoby się, że wszystko ich dzieli, a jednak chemia między nimi jest niezaprzeczalna.
Bogaci i wpływowi rodzice chcieliby, żeby Alexis zgodnie z rodzinną tradycją została światowej sławy chirurgiem. Ale ona wcale nie pragnie sławy. Wystarcza jej praca lekarki na oddziale urazowym. A każda chwila spędzona z Danielem i społecznością małego miasteczka, w którym on mieszka, uświadamia Alexis, co jest naprawdę ważne w życiu. Jeśli jednak ich związek stanie się czymś więcej niż przelotnym romansem, młoda lekarka będzie musiała odrzucić rodzinne dziedzictwo.
Alexis uważa za niemożliwe wprowadzenie Daniela do swojego świata, ale też nie potrafi wyrzec się szczęścia, które on jej daje. Czy mimo tylu różnic uda im się stworzyć trwały związek?
Najnowsza książka Abby Jimenez to zabawna, wciągająca historia o próbie zamiany życia, które przypadło nam w udziale, na takie, którego się naprawdę pragnie. W wydawnictwie MUZA ukazały się wcześniej jej powieści „To tylko przyjaciel” (Bestseller Empiku 2020), „Miłość szuka właściciela” oraz „Życie jest zbyt krótkie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Tytuł oryginału: Part of Your World
Projekt okładki i ilustracje: Sarah Congdon
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Barbara Przybylska, Renata Jaśtak
Copyright © 2022 by Abby Jimenez
This edition published by arrangement with Forever, New York, New York, USA. All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska
ISBN 978-83-287-2564-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Dla Jeannette, Terri, Dawn i Lindsey
Nie mogę sobie nawet wyobrazić, że zdołałabym zrobić choćby połowę tego, co robię, bez Waszego niestrudzonego wsparcia.
Ta książka jest dla Was!
Wśród wysokich traw rosnących wzdłuż rowu ćmy trzepotały w blasku przednich świateł mojego samochodu. Nadal ściskałam kierownicę, a serce waliło mi dziko.
Skręciłam gwałtownie, żeby ominąć szopa pracza, ledwie widocznego we mgle, i wpadłam prosto do płytkiego rowu na poboczu drogi. Nic mi się nie stało. Byłam roztrzęsiona, ale cała i zdrowa.
Próbowałam wycofać samochód, ale koła buksowały tylko bez sensu. Pewnie ugrzęzłam w błocie. Fuj. Powinnam była kupić SUV-a zamiast sedana.
Zgasiłam silnik, włączyłam światła awaryjne i zadzwoniłam po pomoc drogową. Powiedzieli, że to będzie godzina czekania.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Miałam jeszcze dwie godziny jazdy do domu i utknęłam na jakimś zadupiu między domem pogrzebowym w Cedar Rapids, w stanie Iowa, skąd właśnie wracałam, a Minneapolis, gdzie mieszkałam. Umierałam z głodu, pilnie potrzebowałam do łazienki i byłam w niewygodnej bieliźnie modelującej. Krótko mówiąc – wielki finał najgorszego tygodnia w moim życiu.
Zadzwoniłam do mojej najlepszej przyjaciółki Bri. Odebrała po pierwszym sygnale.
– I jak minął tydzień w piekle?
– No, mogę ci powiedzieć, jak się skończył – odparłam, odchylając oparcie fotela. – Właśnie wjechałam do rowu.
– Ojej! Nic ci się nie stało?
– Nie.
– Zadzwoniłaś po pomoc drogową?
– Tak. Godzina czekania. A jestem w spanksie.
Bri westchnęła ciężko.
– W tej szatańskiej bieliźnie? Nie przebrałaś się przed wyjazdem? Pewnie uciekałaś stamtąd, jakby cię ścigali. Gdzie teraz jesteś? – zapytała.
Wyjrzałam przez przednią szybę.
– Nie mam pojęcia. Najdosłowniej w szczerym polu. Nie widzę nawet latarni.
– Uszkodziłaś samochód?
– Nie wiem – odparłam. – Nie zdążyłam jeszcze wysiąść, żeby sprawdzić. Ale nie wydaje mi się. – Zmieniłam pozycję w fotelu. – Wiesz co? Zaczekaj. Ściągnę z siebie to cholerstwo.
Rozpięłam pas i maksymalnie odchyliłam oparcie. Zdjęłam szpilki i cisnęłam je na siedzenie pasażera, po czym wygięłam się, żeby rozpiąć suwak na plecach. Udało mi się zsunąć ramiączka stanika, więc położyłam się na plecach, podciągnęłam czarną koktajlową sukienkę aż do bioder i wsunęłam kciuki pod górę mojego spandeksowego body.
W okolicy nie było żywego ducha. Od pół godziny nie widziałam na tej drodze innego samochodu. Ale akurat kiedy zaczęłam ściągać z siebie ten obciskający nylon, przez tylną szybę zalało mnie światło reflektorów – no jasne, że tak.
– Cholera – mruknęłam, przyspieszając ruchy.
To tak jakby próbować wydostać się z podkolanówki uciskowej włożonej na całe ciało, kiedy ktoś mierzy ci czas stoperem. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiczek wozu i zaczęłam szamotać się gorączkowo pod kierownicą, zsuwając spandeksowe więzy aż do kolan i skopując je z siebie akurat w momencie, kiedy ktoś podszedł do okna.
Wielki kudłaty pies wyskoczył skądś nagle i oparł łapy o drzwiczki, żeby na mnie popatrzeć. Tuż za nim stał brodaty facet w dżinsowej kurtce z wełnianym kołnierzem.
– Hunter, zostaw. – Odciągnął psa od mojego samochodu i zastukał w szybę. – Hej, wszystko w porządku?
Wciąż miałam do połowy rozpięty suwak z tyłu, a sukienkę podciągniętą prawie do pasa.
– W porządku – odparłam, opuszczając sukienkę na uda i odwracając się do niego przodem, żeby ukryć gołe plecy. – Szop pracz.
Przyłożył dłoń do ucha.
– Przepraszam, prawie nic nie słyszę.
Opuściłam szybę na parę centymetrów.
– Skręciłam, żeby ominąć szopa pracza. Nic mi nie jest – powtórzyłam głośniej.
Wydawał się rozbawiony.
– Tak, w okolicy mamy sporo tych skubańców. Wyciągnąć panią?
– Zadzwoniłam po pomoc drogową. Ale bardzo dziękuję.
– Jeśli zadzwoniła pani po pomoc drogową, to czeka pani na Carla – powiedział. – To może trochę potrwać. – Ruchem głowy wskazał drogę przed nami. – Pije szóste piwo w Klubie Weterana.
Zamknęłam oczy i westchnęłam ze znużeniem. Kiedy uniosłam powieki, facet się uśmiechał.
– Proszę mi dać sekundkę, wyciągnę panią.
I nie czekając na moją odpowiedź, wycofał się za mój samochód.
Szybko zapięłam suwak. A potem chwyciłam telefon.
– Jakiś facet zaraz wyciągnie mnie z rowu – szepnęłam do Bri.
Przekręciłam lusterko wsteczne, żeby zobaczyć jego tablicę rejestracyjną, ale reflektory raziły mnie w oczy. Usłyszałam metaliczny brzęk gdzieś z tyłu. Pies znowu skoczył łapami na drzwiczki, żeby mi się przyjrzeć. Machał krótkim ogonem i nagle zaszczekał.
– Czy to pies? – zapytała Bri.
– Tak. Tego faceta – powiedziałam, kręcąc głową, bo pies lizał właśnie szybę.
– Dlaczego jesteś taka zdyszana?
– Bo właśnie usiłowałam ściągnąć z siebie spanx, kiedy on się zjawił – stwierdziłam, podnosząc body z podłogi i wciskając je do torebki. – Byłam półgoła, kiedy zapukał w szybę.
Bri śmiała się tak straszliwie, że musiałam odsunąć telefon od ucha.
– To nie jest śmieszne – burknęłam.
– Może nie dla ciebie – powiedziała, wciąż się śmiejąc. – Co to za facet? Jakiś obleśny staruch?
– Nie. Właściwie to jest całkiem przystojny – odparłam, usiłując dojrzeć w bocznym lusterku, co się dzieje z tyłu.
– Aha! A ty jak się prezentujesz?
Obrzuciłam spojrzeniem swój strój.
– Wciąż mam wizytową fryzurę i makijaż, no i tę czarną pogrzebową sukienkę.
– Tę z Dolce & Gabbana?
– Tak.
– No to wyglądasz superseksownie. Nie rozłączajmy się, na wypadek gdyby on zamierzał cię zamordować.
– Ha. Dzięki. – Oparłam się wygodnie.
– To jak było na pogrzebie? Bardzo źle?
Westchnęłam przeciągle.
– Gorzej już nie mogło. Wszyscy pytali, gdzie jest Neil.
– I co odpowiadałaś?
– Nic. Że zerwaliśmy i że nie chcę o tym rozmawiać. Nie wdawałam się w szczegóły. Derek też się oczywiście nie pojawił.
– Co to za moment na pobyt w Kambodży? Omija go tyyyyyle wrażeń – stwierdziła Bri.
Mój brat bliźniak miał skłonność do unikania rodzinnych dramatów. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że nasza cioteczna babka Lil umrze nagle w domu opieki, a ja będę musiała samotnie wejść w paszczę lwa, udając się na trzydniowy rodzinny zlot okołopogrzebowy – ale to tak czy owak było bardzo w jego stylu.
Opuściłam szybę jeszcze o kilkanaście centymetrów, żeby móc pogłaskać psa. Miał krzaczaste brwi i duże złociste oczy, co nadawało mu lekko zdziwiony wygląd.
– Mama wygłosiła naprawdę piękną mowę – powiedziałam, drapiąc psa za uchem.
– Wcale mnie to nie dziwi.
– A Neil bez przerwy przysyłał mi esemesy.
– To też mnie nie dziwi. Tupet to jego główna cecha. Odpisałaś mu?
– Jasne, że nie – obruszyłam się.
– To dobrze.
Z tyłu dobiegały kolejne brzęki.
– No, dobra, posłuchaj – podjęła Bri. – Tak sobie pomyślałam, że po twoim powrocie mogłybyśmy pójść na podwójną randkę.
Jęknęłam.
– Daj mi skończyć. To wcale nie będzie aż takie pokręcone.
To będzie pokręcone jak nie wiem co.
– Obie wybierzemy najprzystojniejszych facetów, jakich uda nam się znaleźć na Tinderze. Pewnie będą pozować do zdjęć ze złowioną rybą, ale mniejsza z tym. Umówimy się z nimi w tej kafejce naprzeciwko biura Nicka, no wiesz, tej, do której on codziennie o wpół do dwunastej chodzi na lunch. No a kiedy Nick się pojawi, będziemy zgrywały totalnie zaskoczone jego widokiem. Ty udasz, że się potknęłaś, i niechcący wylejesz mu trochę czerwonego wina na koszulę, a ja w tym czasie będę się migdaliła z tym moim ciachem z Tindera.
Omal nie zakrztusiłam się ze śmiechu.
– Naprawdę bardzo bym chciała ci pomóc w zniszczeniu garderoby twojego wkrótce byłego męża – powiedziałam, nadal chichocząc – ale w najbliższej przyszłości nie zamierzam umawiać się na randki. Nie potrzebuję w tej chwili w moim życiu żadnych mężczyzn. Ani teraz, ani potem, nigdy.
Bri prychnęła.
– No tak, takie z nas silne i samodzielne babki, dopóki o trzeciej nad ranem czujnik dymu nie zacznie wyć pod sufitem na wysokości trzech i pół metra, a oprócz ciebie nie będzie w domu nikogo, kto by go walnął szczotką.
Parsknęłam śmiechem.
– Ale tak poważnie mówiąc – dodała – jeszcze nigdy nie byłyśmy równocześnie singielkami. Powinnyśmy wykorzystać tę okazję. I urządzić sobie seksowne babskie lato. Mogłoby być fajnie.
– Coś mi się widzi, że to byłoby raczej lato w stylu serialu Złotka…
Bri zdawała się rozważać tę sugestię.
– To też mogłoby wypalić.
Usłyszałam kolejne brzęki z tyłu i samochód drgnął, jakby coś zostało przymocowane do zderzaka.
– Chcesz się jutro spotkać na drinka? – spytała Bri.
– O której? Bo mam pilates.
– No to może zaraz potem.
– Dobra, jasne.
W bocznym lusterku dostrzegłam jakiś ruch. Facet znów szedł w moją stronę. Przestałam głaskać psa i podniosłam szybę, zostawiając tylko szparkę.
– Hej – szepnęłam do Bri. – Idzie ten facet. Nie rozłączaj się.
Facet znowu ściągnął psa z drzwiczek mojego wozu i nachylił się, żeby porozmawiać ze mną przez okno.
– Może pani ustawić tryb neutralny? – spytał przez szczelinę.
Kiwnęłam głową.
– Kiedy panią wyciągnę, proszę wrzucić tryb parkowania i wyłączyć silnik, dopóki nie odczepię łańcucha.
Ponownie kiwnęłam głową i patrzyłam, jak idzie do swojego pick-upa. Zatrzasnął drzwiczki i uruchomił silnik. A potem poczułam szarpnięcie i mój samochód powoli wyjechał z rowu z powrotem na drogę. Facet podszedł z latarką i obejrzał przedni zderzak.
Na masce wylądowała ważka. Siedziała zupełnie nieruchomo, podczas gdy on przykucnął, żeby obejrzeć moje opony. A potem zgasił latarkę i poszedł z powrotem na tył wozu. Znów rozległ się brzęk, zapewne łańcucha, a minutę później facet podszedł do szyby obok mnie.
– Obejrzałem samochód. Nie widzę żadnych uszkodzeń. Sądzę, że może pani jechać dalej.
– Dziękuję – powiedziałam, wsuwając przez szparę dwa banknoty dwudziestodolarowe.
Uśmiechnął się.
– To była przysługa za friko. Proszę jechać bezpiecznie.
Wrócił do swojego pick-upa, zatrąbił, uniósł dłoń w przyjacielskim geście i ruszył, wyminął mnie i od razu zniknął we mgle.
– Dam ci sto dolców, jeśli uda ci się ją skłonić, żeby z tobą wyszła – oznajmił Doug, skinieniem głowy wskazując rudowłosą babkę siedzącą przy barze.
To była ta sama kobieta, którą przed półgodziną wyciągnąłem z rowu. Piętnaście minut później weszła do Klubu Weterana.
Była dziewiąta wieczorem, wtorek, kwiecień, co oznaczało, że całe miasto tłoczyło się tutaj. Śnieg stopniał i sezon zimowy oficjalnie się zakończył. Wszystkie lokale, oprócz Jadłodajni u Jane i tego klubu, zawiesiły działalność aż do lata, kiedy rzeka się nagrzeje, a Doreen, wnuczka Jane zamykała knajpkę o ósmej. Turyści powyjeżdżali, więc ta nieszczęsna niczego niepodejrzewająca babka nie tylko wyróżniała się z tłumu, ale także była bodaj jedyną kobietą, z którą ani nie łączyły nas więzy krwi, ani nie znaliśmy się od dziecka. Co narażało ją na nieustanne podrywy.
Posłałem mojemu najlepszemu przyjacielowi drwiący uśmieszek, smarując kredą kij bilardowy.
– Od kiedy ty masz sto dolców na zbyciu?
Brian zaśmiał się z barowego stołka.
– Od kiedy masz choćby pięć dolców na zbyciu? A jeśli masz, lepiej daj je mnie. Nadal mi wisisz za drinki z ostatniego razu.
– Powodzenia – mruknąłem.
– Właśnie, że mam tyle – zażył nas Doug. – I mam też twoje pięć dolców, złamasie – zwrócił się do Briana. – Poza tym nie zamierzam wypłacić całego zakładu. Każdy z przegranych wykłada po pięćdziesiąt, a ten, któremu się uda zabrać tę laskę do domu, zgarnia wszystko.
– Zostaw kobitkę w spokoju – powiedziałem, rozbijając bile. Potoczyły się po stole, a szóstka wpadła prosto do narożnej łuzy. – Ona nie pójdzie do domu z nikim z tego baru, zapewniam was.
Takie babki jak ona nie chciały mieć nic wspólnego z takimi facetami jak my.
Ten wóz, który wyciągnąłem z rowu, to był mercedes. Kosztował prawdopodobnie więcej niż wszyscy trzej razem wzięci zarabialiśmy przez cały rok. Nie wspominając już o tym, że była ubrana tak, jakby wybierała się na przyjęcie koktajlowe na jakimś jachcie. Elegancka sukienka, kolczyki z ogromnymi diamentami, inkrustowana diamentami tenisowa bransoletka – z całą pewnością tylko tędy przejeżdżała i nie zamierzała zatrzymywać się u nas na dłużej. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że wstąpiła tutaj, zamiast jechać czterdzieści pięć minut dalej do Rochester, żeby tam coś zjeść. W naszym klubie nie podawano szczególnie wykwintnych dań.
Doug już wyłuskiwał forsę z portfela.
– Nie jestem zainteresowany – oświadczyłem, gładko posyłając ósemkę do bocznej łuzy. – Nie lubię się zakładać o innych ludzi. Ona nie jest przedmiotem.
Doug pokręcił głową.
– Przynajmniej spróbuj dobrze się bawić.
– Bawię się znakomicie.
– Tak? Kiedy ostatnio się z kimś umówiłeś? – spytał Doug. – Ile to już minęło od czasu Megan? Cztery miesiące?
– Nie zamierzam z nikim się umawiać. Ale dzięki.
Widząc, że nic ze mną nie wskóra, Doug przeniósł uwagę na Briana.
– No a ty? Sto dolców piechotą nie chodzi!
Brian niemal natychmiast spojrzał na Liz, która pracowała za barem.
Doug przewrócił oczami.
– Ona jest mężatką. Musisz dać sobie spokój. To się już robi żałosne. Zainstaluj sobie jakąś apkę randkową czy coś. – Doug uniósł swoją szklankę sprite’a w stronę Briana. – W zeszłym tygodniu poznałem na Tinderze bliźniaczki. Wyobrażasz sobie? Bliźniaczki! – Poruszył znacząco brwiami.
Uderzyłem kolejną bilę.
– Ach tak? Udało ci się rozczarować dwie kobiety naraz?
Brian się zaśmiał.
Doug mnie zignorował.
– Mówię serio, stary. Ona nie odejdzie od męża. Daj sobie spokój.
Brian znów spojrzał na Liz. W tym momencie, jak na zawołanie, drzwi klubu otworzyły się i do środka wkroczył Jake w policyjnym mundurze.
Wszyscy patrzyliśmy, jak podchodzi do baru. Po drodze poklepywał znajomych po plecach i witał się z nimi głośniej, niż potrzeba, żeby nikt nie przeoczył faktu, że zaszczycił nas swoją obecnością.
Wszedł za kontuar, jakby był właścicielem klubu, podszedł do Liz, przyciągnął ją do siebie i na oczach wszystkich ostentacyjnie wpił się w jej wargi. W barze rozległy się okrzyki i gwizdy, a Doug i ja wymieniliśmy spojrzenia. Co za dupek.
Spojrzałem na Briana, akurat w porę, żeby zobaczyć zmieniony wyraz jego twarzy.
Cholera, może Doug miał rację. Nie twierdzę, że zakładanie się o kobiety to dobre rozwiązanie, ale Brian musi się jakoś otrząsnąć z tego zauroczenia. Liz nie odejdzie od Jake’a – nawet jeśli powinna to zrobić.
Właśnie w drodze do łazienki mijał nas Mike, a Doug skinął na niego.
– Hej, Mike! Dam ci sto dolców, jeśli uda ci się ją skłonić, żeby z tobą wyszła. – Wskazał kobietę siedzącą przy barze.
Mike zatrzymał się i popatrzył na nią przez swoje okulary. Musiało mu się spodobać to, co zobaczył, bo wyciągnął portfel.
– Aż mi trochę głupio. Za jednym zamachem zdobędę sto dolców i piękną kobietę.
Zaśmiałem się i spojrzałem na zegarek.
– Muszę lecieć. Pora nakarmić malucha – powiedziałem, odkładając kij bilardowy.
Doug jęknął.
– Z tobą to tak zawsze. – Machnął ręką z rezygnacją. – W porządku. Zmiataj. – Po czym zerknął nad moim ramieniem w stronę baru i skinął w stronę tej przyjezdnej. – Hej, szepnij jej tam o mnie coś dobrego, wychodząc, co?
– Mam ją okłamać? – spytałem, zakładając kurtkę.
Brian i Mike parsknęli śmiechem.
Doug puścił moją uwagę mimo ucha i oparł swój kij bilardowy o stół.
– Bo zaraz wyciągnę moją sekretną broń.
Zachichotałem i kręcąc głową, ruszyłem w stronę baru.
– I jak? – spytała barmanka, wycierając blat.
Miała jasne włosy, różę wytatuowaną na nadgarstku i jaskraworóżową szminkę. Bardzo ładna dziewczyna. Miała na imię Liz.
Spojrzałam na menu, które mi wcześniej podała.
– Co pani poleca? – spytałam, niezbyt zachwycona daniami z karty. Prawie wszystko było smażone.
– Chili jest domowej roboty – odparła.
Przygryzłam wargi.
– Nie przepadam za chili.
Mgła tak zgęstniała, że nie zdołałabym dotrzeć do domu, bo mój głód i potrzeba skorzystania z łazienki stałyby się nie do zniesienia. Jedyna stacja benzynowa w mieście była zamknięta, więc nie mogłam tam się wysikać ani kupić jakiejś przekąski. Mapy Google uprzejmie skierowały mnie do jedynego czynnego lokalu w promieniu pięćdziesięciu mil – Klubu Weterana, o którym wspominał facet od pick-upa.
Lokal był bardzo zniszczony. Przy stolikach stały niedobrane tanie krzesła. Na ścianach wisiały stare poodpryskiwane szyldy piwne, a także oprawione w ramki medale i czarno-białe zdjęcia weteranów. Ze starej szafy grającej ustawionej pod ścianą leciało na cały regulator Bennie and the Jets. Nad barem umocowano wielką głowę jelenia z rogami oplecionymi kolorowymi lampkami choinkowymi. Wszystko to było bardzo zużyte i byle jakie. Nie mogłam sobie wyobrazić, że chciałabym siedzieć tutaj w jakichkolwiek innych okolicznościach, nigdy w życiu.
Kobieta w bardzo zaawansowanej ciąży stanęła za barem obok Liz i przeciągnęła kartę magnetyczną przez czytnik kasy, drugą ręką rozcierając sobie krzyż.
– Idziesz już, Hannah? – zagadnęła Liz, podstawiając kufel pod kranik z piwem IPA.
– Tak. – Skrzywiła się tamta. – Dziecko kopie mnie prosto w pęcherz.
– Zostawię ci twoje napiwki w biurze – powiedziała Liz. Po czym spojrzała na mnie. – Szkoda, że nie przyjechała pani wcześniej, zanim zamknęli jadłodajnię. Kończą teraz pracę o ósmej, bo interes, dopóki latem nie wrócą turyści, idzie marnie.
– Turyści? – zdziwiłam się.
– Tak, nasze miasteczko leży nad rzeką Root. Poza tym znajdujemy się tylko dwie godziny jazdy od Twin Cities, więc mamy tu sporo weekendowych gości. Ale w tej chwili zostali sami miejscowi. I wszyscy są tutaj. Cała trzystupięćdziesięcioosobowa populacja. – Roześmiała się, wskazując zatłoczoną salę.
Obróciłam się na stołku. Rzeczywiście. W całym lokalu nie było ani jednego wolnego miejsca.
Gdy tak przepatrywałam zgromadzony w klubie tłum, przy stole bilardowym dostrzegłam faceta, który wyciągnął mnie z rowu.
Był naprawdę przystojny.
Teraz kiedy zdjął kurtkę, zobaczyłam, że ma też niezłe ciało. I taką, powiedziałabym, szorstką urodę drwala. Zarost, ciemnobrązowe włosy, piwne oczy, dołeczki w policzkach. Wysoki, ubrany we flanelową koszulę i dżinsy. Podwinął rękawy, odsłaniając kolorowe tatuaże na obu przedramionach.
Odwróciłam się, zanim zauważył, że na niego patrzę.
Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i Liz spojrzała ponad moją głową w tamtą stronę. Przez jej twarz przemknął wyraz jakby zdenerwowania, ale uśmiechnęła się. Odwróciłam się, podążając za jej spojrzeniem. Do klubu wszedł policjant – też całkiem przystojny. Wysoki, dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Brązowe oczy, gęste brązowe włosy. Umięśnione ciało rozpychało jasnobrązowy mundur szeryfa. W kaburze na biodrze miał pistolet, na piersi widniała przypięta złota odznaka. A na palcu serdecznym – obrączka.
– Cześć, kotku. – Liz uśmiechnęła się do niego, kiedy wszedł za kontuar.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował namiętnie. Kilka osób zagwizdało.
Ujął Liz pod brodę i uniósł jej głowę.
– Przyniosłem twój sweter – powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Włożył jej w dłonie białe zawiniątko. – Zostawiłaś go w radiowozie.
– Jak miło z twojej strony. – Liz opuściła wzrok na zawiniątko. – Och, Jake, to… – Przerwała, uświadamiając sobie, że nie podałam jej swojego imienia. Jake odwrócił się do mnie z taką miną, jakby dopiero teraz mnie zauważył.
– Alexis – przedstawiłam się. – Bardzo mi miło.
– Witamy w Wakan. – Wymówił tę nazwę: ła-kan. – Muszę lecieć – zwrócił się do żony. – Przyjadę po ciebie o północy. – Pocałował ją, a mnie pożegnał lekkim skłonieniem głowy, zmierzając do wyjścia.
Westchnęłam i znów spojrzałam na menu. Zastanawiałam się, czy nie wyjść stąd i niczego nie zamawiać. Nic mi jakoś nie odpowiadało.
– To oprócz tego chili, czego powinnam spróbować? – spytałam.
– Hej – odezwał się tuż obok mnie męski głos, zwracając się do Liz. – Chciałbym uregulować rachunek.
Podniosłam wzrok. To był ten facet od pick-upa.
Liz uśmiechnęła się do niego.
– Już jedziesz do domu?
– Muszę nakarmić dzieciaka – odparł. Po czym uśmiechnął się do mnie.
– Witam.
– Dobry wieczór – odparłam, odwracając się do niego. – Znów się spotykamy.
– I to w znacznie przyjemniejszych okolicznościach – dodał.
Uśmiechnęłam się.
– Jeszcze raz dziękuję za tamto. Nie musiał pan tego robić.
– Chyba jednak musiałem. – Wskazał mężczyznę siedzącego przy końcu baru. Był rozczochrany, miał czerwone oczy, a przed nim stało siedem pustych kufli. – Oto pani rycerz na lśniącej lawecie.
Wciągnęłam powietrze.
– Tkwiłabym tam do rana.
– Nie, w końcu ktoś z nas by się zatrzymał. Pięć, góra sześć godzin.
Roześmiałam się, a on uśmiechnął się do mnie.
– Jestem Daniel. – Wyciągnął do mnie rękę.
– Alexis – odparłam, ściskając jego dłoń. Była szorstka i ciepła.
– Chyba powinienem cię ostrzec – oznajmił, puszczając moją dłoń i opierając się o blat baru. – Widzisz tych facetów? – Skinął głową w stronę trzech mężczyzn skupionych wokół stołu bilardowego. – Założyli się, że któryś z nich zdoła cię namówić, żebyś z nim stąd wyszła.
Liz jęknęła głośno za barem.
– Co za dupki – mruknęła, przeciągając kartę Daniela przez czytnik. – Brian też? – spytała.
– Nie, tylko Mike i Doug. – Wskazał ich. – Widzisz tego w okularach? – zwrócił się do mnie.
Wykręciłam się na stołku i spojrzałam w tamtą stronę.
– Tak…
– Ten to jeszcze nic.
Parsknęłam śmiechem, a Liz zachichotała.
– Ten wysoki facet w kurtce Carhartt mieszka w piwnicy u swojej matki – ciągnął. Ryży blondyn uśmiechał się szeroko i machał do nas. – Za jakieś pięć minut wyciągnie gitarę. – Spojrzał na mnie. – Zagra More Than Words zespołu Extreme i będzie to robił naprawdę bardzo, bardzo kiepsko.
Liz śmiała się, podając mu rachunek.
– To prawda. Boże, to prawda.
Zerknęłam na rachunek Daniela, kiedy go podpisywał. Rachunek wynosił jedynie dziesięć dolarów, ale on zostawił drugie dziesięć dolarów napiwku. Odwrócił rachunek na drugą stronę i odsunął się od kontuaru.
– Tak czy owak, powodzenia. – Ruszył do wyjścia.
– Zaczekaj – zawołałam za nim.
Zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.
– Ile wynosi wygrana w tym zakładzie?
Wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni kluczyki.
– Sto dolców.
– No a ty? Nie bierzesz udziału w zakładzie?
Potrząsnął głową.
– To nie moja bajka.
– Nie? No a gdybym z tobą wyszła? Wygrałbyś tę forsę?
Spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
– Nie rozumiem.
– Chyba i tak zaraz już pójdę. Mógłbyś wyjść razem ze mną i wygrać zakład.
Uśmiechnął się.
– Zrobiłabyś to?
Wzruszyłam ramionami.
– Pewnie.
Spojrzał na facetów przy stole bilardowym.
Ten w kurtce Carhartt trzymał gitarę.
Daniel znów skierował wzrok ku mnie, w kącikach jego ust czaił się uśmieszek.
– Jeśli to zrobimy, podzielimy się pieniędzmi.
Odwróciłam się do Liz.
– Liz, w skali od jednego do seryjnego mordercy, jak groźny jest ten człowiek? Czy mogę bezpiecznie wyjść z nim na ciemny parking?
Uśmiechnęła się.
– Daniel to jedyny facet, z którym wyszłabym z tego baru.
– Nie wiem, czy powinienem się cieszyć – odparł. – Jesteś moją kuzynką.
Roześmiała się.
– Jest absolutnie niegroźny.
– A dotrzyma obietnicy i podzieli się ze mną forsą? – spytałam.
Wytarła kufel ściereczką.
– Zrobi to nawet wtedy, jeśli tamci kretyni nie dotrzymają słowa i nie wypłacą forsy jemu. Taki jest.
Przeniosłam wzrok na Daniela, który wzruszył ramionami.
– Nie jestem dupkiem. To właśnie najbardziej w sobie lubię.
Poczułam, że się uśmiecham. Był zabawny.
– W porządku – powiedziałam. – Umowa stoi. – Wskazałam stołek obok mojego. – Ale musisz usiąść i pogadać ze mną chwilę. Bo inaczej oni nie uwierzą, że mnie uwiodłeś.
Spojrzał na zegarek. Najwyraźniej uznał, że ma jeszcze chwilę, bo usiadł obok mnie.
– To powiedz mi coś o sobie – poprosiłam. – Czym się zajmujesz?
– Jestem zarządcą nieruchomości – odparł.
Liz zaśmiała się zza kontuaru, gdzie nalewała z kraniku piwa do kufla.
– On jest burmistrzem.
Uniosłam brew.
– Łał, burmistrzem, serio?
Daniel rzucił jej karcące spojrzenie.
– To bardziej tytuł honorowy. Wakan to małe miasteczko. Moje obowiązki są naprawdę minimalne.
Liz pokręciła głową.
– On jest bardzo skromny. Można powiedzieć, że robi tutaj dosłownie wszystko. Organizuje bingo w sobotnie wieczory, działa w ochotniczej straży pożarnej. Bywa nawet Świętym Mikołajem. – Wskazała jeden z oprawionych w ramkę artykułów nad kasą.
Święty Mikołaj przyjeżdża do Wakan.
Artykułowi towarzyszyło kolorowe zdjęcie grubego Mikołaja, trzymającego na kolanie małego chłopca.
Spojrzałam z uśmiechem na Daniela, ale on odbił piłeczkę.
– A ty czym się zajmujesz?
Wzruszyłam ramionami.
– Niczym takim, o czym warto by opowiadać.
Nie chciałam podawać osobistych informacji obcemu facetowi.
Nie naciskał.
– Okay – powiedział. – A co cię sprowadza do Wakan?
– Wracam właśnie z pogrzebu.
Spoważniał natychmiast.
– Och, przykro mi to słyszeć.
– Ciotka Lil miała dziewięćdziesiąt osiem lat i bardzo udane życie. Wielu kochanków, jak lubiła powtarzać.
Uśmiechnął się.
– Mieszkam w Minneapolis. Przejeżdżałam tylko tędy. A swoją drogą, czy tu zawsze jest taka mgła?
– Na zewnątrz jest mgła? – spytała Liz ze zdziwioną miną.
Daniel potrząsnął głową.
– Nigdy. To bardzo dziwne.
– Ha! Czyli masz małe dziecko? – spytałam.
Znów spojrzał na zegarek.
– Tak. Chloe.
– W jakim jest wieku?
– Ma tydzień.
– Och – wykrzyknęłam i aż się cofnęłam zaskoczona. – To jest maleńka.
Nie nosił obrączki, chociaż to nic nie znaczyło. Mógł mieć dziecko, nie będąc w związku małżeńskim.
– Czyli masz dziewczynę? – spytałam.
Pokręcił głową.
– Nie zgodziłbym się na ten zakład, gdybym miał.
– No tak naprawdę nie pójdę przecież z tobą do domu – podkreśliłam.
– Ale udajemy, że tak. Nie okazywałbym takiego braku szacunku mojej teoretycznej dziewczynie. – Odsłonił zęby w uśmiechu.
Musiałam zdusić uśmiech.
– Czyli nie jesteście razem z matką twojego dziecka?
Wydawał się rozbawiony.
– Z całą pewnością nie. Jestem zastępczym ojcem.
Liz się uśmiechnęła.
– Chloe jest taka słodka! A on się nią wspaniale opiekuje. – Skinęła głową w jego stronę. – Pokaż jej zdjęcie.
Wyjął telefon i przeciągnął palcem po ekranie. Po czym odwrócił go w moją stronę.
Roześmiałam się.
– Twoje dziecko to mała kózka? W piżamce?
– Owszem. Za parę tygodni wróci do domu. Należy do Douga. Tego z gitarą. Jej mama cierpi na zapalenie sutków, a Doug nie radził sobie z nocnymi karmieniami, więc zaoferowałem pomoc.
– Zaraz, bo nie wiem, czy dobrze rozumiem – powiedziałam, zakładając nogę na nogę. – Doug będzie próbował mnie uwieść swoją kiepsko zaśpiewaną wersją More Than Words, podczas gdy ma najprawdziwszą małą kózkę? Jeśli ktoś ma małą kózkę, powinien zawsze zaczynać podryw od stwierdzenia: „Mam małą kózkę”.
Daniel zachichotał.
– Ściśle rzecz biorąc, to ja mam małą kózkę.
Liz wrzuciła lód do szklanki.
– Ciągle mu powtarzam, że w swoim profilu na Tinderze powinien mieć tylko zdjęcie Chloe i adres.
Zaśmiałam się.
Daniel posłał mi uśmiech i odchylił głowę do tyłu.
– Patrzą na nas? – spytał.
Zerknęłam w stronę stołu bilardowego.
– O tak. – Przeniosłam wzrok z powrotem na niego. – Doug w kurtce Carhartt właśnie stroi gitarę. To jak myślisz, ile mamy czasu, zanim zacznie swoją serenadę?
– Sądzę, że góra dwie minuty.
– Dobra. – Pochyliłam się ku niemu. – Będę teraz udawać, że właśnie powiedziałeś coś strasznie zabawnego i zaśmieję się. A potem możemy się zbierać.
Przyłożył dłoń do podbródka.
– Jakiego rodzaju to będzie śmiech?
– Jakiego rodzaju?
– Tak. W teorii to, co teraz powiem, ma być aż tak fantastyczne, że zdecydujesz się wyjść stąd ze mną, chociaż mnie znasz od pięciu minut. To musi wyglądać przekonująco. Myślę, że może coś w stylu Julii Roberts?
To mnie naprawdę rozśmieszyło, a kiedy wybuchnęłam śmiechem, on też zaczął się śmiać – co było urocze. Wokół jego ciepłych złocistozielonych oczu pojawiły się zmarszczki, a cała jego twarz promieniała.
Boże, jaki on miał miły uśmiech. Naprawdę cudowny. Poczułam ukłucie w sercu i aż mi trochę zaparło dech.
Siedzieliśmy tak, wciąż się śmiejąc, a ja stwierdziłam, że przygryzam wargę i nachylam się w jego stronę, po czym uświadomiłam sobie, że z nim flirtuję. Naprawdę flirtuję, wcale nie udaję.
Byłam z Neilem siedem lat. Sądziłam, że będziemy razem już na zawsze. A potem z nim zerwałam i powiedziałam sobie, że mam dość. Koniec z facetami. Nie potrzebowałam żadnego. To było tylko zawracanie głowy. Odrzucała mnie sama myśl, że mogłabym jeszcze kiedyś chodzić na randki. Kupiłam sobie bardzo fajny wibrator i w wieku trzydziestu siedmiu lat wycofałam się z gry. Nie byłam zainteresowana.
A teraz flirtowałam.
To było takie uczucie, jakbym odkryła, że roślina, której pozwoliłam uschnąć, jednak żyje i potrzebuje jedynie wody.
– Oho, idzie Doug – szepnęła Liz.
Oderwałam wzrok od Daniela. Doug przeciskał się właśnie między stolikami w stronę baru, dzierżąc gitarę.
– Pora się zmywać – powiedział Daniel.
A potem wziął mnie za rękę, pomógł mi zejść ze stołka barowego i wyprowadził mnie na zewnątrz.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz