Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na czym w takim razie polegał ów nienazwany problem? Jakimi słowami kobiety próbowały go opisać? Czasami jakaś kobieta mówiła: „Czuję się w jakimś sensie pusta… niespełniona” albo: „Czuję się, jakbym w ogóle nie istniała”. Niektóre próbowały zapomnieć o udręce, sięgając po środki uspokajające. Czasami myślały, że problem dotyczy męża lub dzieci, albo że właściwie wystarczy tylko zmienić umeblowanie w domu, przeprowadzić się do lepszej dzielnicy, znaleźć sobie kochanka lub urodzić jeszcze jedno dziecko. Czasami szły do lekarza z objawami, których nie potrafiły opisać: „Czuję się zmęczona… potwornie złoszczę się na dzieci, złoszczę się tak bardzo, że aż mnie to przeraża… Czuję, że zaraz się rozpłaczę bez żadnego powodu”. (Pewien lekarz z Cleveland nazwał to „syndromem gospodyni domowej”.)
Fragment książki
Ameryka była z nich dumna. Mówiło się o szczególnej roli amerykańskiej pani domu, o jej osobistym szczęściu i historycznej misji. Tymczasem Friedan podsunęła tym rzekomo spełnionym kobietom lustro, w którym zobaczyły ogrom własnej frustracji, poczucie pustki, zagubienia, bezsensu i wstydu, że tak właśnie się czują. Dotarło do nich, że nie są same. Że jednak nie zwariowały, bo ich desperacja to doświadczenie milionów innych kobiet. W listach do autorki – a dostała ich całe stosy – pisały z przejęciem, że ta książka zmieniła ich życie.
Mistyka kobiecości to książka-legenda. Książka, która zmieniła świat. Kongres Kobiet otwiera nią swoją Bibliotekę, w której znajdą się kluczowe dzieła feministyczne. Polecamy „Mistykę” tym wszystkim, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w domu, bo tak chce natura. I wszystkim, którzy uważają feminizm za dziwactwo, które nie dotyczy „zwyczajnych kobiet”. Ale polecamy ją także tym z Was, które – i którzy – wiedzą, że jest inaczej. To książka, od której zaczął się wielki zryw i wielka zmiana.
Magdalena Środa
Mistyka kobiecości to klasyka feminizmu liberalnego. Friedan dowodzi, że kobiety to przede wszystkim jednostki, które nie mniej niż mężczyźni mają prawo dążyć do samorealizacji w sferze publicznej. Masowe zamknięcie kobiet w domach to gotowy przepis na frustrację i nerwice, a przy tym absurdalne marnotrawstwo ludzkiego potencjału. Ta książka powstała pół wieku temu w Ameryce, ale warto do niej wrócić tu i teraz, bo aktywizacja zawodowa kobiet pozostaje wielkim wyzwaniem polityki społecznej w Polsce i w Europie.
Małgorzata Fuszara
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 780
Wstęp
Betty Friedan nie była pierwsza. Przed nią wielokrotnie dowodzono, że równość płci to istotna wartość w demokratycznym społeczeństwie. Że kobieta, by osiągnąć pełnię człowieczeństwa, potrzebuje czegoś więcej niż życia domowego. Albo z grubej politycznej rury: że masowe udomowienie wykształconych kobiet to absurdalne marnotrawstwo ludzkiego potencjału, na które nowoczesne społeczeństwo nie może sobie pozwolić. A jednak wydana w 1963 roku Mistyka kobiecości okazała się przełomem. Dzieło Friedan to nie tylko klasyka myśli feministycznej i amerykańskiej humanistyki – to jedna z tych książek, o których się mówi, że zmieniły świat, bo wpłynęły na sposób, w jaki o świecie się myśli i mówi. W większym stopniu niż jakakolwiek konferencja, demonstracja, pozew sądowy, bojkot czy wiec, Mistyka stała się katalizatorem społecznej zmiany, która miała przeorać Stany Zjednoczone i znaczną część świata w ciągu następnych dwudziestu lat – zmiany w postrzeganiu roli kobiet we współczesnym świecie, w naszym statusie prawnym i ekonomicznym, a także w skali naszego uczestnictwa w życiu publicznym.
Ta zmiana jest nadal w toku, a w Polsce odbywa się niezwykle burzliwie. Na wielu poziomach – w zbiorowej wyobraźni, w obyczajowości, w sferze ekonomicznej – toczy się gorący spór o to, jak ma wyglądać polski wzorzec relacji płci. Z jednej strony są Manify, Kongres Kobiet, kolejne feministyczne publikacje, równościowa argumentacja w znacznej części mediów, a nawet w ustach polityków; z drugiej – lamenty, że to wszystko uzurpacja, katastrofa i „cywilizacja śmierci”. Tłem tych zmagań jest konserwatywna rzeczywistość: jedna z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych w Europie, ciche przyzwolenie na dyskryminację kobiet na rynku pracy, nieustanna popularność seksistowskich dowcipów. W debacie publicznej przeszliśmy jednak długą drogę: od rytualnego rechotu na sam dźwięk słowa „równość” (tak było jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych) do sytuacji, w której o tych kwestiach rozmawia się z namysłem i powagą – nie tylko na Kongresie Kobiet, ale na uczelniach, w szkołach i w wielu polskich domach. Czy książka, która pół wieku temu wywołała burzę w Stanach Zjednoczonych, może nam się do czegoś przydać w dzisiejszej Polsce?
Nadwiślańskie rozmowy o płci są specyficzne, bo uwikłane w narodową historię, narodowe kompleksy i obsesje. Trudno wyjaśnić Amerykance czy Francuzce, czym w polskiej kulturze jest mityczna postać Matki Polki, jak ma się ona do Matki Boskiej i dlaczego jest przedmiotem kultu z jednej, a kpiny z drugiej strony. Trudno przekazać cudzoziemcom, jak działa ta szczególna mieszanka zaradności i cierpiętnictwa, stanowiąca przepis na kobiecość po polsku. Mirosława Marody i Anna Giza Poleszczuk określiły ten odziedziczony po PRL-u model osobowy mianem „dzielnej ofiary”, Sławomira Walczewska sugestywnie pisała o „matce gastronomicznej”1. Te postacie mają niewiele wspólnego z opisanymi przez Friedan paniami domu z amerykańskich przedmieść. Polskie kobiety – te mityczne i te realne – są jakby twardsze i dzielniejsze od Amerykanek. Znacznie trudniej im się żyje, a ich mężczyźni gorzej sobie radzą w życiu i często są w ich oczach raczej dużymi dziećmi niż władczymi ojcami rodzin.
Kobiecość po polsku jest szczególna, bo wschodnioeuropejska, naznaczona przez doświadczenie polskiej wersji komunizmu i siłę polskiego katolicyzmu. Druga fala feminizmu w dużej mierze nas przecież ominęła. Gdy w Stanach, Francji czy Niemczech zbuntowane młode kobiety malowały transparenty z hasłami „Siostrzeństwo to potęga!” i „Prywatne jest polityczne”, u nas skandowano na wiecach: „Wiesław! Wiesław!”. Rok 1968 zamiast rewolty obyczajowej przyniósł antysemickie czystki. Wkrótce po traumie Marca inny Wiesław śpiewał w telewizji „Bo ja cały jestem mamy”, czule uśmiechając się do grupki adorujących go kobiet. Słuchając tej uroczej piosenki, można odnieść wrażenie, że relacje męsko-damskie i rodzinne były w Polsce tamtych lat sielanką – feminizm byłby w tych warunkach czystą aberracją. Ale tu chodzi też o coś zgoła innego niż kobiecość i męskość. „Nie należę do żadnej organizacji ani do kółka” – śpiewał Gołas i spieszył z wyjaśnieniem, że mama mu na to nie pozwala. Duszny koszmar polityki odreagowywano, żartobliwie idealizując prywatność. Tak było jeszcze w latach osiemdziesiątych, gdy dorastałam, chodząc na manifestacje przeciw komunie i kochając się na zabój w pewnym młodym opozycjoniście. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za kilkanaście lat będę organizować feministyczne manifestacje, uznałabym go za idiotę. Na polityczną analizę prywatności, na poważną refleksję nad sytuacją polskich kobiet i mizoginią obecną w naszej kulturze trzeba było poczekać do demokratycznego przełomu – a potem jeszcze dobrych kilka lat.
Wygląda więc na to, że opowieść o amerykańskich paniach domu znużonych pustką wygodnej egzystencji ma się nijak do polskich doświadczeń. A może jednak jakoś się ma? Zanim się nad tym zastanowimy, odnotujmy po prostu, że w pewnym stopniu jesteśmy spadkobierczyniami Betty Friedan i „przebudzenia”, jakie spowodowała jej książka. Chcąc nie chcąc, czerpiemy z tej historii garściami. Czerpiemy, walcząc o parytety, o równe płace, o prawa reprodukcyjne. Czerpiemy, mówiąc o godności, autonomii i podmiotowości kobiet, o dyskryminacji, molestowaniu, o seksizmie w podręcznikach szkolnych czy reklamach. Czerpiemy, bo nasza historia, choć specyficzna, jest przecież cząstką światowej historii kobiet. Dlatego warto się w niej zanurzyć.
W latach pięćdziesiątych, gdy Friedan zbierała materiały do swojej książki, w Stanach Zjednoczonych nie istniały żadne regulacje prawne służące przeciwdziałaniu dyskryminacji kobiet. Jedynym wyjątkiem była wywalczona przez sufrażystki XIX poprawka do Konstytucji, gwarantująca kobietom prawa wyborcze. Mężczyźni stanowili 97% prawników, 95% lekarzy, 78% wykładowców na wyższych uczelniach, 97% członków Kongresu, senatorów, ambasadorów2. Powszechnie uważano ten stan rzeczy za oczywistość. Wszak wiadomo, że kobiety pracują wyłącznie z przymusu ekonomicznego, a młode dziewczyny z lepiej sytuowanych rodzin idą na studia wyłącznie po to, by znaleźć dobrze rokujących kandydatów na mężów. Przyda im się wiedza, by potem bawić tych mężów odpowiednio wyrafinowaną rozmową. Oczytana mama lepiej wychowa gromadkę dzieci.
Waga „kwestii kobiecej” docierała do świadomości polityków powoli i opornie, w atmosferze szyderstw i kpin dobrze znanej nam z debat o równości płci, które co jakiś czas odbywają się w polskim Sejmie. Co ciekawe, najlepiej przebijały się argumenty o „zmarnowanym potencjale”, który mógłby się przydać w zimnowojennej rywalizacji ze Związkiem Radzieckim, nie zaś te dotyczące sprawiedliwości czy prawa kobiet do samorealizacji. Nadal jednak dominowało przekonanie, że do pokonania komunizmu najlepiej nadaje się tradycyjna amerykańska rodzina. Towarzyszyła temu dziwaczna ideologia o roli płci w misji cywilizacyjnej Ameryki. Otóż kluczem do potęgi politycznej Stanów Zjednoczonych miała być prężna amerykańska męskość, niezłomny indywidualizm, przedsiębiorczość i umiłowanie wolności. Rzecz w tym, że ta męskość potrzebowała kobiecego wsparcia. „Zapewne wiele z was przejdzie przez życie u boku jednego z owych stworzeń, które nazywamy Człowiekiem Zachodu” – wieszczył w 1955 roku gubernator Adlai Stevenson, ówczesny kandydat na prezydenta. Kierował te słowa do kobiet, które właśnie ukończyły prestiżową uczelnię Smith College (kilkanaście lat wcześniej jej dyplom zdobyła Bettye Naomi Goldstein, czyli późniejsza Betty Friedan). Ich życiowe zadanie, tłumaczył, nie polegało na tym, by coś ze swoim świetnym wykształceniem dalej robić, lecz na tym, by „sprawić, że ten mężczyzna pozostanie Człowiekiem Zachodu, że będzie trzymał się obranego celu, zachowa swoją integralność”3. Dzięki wysiłkom wykształconych w elitarnej uczelni wzorowych pań domu Ameryka pokona totalitaryzm i uratuje Zachód przed katastrofą.
Coś się jednak zmieniało. Gdy w 1963 roku ukazała się Mistyka, od dwóch lat działała Prezydencka Komisja ds. Statusu Kobiet, powołana przez Johna Kennedy’ego dzięki naciskom wpływowych kobiet, m.in. Eleonory Roosevelt, która tym ciałem kierowała. Przy Departamencie Pracy działało też Biuro ds. Kobiet. Rok przed Mistyką ukazał się Złoty Notes – powieść angielskiej pisarki Doris Lessing, późniejszej noblistki, książka, która dała wyraz aspiracjom, lękom i frustracjom milionów kobiet, a zdaniem wielu utorowała drogę drugiej fali feminizmu. Druga płeć Simone de Beauvoir ukazała się w Stanach w 1953 roku. Friedan znała tę książkę doskonale, robiła szczegółowe notatki, a jej zainteresowanie wzbudził zwłaszcza egzystencjalizm, który uważna czytelniczka z łatwością dostrzeże także na kartach Mistyki. Nie jest zatem do końca prawdą, że książka Friedan pojawiła się „jak grom z jasnego nieba”; jednym z późniejszych zarzutów wobec Mistyki był ten, że w niewystarczającym stopniu oddała hołd swoim prekursorkom, zwłaszcza Simone de Beauvoir. Na początku lat sześćdziesiątych „kwestia kobieca” przebijała się już do zbiorowej świadomości. Rzecz jednak w tym, że nikt, kto miał realną władzę, nie traktował jej serio. Historyczne znaczenie dzieła Friedan polega więc na tym, że uczyniła z niej kwestię palącą, problem, o którym się mówi, a wkrótce potem – problem polityczny, którego załatwienie wymaga istotnych zmian w prawie i praktyce społecznej. W Stanach czytano i podziwiano Drugą Płeć, jednak dopiero Mistyka trafiła pod amerykańskie „strzechy”, czyli na przedmieścia, czyniąc z praw kobiet przedmiot zainteresowania mediów.
Wydawnictwo Norton wyposażyło Mistykę w obwolutę w barwie wozu strażackiego. I rzeczywiście zaczął się pożar. Pierwsze wydanie rozeszło się w 1,4 mln egzemplarzy, a książka przez sześć tygodni utrzymywała się na liście bestsellerów Times’a. W 2006 roku, gdy autorka zmarła w wieku 85 lat, szacowano, że łączny nakład Mistyki dobił do trzech milionów. Skąd ten gigantyczny sukces? Moim zdaniem stąd, że Friedan pisała prostym, osobistym i emocjonalnym językiem, który trafiał – a sądząc po wznowieniach i licznych przekładach nadal trafia – do kobiet. Pisała jako jedna z nich – sfrustrowana pani domu, która zrezygnowała z kariery zawodowej, wierząc, że tylko tak spełni się jako kobieta. „Ja także uległam mistyce kobiecości”, napisze kilka lat później, wspominając ten czas. „Koniecznie chciałam odnaleźć owo kobiece spełnienie, które jakoś umknęło mojej matce, i najpierw zrezygnowałam ze stypendium na badania w dziedzinie psychologii, a potem nawet z pracy dziennikarskiej. Oddałam się egzystencji pani domu z przedmieść, która w tamtych czasach stanowiła przedmiot powszechnego pożądania”4.
Książka wyrosła z tych właśnie osobistych doświadczeń, przede wszystkim zaś była produktem ubocznym artykułu, który nigdy nie powstał. W 1957 roku Friedan poproszono o przeprowadzenie ankiety wśród swoich rówieśnic, absolwentek Smith College, w piętnastą rocznicę uzyskania przez nie dyplomu. Friedan miała się dowiedzieć, jak potoczyły się ich dalsze losy i jak oceniały swoje życie. Odpowiedzi nie nadawały się na lekki materiał do prasy kobiecej. Respondentki – przedstawicielki amerykańskiej elity – czuły się zagubione, niespełnione, a zarazem winne własnemu niespełnieniu. To odkrycie wstrząsnęło Friedan. Zaczęła szukać przyczyn. Licząca ponad 500 stron Mistyka kobiecości – książka pełna odniesień do psychologii, antropologii historii – jest efektem tych poszukiwań. Mimo naukowej aparatury – odwołań do Bruno Bettelheima, Margaret Mead, Roberta Maslowa, Erika Eriksona i licznych mocno już dziś przestarzałych badań nad ludzką psychiką – Mistyka pozostaje przede wszystkim książką opartą na kobiecym doświadczeniu, kobiecych wątpliwościach. Książką osobistą. Na tym polega jej siła.
Friedan nie miała ambicji filozoficznych. Nie pisała o historii patriarchatu ani o kondycji kobiety jako takiej. Jeden rozdział poświęciła sufrażystkom, ale zasadniczo trzymała się realiów społecznych, tworząc narrację zrozumiałą tu i teraz, dotyczącą sytuacji milionów amerykańskich kobiet. Była to opowieść szokująco odmienna od tej oficjalnej, a przy tym wiarygodna, pełna konkretów, empatyczna. Jest w tej książce wrażliwość na los kobiet udomowionych, zrozumienie dla ich powszechnie lekceważonych bolączek. Friedan zapewnia swoje czytelniczki, że ich doświadczenie się liczy i ma sens. Nie domaga się od nich, by „wzięły się w garść” i zabrały do roboty. Nie naśmiewa z tego, że czują się wiecznie zmęczone „nic” nie robiąc. Nie gani za to, że na własne życzenie utknęły w ślepym zaułku. Przeciwnie, z szacunkiem i uwagą się po tym zaułku rozgląda, zastanawiając się, kto, kiedy i jak zagonił tam wykształcone kobiety, wmawiając im, że idealnie utrzymany domek z ogródkiem to szczyt ich aspiracji.
Oprócz empatii i zanurzenia w codzienności istotnym źródłem sukcesu tej książki jest umiejętne odwoływanie się do amerykańskiego patriotyzmu. Friedan pokazuje, że oszustwem jest kazać kobietom „wybierać” między domem a karierą, sugerując przy tym, że to drugie unieszczęśliwi je, pozbawiając kobiecości. I wciąż powtarza, że takie oszustwo nie przystoi Ameryce. Nasz kraj stać na coś więcej – Ameryka obiecała przecież wszystkim prawo do poszukiwania szczęścia, do wolności i samorealizacji. Nasz kraj zasługuje na coś więcej, dodaje – udomowienie kobiet to zaprzeczenie ideałom wolności i demokracji, to cywilizacyjna katastrofa. W podobnym tonie – odwołując się do wielkości Ameryki, przywołując obietnice zawarte w Konstytucji i Deklaracji Niepodległości – upominał Amerykę Martin Luther King, wygłaszając na stopniach pomnika prezydenta Lincolna słynne przemówienie pt.: „Mam marzenie” w sierpniu 1963 roku.
Trzymając się realiów kobiecego życia, Friedan rozmontowuje abstrakcyjną ideę kobiecości jako takiej. Dowodzi, że owa kobiecość to mit i mrzonka, a pogoń za nią jest dla kobiet niszcząca. Nie istnieje nic takiego jak kobieca natura – niezmienny w czasie, uniwersalny trzon osobowości, który sprawia, że czujemy się spełnione wyłącznie w roli opiekunek. Istnieje natomiast potężna kulturowa maszyneria, która ową „naturę” sztucznie produkuje i wciska kobietom jako przeznaczenie. Rzesze ekspertów od kobiecości pouczają nas, jak to przeznaczenie realizować, a jeśli temu zadaniu nie podołamy lub jeśli je odrzucimy, wybierając inną drogę, nazywają nas neurotyczkami, wmawiają „zazdrość o penisa”, każą się leczyć.
Teza o społecznym konstruowaniu ról płci, o kulturowym pochodzeniu tego, co powszechnie uważa się za naturę, jest dla myśli feministycznej centralna. Friedan udało się tę myśl wypowiedzieć w sposób niesłychanie sugestywny. Miał rację konserwatywny magazyn „Human Events”, uznając Mistykę za jedną z dziesięciu najbardziej „szkodliwych” książek dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Miał rację, bo z punktu widzenia konserwatystów trudno o większą szkodę wyrządzoną patriarchalnemu społeczeństwu niż rozmontowanie potężnej ideologicznej broni, jaką jest idea „prawdziwej kobiecej natury”. Friedan uhistoryczniła to, co z perspektywy domku z ogródkiem wydawało się nieuchronne i odwieczne; jej książka pokazuje, że ówczesne udomowienie żeńskiej połowy klasy średniej, traktowane jako przejaw kobiecej natury, było stosunkowo niedawnym zjawiskiem. Kobiety miały w Stanach więcej autonomii, większy dostęp do rynku pracy i większe wsparcie dla swoich aspiracji ze strony mediów w latach czterdziestych, a nawet dwudziestych, niż pod koniec lat pięćdziesiątych. W czasie II wojny światowej praca kobiet była zjawiskiem masowym, po wojnie zmuszono kobiety, aby oddały swoje miejsca pracy wracającym z frontu mężczyznom. I tak już zostało. Utknęły w domach, otoczone coraz liczniejszym potomstwem. Rodziły pokolenie nazywane potem baby boom’em i trzeba przyznać, że robiły to z wielkim zapałem. Wśród kobiet wychodzących za mąż w 1963 roku niemal połowę stanowiły nastolatki; między 1940 a 1960 rokiem liczba tych, które rodziły czworo lub więcej dzieci, potroiła się5.
Ameryka była z nich dumna. Mówiło się o szczególnej roli amerykańskiej pani domu, o jej osobistym szczęściu i historycznej misji. Tymczasem Friedan podsunęła tym rzekomo spełnionym kobietom lustro, w którym po raz pierwszy zobaczyły ogrom własnej frustracji, poczucie pustki, zagubienia, bezsensu i wstydu, że tak właśnie się czują. Dotarło do nich, że nie są same. Że jednak nie zwariowały, bo ich desperacja to doświadczenie milionów innych kobiet. W listach do autorki – a dostała ich całe stosy – pisały z egzaltacją, że ta książka zmieniła ich życie. Jedna czuła się jak „napełniony helem i wypuszczony na wolność balon”; inna miała wrażenie, że w jej umyśle „na przemian gasną i zapalają się żarówki”.
Oszałamiający sukces Mistyki był także początkiem wielkiej życiowej zmiany dla samej Friedan. Z dnia na dzień stała się sławna, z domu na przedmieściach ruszyła w Amerykę promować swoją książkę, udzielała wywiadów, zaczęła regularnie pojawiać się w telewizji. Była w tym świetna: mówiła ze swadą, nie dawała się zbić z tropu, potrafiła grać ze stereotypem. W wywiadzie, którego udzieliła magazynowi Life wkrótce po ukazaniu się Mistyki (i który potem opublikowano w formie prześmiewczego „portretu” Friedan jako wściekłej wojowniczki), oznajmiła z typową dla siebie zadziornością, że wprost uwielbia rewolucje, podoba jej się nawet Joanna d’Arc i uważa, że w Stanach jest zdecydowanie za mało rewolucjonistek. Zapewne antycypując skojarzenia z Marksem, a także stereotyp feministki jako kobiety samotnej, prowokowała: „Niektórzy sądzą, że mój przekaz brzmi: Kobiety wszystkich krajów łączcie się – nie macie do stracenia nic oprócz swoich mężczyzn. Ale to nieprawda. Nie macie nic do stracenia oprócz odkurzaczy”6.
W 1966 roku powstała Krajowa Organizacja Kobiet (National Organization for Women – NOW), a Friedan była jedną z jej założycielek i została pierwszą przewodniczącą. W 1970 roku współorganizowała legendarną demonstrację Women’s Strike for Equality w Nowym Jorku; rok później wraz z Bellą Abzug i Glorią Steinem stworzyła National Women’s Political Caucus, organizację, której celem jest promowanie kobiet w polityce. NOW to serce liberalnego feminizmu w Stanach. Organizacja ta liczy dziś ponad pół miliona członków, a jej celem jest wyrugowanie dyskryminacji kobiet ze wszystkich sfer życia. Za przewodnictwa Friedan (1966–70) NOW domagała się realizacji obietnic paragrafu VII Ustawy o Prawach Obywatelskich (prawa zakazującego dyskryminacji w zatrudnianiu); zmusiła linie lotnicze do rezygnacji z dyskryminujących reguł zatrudnienia stewardes (zwalniano je, gdy kończyły 35 lat lub wychodziły za mąż); doprowadziła do zakazu publikowania ogłoszeń o pracy, w których z góry określano płeć kandydata; domagała się tworzenia sieci żłobków i przedszkoli finansowanych z funduszy federalnych (ten postulat do dziś pozostał aktualny).
Osobiście autorka Mistyki nie była, mówiąc delikatnie, osobą łatwą we współżyciu. W opisach jej stosunków z rodziną i jej stylu przywództwa często powraca słowo abrasive, oznaczające szorstkość, a może raczej ścierność, skłonność do wchodzenia w starcia z innymi. Była władcza i apodyktyczna, nieskłonna do kompromisów. Jej małżeństwo (zakończone rozwodem w 1969 roku) było burzliwe. NOW trzymała twardą ręką, niechętnie dopuszczając do głosu poglądy inne od własnych. Przede wszystkim dbała o to, by organizacja, którą zakładała, trzymała się tematyki związanej z miejscem kobiet na rynku pracy (prawo do urlopów macierzyńskich, dostęp do szkoleń i awansu, równość płac itp.), unikając kwestii związanych z cielesnością i seksem. Długo nie chciała słyszeć o przemocy seksualnej czy molestowaniu jako problemach ważnych dla kobiet, politycznych i wymagających politycznej strategii. W jednej kwestii była jednak niezmiennie radykalna: pilnowała, by NOW opowiadała się za pełną legalizacją przerywania ciąży. W 1969 roku znalazła się też wśród założycieli Krajowej Ligi na Rzecz Prawa do Aborcji [National Abortion Rights Action League]. Popierając prawo kobiet do aborcji, Friedan nie kierowała się jednak refleksją dotyczącą seksualności czy cielesności. Jej feminizm to feminizm liberalny, przesiąknięty wiarą w wolność i autonomię jednostki. Możliwość przerywania niechcianej ciąży Friedan uważała po prostu za warunek konieczny kobiecej podmiotowości. Chodziło o prawo do wyboru, prawo do zachowania kontroli nad własnym życiem.
Jak każda książka przełomowa, Mistyka kobiecości budzi z perspektywy czasu zastrzeżenia. Zarzutów jest wiele, a dyskusja na temat książki, a także roli samej Friedan w historii amerykańskiego feminizmu pozostaje żywa do dziś. Najistotniejszy zarzut dotyczy uproszczeń, pominięć i uogólnień, których autorka dopuściła się w Mistyce (a potem, jako liderka – w ruchu kobiecym). Najprościej rzecz ujmując, chodzi o to, że jest to książka o białych paniach domu z klasy średniej pisana tak, jakby inne kobiety nie istniały. Tymczasem z perspektywy wielu amerykańskich kobiet – kto wie, czy nie większości – problem zamknięcia w sferze prywatnej był bolączką uprzywilejowanej elity. Już na początku lat pięćdziesiątych kobiety stanowiły przecież 29% siły roboczej, zatrudnionych ich było ok. 18 milionów7. To o ponad połowę mniej niż trzy dekady później, ale przecież znacznie więcej, niż można wywnioskować z Mistyki. Na obronę Friedan przyznajmy jednak, że ta praca nie była równoznaczna z karierą, bo kobiety znajdowały zatrudnienie niemal wyłącznie na podrzędnych stanowiskach i w zawodach tradycyjnie uważanych za kobiece (jako sekretarki, kelnerki, pielęgniarki, nauczycielki). W tak zwanych profesjach, czyli tam, gdzie praca oznacza prestiż, jasno wytyczoną drogę awansu i wysokie zarobki, były niemal nieobecne. Jednak problemem dyskryminacji na rynku pracy Friedan zajmie się dopiero jako aktywistka, zaś czerpiąc wiedzę o ówczesnej Ameryce wyłącznie z Mistyki można ulec złudzeniu, że w Stanach nie istniały podziały klasowe ani problem rasizmu. Kłopot z elitaryzmem Mistyki wkrótce okazał się kłopotem amerykańskiego feminizmu drugiej fali. Czarne kobiety rzadko przyłączały się do głównego nurtu ruchu kobiecego, tworząc raczej własne grupy. Wybitne Afroamerykanki – takie jak poetka Nikki Givanni, późniejsza noblistka Toni Morrison czy feministyczne autorki Audre Lorde, bell hooks czy Alice Walker – uważały feminizm za „rodzinną kłótnię” między Białymi kobietami i Białymi mężczyznami i wielokrotnie dawały wyraz oburzeniu, że problem seksizmu jest przez białe feministki analizowany w oderwaniu od podziałów klasowych i rasowych.
Friedan oskarżano też o homofobię i jest to moim zdaniem zarzut słuszny. Można nań odpowiadać przypomnieniem, że niechęć wobec homoseksualistów była wówczas powszechna, stanowiła jedną z kulturowych oczywistości, a także ważny wątek zimnowojennej ideologii, gdzie „dewiant” był bliskim krewniakiem komunisty. Ruch na rzecz wyzwolenia gejów i lesbijek miał się rozpocząć dopiero w 1969 roku. Rzecz jednak w tym, że u Friedan homofobia jest czymś więcej niż tłem opowieści o kobietach, pogarda dla osób nieheteroseksualnych stanowi jeden z istotnych argumentów książki. Przyjrzyjmy mu się zatem bliżej. Otóż w rozdziale 11 pojawia się teza o zagrożeniu dla mężczyzn i męskości, jakie rzekomo niesie udomowienie kobiet. Zarażone mistyką kobiecości sfrustrowane panie domu wychowują zniewieściałych synów, bo nie mogąc realizować się w pracy, dominują nad mężczyznami w sferze domowej. Nadmiar tradycyjnie pojmowanej kobiecości i związane z nim nuda i frustracja „produkuje” zatem seksualne wynaturzenia, paradoksalnie niszcząc tradycyjny układ płci. Ten dziwaczny argument stanowi odpowiedź Friedan na powszechne wówczas rozumowanie odwrotne, które zresztą słychać w cytowanym wyżej przemówieniu Stevensona: „łagodna domowa kobieta skutecznie pielęgnuje męskość swojego partnera, zaś nadmiernie wyzwolone – czyli kastrujące i zmaskulinizowane – męskość tę podkopują, przyczyniając się do osłabienia Ameryki”. Fantazmat zniewieściałego mężczyzny okazuje się zatem pionkiem w grze o kobiecość, a dla obu stron tego sporu jest oczywiste, że „dewiacja” stanowi straszliwe zagrożenie.
Zarzut o homofobię dotyczy także – a może przede wszystkim – stosunku autorki do kobiecej seksualności. Friedan zupełnie pomija w Mistyce kobiety żyjące w związkach z innymi kobietami; jedynym punktem odniesienia jest tu tradycyjnie rozumiana rodzina. Kilka lat później, już jako przewodnicząca NOW, pominięcie to uczyni istotną częścią swojej strategii. Domagające się miejsca dla swoich praw w strategii organizacji lesbijki nazwie „lawendowym zagrożeniem” i będzie starała się je wykluczyć z ruchu, twierdząc, że kwestie seksualności odwracają uwagę od problemów zwykłych kobiet, a także zniechęcają te kobiety do feminizmu. Friedan była przekonana, że budując masowy ruch społeczny, trzeba liczyć się z obyczajowym konserwatyzmem Ameryki. Obawiała się ekstremizmu, a kwestie związane z seksualnością uważała właśnie za przejaw ekstremizmu.
Można się spierać, czy była to jedynie strategia, czy też w grę wchodziły jej osobiste uprzedzenia – homofobia, a może po prostu pruderia i obawa, że do niej samej przylgnie łatka „kobiety, która nienawidzi mężczyzn”. Jej własna argumentacja, formułowana dość agresywnie na początku lat siedemdziesiątych, a potem wielokrotnie powtarzana w wersji łagodniejszej, jest następująca: zadaniem ruchu kobiecego jest sprawić, by kobiety przestały być społecznie definiowane przez swoją funkcję seksualną, a zatem kierowanie uwagi na tę kwestię jest sprzeczne z celami ruchu8. Autorka Mistyki nigdy nie zmieniła w tej sprawie zdania. Do końca życia odcinała się od „polityki seksualnej” czyli tematów, które na początku lat siedemdziesiątych stały się dla Ruchu Wyzwolenia Kobiet centralne. Ślady tej wrogości są zresztą widoczne w zamieszczonym w obecnym tomie wstępie do Mistyki, który Friedan napisała w 1997 roku. Zdaniem wielu feministek (m.in. Susan Faludi, która w słynnym Backlashu poddała miażdżącej krytyce późniejszą książkę Friedan, The Second Stage) autorka Mistyki była co prawda „matką założycielką” ruchu kobiecego na początku lat sześćdziesiątych, ale później nie nadążała za jego rozwojem. Nigdy nie zrozumiała, że homofobia i seksizm to dwie strony tego samego medalu.
Jeśli jakiś fragment Mistyki budzi zdumienie, a nawet oburzenie współczesnych czytelników – także tych, którzy zgadzają się z tezą książki – to jest to zdumiewająca analogia między domem na przedmieściach a obozem koncentracyjnym (rozdział 12). Warto zatem zapytać, skąd ten makabryczny i tak dziś dla nas dziwaczny pomysł. Otóż porównanie to stanowiło część konwencji polemicznej tamtych lat i nie budziło szczególnego zdziwienia; było uznawane za ostre, ale nie oburzające. Historyk Stanley Elkins porównywał do obozów śmierci amerykańskie niewolnictwo; pojawiały się porównania między eksterminacją Żydów a Hiroszimą; Stanley Milgram, psycholog, który badał podatność zwykłych ludzi na presję, by znęcali się nad innymi, porównywał uczestników swojego eksperymentu do obozowych kapo. Nie bez znaczenia są także korzenie samej Friedan. Jako Żydówka z pochodzenia, należała ona do pokolenia lewicowych żydowskich intelektualistów, którzy po wojnie – już nie jako Żydzi, lecz jako Amerykanie – przywoływali Holocaust jako tragedię o uniwersalnym wymiarze, wielkie ostrzeżenie przed konsekwencjami rasizmu i innych uprzedzeń9. Analogia między udomowieniem kobiet a obozem koncentracyjnym jest także częścią politycznej strategii Friedan, subtelnej gry, jaką w swojej książce prowadzi z zimnowojenną retoryką na temat kobiet. Powtarzano, że tradycyjna rodzinność jest aspektem amerykańskiego patriotyzmu, a zatem spełnianie się w roli gospodyni domowej to forma oporu amerykańskich kobiet wobec radzieckiego komunizmu. Friedan odpowiada na ten argument, wprowadzając do gry trzeci element – nazistowskie Niemcy. Nie kwestionuje konieczności przeciwstawiania się złowrogiej sile totalitaryzmu, raz po raz przypomina jednak swoim czytelnikom, że w odesłaniu kobiet do domu nie ma nic amerykańskiego. Nie przypadkiem w tekście wciąż pojawia się złowroga triada „Kinder, Küche, Kirche”; autorka nie tłumaczy tych trzech słów na angielski, bo ich rola w tekście na tym właśnie polega, że brzmią obco, nieamerykańsko10. Wszystko to nie stanowi rzecz jasna usprawiedliwienia dla retorycznego nadużycia, jakim jest analogia między wygodnym domkiem na przedmieściach a obozem śmierci, tym bardziej że problem dotyczy całego rozdziału książki. Friedan, która nader rzadko wycofywała się ze swoich wcześniejszych poglądów, będzie po latach żałować, że porównała udomowienie kobiet do Zagłady. W swoich wspomnieniach napisze, że była to wielka pomyłka, której teraz bardzo się wstydzi11.
Kolejny spór dotyczy usytuowania Mistyki – a także biografii Betty Friedan – w politycznej i ideologicznej historii Stanów. Książka należy do kanonu feminizmu liberalnego, jednak w 1998 roku Daniel Horowitz ujawnił, że Friedan w młodości była silnie związana z lewicą, co zataiła, kreując się w Mistyce na zwykłą panią domu12. Na początku lat czterdziestych, jako studentka Smith, uczestniczyła w warsztatach z marksizmu, pisała też artykuły wspierające strajk pracujących w college’u sprzątaczek. Później pracowała w Federated Press, niezależnym serwisie informacyjnym, który obsługiwał prasę związkową, i przez kilka lat pisywała artykuły do lewicowego pisma związkowego UE News. Ani w Mistyce kobiecości ani w późniejszych tekstach Friedan nie ma śladu tych doświadczeń, nie widać też związanych z nimi przemyśleń. W książce Friedan pomija zupełnie ekonomiczny wymiar nierówności płci; udomowieniu kobiet winni są „eksperci”, „media”, „kultura”, ale przecież nie kapitalizm. Czy zatem wizerunek autorki Mistyki jako pani domu piszącej dla innych pań domu należy uznać za mistyfikację? Czy Friedan zataiła młodzieńczą przygodę z marksizmem, bo zmieniła poglądy? A może zmienił się klimat polityczny i należy po prostu uznać, że dostosowała swój przekaz do wymogów epoki? Jakkolwiek to interpretować, wywołana przez Horowitza debata o lewicowych korzeniach Mistyki jest czymś więcej niż osobistym atakiem na Friedan (za taki właśnie uznała go sama autorka); jego odkrycia wpisują się w dużo szerszą dyskusję o relacjach między feminizmem, liberalizmem i lewicą13.
Przekazując polskim czytelniczkom przekład Mistyki kobiecości, trzeba jednak przede wszystkim postawić pytanie o jej aktualność. Mimo wszystkich swoich ograniczeń jest to pozycja klasyczna, a przy tym istotny kawałek kobiecej historii, a zatem godne otwarcie projektowanej przez nas serii książek feministycznych: Biblioteka Kongresu Kobiet. Jednak klasyka klasyką, seria serią, a książki czytamy po to, by usłyszeć coś nowego. Czytamy je, bo mówią nam coś ważnego o naszym życiu. Cóż, niektóre z odkryć Friedan wydają się dziś truizmami czy wręcz banałami. Czytając po raz enty, że kobieta ma prawo do samorealizacji, a mycie podłogi kiepsko nadaje się na źródło „orgazmu”, zastanawiałam się, czy istotnie ówczesnym kobietom z klasy średniej trzeba to było aż tyle razy powtarzać? Wiem, wiem, dzieci dorastają, a nam zostaje potem do przeżycia kawał życia. Owszem, gdzieś już słyszałam, że całkowita zależność ekonomiczna od mężczyzny to ryzykowny pomysł – nawet najlepszy mąż może wpaść pod pociąg. Czy one naprawdę tego nie wiedziały? I czy ktokolwiek mógł traktować serio przekaz kolorowych czasopism – całą tę bajkę o idealnej i zawsze pogodnej pani domu otoczonej gromadką dzieci, dumnej z awansu męża i ze sto czterdziestego ósmego gadżetu do czyszczenia tego lub owego, który właśnie jej kupił i którego reklamę widać obok? A jeśli czuły się aż tak bardzo zdesperowane, tak bardzo przytłoczone swoim udomowieniem, to czy nie mogły zwyczajnie z tego domu wyjść?
Rzecz w tym, że nie mogły. Naprawdę nie mogły ruszyć z miejsca, w którym tkwiły. Nie mogły, bo cała ówczesna kultura – członkowie ich rodzin, media, kaznodzieje oraz niezliczeni eksperci od kobiecej duszy byli zgodni, że taki ruch byłby niezgodny z kobiecą naturą. I jeszcze dlatego, że zwyczajnie nie miały dokąd pójść, bo na rynku pracy po prostu nie było dla nich miejsca. Fakt, że dziś jest inaczej, zawdzięczamy między innymi Betty Friedan – nie tylko jej, rzecz jasna, lecz całemu pokoleniu dzielnych kobiet, które stworzyły stan rzeczy dziś uważany za oczywisty. Paradoks polega więc na tym, że ta książka się zestarzała, bo wywołała zmianę. Świat, który opisuje, nie istnieje, między innymi dlatego, że Friedan go opisała.
Czy jednak zupełnie nie istnieje? Feministyczna publicystka i wykładowczyni Katha Pollitt porównuje swoje przygody z książką Friedan na amerykańskiej uczelni do nauczania powieści Jane Austen. Świat kobiet zamkniętych w domach na przedmieściach jest dla współczesnych studentek równie egzotyczny jak świat dyliżansów, kamerdynerów i przyzwoitek14. Ja także kilkakrotnie prowadziłam zajęcia w oparciu o fragmenty Mistyki, ale w odróżnieniu od Pollitt nie miałam wrażenia, że dyskutujemy o odległej historii. W reakcji na tekst – zadawałam zwykle lekturę dwóch pierwszych rozdziałów książki – moje studentki i studenci opowiadali o swoich kuzynkach, ciotkach, matkach. O ich odłożonych na później, a wreszcie zapomnianych aspiracjach, o ich wiecznym poczuciu winy. Bywało też, że dziewczyny zaczynały opowiadać o sobie. O własnym lęku, że po studiach ugrzęzną na długie lata w domu i już nie wrócą na ścieżkę, którą dziś, jako studentki, uważają za swoją życiową drogę. Nasza klasa średnia dopiero się rodzi, nasze „przedmieścia” nie są tak zamożne jak te, które opisuje Friedan. Jednak frustracji związaną z bezalternatywnym udomowieniem można doświadczyć równie głęboko w małym miasteczku na Podlasiu czy w mieszkaniu na warszawskim blokowisku, co w Nebrasce lub Nevadzie. Warunki są inne, pieniędzy znacznie mniej, ale osamotnienie, poczucie bezpowrotnie traconego czasu i niepokój wynikający z całkowitej zależności od męża – te same. Ta sama jest też złość na samą siebie. Wszyscy wokół mówią ci, że masz dobrze, więc jeśli czujesz, że masz źle, że grzęźniesz, dusisz się, że chcesz więcej, inaczej… to sama sobie jesteś winna.
Czy w Polsce mamy do czynienia z masowym udomowieniem kobiet? Czy towarzyszy temu presja kulturowa porównywalna do tej, którą opisuje Friedan? Spójrzmy na liczby. Współczynnik aktywności zawodowej kobiet jest u nas znacznie niższy niż przeciętna europejska (w Polsce, jak podaje GUS, jest to ok. 46%, zaś unijna przeciętna to nieco poniżej 60%, są jednak kraje – Dania, Holandia, Szwecja – gdzie aktywnych zawodowo jest ponad 70% kobiet)15. Czy wynika to z tradycyjnych wyborów, z rodzinności Polek, głębokiej potrzeby sprawowania osobistej opieki nad dziećmi, która bierze górę nad pragnieniem zrobienia kariery, do której wiele kobiet i tak nie ma dostępu? Zapewne w wielu wypadkach tak jest. Jednak nie dowiemy się, w ilu, dopóki kobiety nie będą miały prawdziwego wyboru, czyli dopóki nie powstanie w Polsce sieć powszechnie dostępnych żłobków i przedszkoli, mężczyźni nie wezmą na siebie połowy domowych obowiązków (obecnie wykonują je w zaledwie 20%), a rynek pracy nie stanie się dla kobiet prawdziwie otwarty.
Jak jest obecnie, wiadomo. Pracodawcy traktują kobiety jako tanią – a w każdym razie znacznie tańszą od mężczyzn – siłę roboczą. Dysproporcje w płacach widoczne są we wszystkich grupach zawodowych (przeciętna różnica wynosi ok. 23%), ale im więcej pieniędzy wchodzi w grę, tym są większe. Jak zauważają autorki raportu przygotowanego przez Kongres Kobiet Polskich, powszechnie uważa się, że kobiety nie muszą dobrze zarabiać, bo ich dochody są zaledwie „dodatkiem” do dochodów męża. To właśnie jest stan umysłu, o którym pisze Betty Friedan. Rewers społecznego lekceważenia pracy zawodowej kobiet to ich własne przekonanie, że pracować nie warto, że pracują wyłącznie z konieczności. Z badań przeprowadzonych na Mazowszu w 2010 roku wynika, że niemal połowa kobiet chętnie zrezygnowałaby z pracy, gdyby ich mąż czy partner zarabiał wystarczająco dużo, by utrzymać rodzinę na zadowalającym poziomie16. Czy rzeczywiście tak by zrobiły? Sam fakt, że o tym marzą, jest niepokojący, bo oznacza, że czują się na rynku pracy jak nieproszeni goście, a praca nie daje im satysfakcji, nie jest ważna dla ich poczucia, kim są i dokąd w życiu zmierzają.
Pragnienie, by rzucić pracę i zostać panią domu, nie jest emanacją kobiecej duszy, lecz pochodną tego, jak społeczeństwo postrzega kobiecą rolę. Zewsząd otacza nas kulturowa opowieść o szczęściu kobiety udomowionej, o nieważności wszystkiego, co wykracza poza prywatność. To właśnie jest mistyka kobiecości. Mglista, ogólnikowa, oparta na mitach i przekłamaniach, a jednak niesłychanie uwodzicielska. Ten przekaz nie jest w Polsce tak intensywny i wszechobecny jak w Stanach pół wieku temu, ale trudno go nie zauważyć. Podręczniki szkolne wciąż – mimo licznych protestów i monitów – pokazują dzieciom tatę w pracy, a mamę przy wieszaniu firanek. Pisma kobiece doradzają czytelniczkom, jak piec wyborne ciasta, dekorować wnętrza, dbać o dzieci, męża i własną urodę, ale artykuły o tym, jak lepiej radzić sobie w pracy, pojawiają się w nich niezwykle rzadko. W życiu bohaterek seriali liczy się wyłącznie miłość, a postać kobieca, która robi karierę, to nieszczęśnica lub czarny charakter – gdy się pojawia, to jako zagrożenie dla rodziny, własnej lub cudzej. „Perfekcyjna pani domu” – tak brzmi tytuł popularnej serii programów w jednej z polskich stacji telewizyjnych. I bynajmniej nie jest to tytuł prześmiewczy. Prowadzenie domu traktuje się tu ze śmiertelną powagą, jako kompleksowe wyzwanie, w którym mężczyźni nie uczestniczą wcale, natomiast nam, kobietom, pomogą w nim ekspertki-celebrytki.
Z jednej strony, pytani, kto ich zdaniem w polskim społeczeństwie cieszy się większym szacunkiem, kobieta pracująca zawodowo czy gospodyni domowa, Polacy jednoznacznie wybierają tę pierwszą17. Z drugiej strony, gdy trzeba pokazać „kobietę” uogólnioną, kobietę jako taką, odruchowo przywołuje się postać pani domu. Coś tu jest nie tak, coś tu nie gra, chciałoby się powiedzieć. I oddać głos Betty Friedan, która tak dobitnie wypowiedziała tę wątpliwość pół wieku temu.
Agnieszka Graff
Jako że niebawem wkroczymy w nowy wiek – a zarazem w nowe tysiąclecie – tym razem to mężczyźni muszą zadać sobie trud, by dokonać przełomu w myśleniu o sobie i o społeczeństwie. Kobiety, niestety, nie mogą za nich podjąć tego wysiłku, ale też bez udziału mężczyzn nie uda im się wprowadzić dalszych zmian. Zaiste to nadzwyczajne, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo dzięki nam, kobietom, zmieniły się perspektywy życiowe, jak gruntownie przewartościowałyśmy system społeczny, odkąd zaledwie dwa pokolenia wstecz udało nam się zdemistyfikować mistykę kobiecości. Dalsze zmiany stoją jednak pod znakiem zapytania, jeżeli zadanie to będzie spoczywać wyłącznie na barkach kobiet. Kontynuacja procesu zmian jest sprawą niecierpiącą zwłoki, wynikającą ze zmieniającej się sytuacji mężczyzn, stanowiącej zagrożenie dla pozycji zdobytej przez kobiety, o ile mężczyźni nie dokonają przełomu. Czy kobiety zostaną zmuszone do odwrotu i rezygnacji z wywalczonego człowieczeństwa, czy też na powrót połączą siły z mężczyznami, urzeczywistniając nową wizję ludzkich możliwości, dążąc do zmiany męskiego świata, o dostęp do którego stoczyły ciężką walkę?
Weźmy choćby pod uwagę warunki nowego upodmiotowienia kobiet, zdumiewające zmiany, jakie nastąpiły od czasów, gdy o nich pisałam zaledwie trzydzieści lat temu, kiedy kobiety definiowano wyłącznie poprzez pryzmat płci w ich relacjach z mężczyznami – były zazwyczaj czyjąś żoną, obiektem seksualnym, matką, panią domu – natomiast nie dostrzegano w nich osób, które mogłyby się samodzielnie określać poprzez swoje czyny w społeczeństwie. Ów wzorzec, który określiłam mianem „mistyki kobiecości”, był na tyle rozpowszechniony – wyzierał z łamów czasopism dla kobiet, dominował w filmach, reklamach telewizyjnych, środkach masowego przekazu oraz podręcznikach do psychologii i socjologii, że każda kobieta myślała, iż musi zmierzyć się z tym problemem w samotności. Odczuwała poczucie winy, jeśli nie przeżywała orgazmu, pastując podłogi w całym domu. Bez względu na to, jak bardzo pragnęła mieć męża, dzieci, dwupoziomowy dom na przedmieściu, a do tego wszystkie te urządzenia gospodarstwa domowego, tak jakby kobiety o niczym innym nie marzyły w okresie powojennym, czasami jednak odczuwała tęsknotę za czymś więcej.
Zjawisko to nazwałam „problemem, który nie ma nazwy”, ponieważ w owym czasie kobiety obwiniano w zasadzie o wszystko: o to, że zlew kuchenny nie lśni bielą, że koszula mężowska nie jest wyprasowana pod kant, że dzieci moczą się w łóżku, mąż ma wrzody żołądka, a one same nie potrafią osiągnąć orgazmu. Natomiast problem, który nie miał nic wspólnego ani z mężem, ani z dziećmi, ani z domem, ani z życiem seksualnym – problem, o którym słyszałam od wielu kobiet w czasach, gdy sama wiodłam żywot gospodyni domowej z przedmieścia po tym, jak zwolniono mnie z gazety, gdy zaszłam w ciążę, choć i tak przecież pracując w redakcji, czułam się winna, tak jak wszystkie kobiety, które w owym czasie pracowały zawodowo, miały poczucie winy, że z powodu pracy poza domem kwestionują męskość męża, własną kobiecość i zaniedbują dzieci – problem ten nie miał nazwy. Ponieważ jednak dalej korciło mnie, żeby pisać, ponieważ nie potrafiłam zupełnie stłumić w sobie tego pragnienia, dlatego – czując się, jakbym w sekrecie popijała o poranku, gdyż żadna z mamuś z mojego przedmieścia „nie pracowała” – pisałam na zlecenie dla magazynów kobiecych artykuły o macierzyństwie, karmieniu piersią, porodach naturalnych, o domach i o modzie. Ilekroć próbowałam napisać o jakiejś artystce, o polityce, słyszałam wówczas od redaktorów, że „Amerykanki się przecież z tym tematem nie utożsamią”, a redaktorami czasopism dla kobiet byli, rzecz jasna, mężczyźni.
W tamtych latach w każdej dziedzinie i profesji głos decydujący mieli mężczyźni, bowiem tylko oni byli profesorami, partnerami w firmach prawniczych, członkami zarządów największych firm, pełnili funkcje kierownicze w przedsiębiorstwach, byli zatrudniani jako specjaliści w sektorze opieki zdrowotnej, byli członkami akademii, szefami szpitali i dyrektorami klinik. Nie było „kobiecego elektoratu”, kobiety głosowały tak jak ich mężowie. W badaniach opinii publicznej w ogóle nie pojawiały się „kwestie kobiece”; o sprawach kobiet nie mówili kandydaci ubiegający się o stanowiska polityczne; kobiet nie traktowano poważnie, a nawet one same nie traktowały siebie serio. Aborcja była słowem zakazanym w druku, wyklętym z łam gazet; była plugawą zbrodnią, hańbą dla kobiet, czymś potwornie wstydliwym, co budziło strach i często doproadzało kobiety do śmierci, a osoby, które jej dokonywały, były narażone na więzienie. Dopiero wtedy, gdy udało się zdemistyfikować mistykę kobiecości, gdy zdołałyśmy wreszcie powiedzieć, że kobiety są ludźmi – właśnie tak, ludźmi, ani mniej, ani więcej – gdy w związku z tym zażądałyśmy naszego prawa do udziału we wszystkich sferach życia społecznego, zażądałyśmy równych szans i równego traktowania w zakresie wynagrodzeń i szkoleń, prawa do decydowania w najważniejszych sprawach dotyczących naszej przyszłości, dopiero wtedy problemy kobiet zostały nagłośnione, zaś one same zaczęły z powagą traktować własne doświadczenia.
Zważcie, że latem 1996 roku lekkoatletki, które zdobyły medale olimpijskie w zasadzie w każdej możliwej konkurencji – w tenisie, sztafecie, piłce nożnej, koszykówce, kajakarstwie, kolarstwie górskim – były dosłownie we wszystkich mediach, występowały w programach telewizyjnych w czasie najlepszej oglądalności. W latach mojej młodości albo wtedy, kiedy dorastała moja córka, kobiety nie odgrywały żadnej roli w głównych dyscyplinach sportowych – w szkołach nie prowadzono poważnych treningów lekkoatletycznych dla dziewcząt, zajęcia te były przeznaczone wyłącznie dla chłopców – sytuacja ta zmieniła się dopiero wtedy, gdy ruch kobiecy zażądał zniesienia dyskryminacji ze względu na płeć w szkolnictwie, w tym także podczas zajęć z wychowania fizycznego, co udało się wprowadzić w artykule 9. ustawy o prawach obywatelskich, podczas gdy artykuł 7. zakazywał dyskryminacji w zatrudnieniu – zapewniał kobietom i mężczyznom równe szanse w pracy i sporcie, biorąc pod uwagę indywidualne zdolności.
Zważcie, że w 1996 roku kwestia aborcji traktowanej jako prawo kobiet do wyboru w zasadniczy sposób podzieliła Partię Republikańską. Stało się to wiele lat po tym, jak ruch kobiecy ogłosił, że podstawowym prawem kobiety jest prawo wyboru, czy w ogóle chce mieć dzieci i kiedy chce je urodzić; wiele lat po wydaniu przez Sąd Najwyższy orzeczenia, w którym stwierdzono, że prawo wyboru jest prawem niezbywalnym, podobnie jak wszystkie prawa określone w Konstytucji i Karcie Praw, z tego względu, że pierwotnie zostały one napisane przez naród i dla narodu, którego przedstawicielami byli mężczyźni; wiele lat po tym, jak Partia Demokratyczna opowiedziała się za prawem do wyboru i wiele lat po tym, jak fundamentalistyczna prawica religijna podjęła brutalną walkę, zaciekle broniąc straconych pozycji, pikietując i podkładając bomby pod kliniki, w których przeprowadzano zabiegi przerywania ciąży. Partia Republikańska w przeszłości wygrywała wybory, siejąc strach i nienawiść w sprawie aborcji. W 1996 roku w programie wyborczym Republikanów ponownie znalazł się postulat wprowadzenia poprawki konstytucyjnej kryminalizującej aborcję i przedkładającej zygotę nad życie kobiety, który odstręczył wiele kobiet i mężczyzn o sympatiach republikańskich – była to zarazem ostatnia rozpaczliwa próba odwrócenia biegu historii. Z chwilą gdy stało się jasne, że to kobiety, które teraz w spisie wyborców stanowią przeważającą większość, wybiorą następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, już nie tylko kwestia wolnego wyboru, ale także urlop wychowawczy, prawo kobiety do tego, aby nie zmuszano jej do opuszczenia szpitala po porodzie przed upływem 48 godzin, prawo rodziców do wzięcia dnia wolnego z powodu wizyty dziecka u dentysty lub wywiadówki w szkole stały się poważnymi kwestiami politycznymi.
Choć w niektórych środkach masowego przekazu, reklamach i filmach być może w dalszym ciągu próbuje się definiować kobiety wyłącznie albo przede wszystkim jako obiekty seksualne, w oczach większości społeczeństwa amerykańskiego zachowanie takie już nie uchodzi, a nawet w ogóle przestało być akceptowane. Coraz częściej mówi się o przemocy seksualnej wobec kobiet i mniej jawnych formach molestowania seksualnego, przestały być one problemami niewidocznymi – dziś uważa się je za przestępstwa na tyle poważne, że mogą złamać karierę senatorowi, sędziemu Sądu Najwyższego czy nawet prezydentowi18. W istocie obsesja mediów, łowców skandali politycznych, a nawet samych feministek na punkcie oskarżeń o molestowanie seksualne, która pierwotnie była wyrazem nowego upodmiotowienia kobiet, dziś sprawia wrażenie działania odwracającego uwagę od spraw istotniejszych. W skupieniu się polityki płciowej na molestowaniu seksualnym przejawia się obsesja na punkcie tego, co w gruncie rzeczy jest być może niebezpiecznym symptomem nasilającej się u mężczyzn wściekłości i frustracji z powodu niepewnej sytuacji ekonomicznej, rosnącego bezrobocia, braku podwyżek, zastoju kariery lub jej załamania się. Jak pamiętamy, polityka płciowa19 powstała w reakcji na mistykę kobiecości. Nastąpiła eksplozja długo tłumionego gniewu i wściekłości kobiet na upokorzenia, które musiały znosić w czasach, gdy były całkowicie zależne od mężczyzn, złości, którą wyładowywały na własnym ciele, a w skrytości ducha także na mężach i dzieciach. Ten gniew był zarzewiem pierwszych batalii, jakie stoczył ruch kobiecy, a jego siła słabła z każdym zwycięstwem, które osiągały kobiety na drodze emancypacji i upodmiotowienia, drodze ku pełni człowieczeństwa i wolności.
W dzisiejszych czasach polityka płciowa stanowi pożywkę dla polityki nienawiści i powoduje coraz większą polaryzację w Ameryce. Przesłania jednocześnie prawdziwe zagrożenia, które mogą unieważnić zdobycze emancypacji kobiet i mężczyzn – zagrożeniem tym jest kultura korporacyjnej zachłanności, bezrobocie, którym zagrożeni są nawet wykształceni biali mężczyźni, co spowodowało w ciągu ostatnich pięciu lat zmniejszenie się dochodów o prawie 20%, nie mówiąc już o mężczyznach należących do mniejszości, robotnikach i niemających wykształcenia20. Wrogość mężczyzn wobec zdobyczy emancypacji, podsycana dodatkowo przez media i politycznych podżegaczy, może znowu uczynić z kobiet kozła ofiarnego. Należy jednak podkreślić, że kobiety przestały być biernymi ofiarami, którymi się niegdyś czuły. Nie dadzą się już z powrotem tak łatwo wepchnąć w pułapkę mistyki kobiecości, jakkolwiek niektóre sprytne kobiety, takie jak Martha Stewart zarabiają miliony dolarów na doradzaniu w sprawach samodzielnego wystroju wnętrz, wykwintnej kuchni, sprzedając podrabiane wytwory mistyki kobiecości jako elegancką paletę nowych możliwości, które się otwierają przed kobietami.
Faktem jest, że mniej więcej w połowie gospodarstw domowych kobiety mniej więcej w połowie zasilają domowy budżet swoimi zarobkami21. Stanowią dziś prawie połowę siły roboczej22. 59% kobiet pracuje zawodowo poza domem, w tym także matki małych dzieci23, ich wynagrodzenia stanowią natomiast 72% zarobków mężczyzn24. Nie ma równości na szczytach władzy: większość członków zarządów firm, partnerów w firmach prawniczych, dyrektorów szpitali, profesorów, członków rządu, sędziów oraz szefów policji stanowią mężczyźni, natomiast kobiety są reprezentowane na wszystkich szczeblach niższych. Coraz więcej Amerykanów pracuje dziś w firmach, których właścicielkami bądź zarządzającymi są kobiety, niż w firmach należących do czołówki biznesu z listy publikowanej rokrocznie w magazynie „Fortune”.
Niepokojące są jednak informacje, z których wynika, że dysproporcja w zarobkach kobiet i mężczyzn zmniejszyła się tylko w jednej trzeciej (34%) dzięki zwiększeniu się zarobków kobiet, natomiast w przeważającej części (w 66%) nastąpiło to na skutek spadku wynagrodzeń mężczyzn25. Wprawdzie w minionych latach coraz więcej kobiet podjęło pracę zawodową, to jednak rośnie liczba mężczyzn, którzy wypadli z rynku pracy lub zostali do tego zmuszeni z przyczyn od nich niezależnych.
Przecież to właśnie mężczyźni – z początku przedstawiciele mniejszości, a dziś biali mężczyźni, dawniej robotnicy, a dziś kadra kierownicza średniego szczebla – są głównymi ofiarami spadku zatrudnienia w korporacjach. Likwiduje się bowiem robotnicze miejsca pracy bądź stanowiska kierownicze średniego szczebla zajmowane głównie przez mężczyzn – i to nie tyle ze względu na postęp technologiczny, ile dla krótkotrwałych zysków osiąganych dzięki wzrostowi cen akcji na giełdzie w wyniku redukcji kosztów spowodowanych wyższymi wynagrodzeniami i wyższymi świadczeniami, które otrzymują mężczyźni. Praca kobiet w usługach, w dziedzinach takich jak sektor opieki zdrowotnej, to gałąź gospodarki, która się rozwija, choć coraz częściej jest to praca „zakontraktowana”, wykonywana na podstawie umowy zlecenia lub na czas określony, bez żadnych świadczeń dla zatrudnionych.
Wiele prac wykonywanych przez kobiety, szczególnie zajęć dorywczych, trudno uznać za przykład olśniewającej kariery zawodowej, choć kolejne sondaże opinii publicznej pokazują, że kobiety dość dobrze sobie dziś radzą ze swoim skomplikowanym życiem, w którym pracę zawodową muszą godzić z różnymi wyborami życiowymi – zamążpójściem i macierzyństwem. Odkąd wyzwoliły się z mistyki kobiecości, odczuwają radość życia, mając jednocześnie do wyboru znacznie więcej możliwości, niż było to dane ich matkom. Ale polityka płciowa, która pomogła nam zdemistyfikować mistykę kobiecości, przestała być użyteczna i adekwatna, stała się nawet czymś, co odwraca naszą uwagę od spraw istotniejszych, nie pozwalając zmierzyć się z poważnym, pogłębiającym się brakiem równowagi gospodarczej, coraz większymi dysproporcjami w dochodach i zamożności, na które w równym stopniu są dziś narażone kobiety, jak i mężczyźni.
Mężczyźni, których męska tożsamość definiowana jest na podstawie wyników uzyskiwanych w wyścigu szczurów, rozłożenia na łopatki drugiego faceta, nie mają co liczyć na to, że w przyszłości tak będzie wyglądała ścieżka ich kariery zawodowej. Nawet jeśli sami nie padli jeszcze ofiarą bezrobocia, to z pewnością posady stracili ich bracia, kuzyni, przyjaciele, współpracownicy. W większym stopniu są dziś zależni od zarobków małżonek. Rzeczywista, pogłębiająca się przepaść, tak samo dotykająca kobiety, jak i mężczyzn, jest skutkiem drastycznych nierówności w poziomie zamożności: pogłębia się przepaść między bogatymi (zaledwie 10% najzamożniejszych kontroluje dwie trzecie bogactwa Ameryki) a resztą z nas, kobiet i mężczyzn. W minionym dziesięcioleciu dochody 80% Amerykanów zatrzymały się na tym samym poziomie lub zmniejszyły się26. Jedynym powodem, dla którego znacznie większa liczba rodzin nie popadła w ubóstwo, jest to, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety pracują zawodowo. We współczesnej kulturze zachłanności, która wpaja nam przekonanie, że każdy może się wzbogacić, grając na giełdzie, łatwiej skanalizować strach i poczucie braku bezpieczeństwa (według sondaży rosnące wśród Amerykanów – tak kobiet, jak i mężczyzn – mimo zwyżkujących cen akcji na giełdzie, zysków korporacji i niebotycznego poziomu, jaki osiąga Indeks Dow Jones) w postaci polityki płciowej, wojen rasowych i międzypokoleniowych. Łatwiej przekierować gniew, nastawiając przeciwko sobie kobiety i mężczyzn, czarnoskórych i białych, młodych i starych, niż otwarcie konfrontować się z nadmierną władzą pazernych korporacji.
Chciałabym być świadkiem działań wspólnie podejmowanych przez kobiety i mężczyzn – na przykład nowej ogólnokrajowej kampanii na rzecz krótszego tygodnia pracy, tak jak pół wieku temu klasa robotnicza walczyła o czterdziestogodzinny tydzień pracy. Być może dziś należałoby zawalczyć o trzydziestogodzinny tydzień pracy, uwzględniając potrzeby kobiet i mężczyzn mających dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym, którzy nie powinni pracować 80 godzin tygodniowo, jak to niekiedy ma obecnie miejsce. Być może należałoby zawalczyć o sześciogodzinny dzień pracy – rodzice w pracy, podczas gdy dzieci uczą się w szkole – a także uwzględnić potrzeby kobiet i mężczyzn, którzy od młodości z konieczności muszą łączyć pracę z nauką i dalszym kształceniem, oraz ludzi po sześćdziesiątce, którzy – jak już dziś wiemy – potrzebują nowych sposobów, by móc dalej wzbogacać społeczeństwo swoim doświadczeniem, zamiast czekać, aż się ono ulotni w kolejce do domu starców. Domagać się pracy dla wszystkich oraz przedefiniowania sukcesu, który mają osiągnąć kobiety i mężczyźni.
Dawne wojny dalej odgradzają nas murem. W fabryce Mitsubishi w Normal w stanie Illinois, mieście położonym dziesięć mil od Peorii, w której się wychowywałam, grupa kobiet wniosła największą jak dotychczas sprawę o molestowanie seksualne, oskarżając mężczyzn o klepanie po pośladkach, obmacywanie piersi, wyzywanie od „zdzir” i „dziwek”, a także o niedopuszczanie ich do udziału w szkoleniach i nieudzielanie pomocy, której potrzebowały, wykonując nietradycyjną pracę. W tej części Illinois, wraz z zamknięciem z powodu strajku fabryki pojazdów gąsienicowych w zakładach Mitsubishi można było znaleźć jedyną dobrą pracę w okolicy. Mężczyźni musieli się chyba poczuć zagrożeni, kiedy kobiety zaczęły zajmować miejsca pracy w tej fabryce. Byłam bardzo dumna z inicjatywy NOW – Krajowej Organizacji Kobiet (w powstaniu której miałam swój udział, kiedy przekonałam się, że jest nam potrzebny ruch, żeby wyzwolić się z mistyki kobiecości i uczestniczyć na równych zasadach w życiu społecznym), której przedstawicielki pojechały do Japonii, gdzie dołączyło do nich 45 japońskich organizacji kobiecych, żeby zmierzyć się z Mitsubishi na ich własnym podwórku. Kobiety jednak dopiero wtedy odniosą trwałe zwycięstwo nad wykorzystującymi je mężczyznami, kiedy przyczynami owego poczucia niepewności i gniewu zajmą się wreszcie pospołu kobiety i mężczyźni.
Mimo wszystko na całym świecie daje się odczuć nowa siła kobiet, co uwidoczniło się szczególnie podczas konferencji w Pekinie w 1995 roku27. Kiedy autorytarny rząd chiński nie otrzymał zgody na zorganizowanie Igrzysk Olimpijskich, z radością podjął się organizacji ONZ-owskiej Światowej Konferencji w sprawach Kobiet, spodziewając się, że uczestniczki będą robiły zakupy i pozowały do zdjęć na tle malowniczych chińskich pejzaży. Kiedy 40 tysięcy kobiet z organizacji kobiecych z całego świata wystąpiło o wizy, kiedy zaczęły protestować pod ambasadami chińskimi, gdy im ich odmówiono, rząd chiński spróbował odgrodzić konferencję dla organizacji pozarządowych, organizując ją na odizolowanym przedmieściu, z dala od miejsca, gdzie obradowały delegacje rządowe, lecz mimo to nie był w stanie powstrzymać kobiet z całego świata. Kiedy Tybetankom, którym odmówiono wiz, pozwolono demonstrować na placu zabaw dla dzieci, zaprosiły tam dziennikarzy CNN i zasłaniając twarze, opowiedziały swoją historię całemu światu. Hillary Rodham Clinton potwierdziła przed całym światem, że „prawa kobiet są prawami człowieka”. W 1995 roku oficjalnymi delegatkami na tę ONZ-owską konferencję były, rzecz jasna, kobiety – kobiety upodmiotowione, kobiety mające władzę – podczas gdy dwadzieścia lat wcześniej byli to mężczyźni lub żony i sekretarki urzędników, którzy podczas ważnych głosowań zasiadali na miejscach zarezerwowanych dla delegacji rządowych. Tym razem kobiety nie tylko ogłosiły, że prawo kobiety do kontrolowania własnej seksualności i decydowania o urodzeniu dziecka jest powszechnym prawem człowieka, ale także uznały okaleczanie narządów płciowych małych dziewczynek za zbrodnię przeciwko ludzkości. W czasach mistyki kobiecości mężczyźni na całym świecie uznawali za naturalne, że mają prawo do bicia lub znęcania się nad żonami. Dziś w Stanach Zjednoczonych, a na całym świecie po konferencji w Pekinie nie mogą korzystać z tego prawa. W Stanach Zjednoczonych Departament Sprawiedliwości powołał biuro, które prowadzi szkolenia dla policji z postępowania w przypadkach przemocy wobec kobiet.
Przemoc wobec kobiet nasila się w Stanach Zjednoczonych po części dlatego, że kobiety zaczynają zgłaszać na policję jako przemoc zachowania, które do tej pory biernie akceptowały jako coś wstydliwego i prywatną sprawę, po części zaś być może dlatego, że mężczyźni coraz częściej wyładowują na kobietach swoją frustrację i rozpacz. Badania i raporty z Kalifornii, Connecticut i innych stanów pokazują, że w obecnej dekadzie egoistycznych interesów i skupienia się na własnym „ja” nasila się zjawisko przemocy seksualnej i przemocy wobec kobiet, a także jest coraz więcej przypadków samobójstw, znęcania się nad dziećmi i rozwodów w związku ze spadkiem zatrudnienia w sektorze korporacyjnym oraz brakiem więzi społecznych, kurczeniem się czasu wolnego i zanikiem troski o cele ogólniejszej natury. Kobiety nie boją się jednak tylko o własne bezpieczeństwo. Niepokoją się o los nie tylko własnych rodzin, ale także o los rodzin uboższych, czy też innymi słowy, o los tych, którym się mniej poszczęściło – w 1996 roku ta troska skłoniła Amerykanki do buntu przeciwko proponowanym przez Republikanów cięciom w wydatkach na opiekę lekarską dla osób starszych i uboższych, na świadczenia socjalne, system zabezpieczenia społecznego, pożyczki dla studentów, szczepienia dla dzieci i ochronę środowiska. Na nic się zdało politykom przejęcie retoryki feministycznej, nie przysporzyło im to kobiecych głosów, skoro ich decyzje zagrażały podstawowym interesom dzieci, osób starszych, chorych i ubogich. Abstrakcyjna „równowaga budżetowa” nie zamydliła kobietom oczu i nie uśpiła ich czujności w sytuacji, gdy istniało niebezpieczeństwo wywrócenia do góry nogami rządowych programów zapewniających ochronę dzieciom i osobom starszym, chorym i najuboższym po to, by znalazły się środki na ulgi podatkowe dla najbogatszych. Z badań przeprowadzonych przez Instytut Eagletona na Uniwersytecie w Rutgers, w dziesięć lat po narodzinach ruchu kobiecego wynika, że pojawienie się w stanowym parlamencie choćby dwóch kobiet ma wpływ na agendę polityczną, i to nawet nie w tym sensie, że pojawia się zainteresowanie prawami kobiet, lecz troska o podstawowe problemy życiowe – warunki życia dzieci, osób starszych, najuboższych i chorych.
A zatem, co jest może pewnym paradoksem, powrotem do punktu wyjścia lub tezą wykraczającą poza dotychczasowe rozumienie, w ciągu tych osobliwych trzydziestu lat kobiety próbujące wyzwolić się z mistyki kobiecości po to, by w sposób podmiotowy uczestniczyć w życiu politycznym i ekonomicznym społeczeństwa, wcale nie przejmują wzorców zachowania mężczyzn, lecz wyrażają w sferze publicznej niektóre wartości, które dotychczas były zastrzeżone wyłącznie dla sfery prywatnej, przejawiały się w czterech ścianach domu. Mistyka kobiecości, przeciwko której musiałyśmy się zbuntować, ograniczająca nas do sfery domowej, uniemożliwiająca rozwój i wykorzystanie pełni naszego ludzkiego potencjału dla dobra społeczeństwa, wypaczyła prawdziwe wartości, które kobiety wnoszą dziś z nową siłą i zapałem zarówno w prywatną sferę domową, jak i w szerszą sferę społeczną, przeobrażając w ten sposób polityczny i osobisty wymiar małżeństwa i rodziny, domu i społeczeństwa, bo przecież – obok mężczyzn – są ich drugim filarem.
Małżeństwo, które dawniej dawało kobiecie jedyną możliwość zaistnienia w przestrzeni społecznej i zapewnienia bytu materialnego, jest dziś dla większości kobiet i mężczyzn po prostu kwestią wyboru. Przestało być jedynym aspektem określającym tożsamość kobiety (bo przecież w przypadku mężczyzny nigdy tak nie było); kobiety dziś często zachowują własne nazwisko lub dodają do własnego nazwisko męża, a mąż do własnego dodaje nazwisko żony. Na początku można było odnieść wrażenie, że w swej walce o wyzwolenie się z mistyki kobiecości początkowa radykalna retoryka feministyczna wypowiadała wojnę małżeństwu, macierzyństwu, rodzinie. Wskaźnik rozwodów w przypadku małżeństw zawartych w latach pięćdziesiątych, czyli w czasach mistyki kobiecości, wzrósł gwałtownie w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wcześniej – bez względu na to, kto wnosił sprawę o rozwód – tylko mężczyzna miał na tyle niezależną pozycję ekonomiczną i społeczną, że mógł dostać rozwód. Od tego czasu sytuacja się zmieniła: coraz więcej kobiet uwalnia się od złych małżeństw. Czasami kobiety buntowały się przeciwko ograniczającej roli narzucanej im przez mistykę kobiecości, porzucając zarazem stan małżeński. Ale bywały także i takie przypadki, kiedy małżeństwo przekształcało się w związek bardziej stabilny, oparty na równości, w sytuacji gdy kobiety podejmowały przerwane studia, szły na studia prawnicze, awansowały na poważne stanowiska oraz brały na siebie ciężar utrzymania rodziny, co wcześniej było wyłącznym, niezbywalnym obowiązkiem mężczyzny. Z kolei mężczyźni zaczęli się włączać w opiekę nad dziećmi i dzielić obowiązkami domowymi, co wcześniej było wyłączną domeną kobiet, określającą kobiecą tożsamość, wchodzącą w zakres ich odpowiedzialności, a zarazem będącą źródłem ich władzy.
Obserwowanie wszystkich tych zmian, nowych problemów i radości, podejmowanie wysiłku, by je zrozumieć, to doprawdy fascynujące zajęcie. Feministyczna retoryka skonceptualizowała pojęcie „polityki pracy domowej”, którą większość kobiet zaczęła uprawiać w codziennym życiu. Mężczyźni nie biorą jeszcze na siebie całkowicie równej odpowiedzialności za dom i opiekę nad dziećmi, tak jak kobiety w wielu urzędach nie są traktowane na równych zasadach. Kilka lat temu zachwycił mnie pewien artykuł opublikowany na pierwszej stronie „New York Times” obwieszczający, że „amerykańscy mężczyźni nie wykonują połowy obowiązków domowych”. To cudowne, pomyślałam sobie, że „New York Times”, publikując na pierwszej stronie taki artykuł, w ogóle uznał za możliwe, a nawet pożądane, że amerykańscy mężczyźni, synowie wychowani w czasach mistyki kobiecości, którym matki szykowały jedzenie i zbierały z podłogi brudną bieliznę, powinni wykonywać połowę pracy domowej. Wydawało mi się, że można by mówić o pewnym postępie, gdyby mężczyźni, którzy dawniej „pomagali” (grillując hamburgery, kiedy ona myła kibel), wzięli na siebie choćby 20% obowiązków domowych. Dziś, jak wynika z najnowszych danych, amerykańscy mężczyźni wykonują 40% prac domowych i zajmują się dziećmi28. Wątpię, czy prasują, ale przecież nie robią już tego także kobiety. Czytałam raporty, z których wynikało, że w ciągu ostatnich lat spadła sprzedaż środków czystości i proszków do prania, które dawniej kobiety kupowały w takich ilościach, że pralka włączona była w domu praktycznie na okrągło. Rodziny zaczęły kupować 25-watowe żarówki, których ćmiące światło przez cały tydzień przesłania kurz aż do sobotnich porządków, w których cała rodzina bierze udział. Nie uszczęśliwiła mnie jednak przeczytana w prasie informacja, z której wynika, że zaledwie 35% amerykańskich rodzin wspólnie je tylko jeden posiłek dziennie.
Faktem jest, że nie rośnie już gwałtownie wskaźnik rozwodów. Rozwodzą się głównie ludzie bardzo młodzi, a nie osoby, które razem przeżyły wszystkie zmiany, jakie się dokonały w ciągu ostatnich lat. W drugim dziesięcioleciu po narodzinach ruchu kobiecego wpadły mi w ręce statystyki opracowane przez Instytut Demograficzny z Uniwersytetu w Princeton, z których wynikało, że obecnie więcej niż dawniej amerykańskich par coraz częściej uprawia seks, czerpiąc z tego zarazem dużo radości29. Kiedy na początku gromadziłam materiał do Mistyki kobiecości, znalazłam historyczne dane statystyczne, które wskazywały, że z każdym dziesięcioleciem, kiedy kobiety się coraz bardziej emancypowały, zwiększał się jednocześnie wskaźnik udanego pożycia seksualnego. Dziś dysponujemy wieloma danymi, które pokazują ścisłą korelację między równością a dobrym, trwałym małżeństwem, aczkolwiek między równymi partnerami częściej mogą się zdarzać kłótnie. W sierpniu 1995 roku podczas zjazdu Amerykańskiego Towarzystwa Socjologicznego poproszono mnie o wystąpienie na temat przyszłości małżeństwa. Uważałam, że należy ją postrzegać przez pryzmat nowej siły kobiet i mężczyzn oraz nowych wyzwań, które stoją przed społeczeństwem. Na przykład w całym tym utyskiwaniu, że mężczyźni za mało zajmują się domem i dziećmi, docierały do mnie także głosy kobiet, które przyznawały, że nie lubią, kiedy mężczyźni za bardzo się angażują w obowiązki domowe, źle znoszą sytuację, kiedy dziecko najpierw przybiega do tatusia z dzienniczkiem lub skaleczonym palcem. „Nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby pozwolić Benowi pójść z synem do lekarza” – stwierdziła moja przyjaciółka Sally. „To przecież należy do mnie”. Rola, jaką kobiety odgrywały w rodzinie, dawała im wiele władzy, która nie była widoczna nawet dla feministek, jeśli ją mierzyć męską miarą. Należy zatem przeprowadzić więcej badań, które pozwolą sprawdzić, jakie korzyści płyną dla rodziny w sytuacji, gdy rodzice dzielą się władzą opiekuńczą.
Wciąż słyszymy i rozprawiamy jedynie o następujących problemach: stresie, jaki odczuwają kobiety, próbując godzić pracę zawodową z życiem rodzinnym, krzywdzie, jaka się dzieje dzieciom dorastającym w niepełnych rodzinach. O dziwo, nie docierają natomiast do nas wyniki badań przeprowadzonych na przykład przez Wellesley Center for Research on Women, z których wynika, że łączenie pracy zawodowej z życiem rodzinnym jest dla kobiet mniej stresujące i korzystniejsze dla ich zdrowia psychicznego niż tradycyjna rola lub życie w pojedynkę, oraz że ich samopoczucie psychiczne nie pogarsza się gwałtownie po menopauzie, jak to miało miejsce dawniej. Jakoś nie słyszymy o różnych rodzajach wsparcia i pomocy, której potrzebują rodziny niepełne i którą mogłyby otrzymać od społeczności lokalnej. Pojawiła się jednak nowa świadomość, że muszą nastąpić zmiany w strukturze społecznej, ponieważ godziny i warunki pracy, podnoszenie kwalifikacji zawodowych w dalszym ciągu dostosowane są do modelu życia mężczyzny mającego dawniej żonę, która troszczyła się o jego codzienny byt. Kobiety nie mają takich żon, ale przecież mężczyźni także ich na ogół dziś nie mają. Dlatego miejsce pracy „przyjazne rodzinie” staje się kwestią otwarcie polityczną i przedmiotem negocjowanych zbiorowo warunków pracy, obejmujących elastyczny czas pracy, dzielenie się stanowiskiem pracy, urlop rodzicielski. Okazuje się, że przedsiębiorstwa innowacyjne technologicznie i nowatorskie pod każdym innym względem przyjmują politykę „przyjazną rodzinie”. Stany Zjednoczone są pod tym względem zacofane w porównaniu z innymi rozwiniętymi społeczeństwami przemysłowymi; 98% trzy- i czterolatków we Francji i Belgii jest objętych programem przedszkolnym30. USA były ostatnim z uprzemysłowionych państw, z wyjątkiem Republiki Południowej Afryki, które przyjęło w swoim ustawodawstwie przepisy dotyczące urlopu rodzicielskiego, co miało miejsce tuż po objęciu urzędu prezydenckiego przez Billa Clintona.
Coraz powszechniejsze staje się przekonanie, że z wychowaniem dziecka nie poradzi sobie jedna matka czy jeden ojciec, a jeszcze mniej samotna matka. „Potrzeba całej wioski, żeby wychować dziecko” – napisała w swojej bestsellerowej książce z 1996 roku Pierwsza Dama Hillary Rodham Clinton. Rodzi się nowa świadomość wartości związanych z różnorodnością – przeświadczenie, że wszystkie rodziny potrzebują większej, silniejszej wspólnoty. Absolutnie nie ma to jednak nic wspólnego z jedynym, obowiązującym w czasach mistyki kobiecości w latach sześćdziesiątych modelem rodziny żyjącej w izolacji w domu na przedmieściach, i to nie tylko ze względu na rozmaite konfiguracje rodzinne – niektóre pary decydują się na dzieci w wieku lat czterdziestu, kiedy oboje – kobieta i mężczyzna – mają już ustabilizowaną pozycję zawodową; uprawiają żonglerkę, próbując łączyć pracę zawodową z nauką, domem i opieką nad dzieckiem, na które decydują się mając dwadzieścia, trzydzieści lat; czasami kobieta lub mężczyzna biorą roczny lub dwuletni urlop wychowawczy, jeśli tylko pozwala im na to ich sytuacja materialna; a wreszcie są jeszcze samotni rodzice – wszyscy oni bardziej niż kiedyś liczą na pomoc dziadków, grup wzajemnej pomocy złożonych z innych rodziców, przedszkola przyzakładowe, przykościelne lub gminne. Coraz więcej kobiet i mężczyzn, żyjących w pojedynkę lub razem, młodych i starszych, czerpie z nowych wzorców. Niedawna kampania w sprawie zalegalizowania małżeństw zawieranych przez osoby tej samej płci pokazuje, że nawet dla kobiet i mężczyzn, którym daleko jest do tradycyjnej heteronormatywności, stały związek emocjonalny jest mocno atrakcyjny.
W latach 1994–1995 w Międzynarodowym Ośrodku Naukowym im. Woodrowa Wilsona w Smithsonian College w stanie Waszyngton prowadziłam seminarium dla osób odpowiedzialnych za tworzenie polityki, którego głównym tematem było wyjście poza politykę płciową, politykę tożsamości i kwestie płci społeczno-kulturowej oraz poszukiwanie nowego paradygmatu mówienia o problemach kobiet, mężczyzn i wspólnoty. W 1996 roku skupiliśmy się głównie na „przeformułowaniu wartości rodzinnych” w kontekście nowych realiów ekonomicznych. Jakoś nigdy nie trafiła mi do przekonania rzekoma polaryzacja między feminizmem a rodziną. Demagogiczna repryza dawnej mistyki kobiecości, za jaką można było uznać niedawną reakcyjną kampanię na rzecz „wartości rodzinnych”, to w zasadzie nic innego jak atak na aborcję, rozwód, a przede wszystkim na prawa i autonomię kobiet. Ale przecież prawdziwe wartości jak najbardziej wiążą się z rodziną, macierzyństwem, ojcostwem i więziami międzypokoleniowymi, wartością jest nasza potrzeba brania i dawania miłości, troska i opiekuńczość, które dla kobiet są dziś sprawą publiczną i prywatną – w 1996 roku na tym właśnie polega istota politycznej dysproporcji między płciami. Należy wobec tego postawić pytanie, kiedy wreszcie mężczyźni zwrócą się przeciwko kulturze zachłanności, mówiąc: „Czy o to mamy się szarpać przez całe życie?”.
Dawny separatyzm – kobiety kontra mężczyźni – się zdezaktualizował, w rzeczywistości już dawno temu został przekroczony. Tak jak kilka lat temu po narodzinach ruchu kobiecego zamknięto Kluby „Playboya” – kobietom najwidoczniej udawanie „króliczka” przestało się wydawać atrakcyjnym zajęciem – tak w 1997 roku magazyn „Esquire” znalazł się na krawędzi bankructwa. Z kolei wydawca „Ms.” i „Working Mother” wystawił oba pisma na sprzedaż, gdyż – jak stwierdził – to, co dwadzieścia lat temu było czymś rewolucyjnym, dziś stało się trwałym elementem świadomości społecznej. Redaktorką naczelną „New Yorkera”, magazynu lansującego nowe tendencje, jest dziś kobieta, a jego specjalny, rocznicowy numer w 1996 roku został poświęcony kobietom. W kampanii w 1996 roku zarówno Hillary Rodham Clinton, jak i Elizabeth Dole dały dowód siły, której źródłem jest ich własna udana kariera zawodowa, choć zarazem starały się ten fakt ukryć. Obie koncentrowały się na tradycyjnych sprawach kobiet – Czerwonym Krzyżu, dzieciach – ale wykorzystały w tym celu całą tę nową wyrafinowaną, polityczną machinę organizacyjną, którą kobiety mają dziś do swej dyspozycji. Nie dało się ukryć, że w Białym Domu zamieszkała prezydencka para, która tworzy nowoczesny związek partnerski, mimo dementi płynących, ilekroć rozlega się stanowczy głos Pierwszej Damy, otwarcie wypowiadającej się podczas politycznych narad na najwyższym szczeblu. Po obu stronach politycznego spektrum istnieje wyraźne poczucie partnerstwa między kobietami i mężczyznami, odbiegającego od modelu wykreowanego przez mistykę kobiecości.
Jednocześnie nowe historyczne różnice, jakie się ujawniły między kobietami i mężczyznami w trakcie kampanii w wyborach prezydenckich, zwiastują nieuniknione przesunięcie w krajowej agendzie politycznej ku sprawom, które dawniej traktowano z lekceważeniem jako „kwestie kobiece”. Tak oto z racji tego, że kobiety są dziś rosnącą siłą polityczną, dawną mistykę kobiecości przekształca się obecnie w bezprecedensową nową rzeczywistość polityczną, która staje się priorytetem dla obu partii.
„Wall Street Journal” jako pierwszy donosił na swoich łamach (11 stycznia 1996 roku): „Po raz pierwszy w historii kobiety i mężczyźni głosują inaczej w wyborach prezydenckich”. W gazecie napisano:
„Jeśli obecne tendencje się nie zmienią, rozdźwięk między głosami kobiet i mężczyzn w wyborach prezydenckich w 1996 roku będzie większy niż kiedykolwiek w historii. W zasadzie mogłyby to być pierwsze w czasach współczesnych wybory, kiedy kobiety i mężczyźni ustawiają się na przeciwnych biegunach w wyścigu prezydenckim.
«Wybory prezydenckie w 1996 roku charakteryzują się zróżnicowaniem postaw kobiet i mężczyzn w proporcjach dotychczas niespotykanych» – mówi Peter Hart, ankieter Demokratów, który pomaga przeprowadzać sondaże dla «The Wall Street Journal»/NBC News.
Faktycznie, w jednym z sondaży opublikowanych na łamach «The Wall Street Journal»/ NBC News w ostatnim miesiącu prezydent i senator Dole cieszyli się dosłownie takim samym poparciem wśród Amerykanów, podczas gdy wśród Amerykanek prezydent uzyskał 56% poparcia w stosunku do 36% poparcia udzielonego senatorowi Dole’owi”.
Ponadto „The Wall Street Journal” pisał:
„Wysokie poparcie, jakim prezydent cieszył się wśród wyborczyń, które dodatkowo wzrosło po gorącej debacie budżetowej, to zasadniczy powód odzyskania przez niego prowadzenia w ostatnich sondażach. «W zasadzie» – mówi Hart – «swoją obecną mocną pozycję prezydent zawdzięcza wyłącznie kobietom, które dziś zdecydowanie bardziej skłaniają się ku Demokratom, tak że nawet gospodynie domowe, tradycyjnie stanowiące elektorat Partii Republikańskiej, popierają dziś prezydenta Clintona». (…)
Zapytani o to, jakie są podstawowe problemy społeczne, mężczyźni prawie dwukrotnie częściej niż kobiety wskazują na deficyt budżetowy oraz cięcia w wydatkach rządowych, które są najważniejszymi priorytetami dla Partii Republikańskiej. Z kolei kobiety zdecydowanie częściej wymieniają problemy społeczne, takie jak edukacja i ubóstwo. (…)
Próby ograniczenia wydatków na Medicare (…) oraz spór o wydatki socjalne mają wpływ na sytuację wszystkich kobiet bez względu na ich wiek, bowiem to one miałyby wziąć na siebie większą odpowiedzialność za opiekę nad młodymi i starymi. To powoduje, że często martwią się one bardziej niż mężczyźni, kiedy zmniejsza się wydatki na programy socjalne, które mają na celu pomoc tym grupom ludności.
Co istotne, obecnie to właśnie te ogólne problemy społeczne, a nie kwestie płci czy „charakteru” określają zróżnicowanie elektoratów kobiet i mężczyzn, mimo iż frustracje, jakie przeżywają dziś mężczyźni, napędzają politykę nienawiści, której najlepszym przykładem było wystąpienie Pata Buchanana podczas prawyborów Partii Republikańskiej. Polityczni guru po obu stronach byli skonsternowani: dawne założenia, w myśl których głos rozstrzygający mieli mieć biali mężczyźni, nadal, choć nie bez oporu, znajdowały swoich zwolenników, ponieważ coraz więcej białych mężczyzn zaczynało podzielać te nowe obawy, przyłączając się do rzeszy kolorowych mężczyzn. Dla starej i nowej klasy politycznej jedno stało się oczywiste: dziś po prostu nie sposób wygrać wyborów bez głosów kobiet, i to nie tylko tych symbolicznych, pasywnych zwolenniczek, ale kobiet aktywnie zaangażowanych w tworzenie polityki, albowiem w 1996 roku to kobiety wybrały prezydenta Stanów Zjednoczonych przy 17-procentowej przewadze głosów kobiecych. Po raz pierwszy w historii kobiecie powierzono funkcję sekretarza stanu31.
Obserwowanie, jak wszystkie te fale zaczynają przekształcać polityczny pejzaż, sprawia nadzwyczajną satysfakcję. Wielu Republikanów przyłączyło się w końcu do Demokratów w głosowaniu nad podniesieniem płacy minimalnej. Republikanie wycofali się z brutalnych zakusów na programy Medicaid, Medicare, „Lepszy Początek”32, program kuponów żywnościowych, szczepień dzieci, pożyczek studenckich, ochrony środowiska, a nawet akcje afirmacyjne33. Te konkretne problemy egzystencjalne, problemy kobiet, znajdują się dziś w centrum zainteresowania i debaty, zyskują przewagę nad abstrakcyjną kwestią równowagi budżetowej. Nowy ruch uzmysławiający te twarde nowe realia będące skutkiem pogłębiającego się w Ameryce rozwarstwienia w poziomie zamożności, które w takim samym stopniu dotyka kobiety, mężczyzn i ich dzieci, stanowi dziś pożywkę dla polityki nienawiści. W 1996 roku byłam szczęśliwa, mogąc przyłączyć się do nowych, młodszych liderek, z którymi zawiązałyśmy sojusz z bojowo nastawionym nowym kierownictwem AFL-CIO34, planując wspólne wystąpienia przeciwko pogłębiającemu się rozwarstwieniu dochodów, proponując „płacę minimalną” dla wszystkich, rezygnując przy tym z dawnego podziału „kobiety kontra mężczyźni”. Kobiety i mężczyźni muszą dziś wspólnie stawić czoło groźnym wynaturzeniom kultury zachłanności, brutalnej, nieposkromionej władzy korporacji. Należy na nowo określić, na czym ma polegać konkurencja w wymiarze korporacyjnym i osobistym i co ma być miarą sukcesu oraz ustalić priorytety budżetu państwowego. Pomyślność ludzi, dobro wspólne, muszą mieć pierwszeństwo w stosunku do wąskiej miary sukcesu, jaką jest zwyżka cen akcji o kolejnego ćwierć dolara, zwiększająca jedynie kwotę odszkodowania dla kadry zarządzającej, a nawet wobec naszej indywidualnej „pojedynczej sprawy”. Niektórzy wizjonerscy szefowie firm, podobnie jak niektórzy politycy, zaczynają dostrzegać ten problem.
Ale kobiety z wolna zaczynają tracić cierpliwość. Polityczny Komitet Kobiet z Hollywood, który zgromadził miliony dolarów na kampanię wyborczą liberalnych senatorów i prezydenta Clintona, przegłosował samorozwiązanie się, protestując w ten sposób przeciwko temu, że pieniądze zdominowały amerykańską politykę, oraz przeciwko zdradzie polityków, którzy poparli tzw. reformę socjalną znoszącą świadczenia dla rodzin z dziećmi pozostającymi na utrzymaniu.
Nowe metody kontroli urodzeń, nowocześniejsze nawet od pigułki RU–486, oraz zmiany demograficzne spowodują, że kwestia aborcji odejdzie wkrótce do lamusa. Tak jak dawniej miała istotne znaczenie, tak dzisiaj ta „pojedyncza sprawa” powinna przestać być papierkiem lakmusowym dla ruchu kobiecego. Spin doktorzy oraz różni polityczni doradcy doradzający prezydentom i obu partiom politycznym wciąż „nie pojmują”, że uobywatelnienie kobiet, które się współcześnie dokonało, objęło wszystkie dziedziny życia, inaczej bowiem nie doradziliby przecież tego, by Kongres przyjął, a prezydent podpisał ustawę socjalną skazującą na ubóstwo milion dzieci.
Uwagę ruchu kobiecego, uwagę społeczeństwa w Ameryce powinny dziś zaprzątać zupełnie inne aspekty wyboru. Wyboru, który wiąże się z różnymi modelami życia rodzinnego i kariery zawodowej, środkami ekonomicznymi pozwalającymi kobietom i mężczyznom dokonywać w życiu „wyboru”, niezależnie od wieku i rasy, bowiem prawo wyboru, jak będziemy żyć i jak umrzemy, nie powinno być dane wyłącznie najbogatszym.
Paradoks się pogłębia, umożliwiając nową poważną refleksję nad prawdziwymi wartościami kobiecego doświadczenia, kryjącymi się pod warstwą mistyki kobiecości. Ostatnio dużo się mówi na temat trzeciego sektora, cnoty obywatelskiej: profesorowie Harvardu i innych uczelni odkrywają, że prawdziwe więzi, na których opiera się rozwój społeczeństwa, to nie bogactwo, ropa naftowa, handel, technologia, lecz więzi tworzące się w trakcie obywatelskiego zaangażowania, dobrowolne stowarzyszenia, które obserwatorzy od czasów Tocqueville’a uważają za fundament amerykańskiej demokracji. Za upadek tych organizacji obwinia się po części fakt, że kobiety zaczęły pracować zawodowo. Przez wszystkie te lata, kiedy kobiety nieodpłatnie angażowały się w działalność komitetów rodzicielskich, drużyn skautów, parafii i organizacji religijnych, stowarzyszeń typu „Ladies Village Improvement Society”, nikt przecież nie cenił tej działalności. Teraz, kiedy kobiety zaczęły traktować siebie poważnie, kiedy otrzymują wynagrodzenie i są poważnie traktowane przez innych, również pracę na rzecz społeczności lokalnej, w związku z tym, że odczuwa się jej deficyt w Ameryce Anno Domini 1996, zaczyna się traktować serio. Niektórzy socjologowie i różni polityczni guru z prawej i lewej strony sceny politycznej proponują, by trzeci sektor przejął od państwa większą część odpowiedzialności związanej z pomocą socjalną. Ale kobiety, które są siłą społeczeństwa obywatelskiego, wiedzą, że sam, trzeci sektor nie będzie w stanie wziąć na siebie szerszych zobowiązań państwa. Naszej demokracji potrzebne jest połączenie odpowiedzialności sektora publicznego, prywatnego, obywatelskiego i korporacyjnego w zupełnie nowym sensie.