Miny za burtą - Boczkowski Zdzisław - ebook + audiobook + książka

Miny za burtą ebook i audiobook

Boczkowski Zdzisław

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

W czasie operacji „Rurka” ORP „Gryf” (największa jednostka floty) oraz dywizjon minowców z sześcioma trałowcami typu „Jaskółka” i dwiema kanonierkami miały postawić zagrody minowe w celu utrudnienia żeglugi na Zatoce Gdańskiej, szczególnie w komunikacji między III Rzeszą a Prusami Wschodnimi. Niestety, polskie plany zakończyły się niepowodzeniem w wyniku popołudniowego ataku niemieckich samolotów bombowych na polskie okręty. Autor ukazuje dramatyzm wydarzeń z pierwszych dni września 1939 roku.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 113

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 46 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zanim padły bomby

Już od połowy marca 1939 roku roz­po­czął się na wybrzeżu okres przy­go­to­wań wojen­nych. W jed­nost­kach lądo­wych sta­cjo­nu­ją­cych w rejo­nie Gdyni prze­pro­wa­dzono czę­ściową mobi­li­za­cję. Rezer­wi­ści uzu­peł­nili stany oso­bowe w 1 i 2 pułku strzel­ców mor­skich, w Mor­skiej Bry­ga­dzie Obrony Naro­do­wej oraz w bate­riach i dywi­zjo­nach arty­le­rii nabrzeż­nej i prze­ciw­lot­ni­czej. Na Hel przy­był bata­lion Kor­pusu Ochrony Pogra­ni­cza. Wzro­sła także liczeb­ność kadry floty, która sta­no­wiła rezerwę spe­cja­li­stów dla załóg poszcze­gól­nych jed­no­stek pły­wa­ją­cych.

W szta­bie dowódz­twa floty i oddzia­łach komendy portu wojen­nego Gdy­nia wzro­sło, jak ni­gdy dotąd, tempo pracy. Zwięk­szyła się liczba prze­sy­łek kore­spon­den­cyj­nych i juzo­gra­mów1 pomię­dzy Szta­bem Głów­nym a Kie­row­nic­twem Mary­narki Wojen­nej. Dzień po dniu kie­ro­wano do pod­le­głych jed­no­stek róż­nego rodzaju roz­kazy, zarzą­dze­nia i wytyczne. U dowódcy floty mel­do­wali się nowi ofi­ce­ro­wie, kie­ro­wani do obję­cia wielu waż­nych funk­cji i sta­no­wisk. Przy­był wów­czas m.in. puł­kow­nik Sta­ni­sław Dąbek, mia­no­wany dowódcą lądo­wej obrony wybrzeża, znany póź­niej z boha­ter­skiej obrony Oksy­wia.

Flota roz­po­częła w tym okre­sie stałe patro­lo­wa­nie wód neu­tral­nych i dróg mor­skich na linii od zachod­niej gra­nicy pań­stwa do por­tów w Gdań­sku i Pila­wie. Pod­czas patro­lo­wa­nia, które pro­wa­dzone było bez prze­rwy, w dzień i w nocy, iden­ty­fi­ko­wano nazwy i typy nie­miec­kich stat­ków i okrę­tów wojen­nych, okre­ślano w miarę moż­li­wo­ści ich ładu­nek znaj­du­jący się na pokła­dach, a także reje­stro­wano czę­sto­tli­wość rej­sów poszcze­gól­nych jed­no­stek. Patro­lu­jące okręty, posu­wa­jąc się w róż­nych kie­run­kach z małą szyb­ko­ścią, pod pozo­rem wyko­ny­wa­nia nor­mal­nych ćwi­czeń i alar­mów – np „czło­wiek za burtą” – miały pod­cho­dzić do obser­wo­wa­nych stat­ków na odle­głość umoż­li­wia­jącą odczy­ta­nie nazw, usta­le­nie kątów biegu, pro­mieni cyr­ku­la­cji oraz wielu innych danych istot­nych z woj­sko­wego punktu widze­nia. Zebrane w ten spo­sób infor­ma­cje skru­pu­lat­nie noto­wano w spe­cjal­nym dzien­niku i na ich pod­sta­wie spo­rzą­dzano codzien­nie mel­dunki, które drogą służ­bową szły do dowódz­twa floty, a stam­tąd do Kie­row­nic­twa Mary­narki Wojen­nej i Sztabu Głów­nego w War­sza­wie.

W wyniku cią­głego patro­lo­wa­nia, które było zaję­ciem bar­dzo pra­co­chłon­nym, nasze kontr­tor­pe­dowce2 nie­zbyt czę­sto wcho­dziły do portu. Zazwy­czaj stały one na redzie. W bazie uzu­peł­niano jedy­nie zapasy ropy, sma­rów, słod­kiej wody i żyw­no­ści. Załogi na ogół nie scho­dziły na ląd.

W marcu zdano też do maga­zy­nów por­to­wych ćwi­czebną amu­ni­cję arty­le­ryj­ską i inny sprzęt szko­le­niowy. Na wszyst­kie okręty nawodne i pod­wodne zała­do­wano zgod­nie z tabe­lami należ­no­ści amu­ni­cję bojową do dział, bojowe gło­wice tor­pe­dowe, bomby głę­bi­nowe oraz zapas naboi do ceka­emów i broni ręcz­nej. Płat­nicy zaopa­trzyli kadrę w dewizy (papie­rowe i złote dolary) potrzebne na wypa­dek ewen­tu­al­nego zna­le­zie­nia się w por­cie neu­tral­nym. Wszyst­kim bez wyjątku człon­kom załóg pły­wa­ją­cych wydano rów­nież znaczki toż­sa­mo­ści, wyko­nane z metalu nie­rdzew­nego, które nale­żało stale nosić na szyi. Wywo­łało to pewne przy­kre wra­że­nie, ale na ogół mary­na­rze nie tra­cili pogody ducha. Dodat­ko­wym powo­dem weso­ło­ści było to, że na otrzy­ma­nych znacz­kach oprócz imie­nia, nazwi­ska, daty uro­dze­nia wybi­jano także wyzna­nie. Do tego skrótu, który brzmiał prze­waż­nie kat (kato­lik), mary­na­rze doda­wali „na szkopa”.

Od 15 marca w mary­narce wstrzy­mano urlopy, a nawet prze­pustki. Zezwa­lano tylko żona­tym i pod­ofi­ce­rom zawo­do­wym, miesz­ka­ją­cym w Gdyni i naj­bliż­szej oko­licy, na odwie­dza­nie od czasu do czasu swych żon i dzieci. Tego samego dnia na okręty roze­słano zala­ko­wane koperty z nadru­kiem: Ści­śle tajne – otwo­rzyć na spe­cjalny roz­kaz! Koperty ozna­czone były ponadto kryp­to­ni­mami: „Rurka”, „Worek” i „Pekin”. Nikt oczy­wi­ście nie wie­dział, co ozna­czają te zagad­kowe wyrazy. Koperty z nadru­kiem „Pekin” otrzy­mali dowódcy ORP „Burza”, „Grom” i „Bły­ska­wica”. Dopiero 30 sierp­nia dowie­dzie­li­śmy się, że znaj­do­wał się w nich roz­kaz natych­mia­sto­wego opusz­cze­nia Gdyni i odpły­nię­cia do Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Przy nabrze­żach portu han­dlo­wego praca toczyła się w tym cza­sie nor­mal­nym try­bem. Codzien­nie wcho­dziły i wycho­dziły statki roz­ma­itych ban­der. Regu­lar­nie kur­so­wały pociągi z towa­rami. Tylko bystry obser­wa­tor mógł na przy­kład zauwa­żyć rosnące hałdy gro­ma­dzo­nego węgla, który – jak twier­dzili wta­jem­ni­czeni – nie był prze­zna­czony na eks­port.

Kasyno ofi­ce­rów floty i kasyno podofi­ce­rów pra­co­wały „na zwięk­szo­nych obro­tach”. Cią­głe patrole okrę­tów i dyżury w por­cie spo­wo­do­wały, że załogi były w sta­łym ruchu. Jedni spie­szyli do kasyna na fili­żankę kawy lub kufel piwa, inni znów, aby zjeść coś cie­płego: gorący bigos, kieł­basę na gorąco lub kotlet scha­bowy z ziem­nia­kami.

Wśród ofi­ce­rów toczyły się wów­czas cią­głe dys­ku­sje na temat wojny. Przy­tła­cza­jąca więk­szość roz­mów­ców, szcze­gól­nie w okre­sie od maja do sierp­nia 1939 roku, była zda­nia, że kon­flikt wybuch­nie w naj­bliż­szym cza­sie. Cał­ko­wi­cie podzie­la­łem ten pogląd. Byli jed­nak wśród nas, co prawda nie­liczni, któ­rzy twier­dzili, że do zbroj­nego star­cia nie doj­dzie, ponie­waż Hitler wbrew róż­nym pogróż­kom, nie odważy się napaść na Pol­skę. Powo­ły­wano się przy tym głów­nie na gwa­ran­cje naszych sojusz­ni­ków. „Jeste­śmy sprzy­mie­rzeni z naj­więk­szymi potę­gami świata – mówili. – Anglia i Fran­cja nie opusz­czą nas w potrze­bie. Naj­więk­sza flota wojenna świata, naj­sil­niej­sza na kon­ty­nen­cie armia lądowa, dys­po­nu­jąca nowo­cze­sną bro­nią i sprzę­tem, linia Magi­nota z całym sys­te­mem umoc­nień, na któ­rych wróg poła­mie sobie zęby” – oto naj­czę­ściej powta­rzane argu­menty upar­tych opty­mi­stów, mimo wszystko wie­rzą­cych, że nie doj­dzie do wojny z Niem­cami.

Prze­ciw­nicy, nie ule­ga­jąc pochop­nym nadzie­jom, utrzy­my­wali pogląd, że Wielką Bry­ta­nię może uchro­nić przed klę­ską tylko poło­że­nie geo­gra­ficzne i flota. Fran­cja zaś, osła­biona wewnętrz­nymi roz­gryw­kami, pomimo licz­nej i nie­źle uzbro­jo­nej armii, nie jest moral­nie przy­go­to­wana do wojny, o czym Niemcy dobrze wie­dzą. Kiedy więc jak nie teraz, Hitler może przy­stą­pić do zakro­jo­nych na sze­roką skalę dzia­łań zaczep­nych? – pytali. Wszy­scy nato­miast, co chciał­bym wyraź­nie pod­kre­ślić, jed­no­myśl­nie i bez żad­nych nie­do­mó­wień stwier­dzali, że w razie agre­sji Pol­ska będzie bro­nić się do upa­dłego. Pozo­sta­wało tylko otwarte pyta­nie, jak długo?

W atmos­fe­rze wojen­nych dys­ku­sji ofi­ce­ro­wie dosyć czę­sto zawie­rali zakłady. Ja oso­bi­ście, prze­ko­nany o rychłym wybu­chu kon­fliktu zbroj­nego, zało­ży­łem się z dowódcą okrętu pod­wod­nego „Orzeł”, koman­do­rem pod­po­rucz­ni­kiem Klecz­kow­skim, o stawkę stu zło­tych, co wów­czas sta­no­wiło sporą sumę. Nie­stety, wygra­łem. Nie zoba­czy­łem zresztą ni­gdy tych stu zło­tych, ponie­waż losy roz­dzie­liły nas na zawsze.

Sytu­acja poli­tyczna zaczęła się w tym cza­sie coraz bar­dziej kom­pli­ko­wać. Nie­omal codzien­nie docho­dziło do róż­nych incy­den­tów na zachod­niej gra­nicy. Szcze­gól­nie pro­wo­ka­cyj­nie zacho­wy­wali się Niemcy w Gdań­sku, otwar­cie przy­go­to­wu­jąc się do zbroj­nego wystą­pie­nia. Butni gdań­scy Niemcy już od dawna nazy­wali Gdańsk freie Staat, czyli wol­nym pań­stwem, które bez­względ­nie powinno wró­cić do Rze­szy.

5 maja 1939 roku zwo­łano wszyst­kich wol­nych od służby ofi­ce­rów w celu wysłu­cha­nia trans­mi­to­wa­nego przez radio prze­mó­wie­nia mini­stra spraw zagra­nicz­nych, Józefa Becka. Wystą­pie­nie to, podyk­to­wane naka­zem chwili i przy­jęte w sej­mie burz­liwą owa­cją, było nie­wąt­pli­wie mocne i pełne god­no­ści, a jed­no­cze­śnie nie zamy­kało drogi do pod­ję­cia ewen­tu­al­nych roko­wań z Niem­cami na płasz­czyź­nie moż­li­wej do przy­ję­cia przez rząd pol­ski. Z dru­giej zaś strony, co warto przy­po­mnieć, przy­czy­niło się ono do czę­ścio­wego roz­ła­do­wa­nia atmos­fery napię­cia, a także wzmo­gło zaufa­nie naszego spo­łe­czeń­stwa do zachod­nich sojusz­ni­ków. Prze­mó­wie­nie Becka wywarło na nas duże wra­że­nie i przez wiele dni było tema­tem nie­koń­czą­cych się dys­ku­sji. Padały wów­czas głosy, że nabrzmie­wa­jący kon­flikt znaj­dzie w końcu jakieś roz­sądne roz­wią­za­nie w dro­dze poko­jo­wych nego­cja­cji pol­sko-nie­miec­kich.

Na początku lipca, jak za naj­lep­szych cza­sów, na wybrzeże zje­chali let­nicy. Zaro­iły się plaże w Gdyni, Wiel­kiej Wsi, Cha­łu­pach, Jura­cie, na Helu. Nawet poło­żone obok gra­nicy nie­miec­kiej miej­sco­wo­ści, na przy­kład Kar­wia, Jastrzę­bia Góra i kilka innych, były zapeł­nione po brzegi wyle­gu­ją­cymi się bez­tro­sko wcza­so­wi­czami. Wszę­dzie pano­wała atmos­fera spo­koju i wypo­czynku.

W końcu lipca zosta­łem wezwany do szefa sztabu dowódz­twa floty, koman­dora M. Majew­skiego. Roz­mowa była krótka:

– Wybie­raj, czy chcesz zostać dowódcą dywi­zjonu minow­ców3 czy też dowódcą „Gryfa”? – zapy­tał po przy­wi­ta­niu.

– Dywi­zjonu minow­ców – odpo­wie­dzia­łem bez namy­słu.

Nie pocią­gała mnie bowiem służba na dużych okrę­tach, do któ­rych w naszej flo­cie zali­czały się kontr­tor­pe­dowce i sta­wiacz min ORP „Gryf”. Lubi­łem małe, zwrotne i ruchliwe tor­pe­dowce i minowce. W ciągu dłu­gich lat służby pły­wa­łem wła­śnie na takich jed­nost­kach i cał­ko­wi­cie przy­pa­dły mi one do gustu. Ofi­ce­ro­wie i załoga sta­no­wili na nich zgrany zespół zacho­wu­jąc jed­no­cze­śnie pewien dystans, nie­zbędny w służ­bie, i dobrze pojętą dys­cy­plinę. Na kontr­tor­pe­dow­cach warunki były inne. Dowódcy tych jed­no­stek musieli żyć w zgo­dzie z regu­la­mi­nem służby okrę­to­wej (RSO) bez żad­nej „taryfy ulgo­wej”. Każdy z nich na przy­kład miesz­kał i spo­ży­wał posiłki w osob­nym pomiesz­cze­niu, oddzie­lony gro­dzią wodosz­czelną od reszty ofi­ce­rów, co nawia­sem mówiąc do dzi­siaj zacho­wało się w zwy­czaju we wszyst­kich flo­tach wojen­nych i han­dlo­wych świata. Dowódca mógł zapra­szać na obiady niektó­rych ofi­ce­rów, mógł być także przez nich zapra­szany do mesy4. Czę­sto­tli­wość tych zapro­szeń była w pew­nym sen­sie wykład­ni­kiem jego popu­lar­no­ści wśród kadry na okrę­cie. Zgoła ina­czej ukła­dały się sto­sunki na minow­cach. Dowódca dywi­zjonu z uwagi na brak osob­nych pomiesz­czeń miesz­kał i jadał razem z pozo­sta­łymi ofi­ce­rami załogi. Dys­po­no­wał tylko wła­sną kabiną. Mógł także prze­no­sić się według swego uzna­nia z jed­nego okrętu na drugi. W takich przy­pad­kach jego pro­por­czyk pod­no­szony był na szczy­cie fok­masztu tej jed­nostki, na któ­rej aktu­al­nie prze­by­wał. Dowódca dywi­zjonu, korzy­sta­jąc z takiej swo­body, mógł grun­tow­nie poznać wszyst­kich pod­le­głych mu ofi­ce­rów Mógł także zorien­to­wać się, jaki jest stan wyszko­le­nia i zaprawy mor­skiej wśród załóg. To wszystko odgry­wało oczy­wi­ście istotną rolę w utrzy­ma­niu na wyso­kim pozio­mie goto­wo­ści bojo­wej całego dywi­zjonu.

– Wobec tego zdaj nie­zwłocz­nie swoje obo­wiązki w szta­bie kapi­ta­nowi Cho­da­kow­skiemu i obej­muj minowce – pole­cił koman­dor Majew­ski.

– Tak jest, panie koman­do­rze – odpo­wie­dzia­łem i natych­miast pobie­głem poszu­kać swego zastępcy.

„Zmiana warty” na sta­no­wi­sku ofi­cera broni pod­wod­nej nie trwała długo. Dywi­zjo­nem dowo­dził wtedy – o ile sobie przy­po­mi­nam – naj­star­szy stop­niem dowódca okrętu, koman­dor pod­po­rucz­nik Zalew­ski, tak że prze­ka­za­nie obo­wiąz­ków było zwy­kłą for­mal­no­ścią. Wkrótce mia­łem już skom­ple­to­wany sztab dywi­zjonu. W jego skład weszli: porucz­nik mary­narki J. Potocki – ofi­cer fla­gowy, pod­po­rucz­nik mary­narki K. Rek­ner – mecha­nik dywi­zjonu, ponadto wyzna­czy­łem także funk­cje podofi­cera gospo­dar­czego i pisa­rza.

Po zała­twie­niu kilku jesz­cze drob­nych for­mal­no­ści uda­łem się do basenu nr 1, gdzie stały zacu­mo­wane moje minowce, popu­larne w całej flo­cie „ptaszki”: ORP „Czajka”, „Mewa”, „Rybi­twa”, „Jaskółka”, „Żuraw” i „Cza­pla”. Te dwa ostat­nie – cał­kiem nowe, choć jesz­cze nie­zu­peł­nie wykoń­czone okręty – stały w tym samym base­nie, lecz po stro­nie pół­noc­nej przy nabrzeżu warsz­ta­tów por­to­wych. Koń­czono na nich pośpiesz­nie zakła­da­nie urzą­dzeń i insta­la­cji elek­trycz­nych, spraw­dzano dzia­ła­nie maszyn ste­ro­wych oraz usu­wano różne usterki wyni­kłe w trak­cie budowy tych jed­no­stek.

Pierw­sza czwórka okrę­tów była już gotowa do dzia­łań. Dwa z nich, „Czajka” i „Rybi­twa”, wyszły w pierw­szej deka­dzie sierp­nia 1939 roku w podróż zagra­niczną z grupą ofi­ce­rów odby­wa­ją­cych kurs nawi­ga­cyjny. Minowce prze­szły wokół Dagö i Oesel, odwie­dza­jąc po dro­dze porty Rohokül i Par­nawę (9 sierp­nia), Rygę (12 sierp­nia), a następ­nie przez Moon Sund dotarły do portu Poldi­ski. Około 20 sierp­nia powró­ciły do Gdyni i uzu­peł­niły natych­miast zapas ropy, ole­jów, słod­kiej wody i pro­wiantu. Wów­czas dopiero zdo­ła­łem zebrać na miej­scu cały dywi­zjon wraz z kano­nier­kami „Gene­rał Hal­ler” i „Komen­dant Pił­sud­ski”, sta­no­wią­cymi nie­stety tylko balast dla szyb­kich i zwrot­nych minow­ców.

Lato było jesz­cze w pełni, gdy na wybrzeżu dały się zauwa­żyć pierw­sze objawy psy­chozy wojen­nej. W poło­wie sierp­nia wyraźny nie­po­kój ogar­nął let­ni­ków. Masowo zaczęli opusz­czać domy wypo­czyn­kowe, uda­jąc się do swych sta­łych miejsc zamiesz­ka­nia. Tylko nie­liczni opty­mi­ści, nie bacząc na nic, wyje­chali dosłow­nie „na pięć minut” przed wybu­chem pierw­szych bomb. Pewna część co zamoż­niej­szych miesz­kań­ców Gdyni wyjeż­dżała z rodzi­nami w głąb kraju. Napływ pasa­że­rów spo­wo­do­wał, że uru­cho­miono wiele dodat­ko­wych pocią­gów. Z Oksy­wia ewa­ku­owano cho­rych, leczą­cych się w zna­ko­mi­cie urzą­dzo­nym szpi­talu mary­narki wojen­nej. Z tą grupą wyje­chały także żony nie­któ­rych ofi­ce­rów. Ewa­ku­acja odby­wała się z zacho­wa­niem spo­koju i porządku. Uni­kano tylko prze­jaz­dów przez Wolne Mia­sto Gdańsk w oba­wie przed pro­wo­ka­cjami licz­nych bojó­wek hitle­row­skich.

Nasze okręty tym­cza­sem na­dal pro­wa­dziły patrole na wyzna­czo­nych tra­sach. W wyko­ny­wa­niu tego zada­nia uczest­ni­czyły także załogi wod­no­pła­tow­ców mor­skiego dywi­zjonu lot­ni­czego5. Współ­praca mary­na­rzy i lot­ni­ków dawała nie­złe rezul­taty, przede wszyst­kim zaś znacz­nie roz­sze­rzał się zakres infor­ma­cji uzy­ski­wa­nych o nie­przy­ja­cielu. Lot­nicy star­to­wali codzien­nie z Pucka i Rumii. Ich zada­nie pole­gało na licze­niu i iden­ty­fi­ko­wa­niu stat­ków, zdą­ża­ją­cych z Nie­miec do Prus Wschod­nich i Gdań­ska, oraz dokład­nym obser­wo­wa­niu ruchów jed­no­stek Krieg­sma­rine, które pły­nęły z zachodu w stronę Pilawy lub w kie­runku odwrot­nym.

Loty patro­lowe były wyko­ny­wane wyłącz­nie w porze dzien­nej. Odby­wały się one prze­waż­nie rów­no­le­gle do pół­wy­spu Hel w znacz­nej odle­gło­ści od niego. Nasze załogi latały także wzdłuż zachod­niej gra­nicy lądo­wej od Żar­nowca do Choj­nic. Pod­czas tych lotów pro­wa­dzono nie tylko roz­po­zna­nie wzro­kowe, ale także foto­gra­fo­wano nie­miec­kie obiekty woj­skowe. Nie­jed­no­krot­nie nasze samo­loty z dużą dozą ryzyka prze­kra­czały gra­nicę Nie­miec na głę­bo­kość do 50 kilo­me­trów, ope­ru­jąc na puła­pie 1200–1800 metrów. Załogi sto­so­wały z powo­dze­niem tak­tykę zasko­cze­nia, która pole­gała na wla­ty­wa­niu na pewne z góry okre­ślone punkty. W ten spo­sób zdo­łano roz­po­znać wiele budo­wa­nych lub już odda­nych do użytku obiek­tów i urzą­dzeń obron­nych. Ze strony Niem­ców nie spo­ty­kano się z żadną kontr­ak­cją. Tylko w ciągu lipca 1939 roku wyko­nano około pięt­na­ście takich wylo­tów. Brali w nich udział por. mar. pilot J. Rudzki z obser­wa­to­rem por. mar. K. Szczę­snym oraz inni.

Lot­nicy z Rumii pra­co­wali także na rzecz arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej sta­cjo­nu­ją­cej na Helu i w Redło­wie. Holo­wali oni m.in. rękawy-cele, do któ­rych nasi arty­le­rzy­ści otwie­rali ćwi­czebny ogień.

Warto przy­po­mnieć dwa wypadki, jakie zda­rzyły się pod­czas lotów nad morzem, zakoń­czone na szczę­ście pomyśl­nie.

Pierw­szy miał miej­sce jesz­cze w czerwcu 1939 roku. Por. mar. T. Jeżew­ski – wyko­nu­jąc lot patro­lowy w rejo­nie Sopotu – zain­te­re­so­wał się ładun­kiem szyb­ko­bież­nego statku pasa­żer­skiego towa­rzy­stwa żeglu­go­wego „Ost­se­edienst Preus­sen”, który szedł z pręd­ko­ścią około 20 węzłów. Prze­ci­na­jąc w ostrym skrę­cie kurs statku, nisko lecący wod­no­sa­mo­lot zacze­pił nagle skrzy­dłem o powierzch­nię morza i wpadł do wody. Sta­tek, zdzi­wiony zapewne nie­for­tun­nym manew­rem pol­skiej maszyny, zatrzy­mał się. Spu­ścił łódź ratun­kową i wyło­wił nie­do­szłych topiel­ców, odsta­wia­jąc ich następ­nie na sopoc­kie molo, skąd samo­cho­dem wła­dze gdań­skie ode­słały lot­ni­ków do Gdyni. Wod­no­sa­mo­lot oczy­wi­ście zato­nął. Cie­kaw jestem roz­mowy, jaka odbyła się póź­niej w Pucku pod­czas raportu u dowódcy mor­skiego dywi­zjonu lot­ni­czego, kmdr. por. Szy­stow­skiego. Dotych­czas nikt nie zna jej prze­biegu. Chyba miesz­ka­jący obec­nie w Szcze­ci­nie por. mar. Jeżew­ski mógłby nam tę inte­re­su­jącą histo­rię opo­wie­dzieć.

Drugi wypa­dek zda­rzył się 31 sierp­nia 1939 roku, w przed­dzień wybu­chu wojny. Nad neu­tral­nym obsza­rem powietrz­nym w póź­nych godzi­nach popo­łu­dnio­wych leciał w kie­runku Pucka nasz wod­no­sa­mo­lot. Nagle został on okrą­żony przez trzy nie­miec­kie samo­loty myśliw­skie, które wystar­to­wały z jakie­goś poło­żo­nego w pobliżu lot­ni­ska polo­wego. Niemcy usi­ło­wali zmu­sić naszego pilota do natych­mia­sto­wego wodo­wa­nia. Byli przy tym tak agre­sywni, że dowódca pol­skiej załogi, por. mar. B. Gonera, musiał zrej­te­ro­wać.

W środę 29 sierp­nia mię­dzy godziną 13 a 14 ze Sztabu Głów­nego w War­sza­wie nad­szedł pilny roz­kaz nastę­pu­ją­cej tre­ści: Mobi­li­za­cja powszechna zarzą­dzona. Pogo­to­wia OPL nie uru­cha­miać. Spo­kojne dotych­czas mia­sto oży­wiło się nagle. Ze wszyst­kich dziel­nic Gdyni do punk­tów zbor­nych spie­szyli tłum­nie rezer­wi­ści róż­nych stopni. Część od razu uda­wała się do Wej­he­rowa, gdzie sta­cjo­no­wał 1 mor­ski pułk strzel­ców. Inni roz­jeż­dżali się do oddzia­łów Mor­skiej Bry­gady Obrony Naro­do­wej, roz­lo­ko­wa­nych w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu kilo­me­trów od Gdyni. Nie­wielu podą­żało na Oksy­wie, aby zasi­lić dywi­zjon arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej, bate­rię 100 mm dział Can­net, kadrę floty oraz w mini­mal­nej czę­ści załogi okrę­tów. Masa ludzi wyjeż­dżała w głąb kraju przez Puck i dalej do Tczewa z pomi­nię­ciem Gdań­ska. Wła­dze PKP uru­cho­miły znowu dodat­kowe składy pocią­gów. Wszyst­kie tryby ogrom­nej machiny mobi­li­za­cyj­nej zostały już na dobre pusz­czone w ruch, gdy nagle mię­dzy godziną 16 a 17 dotarł do nas nowy roz­kaz w spra­wie nie­zwłocz­nego wstrzy­ma­nia mobi­li­za­cji. Trudno sobie wręcz wyobra­zić, jakie powstało wów­czas zamie­sza­nie! Lud­ność na wybrzeżu sta­nęła zdu­miona wobec trud­nej do roz­wi­kła­nia zagadki. Co to wszystko ma zna­czyć? – zada­wano sobie pyta­nie. Czyżby rząd pol­ski zgo­dził się na warunki nie­miec­kie? A może Hitler ustą­pił pod pre­sją mocarstw zachod­nich? Jedni cie­szyli się, że wojny nie będzie, inni, zdez­o­rien­to­wani nagłym cha­osem, kiwali tylko z powąt­pie­wa­niem gło­wami. W grun­cie rze­czy jed­nak nikt wła­ści­wie nie wie­dział, co należy o tym wszyst­kim sądzić i jak poto­czą się wyda­rze­nia w ciągu naj­bliż­szych dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Metoda prze­ka­zy­wa­nia słowa pisa­nego sys­te­mem tele­tech­nicz­nym (dru­to­wym) wyko­rzy­stu­jąca apa­rat Hughes’a, po spo­lsz­cze­niu: „Juza”. [wróć]

2. Kontr­tor­pe­do­wiec – nisz­czy­ciel. W niniej­szym tomiku serii autor posłu­guje się nazew­nic­twem sto­so­wa­nym w mary­narce wojen­nej przed wojną. [wróć]

3. Mino­wiec – współ­cze­sna nazwa tra­ło­wiec, okręt prze­zna­czony do nisz­cze­nia i sta­wia­nia min. [wróć]

4. Mesa – jadal­nia dla ofi­ce­rów na okrę­tach. [wróć]

5. Na pod­sta­wie rela­cji porucz­nika mary­narki pilota J. Rudz­kiego i porucz­nika mary­narki obser­wa­tora K. Szczę­snego. [wróć]