Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
W czasie operacji „Rurka” ORP „Gryf” (największa jednostka floty) oraz dywizjon minowców z sześcioma trałowcami typu „Jaskółka” i dwiema kanonierkami miały postawić zagrody minowe w celu utrudnienia żeglugi na Zatoce Gdańskiej, szczególnie w komunikacji między III Rzeszą a Prusami Wschodnimi. Niestety, polskie plany zakończyły się niepowodzeniem w wyniku popołudniowego ataku niemieckich samolotów bombowych na polskie okręty. Autor ukazuje dramatyzm wydarzeń z pierwszych dni września 1939 roku.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 113
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 46 min
Lektor: Adam Bauman
Już od połowy marca 1939 roku rozpoczął się na wybrzeżu okres przygotowań wojennych. W jednostkach lądowych stacjonujących w rejonie Gdyni przeprowadzono częściową mobilizację. Rezerwiści uzupełnili stany osobowe w 1 i 2 pułku strzelców morskich, w Morskiej Brygadzie Obrony Narodowej oraz w bateriach i dywizjonach artylerii nabrzeżnej i przeciwlotniczej. Na Hel przybył batalion Korpusu Ochrony Pogranicza. Wzrosła także liczebność kadry floty, która stanowiła rezerwę specjalistów dla załóg poszczególnych jednostek pływających.
W sztabie dowództwa floty i oddziałach komendy portu wojennego Gdynia wzrosło, jak nigdy dotąd, tempo pracy. Zwiększyła się liczba przesyłek korespondencyjnych i juzogramów1 pomiędzy Sztabem Głównym a Kierownictwem Marynarki Wojennej. Dzień po dniu kierowano do podległych jednostek różnego rodzaju rozkazy, zarządzenia i wytyczne. U dowódcy floty meldowali się nowi oficerowie, kierowani do objęcia wielu ważnych funkcji i stanowisk. Przybył wówczas m.in. pułkownik Stanisław Dąbek, mianowany dowódcą lądowej obrony wybrzeża, znany później z bohaterskiej obrony Oksywia.
Flota rozpoczęła w tym okresie stałe patrolowanie wód neutralnych i dróg morskich na linii od zachodniej granicy państwa do portów w Gdańsku i Pilawie. Podczas patrolowania, które prowadzone było bez przerwy, w dzień i w nocy, identyfikowano nazwy i typy niemieckich statków i okrętów wojennych, określano w miarę możliwości ich ładunek znajdujący się na pokładach, a także rejestrowano częstotliwość rejsów poszczególnych jednostek. Patrolujące okręty, posuwając się w różnych kierunkach z małą szybkością, pod pozorem wykonywania normalnych ćwiczeń i alarmów – np „człowiek za burtą” – miały podchodzić do obserwowanych statków na odległość umożliwiającą odczytanie nazw, ustalenie kątów biegu, promieni cyrkulacji oraz wielu innych danych istotnych z wojskowego punktu widzenia. Zebrane w ten sposób informacje skrupulatnie notowano w specjalnym dzienniku i na ich podstawie sporządzano codziennie meldunki, które drogą służbową szły do dowództwa floty, a stamtąd do Kierownictwa Marynarki Wojennej i Sztabu Głównego w Warszawie.
W wyniku ciągłego patrolowania, które było zajęciem bardzo pracochłonnym, nasze kontrtorpedowce2 niezbyt często wchodziły do portu. Zazwyczaj stały one na redzie. W bazie uzupełniano jedynie zapasy ropy, smarów, słodkiej wody i żywności. Załogi na ogół nie schodziły na ląd.
W marcu zdano też do magazynów portowych ćwiczebną amunicję artyleryjską i inny sprzęt szkoleniowy. Na wszystkie okręty nawodne i podwodne załadowano zgodnie z tabelami należności amunicję bojową do dział, bojowe głowice torpedowe, bomby głębinowe oraz zapas naboi do cekaemów i broni ręcznej. Płatnicy zaopatrzyli kadrę w dewizy (papierowe i złote dolary) potrzebne na wypadek ewentualnego znalezienia się w porcie neutralnym. Wszystkim bez wyjątku członkom załóg pływających wydano również znaczki tożsamości, wykonane z metalu nierdzewnego, które należało stale nosić na szyi. Wywołało to pewne przykre wrażenie, ale na ogół marynarze nie tracili pogody ducha. Dodatkowym powodem wesołości było to, że na otrzymanych znaczkach oprócz imienia, nazwiska, daty urodzenia wybijano także wyznanie. Do tego skrótu, który brzmiał przeważnie kat (katolik), marynarze dodawali „na szkopa”.
Od 15 marca w marynarce wstrzymano urlopy, a nawet przepustki. Zezwalano tylko żonatym i podoficerom zawodowym, mieszkającym w Gdyni i najbliższej okolicy, na odwiedzanie od czasu do czasu swych żon i dzieci. Tego samego dnia na okręty rozesłano zalakowane koperty z nadrukiem: Ściśle tajne – otworzyć na specjalny rozkaz! Koperty oznaczone były ponadto kryptonimami: „Rurka”, „Worek” i „Pekin”. Nikt oczywiście nie wiedział, co oznaczają te zagadkowe wyrazy. Koperty z nadrukiem „Pekin” otrzymali dowódcy ORP „Burza”, „Grom” i „Błyskawica”. Dopiero 30 sierpnia dowiedzieliśmy się, że znajdował się w nich rozkaz natychmiastowego opuszczenia Gdyni i odpłynięcia do Wielkiej Brytanii.
Przy nabrzeżach portu handlowego praca toczyła się w tym czasie normalnym trybem. Codziennie wchodziły i wychodziły statki rozmaitych bander. Regularnie kursowały pociągi z towarami. Tylko bystry obserwator mógł na przykład zauważyć rosnące hałdy gromadzonego węgla, który – jak twierdzili wtajemniczeni – nie był przeznaczony na eksport.
Kasyno oficerów floty i kasyno podoficerów pracowały „na zwiększonych obrotach”. Ciągłe patrole okrętów i dyżury w porcie spowodowały, że załogi były w stałym ruchu. Jedni spieszyli do kasyna na filiżankę kawy lub kufel piwa, inni znów, aby zjeść coś ciepłego: gorący bigos, kiełbasę na gorąco lub kotlet schabowy z ziemniakami.
Wśród oficerów toczyły się wówczas ciągłe dyskusje na temat wojny. Przytłaczająca większość rozmówców, szczególnie w okresie od maja do sierpnia 1939 roku, była zdania, że konflikt wybuchnie w najbliższym czasie. Całkowicie podzielałem ten pogląd. Byli jednak wśród nas, co prawda nieliczni, którzy twierdzili, że do zbrojnego starcia nie dojdzie, ponieważ Hitler wbrew różnym pogróżkom, nie odważy się napaść na Polskę. Powoływano się przy tym głównie na gwarancje naszych sojuszników. „Jesteśmy sprzymierzeni z największymi potęgami świata – mówili. – Anglia i Francja nie opuszczą nas w potrzebie. Największa flota wojenna świata, najsilniejsza na kontynencie armia lądowa, dysponująca nowoczesną bronią i sprzętem, linia Maginota z całym systemem umocnień, na których wróg połamie sobie zęby” – oto najczęściej powtarzane argumenty upartych optymistów, mimo wszystko wierzących, że nie dojdzie do wojny z Niemcami.
Przeciwnicy, nie ulegając pochopnym nadziejom, utrzymywali pogląd, że Wielką Brytanię może uchronić przed klęską tylko położenie geograficzne i flota. Francja zaś, osłabiona wewnętrznymi rozgrywkami, pomimo licznej i nieźle uzbrojonej armii, nie jest moralnie przygotowana do wojny, o czym Niemcy dobrze wiedzą. Kiedy więc jak nie teraz, Hitler może przystąpić do zakrojonych na szeroką skalę działań zaczepnych? – pytali. Wszyscy natomiast, co chciałbym wyraźnie podkreślić, jednomyślnie i bez żadnych niedomówień stwierdzali, że w razie agresji Polska będzie bronić się do upadłego. Pozostawało tylko otwarte pytanie, jak długo?
W atmosferze wojennych dyskusji oficerowie dosyć często zawierali zakłady. Ja osobiście, przekonany o rychłym wybuchu konfliktu zbrojnego, założyłem się z dowódcą okrętu podwodnego „Orzeł”, komandorem podporucznikiem Kleczkowskim, o stawkę stu złotych, co wówczas stanowiło sporą sumę. Niestety, wygrałem. Nie zobaczyłem zresztą nigdy tych stu złotych, ponieważ losy rozdzieliły nas na zawsze.
Sytuacja polityczna zaczęła się w tym czasie coraz bardziej komplikować. Nieomal codziennie dochodziło do różnych incydentów na zachodniej granicy. Szczególnie prowokacyjnie zachowywali się Niemcy w Gdańsku, otwarcie przygotowując się do zbrojnego wystąpienia. Butni gdańscy Niemcy już od dawna nazywali Gdańsk freie Staat, czyli wolnym państwem, które bezwzględnie powinno wrócić do Rzeszy.
5 maja 1939 roku zwołano wszystkich wolnych od służby oficerów w celu wysłuchania transmitowanego przez radio przemówienia ministra spraw zagranicznych, Józefa Becka. Wystąpienie to, podyktowane nakazem chwili i przyjęte w sejmie burzliwą owacją, było niewątpliwie mocne i pełne godności, a jednocześnie nie zamykało drogi do podjęcia ewentualnych rokowań z Niemcami na płaszczyźnie możliwej do przyjęcia przez rząd polski. Z drugiej zaś strony, co warto przypomnieć, przyczyniło się ono do częściowego rozładowania atmosfery napięcia, a także wzmogło zaufanie naszego społeczeństwa do zachodnich sojuszników. Przemówienie Becka wywarło na nas duże wrażenie i przez wiele dni było tematem niekończących się dyskusji. Padały wówczas głosy, że nabrzmiewający konflikt znajdzie w końcu jakieś rozsądne rozwiązanie w drodze pokojowych negocjacji polsko-niemieckich.
Na początku lipca, jak za najlepszych czasów, na wybrzeże zjechali letnicy. Zaroiły się plaże w Gdyni, Wielkiej Wsi, Chałupach, Juracie, na Helu. Nawet położone obok granicy niemieckiej miejscowości, na przykład Karwia, Jastrzębia Góra i kilka innych, były zapełnione po brzegi wylegującymi się beztrosko wczasowiczami. Wszędzie panowała atmosfera spokoju i wypoczynku.
W końcu lipca zostałem wezwany do szefa sztabu dowództwa floty, komandora M. Majewskiego. Rozmowa była krótka:
– Wybieraj, czy chcesz zostać dowódcą dywizjonu minowców3 czy też dowódcą „Gryfa”? – zapytał po przywitaniu.
– Dywizjonu minowców – odpowiedziałem bez namysłu.
Nie pociągała mnie bowiem służba na dużych okrętach, do których w naszej flocie zaliczały się kontrtorpedowce i stawiacz min ORP „Gryf”. Lubiłem małe, zwrotne i ruchliwe torpedowce i minowce. W ciągu długich lat służby pływałem właśnie na takich jednostkach i całkowicie przypadły mi one do gustu. Oficerowie i załoga stanowili na nich zgrany zespół zachowując jednocześnie pewien dystans, niezbędny w służbie, i dobrze pojętą dyscyplinę. Na kontrtorpedowcach warunki były inne. Dowódcy tych jednostek musieli żyć w zgodzie z regulaminem służby okrętowej (RSO) bez żadnej „taryfy ulgowej”. Każdy z nich na przykład mieszkał i spożywał posiłki w osobnym pomieszczeniu, oddzielony grodzią wodoszczelną od reszty oficerów, co nawiasem mówiąc do dzisiaj zachowało się w zwyczaju we wszystkich flotach wojennych i handlowych świata. Dowódca mógł zapraszać na obiady niektórych oficerów, mógł być także przez nich zapraszany do mesy4. Częstotliwość tych zaproszeń była w pewnym sensie wykładnikiem jego popularności wśród kadry na okręcie. Zgoła inaczej układały się stosunki na minowcach. Dowódca dywizjonu z uwagi na brak osobnych pomieszczeń mieszkał i jadał razem z pozostałymi oficerami załogi. Dysponował tylko własną kabiną. Mógł także przenosić się według swego uznania z jednego okrętu na drugi. W takich przypadkach jego proporczyk podnoszony był na szczycie fokmasztu tej jednostki, na której aktualnie przebywał. Dowódca dywizjonu, korzystając z takiej swobody, mógł gruntownie poznać wszystkich podległych mu oficerów Mógł także zorientować się, jaki jest stan wyszkolenia i zaprawy morskiej wśród załóg. To wszystko odgrywało oczywiście istotną rolę w utrzymaniu na wysokim poziomie gotowości bojowej całego dywizjonu.
– Wobec tego zdaj niezwłocznie swoje obowiązki w sztabie kapitanowi Chodakowskiemu i obejmuj minowce – polecił komandor Majewski.
– Tak jest, panie komandorze – odpowiedziałem i natychmiast pobiegłem poszukać swego zastępcy.
„Zmiana warty” na stanowisku oficera broni podwodnej nie trwała długo. Dywizjonem dowodził wtedy – o ile sobie przypominam – najstarszy stopniem dowódca okrętu, komandor podporucznik Zalewski, tak że przekazanie obowiązków było zwykłą formalnością. Wkrótce miałem już skompletowany sztab dywizjonu. W jego skład weszli: porucznik marynarki J. Potocki – oficer flagowy, podporucznik marynarki K. Rekner – mechanik dywizjonu, ponadto wyznaczyłem także funkcje podoficera gospodarczego i pisarza.
Po załatwieniu kilku jeszcze drobnych formalności udałem się do basenu nr 1, gdzie stały zacumowane moje minowce, popularne w całej flocie „ptaszki”: ORP „Czajka”, „Mewa”, „Rybitwa”, „Jaskółka”, „Żuraw” i „Czapla”. Te dwa ostatnie – całkiem nowe, choć jeszcze niezupełnie wykończone okręty – stały w tym samym basenie, lecz po stronie północnej przy nabrzeżu warsztatów portowych. Kończono na nich pośpiesznie zakładanie urządzeń i instalacji elektrycznych, sprawdzano działanie maszyn sterowych oraz usuwano różne usterki wynikłe w trakcie budowy tych jednostek.
Pierwsza czwórka okrętów była już gotowa do działań. Dwa z nich, „Czajka” i „Rybitwa”, wyszły w pierwszej dekadzie sierpnia 1939 roku w podróż zagraniczną z grupą oficerów odbywających kurs nawigacyjny. Minowce przeszły wokół Dagö i Oesel, odwiedzając po drodze porty Rohokül i Parnawę (9 sierpnia), Rygę (12 sierpnia), a następnie przez Moon Sund dotarły do portu Poldiski. Około 20 sierpnia powróciły do Gdyni i uzupełniły natychmiast zapas ropy, olejów, słodkiej wody i prowiantu. Wówczas dopiero zdołałem zebrać na miejscu cały dywizjon wraz z kanonierkami „Generał Haller” i „Komendant Piłsudski”, stanowiącymi niestety tylko balast dla szybkich i zwrotnych minowców.
Lato było jeszcze w pełni, gdy na wybrzeżu dały się zauważyć pierwsze objawy psychozy wojennej. W połowie sierpnia wyraźny niepokój ogarnął letników. Masowo zaczęli opuszczać domy wypoczynkowe, udając się do swych stałych miejsc zamieszkania. Tylko nieliczni optymiści, nie bacząc na nic, wyjechali dosłownie „na pięć minut” przed wybuchem pierwszych bomb. Pewna część co zamożniejszych mieszkańców Gdyni wyjeżdżała z rodzinami w głąb kraju. Napływ pasażerów spowodował, że uruchomiono wiele dodatkowych pociągów. Z Oksywia ewakuowano chorych, leczących się w znakomicie urządzonym szpitalu marynarki wojennej. Z tą grupą wyjechały także żony niektórych oficerów. Ewakuacja odbywała się z zachowaniem spokoju i porządku. Unikano tylko przejazdów przez Wolne Miasto Gdańsk w obawie przed prowokacjami licznych bojówek hitlerowskich.
Nasze okręty tymczasem nadal prowadziły patrole na wyznaczonych trasach. W wykonywaniu tego zadania uczestniczyły także załogi wodnopłatowców morskiego dywizjonu lotniczego5. Współpraca marynarzy i lotników dawała niezłe rezultaty, przede wszystkim zaś znacznie rozszerzał się zakres informacji uzyskiwanych o nieprzyjacielu. Lotnicy startowali codziennie z Pucka i Rumii. Ich zadanie polegało na liczeniu i identyfikowaniu statków, zdążających z Niemiec do Prus Wschodnich i Gdańska, oraz dokładnym obserwowaniu ruchów jednostek Kriegsmarine, które płynęły z zachodu w stronę Pilawy lub w kierunku odwrotnym.
Loty patrolowe były wykonywane wyłącznie w porze dziennej. Odbywały się one przeważnie równolegle do półwyspu Hel w znacznej odległości od niego. Nasze załogi latały także wzdłuż zachodniej granicy lądowej od Żarnowca do Chojnic. Podczas tych lotów prowadzono nie tylko rozpoznanie wzrokowe, ale także fotografowano niemieckie obiekty wojskowe. Niejednokrotnie nasze samoloty z dużą dozą ryzyka przekraczały granicę Niemiec na głębokość do 50 kilometrów, operując na pułapie 1200–1800 metrów. Załogi stosowały z powodzeniem taktykę zaskoczenia, która polegała na wlatywaniu na pewne z góry określone punkty. W ten sposób zdołano rozpoznać wiele budowanych lub już oddanych do użytku obiektów i urządzeń obronnych. Ze strony Niemców nie spotykano się z żadną kontrakcją. Tylko w ciągu lipca 1939 roku wykonano około piętnaście takich wylotów. Brali w nich udział por. mar. pilot J. Rudzki z obserwatorem por. mar. K. Szczęsnym oraz inni.
Lotnicy z Rumii pracowali także na rzecz artylerii przeciwlotniczej stacjonującej na Helu i w Redłowie. Holowali oni m.in. rękawy-cele, do których nasi artylerzyści otwierali ćwiczebny ogień.
Warto przypomnieć dwa wypadki, jakie zdarzyły się podczas lotów nad morzem, zakończone na szczęście pomyślnie.
Pierwszy miał miejsce jeszcze w czerwcu 1939 roku. Por. mar. T. Jeżewski – wykonując lot patrolowy w rejonie Sopotu – zainteresował się ładunkiem szybkobieżnego statku pasażerskiego towarzystwa żeglugowego „Ostseedienst Preussen”, który szedł z prędkością około 20 węzłów. Przecinając w ostrym skręcie kurs statku, nisko lecący wodnosamolot zaczepił nagle skrzydłem o powierzchnię morza i wpadł do wody. Statek, zdziwiony zapewne niefortunnym manewrem polskiej maszyny, zatrzymał się. Spuścił łódź ratunkową i wyłowił niedoszłych topielców, odstawiając ich następnie na sopockie molo, skąd samochodem władze gdańskie odesłały lotników do Gdyni. Wodnosamolot oczywiście zatonął. Ciekaw jestem rozmowy, jaka odbyła się później w Pucku podczas raportu u dowódcy morskiego dywizjonu lotniczego, kmdr. por. Szystowskiego. Dotychczas nikt nie zna jej przebiegu. Chyba mieszkający obecnie w Szczecinie por. mar. Jeżewski mógłby nam tę interesującą historię opowiedzieć.
Drugi wypadek zdarzył się 31 sierpnia 1939 roku, w przeddzień wybuchu wojny. Nad neutralnym obszarem powietrznym w późnych godzinach popołudniowych leciał w kierunku Pucka nasz wodnosamolot. Nagle został on okrążony przez trzy niemieckie samoloty myśliwskie, które wystartowały z jakiegoś położonego w pobliżu lotniska polowego. Niemcy usiłowali zmusić naszego pilota do natychmiastowego wodowania. Byli przy tym tak agresywni, że dowódca polskiej załogi, por. mar. B. Gonera, musiał zrejterować.
W środę 29 sierpnia między godziną 13 a 14 ze Sztabu Głównego w Warszawie nadszedł pilny rozkaz następującej treści: Mobilizacja powszechna zarządzona. Pogotowia OPL nie uruchamiać. Spokojne dotychczas miasto ożywiło się nagle. Ze wszystkich dzielnic Gdyni do punktów zbornych spieszyli tłumnie rezerwiści różnych stopni. Część od razu udawała się do Wejherowa, gdzie stacjonował 1 morski pułk strzelców. Inni rozjeżdżali się do oddziałów Morskiej Brygady Obrony Narodowej, rozlokowanych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Gdyni. Niewielu podążało na Oksywie, aby zasilić dywizjon artylerii przeciwlotniczej, baterię 100 mm dział Cannet, kadrę floty oraz w minimalnej części załogi okrętów. Masa ludzi wyjeżdżała w głąb kraju przez Puck i dalej do Tczewa z pominięciem Gdańska. Władze PKP uruchomiły znowu dodatkowe składy pociągów. Wszystkie tryby ogromnej machiny mobilizacyjnej zostały już na dobre puszczone w ruch, gdy nagle między godziną 16 a 17 dotarł do nas nowy rozkaz w sprawie niezwłocznego wstrzymania mobilizacji. Trudno sobie wręcz wyobrazić, jakie powstało wówczas zamieszanie! Ludność na wybrzeżu stanęła zdumiona wobec trudnej do rozwikłania zagadki. Co to wszystko ma znaczyć? – zadawano sobie pytanie. Czyżby rząd polski zgodził się na warunki niemieckie? A może Hitler ustąpił pod presją mocarstw zachodnich? Jedni cieszyli się, że wojny nie będzie, inni, zdezorientowani nagłym chaosem, kiwali tylko z powątpiewaniem głowami. W gruncie rzeczy jednak nikt właściwie nie wiedział, co należy o tym wszystkim sądzić i jak potoczą się wydarzenia w ciągu najbliższych dni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Metoda przekazywania słowa pisanego systemem teletechnicznym (drutowym) wykorzystująca aparat Hughes’a, po spolszczeniu: „Juza”. [wróć]
2. Kontrtorpedowiec – niszczyciel. W niniejszym tomiku serii autor posługuje się nazewnictwem stosowanym w marynarce wojennej przed wojną. [wróć]
3. Minowiec – współczesna nazwa trałowiec, okręt przeznaczony do niszczenia i stawiania min. [wróć]
4. Mesa – jadalnia dla oficerów na okrętach. [wróć]
5. Na podstawie relacji porucznika marynarki pilota J. Rudzkiego i porucznika marynarki obserwatora K. Szczęsnego. [wróć]