41,50 zł
Porywająca i pełna namiętności kontynuacja bestsellerowego Mistera E L James, autorki międzynarodowego fenomenu – trylogii Pięćdziesiąt twarzy Greya. Alessia Demachi zdołała uciec handlarzom ludźmi oraz zdobyła serce angielskiego hrabiego. Zrobi wszystko, by Maxim Trevelyan należał do niej – pragnie go i chce, by on odwzajemniał jej miłość. Jest gotowa ze wszystkich sił walczyć o to, co dla niej najważniejsze. Z kolei Maxim, niechętny dziedziczeniu tytułu hrabia Trevethick, podążył za ukochaną aż do dzikiej Albanii. Walczył o nią, nie spoczął, dopóki jej nie zdobył. Teraz – pod groźbą śmierci – musi się z nią jak najszybciej ożenić. Jednak czy Alessia będzie szczęśliwa jako żona Maxima? Wiele spraw może to utrudnić – burzliwa przeszłość mężczyzny, jego zamknięta na obcych rodzina i londyńskie elity, wrogo nastawione do dziewczyny z przyklejoną łatką byłej sprzątaczki hrabiego. Czy sam Maxim, nawrócony kobieciarz, może stać się dobrym mężem? A może kiepska reputacja oraz skandaliczne tajemnice arystokratycznej rodziny staną na jego drodze do nowo odnalezionego szczęścia? E L James w swojej najnowszej powieści zabiera nas w fascynującą podróż przez majestatyczne góry Albanii, idylliczne wsie Anglii oraz luksusowy, choć jednocześnie niebezpieczny Londyn. To podróż pełna miłości, tęsknoty, akceptacji i odkupienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 583
The Missus
Copyright © 2023 by Erika James Ltd
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Katarzyna Petecka-Jurek,
Anna Sznajder, Aleksandra Guzik-Kobiela
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt okładki: Erika Mitchell i Brittany Vibbert/SourcebooksZdjęcie na okładce: © Erika MitchellAdaptacja okładki: Dorota Żołna
Zdjęcie autorki: © Nino Munoz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Edyta Malinowska-Klimiuk
ISBN: 978-83-8230-643-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Moje kroki odbijają się echem, wystukując niespokojny rytm na twardej błyszczącej podłodze. Mrużę oczy w bezlitosnym świetle jarzeniówek.
– Tędy. – Pracownik SOR-u zatrzymuje się i kieruje mnie do chłodnego, surowego pomieszczenia pełniącego funkcję szpitalnej kostnicy.
Na stole, pod prześcieradłem, leży połamane, pozbawione życia ciało mojego brata.
Szok, jakiego doznaję, jest wręcz sejsmiczny: ściska mi piersi i wydusza z moich płuc ostatni oddech. Nic nie mogło mnie na to przygotować.
Kit, mój brat.
Moja opoka.
Kit, dwunasty hrabia Trevethick.
Martwy.
– Tak, to on. – Słowa smakują jak wata.
– Dziękuję, lordzie Trevethick – bąka doktor.
Cholera. To teraz ja!
Patrzę na Kita.
Ale to nie on. Ja leżę na tym stole – posiniaczony i połamany… zimny… martwy.
Ja? Jakim cudem?
Leżę i patrzę na Kita, który pochyla się nade mną i całuje mnie w czoło.
– Żegnaj, popaprańcu – chrypi z gardłem zduszonym łzami. – Poradzisz sobie, po to właśnie się urodziłeś.
Uśmiecha się tym swoim krzywym uśmieszkiem, zarezerwowanym dla rzadkich chwil, kiedy jest wkurwiony.
Kit! Nie! To nie tak!
– W końcu to masz, rezerwowy – mówi. – Od teraz jesteś numerem trzynastym, oby szczęśliwym.
Uśmiech blednie i Kit znika. Znowu to ja patrzę na niego z góry, pochylam się nad nim, pogrążonym we śnie. Ale on nie śpi – zadaje temu kłam jego zmaltretowane ciało – nie śpi – on jest… martwy.
Nie! Kit! Nie! Słowa utykają mi w gardle ściśniętym obezwładniającym smutkiem.
Nie! Nie!
KIEDY SIĘ BUDZĘ, serce wali mi jak oszalałe.
Gdzie ja jestem?
Potrzebuję nanosekundy, żeby się zorientować. Oczy przyzwyczajają mi się do panującego półmroku. Alessia leży zwinięta obok mnie, z głową na mojej piersi i ręką na moim brzuchu. Robię głęboki, oczyszczający wdech i czuję, jak moja panika cofa się niczym łagodne, gładkie morze.
Jestem w Kukës, w północnej Albanii, w domu jej rodziców, a na niebie po przeciwnej stronie jeziora pojawia się pierwszy szept świtu.
Ona jest tutaj. Ze mną. Bezpieczna. I śpi jak zabita. Delikatnie tulę ją do siebie i całuję we włosy, wdychając ich zapach. Lekka woń lawendy, róż i mojej słodkiej, przesłodkiej dziewczyny jednocześnie koi i rozpala moje zmysły.
Moje ciało się budzi; gorące, przemożne pożądanie wędruje w dół, w stronę krocza.
Pragnę jej. Znowu.
To dla mnie nowe – ta potrzeba, która jednak już we mnie wrosła, stała się częścią tego, kim jestem, a przy Alessii jeszcze się wzmaga. Moja dziewczyna jest tak uwodzicielska i śliczna, że uzależniłem się od niej jak od narkotyku. Ale zwalczam pokusę, żeby ją obudzić – przeszła przez dziewięć kręgów piekła.
Po raz kolejny.
Kurwa.
Przywołuję swoje ciało do porządku i zamykam oczy, gdy mój gniew i żal powracają. Pozwoliłem, żeby mi się wyślizgnęła. Pozwoliłem, żeby ten brutalny dupek, jej „przyrzeczony”, mi ją ukradł.
Nawet nie chcę myśleć, przez co musiała przejść, ale jej zadrapania i siniaki opowiadają własną potworną historię.
Dopilnuję, by nigdy więcej nic takiego się nie powtórzyło.
Dzięki Bogu, że jest już bezpieczna.
Niech śpi.
Delikatnie bawię się kosmykiem jej włosów, jak zwykle nie mogąc się nadziwić ich miękkości. Muskam je ustami w czułym pocałunku.
Moja miłość. Moja piękna, dzielna dziewczyna.
Tyle ją spotkało w tak krótkim czasie: padła ofiarą handlarzy ludźmi, była bezdomna, musiała szukać pracy… wreszcie się we mnie zakochała.
Moja słodka pani do sprzątania.
Wkrótce moja oblubienica.
Na powrót zamykam oczy, przytulam ją mocniej, by poczuć jej ciepło, i odpływam.
COŚ MNIE NAGLE budzi – jakiś zewnętrzny dźwięk.
Co to było?
Zrobiło się już późno – światło w pokoju jest dużo jaśniejsze.
– Alessia!
To jej matka, woła ją.
Cholera! Zaspaliśmy!
– Alessio! Obudź się. Twoja matka cię woła. – Całuję ją w czoło, a ona mruczy niezadowolona, kiedy wyplątuję się z jej objęć i siadam. – Alessio! Hej! Jeśli twój ojciec nas nakryje, zastrzeli nas oboje.
Pojawia się niemiłe wspomnienie jej ojca i jego strzelby.
Ożenisz się z moją córką.
Rozlega się ponowne wołanie. Alessia otwiera oczy i mruga sennie. Patrzy na mnie, z włosami w nieładzie, zaspana i podniecająca, i obdarza mnie promiennym uśmiechem. Na chwilę zapominam o ponurym ostrzeżeniu jej ojca, gdy stał wczoraj z palcem na spuście strzelby.
– Dzień dobry, moja piękna. – Gładzę ją po policzku, uważając, żeby nie dotknąć wciąż jeszcze widocznego na nim zadrapania.
Ona zamyka oczy i poddaje się pieszczocie.
– Twoja matka cię woła.
Gwałtownie otwiera oczy, a jej uśmiech zastępuje grymas przerażenia. Siada, kompletnie naga. Ma tylko złoty krzyżyk na szyi.
– O Zot! O Zot!
– Właśnie. O Zot!
– Moja koszula nocna!
Rozlega się stłumione, ale zdecydowane pukanie do drzwi.
– Alessio! – syczy pani Demachi.
– Cholera! Schowaj się! Ja to załatwię. – Serce bije mi jak oszalałe.
Moja dziewczyna wyskakuje z łóżka, prześliczna w swojej nagości, a ja zrywam się i zakładam dżinsy. Tak naprawdę chce mi się śmiać – jakbym się znalazł w jakiejś idiotycznej brytyjskiej farsie. To czyste wariactwo. Jesteśmy oboje dorośli, robimy wszystko dobrowolnie i przede wszystkim niedługo się pobierzemy. Zerkając na Alessię, która miota się, kiedy zakłada swoją gotycką nocną koszulę, podchodzę do drzwi i je uchylam. Udaję zaspanego. Za drzwiami stoi jej matka.
– Pani Demachi. Dzień dobry.
– Dzień dobry, hrabio Maximie. Alessia? – pyta.
– Znowu uciekła? – Próbuję udawać zaniepokojenie.
– Nie ma jej w łóżku.
Słyszę, jak Alessia stąpa po zimnej wykafelkowanej podłodze. Obejmuje mnie w pasie i zerka zza moich pleców.
– Mamo, jestem tutaj – szepcze po angielsku, jak przypuszczam, ze względu na mnie.
Jasna cholera.
Przyłapała nas i przed przyszłą teściową wyszedłem na kłamcę. Wzruszam przepraszająco ramionami, a ona marszczy brwi bez śladu humoru na twarzy.
Cholera.
– Alessio! – syczy, zerkając nerwowo przez ramię. – Po të gjeti yt atë këtu!
– E di. E di – odpowiada Alessia i widząc moją rozgniewaną minę, uśmiecha się skruszona, po czym podnosi ku mnie usta, by obdarzyć mnie przelotnym pocałunkiem.
Otulona swoją wiktoriańską koszulą nocną, wyślizguje się za drzwi i posyła mi przez ramię płonące spojrzenie, po czym drepcze za matką schodami do góry. Wybaczam jej, że zrobiła ze mnie kłamcę, i stoję, żeby posłuchać, jak syczą do siebie po albańsku. Nie słyszę jej ojca.
Chyba nam się upiekło.
Cóż, sam powiedział, że od teraz Alessia to mój problem. Rozzłoszczony tym wspomnieniem zamykam drzwi. Ona nie jest moim problemem, do cholery. Jest kobietą, która wie, czego chce. Jak on w ogóle mógł tak pomyśleć? Wkurza mnie to. Pod względem kulturowym jej ojca i mnie dzielą całe lata świetlne. Bardzo chcę mu okazać szacunek, ale facet musi zrozumieć, że żyje w dwudziestym pierwszym wieku. Nic dziwnego, że jego córka się go boi. Przebąkiwała coś o jego wybuchowym charakterze, gdy wspomniała o nim w czasie naszego pobytu w Kornwalii. Powiedziała, że nie tęskni za nim – jedynie za matką.
Niech to szlag. Im szybciej stąd wyjedziemy, tym lepiej.
Ile czasu potrwa, zanim się pobierzemy?
Może udałoby się nam tego uniknąć.
Ucieczka?
Moglibyśmy się zaszyć w Plaza Hotel w Tiranie, tam zaczekać, aż dostanie paszport, i przy okazji razem odkryć uroki stolicy. Jak długo będzie musiała czekać na paszport? Czy jej ojciec zdąży nas dopaść ze swoją strzelbą? Nie mam pojęcia, poza tym podejrzewam, że Alessia nie byłaby zachwycona moim pomysłem. Ale to ukrywanie się, jakbyśmy byli dziećmi, to idiotyzm. Zupełnie jakbyśmy się cofnęli w czasie o kilka wieków. Nie wiem, czy zdołam to dłużej tolerować.
Sprawdzam godzinę, a ponieważ jest jeszcze wcześnie, zdejmuję dżinsy i kładę się do łóżka. Kiedy gapiąc się w sufit, wspominam ostatnie dni, powraca do mnie dzisiejszy sen.
O co, do cholery, w nim chodziło?
O Kita?
Jest zadowolony, że odziedziczyłem tytuł.
O to chodzi?
A byłby zadowolony, że przystałem na ten pośpieszny ślub, bo ktoś mierzył do mnie ze strzelby?
Nie, raczej nie. Może o to chodziło w tym śnie. A skoro już o tym mowa – wątpię, żeby ktokolwiek z mojej rodziny cieszył się z tego powodu. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak na te wieści zareaguje moja matka. Może będzie szczęśliwa, widząc, że się żenię… w końcu.
Nie. Będzie wściekła. Wiem o tym.
Może mój sen miał mi powiedzieć, że Kit mnie popiera.
Może tak być…
Tak.
Właśnie o to w nim chodziło.
MATKA JEST ZŁA. Alessia nie wie, jak ją udobruchać.
– Co ty sobie wyobrażasz? – warczy Shpresa.
W odpowiedzi jej córka unosi brew.
– Alessio! – mówi matka gniewnie, doskonale wiedząc, co dziewczyna próbuje jej przekazać. – To, że ten mężczyzna pozbawił cię cnoty, nie oznacza, że nie powinnaś zaczekać, aż się pobierzecie!
Mamo!
– Jeśli ojciec was przyłapie…! – Matka wzdycha. – Chyba wyszedł, może cię szuka. Dostałby zawału, gdyby wiedział, co robiliście. – Cmoka z irytacją, kiedy wchodzą do kuchni. – Zresztą skoro jesteś w ciąży, to cóż… – Zrezygnowana wzrusza ramionami.
Alessia odrobinę się rumieni. Czy powinna wyznać matce, że skłamała?
– No, twój przystojny hrabia jest w dobrej formie. – Shpresa spogląda na córkę z wesołym uśmiechem.
– Mamo! – oburza się córka.
– Ma tatuaż.
– Tak, to herb jego rodu.
– Rozumiem. – Shpresa z dezaprobatą ściąga usta.
Alessia wzrusza ramionami. Jej się tatuaż bardzo podoba.
Matka się uśmiecha.
– Jest dla ciebie dobry… w łóżku?
– Mamo! – Alessia zszokowana podnosi głos o kilka oktaw.
– To ważne. Chcę, żebyś była szczęśliwa, więc musisz dbać, żeby on był szczęśliwy. Za chwilę pojawi się dziecko i cóż… – Matka prycha, nie kryjąc rozczarowania.
Alessia spogląda na nią. Co ma powiedzieć? Że okłamała rodziców? Czy to właśnie spotkało jej matkę, kiedy Alessia przyszła na świat?
Nie chce o tym myśleć. Poza tym pora jest zbyt wczesna na tego typu rozmowę.
– Myślę, że jest szczęśliwy – odzywa się w końcu.
– Dobrze. Jeszcze o tym porozmawiamy.
– Nie chcę więcej o tym mówić – odpowiada Alessia zażenowana.
– Masz jakieś pytania?
Alessia aż blednie.
– Nie!
– Zresztą już chyba na to za późno. Ale jeśli masz pytania, twój ojciec i ja…
– Mamo! Przestań! – Dziewczyna zasłania rękami uszy. – Nie chcę wiedzieć.
Matka śmieje się dobrodusznie.
– Dobrze, że jesteś, kochanie. Bardzo za tobą tęskniłam. – Przestaje się śmiać i mruży oczy. Poważnieje. – Nie mogłam spać, całą noc wierciłam się na łóżku. Myślałam o konsekwencjach czegoś, o czym wspomniał lord Maxim. Ze zdenerwowania nie mogłam zasnąć. – Jej głos cichnie.
– O co chodzi, mamo?
Matka robi głęboki wdech, jakby to, co chce powiedzieć, było wyjątkowo trudne.
– Mówił coś o handlu kobietami do celów seksualnych.
Alessia wstrzymuje oddech.
– Och, mamo, mam ci tyle do opowiedzenia, ale najpierw muszę wziąć prysznic.
Matka ją obejmuje.
– Moje słodkie kochanie – szepcze jej do ucha. – Tak się cieszę, że jesteś w domu. Bezpieczna.
– Ja też, mamo. I na szczęście nie ma już Anatoliego.
Shpresa kiwa głową.
– A twój narzeczony ma gwałtowne usposobienie?
– Nie. Nie. Wręcz przeciwnie.
Matka uśmiecha się szczęśliwa.
– Promieniejesz, kiedy o nim mówisz. – Bierze Alessię za rękę i z uniesioną brwią przygląda się pięknemu pierścionkowi zaręczynowemu. – Ma pieniądze i gust.
Dziewczyna kiwa głową i też patrzy na lśniący pierścionek.
Piękny pierścionek, który jej dał.
Prawie nie może w to uwierzyć.
– Weź prysznic. Ja zrobię kawę i upiekę bułki.
ALESSIA STOI POD prysznicem. Strumień nie jest taki mocny jak w Kornwalii, ale myjąc się, rozkoszuje się gorącą wodą. To pierwsza chwila, kiedy pozwala sobie na przemyślenie wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni.
Anatoli. Porwanie. Długa droga tutaj.
Jego brutalność.
Wzdryga się. Pozbyła się go ze swego życia, co napawa ją ulgą.
I została ciepło powitana w domu. Nawet ojciec przyznał, że za nią tęsknił.
Zamyka oczy i energicznie wciera we włosy szampon, próbując zmyć poczucie winy. Okłamała rodziców i nieszczerość uwiera ją niczym zadra.
Nie jest w ciąży. Ma im wyznać prawdę?
Co by powiedział ojciec, gdyby się dowiedział? Co by zrobił?
Unosi twarz, pozwalając, by woda po niej spływała.
No i jest jeszcze Maxim.
Uśmiecha się pod gorącym strumieniem. Dla niej przebył cały kontynent i przywiózł pierścionek, żeby się jej oświadczyć. O czymś takim nie mogłaby nawet marzyć, ani tym bardziej mieć na to nadziei. Nie, musi się dowiedzieć, co Maxim naprawdę myśli o albańskim ślubie, do którego go zmuszają.
Wczoraj wieczorem nie protestował.
Wolałaby jednak, żeby ojciec aż tak się nie upierał.
Alessia byłaby szczęśliwsza, gdyby mogła wrócić do Londynu. Martwi ją, że Maxim może czuć podobnie. Tylko patrzeć, jak znudzi mu się pobyt w Kukës. Przywykł do innego życia, a tutaj raczej nie czeka go zbyt wiele rozrywek. Może mogliby uciec razem z Albanii. Wziąć ślub w Anglii.
Czy Maxim w ogóle wziąłby taki pomysł pod uwagę? Alessia przestaje płukać włosy i zamiera.
Nie. Mama!
Nie potrafiłaby zostawić matki na łasce ojca. Musi zabrać ją ze sobą. Mogłaby? Czy Maxim miałby coś przeciwko temu? Było nie było, Shpresa mówi biegle po angielsku. Jej matka, ukochana babcia Alessii, Virginia, była Angielką. Musi mieć więc jakąś rodzinę w Anglii. Alessia jej nie zna. Jej babunia nigdy nie mówiła o swoich angielskich krewnych, ponieważ jej bliscy nigdy się nie pogodzili z tym, że postanowiła wyjść za Albańczyka.
Czy tak samo będzie z rodziną Maxima?
Nie zaaprobują jej?
Po plecach przebiega jej dreszcz. Maxim żeniący się ze swoją sprzątaczką, bez grosza, z obcego kraju. To oczywiste, że jej nie zaaprobują. Alessię ogarnia ponury nastrój.
Co ma zrobić?
Może zanim się pobiorą, powinna poznać jego rodzinę, dowiedzieć się, czy ją zaakceptują, ponieważ w skrytości serca pragnie ich błogosławieństwa.
Najpierw jednak musi jakoś poradzić sobie z ojcem i jego oczekiwaniami, a jest upartym, wybuchowym, dumnym mężczyzną. Powiedział, że mają wziąć ślub do końca tygodnia.
Czy to w ogóle możliwe?
Myje twarz. Za dużo tego wszystkiego do przemyślenia. I do zrobienia.
KIEDY ALESSIA WCHODZI do kuchni, matka podnosi wzrok znad ciasta, które ugniata, i przygląda się jej.
– Wyglądasz inaczej – stwierdza, odkładając ciasto, żeby urosło.
– Chodzi o ubranie?
Alessia się okręca. Ma na sobie spódnicę, bluzkę i rozpinany sweter z kolekcji, którą Maxim kupił jej w Padstow.
– Tak, być może. Ale stałaś się bardziej światowa. – Matka podchodzi do zlewu, żeby umyć ręce.
– Bo to prawda – odpowiada cicho jej córka.
Handlarze ludźmi przewieźli ją przez całą Europę, była bezdomna, mieszkała w jednym z najludniejszych miast na świecie, wreszcie się zakochała… A potem wszystko to zostało jej odebrane, porwano ją, omal nie zgwałcił jej mężczyzna, któremu została przyrzeczona. Alessią wstrząsa dreszcz.
Nie myśl o nim.
– Kawy? – pyta ją matka.
– Dla mnie bez cukru – odpowiada dziewczyna, siadając przy stole.
Shpresa zerka na nią zaskoczona.
– Dobrze smakuje?
– Można się przyzwyczaić.
Shpresa stawia przed córką pełny kubek i siada naprzeciwko z własną kawą.
– Opowiedz mi. Co się wydarzyło po tym, jak wsadziłam cię do minibusa na drodze do Szkodry?
– Och, mamo. – Alessii drżą wargi, gdy wspomnienie wszystkiego, co ją spotkało, odkąd wyjechała z Albanii, wzbiera jej w piersiach niczym tsunami.
We łzach, z przerwami opowiada matce całą historię.
BUDZĘ SIĘ ŚWIEŻY i wypoczęty. Słońce stoi wyżej, a zegarek mówi mi, że jest 9:30. Trochę późno. W pośpiechu wkładam dżinsy, T-shirt i sweter. Muszę wrócić do hotelu po swoje rzeczy. Ale przede wszystkim muszę się dowiedzieć, jak mają się sprawy ze ślubem z lufą przy skroni.
W pokoju dziennym zastaję Alessię i jej matkę cicho szlochające przy stole.
Co, do diabła?
– Co się stało? – pytam coraz bardziej zdenerwowany.
Zaskoczone podskakują. Moja dziewczyna ociera łzy, zrywa się z krzesła i pada mi w ramiona.
– Hej, co się dzieje?
– Nic. Cieszę się, że cię widzę. – Obejmuje mnie.
Całuję ją w czubek głowy.
– A ja, że widzę ciebie.
Shpresa również wstaje i wyciera oczy.
– Dzień dobry, lordzie Maximie.
– Dzień dobry. Mmm… wystarczy Maxim. Tak mam na imię.
Posyła mi sztywny uśmieszek.
– Kawy?
– Poproszę.
– Bez cukru, mamo – wtrąca się Alessia.
Unoszę jej brodę i patrzę w smutne, ciemne oczy, które widziały i przeżyły zdecydowanie za dużo. Serce mi się ściska.
Moja ukochana.
– Czemu jesteś taka smutna?
– Opowiadałam mamie o wszystkim, co się działo po moim wyjeździe z Kukës.
Obejmuję ją mocno. Czuję, jak piersi ściska mi gwałtowny przypływ potrzeby chronienia jej.
– Rozumiem. – Całuję ją we włosy i tulę wdzięczny, że przetrwała tę straszliwą próbę. – Odzyskałem cię i już nigdy nawet na chwilę nie spuszczę cię z oczu.
Przenigdy.
Marszczę czoło, zaskoczony gwałtownością swoich uczuć. Naprawdę nie chcę stracić jej z oczu. Tyle już przeżyła.
– Mówię poważnie – zapewniam.
Muska palcami mój zarost, a jej dotyk dociera… wszędzie.
– Muszę się ogolić – dodaję. Brzmi to trochę burkliwie.
Alessia się uśmiecha.
– Chciałabym popatrzeć.
– Naprawdę? – Unoszę brew.
W jej oczach nie ma już przygnębienia; teraz migocze w nich rozbawienie i uczucie, które dociera wprost do mojego krocza.
Pani Demachi krząta się, szykując dla mnie kawę. Przy okazji hałasuje, przestawiając garnek, i magiczna chwila mija. Całuję Alessię w nos i z głupkowatym uśmiechem skupiam uwagę na jej matce. Alessia wtula twarz w moją pierś, a ja obserwuję skomplikowany proces. Niewielki blaszany dzbanek, długa łyżeczka i uważne mieszanie napoju na kuchence…
Pani Demachi uśmiecha się do mnie przelotnie.
– Siadaj – mówi.
Wypuszczam moją narzeczoną z objęć i zerkając na wiszącą na ścianie strzelbę, siadam przy stole.
Alessia wyjmuje z komody filiżankę i spodeczek. Ma na sobie ciemną dżinsową spódnicę, którą kupiliśmy w Padstow, rozkosznie opinającą jej idealną pupę.
Jest prześliczna.
Kręcę się na krześle, a ona nalewa do filiżanki kawę z blaszanego dzbanka.
– Twoja kawa – mówi, a jej ciemne oczy błyszczą z zachwytu.
Wie, że się na nią gapię, i podoba jej się to. Uśmiecham się i patrząc jej prosto w oczy, łączę wargi, żeby delikatnie dmuchnąć nad brzegiem filiżanki. Alessia z gwałtownym westchnieniem rozchyla usta, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej.
To gra dla dwojga.
Matka Alessii chrząka i oboje wracamy na ziemię. Moja dziewczyna się śmieje i mówi coś po albańsku do pani Demachi, a ta z dezaprobatą potrząsa głową.
Ostrożnie biorę łyk kawy. Jest gorąca, aromatyczna i gorzka, ale rozgrzewająca. Matka Alessii włącza kuchenkę i zaczyna wyrabiać jakieś ciasto. Ruchy ma szybkie i wprawne i już po chwili tnie ciasto na paski, potem na kwadraty. Robi to z niesamowitą prędkością. Nic dziwnego, że Alessia tak dobrze gotuje. Teraz córka dołącza do matki, a ja zafascynowany obserwuję, jak obie z kawałków wyrabiają rękami niewielkie kulki. Po kuchni poruszają się tak samo pewnie jak Jessie i Danny w Tresyllian Hall w Kornwalii. Pani Demachi układa kulki ciasta na blasze do pieczenia, a Alessia plastikowym pędzelkiem smaruje je mlekiem. Ich wprawa i swoboda działają na mnie kojąco.
Do diabła, gdzie moje maniery?
– MOGĘ JAKOŚ POMÓC? – pyta Maxim.
Alessia kręci przecząco głową, ale jej matka swoją kiwa.
– Nie, mamo. Kiwanie znaczy tak.
Shpresa się śmieje.
– Nie przywykłyśmy, żeby mężczyźni pomagali w kuchni.
Z błyskiem wesołości w oczach wkłada blachę do piekarnika.
Alessia zaczyna nakrywać do stołu.
– Mówiłam ci. Tutaj gotują tylko kobiety.
ŚNIADANIE PROSTO-Z-PIEKARNIKA JEST wyśmienitą ucztą. Zjadam właśnie czwartą puszystą bułeczkę z masłem i dżemem jagodowym i piję drugą kawę, kiedy rozlega się trzaśnięcie drzwi wejściowych. Po chwili zjawia się pan Demachi w ponurym garniturze i z takąż miną, która poza tym niczego nie zdradza. Shpresa zrywa się od stołu i napełnia dzbanek do parzenia kawy wodą.
Może przydałby się większy dzbanek.
Alessia wstaje, sięga po talerz i kładzie go u szczytu stołu, razem z nożem. Demachi siada. Jest jasne, że to normalne – jemu się usługuje, przez całe życie.
Hmm… mnie też się usługuje. Ale nigdy nie robi tego moja matka. Ani moja siostra.
– Mirëmëngjes – burczy gospodarz, jak zwykle spogladając na mnie nieprzeniknionym wzrokiem.
– Ojciec mówi ci dzień dobry – tłumaczy Alessia, wyraźnie rozbawiona.
Co ona widzi w tym śmiesznego?
– Dzień dobry. – Kiwam przyszłemu teściowi głową.
Zaczyna coś mówić. Córka i matka słuchają w skupieniu jego głębokiego, melodyjnego głosu, którym coś im tłumaczy. Szkoda, że nie wiem, o co chodzi.
W końcu Alessia zwraca się do mnie, a jej szeroko otwarte oczy zdradzają, że sama nie do końca wierzy w to, co ma mi przekazać.
– Mój ojciec załatwił nasz ślub.
Tak szybko?
Teraz ja nie dowierzam.
– Powiedz mi.
– Potrzebny ci jest tylko paszport.
Patrzymy na siebie i mam wrażenie, że myśli dokładnie to co ja.
To się wydaje zbyt proste.
Moje oczy napotykają jego wzrok. Arogancko zadziera brodę i mierzy mnie spojrzeniem w stylu nie-zadzieraj-ze-mną, jakby prowokował mnie do kłótni.
– Rozmawiał z urzędnikiem od hmm… spraw cywilnych. Nie wiem, jak się to dokładnie tłumaczy – mówi Alessia. – Rano spotkali się na kawie. Wszystko uzgodnili.
W niedzielę? To w ogóle możliwe?
– Okej. Kiedy? – Panuję nad głosem, bo nie chcę drażnić starego capa. Szybko się denerwuje, prawie równie szybko jak mój przyjaciel Tom.
– W sobotę.
Coś mi się tu nie podoba.
– Okej – odpowiadam, ale moje wahanie chyba mnie zdradziło.
Pani Demachi zerka nerwowo to na córkę, to na męża.
Alessia mówi coś do ojca, a on zaczyna się na nią wydzierać i wszyscy aż podskakujemy ze strachu. Alessia blednie i zwiesza głowę, ale zerka na mnie, kiedy gwałtownie odsuwam krzesło.
Nie powinien tak do niej mówić.
– Ojciec i ten urzędnik się przyjaźnią – tłumaczy pośpiesznie Alessia. – Od dawna. Chyba go znam. Już go kiedyś widziałam. Ojciec mówi, że wszystko jest ustalone. – Wygląda na to, że przywykła do jego wybuchów, ale jednocześnie ma wątpliwości.
Tak jak ja. Te całe ustalenia wyglądają na zbyt wygodne.
Zakłopotany, siadam z powrotem, żeby go nie prowokować.
– Co mam zrobić?
– Musimy się jutro spotkać z urzędnikiem w bashkii,to znaczy w ratuszu, żeby odpowiedzieć na pytania i wypełnić papiery.
Wzrusza ramionami, równie niespokojna jak ja.
Okej. Porozmawiajmy z tym urzędnikiem.
STOJĘ POD DOŚĆ prymitywnym prysznicem i myję włosy, pogrążony w kompletnym kryzysie świadomości. Zajrzałem do internetu w moim iPhonie i dowiedziałem się, że w Albanii poślubienie obcokrajowca jest o wiele bardziej skomplikowane, niż wyobraża to sobie ojciec Alessii. Przede wszystkim trzeba wypełnić formularze i dać do tłumacza przysięgłego. To było tylko pobieżne sprawdzenie.
Co jej ojciec zorganizował?
Jak mu się udało ominąć zwykłe procedury?
Czy to, co zrobił, jest legalne?
Jeśli nie, jak mam się zgodzić na ślub, który prawdopodobnie będzie nielegalny, żeby zadowolić dumnego, niecierpliwego starca? Wiem, że będzie moim teściem, ale wymaga ode mnie zbyt wiele. Całe to jego wczorajsze gadanie o honorze jest funta kłaków warte, skoro w ten sposób zagraża własnej córce.
A ja jestem w kropce. Nie mogę wyjechać bez Alessii, a teraz ten stary drań nie pozwoli mi jej ze sobą zabrać. Żeby wrócić do Anglii, potrzebuje paszportu i wizy, ja zaś nie mam pojęcia, jak i gdzie je załatwić. Pewnie w Tiranie. Sam nie wiem.
Z drugiej strony jednak powiedział, że odtąd ona jest moim problemem. Może powinienem trzymać go za słowo.
Zakręcam prysznic, zły i skołowany całą tą sytuacją, w której się znalazłem, i kałużą wody, jaką zrobiłem na podłodze łazienki. Mam niewielkie pojęcie o albańskiej hydraulice.
Chwytam ręcznik i wycieram się w pośpiechu, ubieram się i otwieram drzwi.
Zastaję przed nimi Alessię z czymś, co wygląda na wysoko wyspecjalizowane urządzenie do czyszczenia prysznica. Parskam śmiechem, zaskoczony i uradowany jej widokiem, i wracam do chwili, kiedy była w moim mieszkaniu, w swoim odrażającym nylonowym fartuchu, a ja patrzyłem na nią podejrzliwie… i zakochiwałem się w niej.
Uśmiecha się i przykłada palec do ust.
– Wie, że tu jesteś? – szepczę.
Kręci przecząco głową, kładzie mi płasko rękę na piersi i popycha mnie z powrotem do łazienki. Upuszcza mop i szybko zamyka drzwi na klucz.
– Alessio – mówię ostrzegawczo.
Ona ujmuje dłońmi moją twarz i przyciska wargi do moich ust. Pocałunek jest delikatny i słodki, ale jednocześnie natarczywy – zdumiewająco natarczywy. Jej język odnajduje mój, jej ciało przywiera do mojego, a ja zamykam oczy i obejmuję ją, rozkoszując się pocałunkiem. Wplata mi palce w mokre włosy i całuje mnie mocniej. To pobudka dla mojego niecierpliwego członka.
Do diabła. Będziemy się pieprzyć.
W albańskiej łazience z kiepską hydrauliką.
Odsuwam się od niej, żebyśmy mogli złapać oddech. Jej oczy są ciemne i przepełnione obietnicą, lecz dostrzegam w nich też niepewność.
– O co chodzi? – pytam.
Potrząsa głową.
– Nie. – Przytrzymuję jej twarz i patrzę jej w oczy. – Boże, chociaż szaleńczo cię pragnę, nie będziemy się pieprzyć w tej łazience. Twoi rodzice są tuż obok, a ja nie mam prezerwatywy. A teraz mi powiedz, co się dzieje? Chodzi o ślub?
– Tak.
Z ulgą wypuszczam powietrze i odsuwam się od niej.
– No tak. To, co zorganizował twój ojciec… nawet nie wiem, czy to… zgodne z prawem.
– Wiem. Po południu moi rodzice chcą omówić z nami, hm… ustalenia. Nie wiem, co robić. Myślę, że to dlatego, że mój ojciec myśli, że jestem w ciąży. Udało mu się naciągnąć sznurki.
Przed oczami staje mi obraz jej ojca jako demonicznego mistrza marionetek i zaczynam się śmiać.
– Mówimy „pociągnąć za sznurki”.
Powtarza za mną i posyła mi nieśmiały uśmieszek.
– Dalej ci nie przeszkadza, że poprawiam twój angielski?
– Nigdy.
Okej. Czas na plan A. Zaczynamy.
– Wyjedźmy. Nie musisz tu zostawać. Jesteś dorosła. Nie jesteś własnością swojego ojca, nieważne, co on myśli. Możemy pojechać do Tirany. Wyrobić ci paszport i wizę. Potem polecimy do Anglii. Tam się pobierzemy. A twoi rodzice mogą przyjechać na ślub.
Oczy Alessii robią się wielkie, kiedy na jej twarzy malują się różne emocje. Budzi się we mnie nadzieja, bo wygląda na to, że sama rozważała taką możliwość. Ale zaraz mina jej rzednie.
Chwytam ją w ramiona.
– Coś wymyślimy. – Całuję ją we włosy.
Zerka na mnie i odnoszę wrażenie, że chyba chciałaby mnie o coś zapytać.
– Co?
– Nic. Wszystko w porządku.
– Co? – nie daję za wygraną.
Przełyka.
– Chodzi o mamę.
– Co z nią?
– Nie mogę jej tutaj zostawić. Z nim.
– Chcesz, żeby pojechała z nami?
– Tak.
Kurwa.
– Okej. Skoro tego chcesz.
Alessia jest zdumiona.
– Zgadzasz się?
– Tak.
Rozpromienia się, jakby w końcu pokonała wszystkie swoje smutki.
– Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję – mówi bez tchu pomiędzy pocałunkami, śmiejąc się i płacząc równocześnie.
Och, maleńka.
– Nie płacz. Zrobiłbym dla ciebie wszystko. – Kciukami ocieram jej łzy i pieszczę jej twarz. – I jak mówiłem, coś wymyślimy. Ułożymy plan.
Pociemniałymi od uwielbienia oczami spogląda na mnie, jakbym znał odpowiedzi na wszystkie pytania wszechświata. Czuję, jak zalewa mnie fala ciepła. Jej zaufanie i wiara we mnie są oszałamiające. To wspaniałe uczucie.
Wiem, że dla niej zrobiłbym wszystko.
Jest już ciemno, kiedy potykając się, idę do łóżka. Próbuję zdjąć sweter, ale on dzielnie się opiera i w końcu wygrywa.
– Cholera! – Padam na łóżko i ślepo gapię się na zamazany sufit.
O Boże. Czemu tyle wypiłem?
Popołudnie spędziliśmy na planowaniu ślubu. Moja cierpliwość była nieustannie wystawiana na próbę. Picie raki okazało się jednak błędem. Pokój wiruje, a ja zamykam oczy i modlę się, żeby zasnąć.
BUDZĘ SIĘ Z CIĘŻKIEGO snu. Jest cicho. I jasno.
Nie. Oślepiająco.
Zaciskam powieki, po czym otwieram je powolutku i czuję, jak ból niczym laser tnie mój mózg. Znowu szybko zamykam oczy.
Do diabła. Czuję się koszmarnie.
Naciągam kołdrę na głowę, żeby odgrodzić się od światła, i próbuję sobie przypomnieć, gdzie jestem, kim jestem i co się wczoraj wydarzyło.
Była raki.
Jeden po drugim, niezliczone kieliszki raki.
Ojciec Alessii przesadnie szczodrze częstował mnie lokalną trucizną. Z jękiem poruszam palcami u rąk i stóp, szczęśliwy, że wciąż działają. Sięgam dłonią na drugą połowę łóżka, ale jest pusta.
Nie ma Alessii.
Odsuwam kołdrę i ignorując ból przeszywający moje płaty czołowe, ostrożnie otwieram oczy i rozglądam się po pokoju. Jestem sam. Mój udręczony wzrok pada na małą lampkę w kształcie smoka na stoliku obok łóżka. Alessia musiała ją przywieźć z Londynu. Robi mi się miło.
Ona też tu była? W nocy?
Jak przez mgłę pamiętam, że przyszła ze mną, może nawet mnie rozbierała. Mam na sobie tylko bieliznę. Na pewno mnie rozebrała.
Niech to szlag. Straciłem przytomność i w ogóle nie pamiętam, żeby była tu ze mną.
Czemu pozwoliłem mu wlać we mnie tyle alkoholu?
Czy to jego zemsta za to, że zaciągnąłem jego córkę do łóżka?
I co się stało?
Okruchy wczorajszego dnia przebijają się przez ból. Siedzieliśmy z Alessią i omawialiśmy z jej rodzicami nasz ślub. Zamykam oczy i próbuję przypomnieć sobie szczegóły.
Z tego, co zrozumiałem, wbrew albańskiej tradycji wesele będzie trwało tylko jeden dzień – a nie jak zwykle kilka. Po pierwsze dlatego, że jestem Brytyjczykiem i nie mam tu rodziny ani domu, a po drugie z tego powodu, że załatwiamy wszystko w pośpiechu, ponieważ Alessia jest „przy nadziei”. Demachi spojrzał na mnie kwaśno, kiedy z trudem wymawiał te słowa, a moja dziewczyna z wypiekami na twarzy musiała to przetłumaczyć.
Wzdycham. Może powinniśmy się przyznać, że skłamaliśmy. Może wtedy dałby spokój.
Może pozwoliłby mi zabrać ją do Anglii i tam się z nią ożenić.
Ślub i wesele odbędą się w sobotę i zaczną zaraz po lunchu – a nie wieczorem. Kolejne odstępstwo od tradycji, ale ponieważ mieszkam u rodziny panny młodej, to ma sens, a przynajmniej tak mi powiedzieli. Poza tym urzędnik stanu cywilnego musi odprawić inny ślub wieczorem.
Państwo Demachi sami zorganizują wesele. Pan Demachi zapytał, czy moi rodzice wezmą w nim udział. Natychmiast wszystko mu wyjaśniłem. Moja matka jest bez wątpienia w Nowym Jorku i nie zdąży przybyć na czas, a moja siostra jako lekarka nie da rady wziąć sobie wolnego tak szybko. Zapewniłem ojca Alessii, że urządzimy uroczystość w Londynie, po naszym powrocie. Moje tłumaczenie chyba udobruchało starego capa. Watpię, żeby moja rodzina była zachwycona ślubem z lufą przy skroni, a ja nie chcę dać im powodów do protestu lub pytań o legalność naszego małżeństwa. Mam jednak nadzieję, że mój sparing partner, Joe Diallo, przyjedzie, będę więc miał u swego boku jego i Toma Alexandra. Obaj są moimi najdawniejszymi przyjaciółmi.
To musi chyba coś znaczyć.
Zaproponowałem, że pokryję wszystkie koszty, jednak mój teść z niezwykle urażoną miną propozycję odrzucił.
Rany, ależ on jest dumny.
Nawet nie chciał o tym słyszeć. Podejrzewam, że lubi nieco podramatyzować. Wobec tego zasugerowałem kompromis i zgodziliśmy się, że ja zapewnię alkohol. Ale straci pieniądze, jeśli z Alessią nie zdecydujemy się wziąć ślubu.
Cóż, to jego problem, nie mój.
Była też mowa o obrączkach, ale tego już nie pamiętam.
Obrączki! Muszę kupić obrączki.
Mam je kupić tutaj?
Kiedy siadam, strasznie kręci mi się w głowie, ale po chwili zawroty ustępują, więc gramolę się z łóżka i wciągam dżinsy, żeby wyruszyć na poszukiwanie mojej przyszłej żony. Z tego, co pamiętam, dzisiaj mamy zacząć wprowadzać plan w życie. Razem z Alessią odwiedzimy posterunek policji, żeby mogła złożyć podanie o nowy paszport, potem pójdziemy do ratusza na spotkanie z urzędnikiem, który będzie nam udzielał ślubu. Może się dowiemy, czy to, co zorganizował Demachi, faktycznie jest legalne.
Tak. Taki jest plan.
Sięgam po telefon i widzę, że poprzedniego wieczoru przyszło parę SMS-ów od Caroline.
Gdzie jesteś? Znalazłeś ją?
Zadzwoń do mnie. Martwię się o Ciebie.
Zdumiony, że moje kciuki są mi posłuszne, wysyłam do niej szybką wiadomość, bo jeżeli nie odpowiem, zorganizuje misję poszukiwawczą.
Wszystko w porządku. Zadzwonię później.
Na wieść o ślubie dostanie szału, czuję to w kościach. Może powiem jej, dopiero kiedy się spotkamy.
Tchórz.
Głowa mi pulsuje. Pocieram skronie, próbując uciszyć wrzask, który między nimi szaleje. Jeśli wyjawię to Caroline, bedę musiał powiedzieć Maryanne i matce, a tej rozmowy świadomie staram się uniknąć, zwłaszcza z takim kacem. Jeszcze nie jestem na to gotowy. Muszę się dowiedzieć, jaki jest mój i Alessii status prawny, i być może wtedy zdecyduję się poinformować o wszystkim Panią Matkę. Albo zaczekam z tym do dnia poprzedzającego ślub.
Zakładam T-shirt i chowam telefon do kieszeni. To wszystko nie jest teraz istotne – w tej chwili potrzebuję tabletki przeciwbólowej i kawy, najlepiej w takiej kolejności.
ALESSIA I JEJ MATKA siedzą przy stole i piją kawę.
– Mamo, masz mój dowód?
– Oczywiście, serce. Przechowuję go jak skarb, odkąd wyjechałaś.
Alessia jest zaskoczona słowami matki i kiedy sięga przez stół, by ująć Shpresę za rękę, czuje, jak w gardle zaczyna ją ściskać.
– Myślałam o tobie, kiedy mnie tu nie było – mówi głosem pełnym emocji. – Nie miałam żadnych zdjęć ani telefonu. Ci mężczyźni… oni mi wszystko zabrali. Włącznie z paszportem. Cieszę się, że dowód zostawiłam tobie. Muszę wyrobić sobie nowy paszport.
– Zaraz ci go przyniosę. Cieszę się, że te zadrapania na twarzy już ci się prawie zagoiły. I siniaki. Wyglądają dużo lepiej.
Patrząc na córkę, Shpresa zaciska wargi.
– Mam ochotę przywalić temu Anatoliemu Thaçiemu w łeb.
Alessia się uśmiecha.
– Chciałabym to zobaczyć.
Puszcza dłoń matki, ale wciąż patrzy na nią z niepokojem. Dociera do niej, że właśnie nadarza się okazja. Próbowała zacząć tę rozmowę od czasu, kiedy omówiła wszystko z Maximem poprzedniego dnia.
– Muszę cię o coś zapytać.
– Tak, dziecko?
Alessia przełyka, lecz cały przemyślany wywód, który tyle razy ćwiczyła, teraz wylatuje jej z głowy.
– Alessio, o co chodzi?
– Jedź z nami – rzuca bez zastanowienia, nagle niezdolna powiedzieć to, co sobie zaplanowała.
– Słucham?
– Jedź ze mną i Maximem do Anglii. Proszę. Nie możesz tu zostać z nim.
Zaskoczona Shpresa wybałusza oczy.
– Zostawić Jaka?
Alessia słyszy przerażenie w głosie matki.
– Tak.
Matka prostuje się na krześle i wpatruje w córkę.
– To mój mąż, dziecko. Nie zostawię go.
Alessia nie to spodziewała się usłyszeć.
– Ale nie jest dla ciebie dobry – protestuje. – Jest brutalny. Jak Anatoli. Nie możesz zostać.
– Alessio, on nie jest jak Anatoli. Kocham twojego ojca.
– Co? – Świat Alessii drży w posadach.
– Moje miejsce jest przy nim – mówi Shpresa z mocą.
– Ale przecież mówiłaś, że miłość jest dla głupców.
Spojrzenie matki łagodnieje, a jej usta unoszą się w smutnym uśmiechu.
– Jestem głupia, kochanie. Mamy swoje lepsze i gorsze chwile, wiem o tym. Jak wszystkie małżeństwa…
– Widziałam twoje siniaki, mamo! Proszę. Pojedź z nami.
– Moje miejsce jest przy nim. Tu jest mój dom. Mam tu swoje życie. W kraju, którego nie znam, nie ma dla mnie miejsca. Poza tym, odkąd wyjechałaś, stał się bardziej troskliwy. Jakby odczuwał skruchę. Myśli, że wyjechałaś przez niego. Ulżyło mu, kiedy doszły nas wieści o tobie.
Alessia jest w szoku. Nie tak postrzegała ojca, a już na pewno nie związek swoich rodziców.
– Widzisz, moje kochanie – mówi dalej matka, biorąc córkę za rękę. – Takie życie znam. Twój ojciec mnie kocha. Baba ciebie też kocha. Może tego nie okazuje tak jak w tych amerykańskich filmach i tak, jak okazujecie to sobie z narzeczonym, ale tak to wygląda w naszym domu. To jest mój dom, a on jest moim mężem.
Wzrusza ramionami, po czym ściska rękę Alessii, jakby poprzez swoje palce chciała przekazać prawdę wypowiedzianych słów, ale jej córka jest wstrząśnięta. Zawsze myślała, że matka jest nieszczęśliwa z ojcem.
Myliła się?
Źle odczytywała sytuację?
STOJĘ W PROGU NIEZAUWAŻONY przez nie i obserwuję, jak matka Alessii mówi coś do niej napiętym, przyciszonym głosem. Siedzą przy stole, w miejscu, w którym pan Demachi przypuścił na mnie wczoraj swój atak. Widzę, że ich rozmowa nie jest łatwa. Ale dudnienie w mojej głowie wymaga leków, więc wchodzę niepewnie do pokoju, czym je zaskakuję, i osuwam się na jedno z krzeseł.
SHPRESA PUSZCZA RĘKĘ Alessii.
– Porozmawiamy o tym później. Ale podjęłam już decyzję, moja dziewczynko. Nie zostawię męża. Kocham go. Na swój sposób. A on kocha mnie i potrzebuje. – Uśmiecha się do córki łagodnie i zwraca do Maxima. – Panie hrabio, za dużo pan wczoraj wypił. Alessio, przynieś mu tabletki przeciwbólowe, a ja zaparzę kawę.
Córka patrzy nerwowo na matkę, wyraźnie zmieszana jej reakcją.
– Tak, mamo. Porozmawiamy później.
Jest oszołomiona zachowaniem Shpresy, ale odwraca się do Maxima, który podtrzymuje głowę rękami, i rozluźnia się na jego widok.
– Mój narzeczony chyba nie przywykł do raki.
– Rozumiem raki – jęczy Maxim ochryple i zerka na nią zamglonym wzrokiem.
Alessia się uśmiecha.
– Przyniosę ci coś na ból głowy.
NACHYLAM SIĘ KU niej.
– Dziękuję, że położyłaś mnie wczoraj do łóżka.
Wypowiadam te słowa zniżonym głosem, a matka Alessii tymczasem szykuje dla mnie kawę.
– To było interesujące. – Alessia przerywa i sprawdza, czy Shpresa nas nie słyszy. – Dobrze się bawiłam, kiedy cię rozbierałam.
Wciągam gwałtownie powietrze, a ona wstaje i idzie po apteczkę do spiżarni. Kiedy wraca, prowokująco zerka na mnie ciemnymi oczami z twarzą rozświetloną nieśmiałym, tajemniczym uśmieszkiem.
Serce mi się ściska.
Moja dziewczyna mnie rozbierała, a ja byłem pijany do nieprzytomności.
Do diabła. Zmarnowana okazja.
Ale co tam zmarnowana okazja, przede wszystkim nie ma pretensji, że się urżnąłem, a teraz jeszcze się o mnie troszczy. To nowe i wiele mówiące doświadczenie, i za to ją kocham. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek tak się mną zajmował, odkąd stałem się dorosły – poza Alessią, kiedy to siłą zagnała mnie do łóżka po tamtej szalonej jeździe z Kornwalii. Jest dobra, troskliwa i… seksowna, zwłaszcza w tych obcisłych dżinsach.
Prawdziwy ze mnie szczęściarz.
Silę się na uśmiech, ale w głowie mi dudni i przypominam sobie, że to jej ojciec przyczynił się do tej katastrofy – a ja piłem to świństwo wyłącznie przez grzeczność. Alessia podaje mi dwie tabletki i stawia przede mną szklankę z wodą.
– Mój ojciec ci to zrobił, wiem. I to była nasza lokalna raki. Pędzona tutaj, w Kukës.
– Rozumiem. – W ten sposób się zemścił. – Dziękuję.
– Ależ bardzo proszę.
Uśmiecha się do mnie kokieteryjnie, a ja się zastanawiam, czy mówi o tabletkach, czy o tym, że mnie rozebrała. Połykam pastylki, ciekawy, czy Tom i Thanas cierpią tak samo.
Po wczorajszej długiej dyskusji, podczas której teoretycznie wszystko zostało ustalone, pani Demachi i Alessia zaserwowały suty posiłek, na który uprzejmie zaproszono Toma, naszego tłumacza Thanasa i Dritę, jego dziewczynę. Przygotowując jedzenie, Alessia uczyła mnie trochę albańskiego – podstawowych „proszę” i „dziękuję”.
Śmiała się.
I to dużo.
Z mojej wymowy.
Ale uwielbiam słuchać, kiedy się śmieje.
Matka Alessii była w swoim żywiole, szczęśliwa, że ma dom pełen gości, mimo że w zasadzie niewiele się odzywała. Zostawiła to swojemu mężowi, który raczył nas opowieściami o burzliwych latach dziewięćdziesiątych, kiedy to Albania przekształcała się z kraju komunistycznego w demokratyczną republikę. To było fascynujące – rodzina pana Demachi padła ofiarą potwornej piramidy finansowej i straciła wszystkie pieniądze. Dlatego trafili do Kukës w tamtych mrocznych czasach. Kiedy opowiadał, szczodrą, ale ciężką ręką nalewał raz za razem kieliszki raki. Tom i Thanas cały czas dotrzymywali mi kroku, tego jestem pewny. Spotkamy się z nimi w ratuszu, pod warunkiem oczywiście, że wyszli cało z katuszy, jakie zafundował nam ojciec Alessii. Patrzę na zegarek i widzę, że została mi godzina na dojście do siebie.
NIEWYRÓŻNIAJĄCY SIĘ NICZYM ratusz stoi w niewielkiej odległości od hotelu Amerika, w którym zatrzymali się Tom i Thanas. Czekamy z Alessią przy recepcji, aż obaj panowie do nas dołączą, i chociaż wciąż dokucza mi tępy ból głowy, cały czas się uśmiecham. Moja dziewczyna jest tak szczęśliwa po naszej wcześniejszej wizycie na komisariacie, że rozświetla sobą ponury hol. Jej nowy paszport będzie gotowy na piątek – zapłaciłem za jego przesłanie – i tak się cieszy, jakbym jej podarował księżyc. Jednak dzięki temu dokumentowi otwierają się przed nami nowe możliwości.
– Kiedy widzę, jak się cieszysz, prawie zapominam o kacu.
Próbuję zdusić uśmiech, jednak bez powodzenia. Ona jest radością.
– Myślę, że to dzięki tabletkom, które ci dałam.
– Nie, to twoja zasługa.
Śmieje się, zerkając na mnie spod rzęs, a ja unoszę jej rękę i muskam ją ustami.
Boże, tak bardzo pragnę zabrać ją z tego paskudnego miasta.
Niedługo, stary, już niedługo.
Pojawiają się Tom i Thanas. Thanas prezentuje się dokładnie tak, jak ja się czuję – jest rozczochrany i skacowany.
– No, Trevethick, wyglądasz okropnie. Co tu właściwie robimy? – pyta Tom wesolutki i świeży jak skowronek. Najwyraźniej raki mu służy.
– Przepraszamy za spóźnienie – mamrocze Thanas. – Odstawiłem Dritę na autobus do Tirany. Musiała wracać na uczelnię.
– Mamy się spotkać z urzędnikiem, który udzieli nam ślubu.
– Z urzędnikiem stanu cywilnego. Pójdę sprawdzić, gdzie trzeba iść – mówi Thanas i ustawia się w kolejce do rejestracji. Alessia do niego dołącza.
– Hej – syczy Tom cichym, konspiracyjnym tonem. – Nie zdążyłem ci pogratulować dziecka.
Dziecka?
Chwilę trwa, zanim mój otumaniony umysł przetworzy to, co właśnie do mnie powiedział. Wybucham śmiechem, ale natychmiast milknę, bo głowa mi niemal pęka.
– Alessia nie jest w ciąży. Powiedziała tak ojcu, żeby jej nie zmusił do wyjścia za tego kutasa Anatoliego, czy jak on się tam nazywa.
– Ach – wzdycha Tom z wyraźną ulgą. – Cóż, to chyba dobrze. Myślę, że jeszcze za wcześnie na bachory. – Nachyla się ku mnie i szepcze, nie spuszczając wzroku z mojej dziewczyny i Thanasa. – Wiesz, że nie musisz się z nią żenić, stary.
Do kurwy ciężkiej nędzy.
– Tom – odzywam się ostrzegawczo. – Już o tym rozmawialiśmy. Mówię po raz ostatni: kocham Alessię i chcę, żeby została moją żoną. Rozumiesz?
– Szczerze, nie rozumiem. Przyznaję, jest piękną dziewczyną, ale według mnie raczej mało macie ze sobą wspólnego. Ale serce nie sługa.
Brak mi sił, żeby się z nim spierać, kiedy więc unosi ku mnie rękę na zgodę, oddycham z ulgą.
– Mam zadowolić tego starego capa i ożenić się z nią tutaj? Czy raczej zaczekać, aż wrócimy do Anglii? I tak muszę tu tkwić, dopóki nie dostanie paszportu i wizy, a samej jej nie zostawię.
Oglądam się na nią i widzę, że stoi cierpliwie obok Thanasa, który rozmawia z recepcjonistką.
– Cóż – mówi Tom – skoro tego chcesz, uważam, że powinieneś się zgodzić. To w końcu cywilna ceremonia, w ratuszu. Stary będzie szczęśliwy, a potem zmyjesz się z jego córką i zrobicie to jak należy w Londynie, Kornwalii czy Oksfordzie. Obojętnie. – Marszczy brwi. – Jeśli będziesz mógł.
– Co to niby znaczy?
– Nie wiem, czy można dwa razy się ożenić z tą samą kobietą, stary. Na pewno obowiązują jakieś przepisy. Co tutaj musisz zrobić?
– Pokazać paszport i to chyba tyle, chociaż na oficjalnej stronie rządowej jest napisane inaczej.
Tom po raz kolejny marszczy brwi.
– Myślisz, że coś tu nie gra?
Kiwam głową.
– Ale wszystkiego dowiemy się od Thanasa. Zaczekasz ze mną? No wiesz, żeby… ewentualnie pomóc?
– Jasna sprawa, Trevethick. Za nic nie przegapiłbym takiego dramatu.
– Dramatu? – Cierpnie mi skóra na głowie.
Czyżby zgadywał, że możemy próbować uciec?
– Przejechałeś pół świata, żeby uratować swoją panią. Jeśli to nie dramat, to sam już nie wiem, co nim jest.
Śmieję się. Ma rację.
– I hm… Zostałbyś moim drużbą?
Tomowi odbiera mowę, a kiedy ją odzyskuje, głos ma lekko zachrypnięty.
– To dla mnie zaszczyt, Maximie. – Klepie mnie po plecach, a kiedy się odwracamy, Alessia i Thanas zmierzają w naszą stronę.
– Tędy – mówi Thanas i idziemy za nim schodami na następne piętro.
Na biurku stoi miedziana tabliczka z nazwiskiem F. TABAKU. To urzędnik stanu cywilnego, który udzieli nam ślubu. Jest w podobnym wieku, co pan Demachi, nosi prawie identyczny garnitur i ma nieprzenikniony wyraz twarzy. Kiedy wchodzimy do jego gabinetu, wstaje zza biurka, serdecznie wita się z Alessią, mnie kiwa chłodno głową, po czym gestem zaprasza nas do niewielkiego stolika. Wszyscy siadamy.
Thanas tłumaczy i szybko ustalamy, że urzędnik musi zobaczyć odpis aktu urodzenia Alessii i jej dowód osobisty, a także mój paszport. Sięgam do kieszeni po dokument i otwieram na odpowiedniej stronie. Uświadamiam sobie, że też będę musiał wyrobić sobie nowy. Ten jest na nazwisko Szanowny Maximillian John Frederick Xavier Trevelyan.
Wręczamy wszystko urzędnikowi. On pobieżnie sprawdza papiery Alessii, moje natomiast studiuje dokładnie. Tabaku marszczy czoło i mówi coś do Thanasa. Moja narzeczona się wtrąca.
– Vëllai i Maksimit ishte Konti. Ai wdiq në fillim të janarit. Maksimi trashëgoi titullin, po nuk ka pasur ende mundësi të ndryshojë pasaportën.
Tabaku najwyraźniej jest zadowolony z odpowiedzi, której udzieliła mu Alessia, i wstaje, by podejść do małej drukarki na biurku. Kiedy robi kopie dokumentów, zwracam się do mojej dziewczyny.
– Co mu powiedziałaś?
– Że dopiero niedawno… hm… odziedziczyłeś swój tytuł.
Tabaku odwraca się i mówi do nas obojga. Thanas tłumaczy.
– Małżonkowie mają prawo przyjąć jedno z nazwisk jako wspólne albo pozostać przy własnych. Musicie zdecydować.
Spoglądam na Alessię.
– Jakie masz życzenie?
– Chciałabym przyjąć twoje nazwisko.
Uśmiecham się zadowolony.
– Dobrze. Dla waszych celów Alessia będzie się nazywać Trevelyan. Oficjalne zostanie Alessią, hrabiną Trevethick.
– Proszę to zapisać – tłumaczy Thanas.
Notuję wszystko na kartce i podaję ją Tabaku.
Tabaku coś mówi i Thanas tłumaczy.
– Alessia zostanie Alessią Demachi-Trevelyan. W pańskim paszporcie nie ma żadnego Trevethicka.
– W porządku – warczę i zwracam się do Thanasa. – Zapytaj go o zaświadczenie o braku przeszkód, które powinienem przedłożyć.
Thanas robi, o co go proszę, a Alessia patrzy na mnie z niepokojem.
Urzędnik robi wielkie oczy i mówi coś gniewnie do Thanasa, a on przekazuje mi jego słowa.
– Ponieważ liczy się czas – zerka na moją dziewczynę – przyśpiesza wasz ślub. Może to zrobić w wyjątkowych okolicznościach. Ojciec Alessii jest bliskim i zaufanym przyjacielem, dlatego zgodził się na to wszystko.
Urzędnik mówi dalej swoim niskim głosem, ani na chwilę nie odrywając ode mnie wzroku. W końcu do mnie dociera, że wyświadcza panu Demachi – i w związku z tym nam – wielką przysługę.
– Mówi, że małżeństwo będzie legalne. To wszystko, co jest potrzebne – tłumaczy Thanas. – Dostaniecie akt ślubu.
– A gdybyśmy chcieli wypełnić wszystkie niezbędne papiery? – pytam.
Tabaku siada za swoim biurkiem, oddaje nam nasze dokumenty i odpowiada na pytanie zadane przez Thanasa.
– To zajmie od dwóch do trzech miesięcy.
– Okej. Rozumiem. Dziękuję.
Chociaż Tabaku robi nam przysługę, wciąż czuję się nieswojo. Odnoszę wrażenie, że to oszustwo. Ta myśl nie daje mi spokoju.
Urzędnik zwraca się do Alessii i Thanasa. Ona kiwa głową i odpowiada mu po albańsku. Spoglądam z nadzieją na Thanasa.
– Pyta o twój zawód i adres, a także o to, gdzie zamieszkacie po ślubie.
Zawód!
Podaję Thanasowi adres w Chelsea i mówię, gdzie będziemy mieszkać. Alessia spogląda na mnie z nieśmiałym uśmiechem.
– A zawód? – ponagla Thanas.
Przypomina mi się, co mówił mój ojciec, gdy go o to pytano.
– Farmer i fotograf – oznajmiam szybko, choć to nie do końca prawda. Posiadam ziemie i nieruchomości. Jestem prezesem Trevethick Estate.
– I didżej – niezbyt fortunnie dodaje Tom, a kiedy patrzę na niego wściekle, brnie dalej. – No wiecie, kręci płytami. – Gestem pokazuje, o co mu chodzi. – I jeszcze jest parem królestwa. Ciąży korona głowie i takie tam.
– Dziękuję, Tom. – Nie zwracam uwagi na stłumiony chichot Alessii, podczas gdy Tabaku kończy coś notować.
Odkłada długopis i odchylając się na krześle, zwraca się do mnie i Alessii.
– Ma już wszystko, co jest potrzebne do podpisania kontraktu – tłumaczy moja narzeczona.
Ujmuję jej rękę i ściskam.
– I to tyle?
– Tak.
– Dobrze. Wracajmy do hotelu. Tam zdecydujemy, co dalej.
Alessia potakuje, a ja wstaję i chłodno kiwam głową Tabaku na pożegnanie.
– Dziękujemy.
Thanas tłumaczy odpowiedź urzędnika.
– Widzimy się w sobotę po południu. I musicie wybrać dwie osoby na świadków.
Świadków? Raczej wspólników w przestępstwie.
ALESSIA NIE POTRAFI wyczuć, w jakim nastroju jest Maxim – nie wie też, co zrobi. W drodze do hotelu się nie odzywał, pogrążony w myślach. Jest zły? Wciąż myśli o ucieczce? Siedzą w barze hotelu America – dla niej pierwszym w Albanii – a ona się zastanawia, o czym myśli Maxim.
Tom i Thanas wrócili do swoich pokoi, są więc tylko we dwójkę.
Maxim w zamyśleniu bierze ją za rękę.
– Nie jestem zachwycony, że porywamy się na to wszystko tylko po to, żeby zadowolić ego twojego ojca.
– Wiem. Przepraszam.
Siedzi wpatrzona w stół, nie wiedząc, co powiedzieć, i nie mogąc się pozbyć uczucia, że całe to zamieszanie zostało wywołane z jej powodu. Po co kłamała o ciąży? Ale wtedy ojciec upierałby się, żeby wyszła za Anatoliego.
– Hej. To nie twoja wina, na litość boską. – Maxim ściska jej rękę, chcąc jej dodać otuchy. Alessia podnosi na niego oczy i z ulgą stwierdza, że widać w nich wyłącznie troskę. – Nie chcę się sprzeciwiać twojemu ojcu, ale wolałbym, żeby nie stawiał nas w tej sytuacji. Wiem, że uważa, iż postępuje słusznie.
Alessia kiwa głową. Jest zdumiona, że Maxim tak poważnie traktuje wszystko, co się dzieje. Chce, żeby ich małżeństwo było prawdziwe. Szczęki ma zaciśnięte, minę poważną, jego zielone oczy lśnią. Ona jest załamana, że tak się martwi.
– Co według ciebie powinniśmy zrobić? – pyta go.
Maxim potrząsa głową, ale zaraz się uśmiecha; wygląda tak oszałamiająco, że zapiera jej dech.
Naprawdę jest niesamowicie przystojny.
– Cóż, i tak nie możemy się stąd ruszyć, póki nie dostaniesz paszportu i wizy, a ja nigdzie bez ciebie nie wyjadę. Więc jeżeli nie masz żadnych obiekcji, uważam, że powinniśmy się pobrać.
Alessia zastanawia się nad jego słowami. Najwyraźniej uznał, że nie ma wyjścia i muszą wziąć ślub. Ale czy ona tego chce?
– Czujesz się złapany w pułapkę? – pyta szeptem.
– Nie. Tak. Ale nie w sposób, jaki podejrzewasz. Przyjechałem tu poprosić cię o rękę. Zgodziłaś się i zasadniczo twój ojciec spełnia moje życzenie.
Alessia kiwa głową.
– Rozumiem. Poza tym myślę, że to pomoże mamie, jeżeli zostaniemy i weźmiemy ten ślub.
– To znaczy?
– Nie chce jechać z nami do Anglii. Chce zostać z nim. Nie rozumiem tego. Ale myślę, że będzie zły, jeśli wyjedziemy, i wtedy może… – nie kończy zdania, zbyt zawstydzona tym, co jej ojciec mógłby zrobić matce.
Maxim przygląda się jej ze zdecydowaną miną.
– To istotny argument. Ze względu na nią i na nas – mówi.
Alessia oddycha z ulgą i oznajmia:
– Zgadzam się.
– Dzięki temu czuję się lepiej. – Maxim się uśmiecha.
– Tak. Ja też. Myślę, że to dobra decyzja dla niej.
– I dla ciebie?
– Tak – odpowiada dziewczyna bez wahania. – W ten sposób moja rodzina… mm… nie straci twarzy.
Maximowi najwyraźniej ulżyło.
– Dobrze. W takim razie postanowione.
Alessia też czuje się lżejsza, jakby się pozbyła ciężaru oczekiwań ojca. Jakże łatwo doszli do porozumienia – jej narzeczony i ona.
Czy takie będzie ich małżeństwo?
Liczy na to.
– Teraz muszę załatwić dużo spraw – stwierdza.
– Tak. Zabiorę resztę swoich rzeczy z pokoju Toma i wracamy. Mam coś dla ciebie.
– Och…
Max się uśmiecha i mówi:
– Właśnie tak.
KIEDY PODJEŻDŻAMY POD dom, stoi przed nim kilka samochodów.
– O Zot – mówi Alessia. – Moja rodzina. Kobiety. Przyjechały.
– Ach… – Nic innego nie przychodzi mi na myśl.
– Tak. I będą chciały cię poznać. – Robi nadąsaną minę. – A ja chciałam… ymm… uruchomić mój telefon. – Podnosi pudełko z iPhone’em, które wręczyłem jej w hotelu. Uśmiecham się do niej współczująco. Wzdycha. – Zajmę się tym później. Kobiety zbierają się razem. Zawsze tak robimy, kiedy jest ślub. No i będą chciały cię sprawdzić.
– Sprawdzić? – Śmieję się pod nosem. – Cóż, mam nadzieję, że ich nie rozczaruję.
Mówimy to żartobliwie, ale ja czuję narastającą panikę, chociaż nie mam pojęcia dlaczego.
– Nie martw się, na pewno ich nie rozczarujesz. – Alessia uśmiecha się nieśmiało.
– Doprawdy?
– Jak najbradziej. A poza tym obronię cię. Nie masz się czego bać.
Znowu się śmieję i wysiadamy z dacii. Alessia bierze mnie za rękę i razem wchodzimy do domu. Podobnie jak ona, zdejmuję buty i zostawiam je obok wielu innych leżących w nieładzie na podłodze.
– Gotowy? – pyta moja narzeczona.
Kiwam głową i robię głęboki wdech, kiedy idziemy w stronę salonu, z którego dochodzi gwar rozmów.
Kiedy Shpresa widzi nas w drzwiach, głośno oznajmia nasze przybycie i wówczas zwraca się ku nam wiele par oczu. Hałas zdecydowanie się wzmaga. W pokoju na pewno jest kilkanaście kobiet w wieku od piętnastu do pięćdziesięciu lat. Rzucają się w naszą stronę. Starsze wyglądają mniej więcej jak pani Demachi, mają tradycyjne chusty na głowie i obszerne spódnice. Młodsze natomiast noszą się swobodniej i bardziej współcześnie. Alessia ściska moją rękę i zaczyna nas sobie przedstawiać, wymieniając uściski i pocałunki z krewniaczkami. Nie ma wątpliwości, że wszystkie są zachwycone, mogąc mnie poznać. Żadna ze starszych kobiet nie zna angielskiego, młodsze posługują się nim całkiem biegle.
Po piętnastu minutach, kiedy zaczynam się bać, że od ciągłego uśmiechania się zdrętwieją mi policzki, udaje mi się w końcu wycofać pod pretekstem, że muszę zadzwonić w kilka miejsc.
ALESSIA CZUJE SIĘ przytłoczona zainteresowaniem ciotek i kuzynek. Jest taki przystojny. Gdzie byłaś? Co się z tobą działo? Myślałyśmy, że wychodzisz za Anatoliego Thaçiego. On jest hrabią! Pokaż pierścionek. Jest taki europejski. Czy on jest bogaty? Zasypują ją pytaniami. Ona odpiera atak z pomocą matki.
– Nie chciałam wyjść za Anatoliego – mówi.
Kobiety uważnie jej słuchają. Wszystkie milkną skonsternowane.
– A co z besą twojego ojca? – Siostra ojca cmoka z przyganą.
– On nie był dla mnie. – Alessia unosi krnąbrnie brodę.
– Alessia zdobyła serce wspaniałego mężczyzny. Jest zakochana. Będzie szczęśliwa – oznajmia jej matka. – A poza tym on przyjechał aż z Anglii, żeby prosić ją o rękę.
KŁADĘ TORBY NA łóżku i z kieszeni kurtki wyjmuję telefon. Ulżyło mi, kiedy udało mi się uciec od tych wszystkich ciekawskich kobiet – chociaż wciąż słyszę przez sufit ich paplaninę i śmiechy. Przestaję zwracać na to uwagę i włączam komórkę.
Najpierw dzwonię do Olivera, dyrektora operacyjnego Trevethick Estate.
– Milordzie, to znaczy Maximie. Jak się pan miewa? I gdzie pan jest?
Szybko mówię mu wszystko, co powinien wiedzieć.
– …i będziemy musieli przyśpieszyć wydanie wizy dla Alessii. Powiadom Rajaha. Alessia i ja bierzemy ślub.
– Och. I hm… oczywiście, gratuluję. Kiedy?
– Dziękuję. W sobotę.
Słyszę, jak Oliver gwałtownie wciąga powietrze, po czym milknie, co mówi samo za siebie.
– Tak. Dość nagle, wiem – przerywam niezręczną ciszę.
– Czy życzy pan sobie, abym zamieścił ogłoszenie w „The Times”?
– Ludzie wciąż to robią? – pytam z niedowierzaniem, którego nie udaje mi się ukryć.
– Tak, milordzie. Zwłaszcza parowie królestwa – odpowiada z przyganą.
– Zważywszy na okoliczności, na razie się z tym wstrzymamy. Żadnego ogłoszenia. Czy możesz przekazać klucze do mojego mieszkania Joemu Diallo? Przyjdzie po nie do biura.
Przynajmniej mam taką nadzieję.
– Oczywiście, proszę pana. – Oliver wzdycha ciężko. Chyba nie otrząsnął się z szoku. – I ponaglę Rajaha w sprawie wizy.
– Dziękuję.
– Dzisiaj przyszła też wiadomość z policji. Tym, którzy zaatakowali Alessię, postawiono zarzuty o handel ludźmi.
Kurwa. I dobrze.
– Również prośba o kaucję została odrzucona. Istnieje tylko ryzyko, że zbiegną. O ile mi wiadomo, oskarżono również inne osoby.
– Cieszę się. Naprawdę mi ulżyło.
Mam nadzieję, że Alessia nie będzie zeznawać przed sądem. Mogłyby się pojawić komplikacje. Ale do tego czasu będzie moją żoną.
Na razie o tym nie myśl, stary. Nie zamartwiaj się na zapas.
– Czy jest coś w kwestii majątku, o czym muszę wiedzieć? – pytam, żeby zmienić temat.
Oliver informuje mnie o wszystkich bieżących sprawach; na szczęście jest tego niewiele.
– Wysłałem panu kilka maili, ale to nic pilnego.
– Dziękuję, Oliverze.
– Milordzie… hm… czy u pana wszystko w porządku?
Przeczesuję ręką włosy, bo znowu ogarnia mnie lekka panika, jak w chwili, gdy przyjechaliśmy do domu, ale udaje mi się nad nią zapanować. Nie chcę mu mówić, że moje małżeństwo może się okazać niezgodne z prawem. Zajmę się tym, kiedy wrócimy do Anglii.
– Tak. W jak najlepszym.
– To dobrze. Poinformuję pana, jak wygląda sprawa wizy.
Następnie dzwonię do przyjaciela i sparring partnera, Joego Dialla.
– Brachu – mówi. – Gdzie się podziewasz?
– W Albanii. Żenię się. W sobotę.
– Co, do kurwy? W tę sobotę?
– Tak. Dasz radę przyjechać?
– Stary. Chwila. Poważnie?
– Tak.
– Z tą sprzątaczką? – niemal skrzeczy głosem o kilka oktaw wyższym niż normalnie.
Przewracam oczami.
– Tak – syczę zniecierpliwiony.
– Jesteś pewny? To ta jedyna?
Wzdycham.
– Tak, Joe.
– Okej – mówi, ale po tonie wnioskuję, że nie jest przekonany. – Sprawdzę loty.
– Dasz radę przylecieć w piątek? I przywieźć mi jeden z moich garniturów?
Ciężko wzdycha.
– Robię to tylko dla ciebie, stary.
– Będziesz musiał też pójść do klubu.
ROZLEGA SIĘ GŁOŚNE pukanie do drzwi, a ponieważ Alessia jest najbliżej, idzie sprawdzić, kto przyszedł. Cieszy się z wizyty krewniaczek, ale miło jest na chwilę się od nich uwolnić. Zdążyła już zapomnieć, jak to jest, kiedy otacza ją hałaśliwa i ciekawska rodzina.
Podchodzi do drzwi i je otwiera.
I zamiera. Kompletnie zaszokowana.
– Witaj, Alessio.
Cała krew odpływa jej z twarzy, gdy patrzy na stojącego w progu mężczyznę.
– Anatoli – szepcze, czując, jak strach ściska jej gardło.
Alessia nie może uwierzyć, że miał czelność zjawić się w domu jej ojca, ubrany w elegancki włoski płaszcz i drogie półbuty. Jednak nie próbuje wejść do środka. Tylko wpatruje się w nią lodowatoniebieskimi oczami. Potem przełyka, jakby zamierzał coś powiedzieć, a może robi to z nerwów. Alessia tego nie wie, tylko instynktownie cofa się o krok, czując, jak serce zaczyna walić jej jak młotem. Po plecach przechodzą jej dreszcze – z powodu jego obecności albo może przez zimne lutowe powietrze.
Czego on chce?
– Zaczekaj. Proszę.
Wkłada stopę za próg, więc Alessia nie może zamknąć drzwi. Anatoli wpatruje się w nią błagalnie.
– Czego chcesz? – pyta ona z nagłą odwagą, której dodaje jej wściekłość.
Jak on śmie pojawiać się tutaj?
Nie chce mieć z nim nic wspólnego. Zerka za siebie, żeby sprawdzić, czy nikt nie idzie, aby spytać, co się dzieje, ale przedpokój jest pusty. Jest zdana na siebie.
– Chcę z tobą porozmawiać.
– Wszystko zostało powiedziane w sobotę.
– Alessio, proszę. Przyszedłem… przeprosić. Za wszystko.
– Słucham? – Alessia ma wrażenie, jakby całe powietrze uszło jej z płuc. Zaniemówiła.
– Możemy porozmawiać? Proszę. Jesteś mi to winna. Przywiozłem cię tutaj.
W Alessii narasta gniew.
– Nie, Anatoli. Ty mnie porwałeś – warczy. – Było mi dobrze w Londynie, a ty mnie stamtąd zabrałeś. I postawiłeś mnie w trudnej sytuacji. Musisz stąd iść. Nie mam ci nic do powiedzenia.
– Źle to wszystko wyszło. Bardzo źle. Teraz to widzę. Miałem czas, żeby się zastanowić. Pozwól mi się wytłumaczyć. Proszę. Nie dotknę cię.
– Nie! Idź sobie!
– Alessio! Jesteśmy sobie przyrzeczeni. Jesteś najpiękniejszą, najbardziej wkurzającą i utalentowaną kobietą, jaką kiedykolwiek znałem. Kocham cię.
– Nie. Nie. Nie! – Alessia zamyka oczy, próbując zapanować nad szokiem i wściekłością. – Nie wiesz, co to miłość. Proszę, idź sobie.
Próbuje zamknąć drzwi, ale jego stopa na to nie pozwala, na dodatek jeszcze on opiera dłoń o drzwi, żeby je przytrzymać.
– Jak możesz wyjść za kogoś, kto cię zabierze z twojego kraju? Naszego kraju? Jesteś Albanką do szpiku kości. Będziesz tęsknić za matką. Nigdy nie będziesz szczęśliwa w Anglii. Anglicy to takie straszne snoby. Będą tobą pogardzać. Patrzeć na ciebie z góry. Nigdy cię tam nie zaakceptują.
Jego słowa sprawiają jej ból, powodują, że do głosu dochodzą nagłębsze lęki.
Może ma rację? Może rzeczywiście rodzina Maxima i jego przyjaciele będą nią gardzić?
Anatoli widzi, że obudził w niej wątpliwości, i wpatruje się w nią intensywnie.
– Mówię w twoim języku, carissima. Rozumiem cię. Zachowałem się głupio. Źle. Mogę się zmienić. Byłaś na Zachodzie i oczekujesz czegoś więcej, zasługujesz na więcej. Rozumiem to i mogę dać ci więcej. Znacznie, znacznie więcej. Przyjmę twoje dziecko. Będę je traktował jak własne. Alessio, proszę. Kocham cię. – Robi krok do przodu i gwałtownie chwyta jej rękę, patrząc jej badawczo prosto w oczy. – Uczynisz mnie lepszym człowiekiem. Potrzebuję cię – szepcze. W każdym jego słowie słychać desperację.
Alessia wyrywa rękę i odwzajemnia jego spojrzenie.