Mistyka kobiecości - Betty Friedan - ebook + książka

Mistyka kobiecości ebook

Betty Friedan

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na czym w takim razie polegał ów nienazwany problem? Jakimi słowami kobiety próbowały go opisać? Czasami jakaś kobieta mówiła: „Czuję się w jakimś sensie pusta… niespełniona” albo: „Czuję się, jakbym w ogóle nie istniała”. Niektóre próbowały zapomnieć o udręce, sięgając po środki uspokajające. Czasami myślały, że problem dotyczy męża lub dzieci, albo że właściwie wystarczy tylko zmienić umeblowanie w domu, przeprowadzić się do lepszej dzielnicy, znaleźć sobie kochanka lub urodzić jeszcze jedno dziecko. Czasami szły do lekarza z objawami, których nie potrafiły opisać: „Czuję się zmęczona… potwornie złoszczę się na dzieci, złoszczę się tak bardzo, że aż mnie to przeraża… Czuję, że zaraz się rozpłaczę bez żadnego powodu”. (Pewien lekarz z Cleveland nazwał to „syndromem gospodyni domowej”.)

Fragment książki

Ameryka była z nich dumna. Mówiło się o szczególnej roli amerykańskiej pani domu, o jej osobistym szczęściu i historycznej misji. Tymczasem Friedan podsunęła tym rzekomo spełnionym kobietom lustro, w którym zobaczyły ogrom własnej frustracji, poczucie pustki, zagubienia, bezsensu i wstydu, że tak właśnie się czują. Dotarło do nich, że nie są same. Że jednak nie zwariowały, bo ich desperacja to doświadczenie milionów innych kobiet. W listach do autorki – a dostała ich całe stosy – pisały z przejęciem, że ta książka zmieniła ich życie.

Mistyka kobiecości to książka-legenda. Książka, która zmieniła świat. Kongres Kobiet otwiera nią swoją Bibliotekę, w której znajdą się kluczowe dzieła feministyczne. Polecamy „Mistykę” tym wszystkim, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w domu, bo tak chce natura. I wszystkim, którzy uważają feminizm za dziwactwo, które nie dotyczy „zwyczajnych kobiet”. Ale polecamy ją także tym z Was, które – i którzy – wiedzą, że jest inaczej. To książka, od której zaczął się wielki zryw i wielka zmiana.

Magdalena Środa

Mistyka kobiecości to klasyka feminizmu liberalnego. Friedan dowodzi, że kobiety to przede wszystkim jednostki, które nie mniej niż mężczyźni mają prawo dążyć do samorealizacji w sferze publicznej. Masowe zamknięcie kobiet w domach to gotowy przepis na frustrację i nerwice, a przy tym absurdalne marnotrawstwo ludzkiego potencjału. Ta książka powstała pół wieku temu w Ameryce, ale warto do niej wrócić tu i teraz, bo aktywizacja zawodowa kobiet pozostaje wielkim wyzwaniem polityki społecznej w Polsce i w Europie.

Małgorzata Fuszara

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 780

Oceny
4,0 (10 ocen)
2
7
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Mistyka po ame­ry­kań­sku, mistyka po pol­sku

Betty Frie­dan nie była pierw­sza. Przed nią wie­lo­krot­nie dowo­dzono, że rów­ność płci to istotna war­tość w demo­kra­tycz­nym spo­łe­czeń­stwie. Że kobieta, by osią­gnąć peł­nię czło­wie­czeń­stwa, potrze­buje cze­goś wię­cej niż życia domo­wego. Albo z gru­bej poli­tycz­nej rury: że masowe udo­mo­wie­nie wykształ­co­nych kobiet to absur­dalne mar­no­traw­stwo ludz­kiego poten­cjału, na które nowo­cze­sne spo­łe­czeń­stwo nie może sobie pozwo­lić. A jed­nak wydana w 1963 roku Mistyka kobie­co­ści oka­zała się prze­ło­mem. Dzieło Frie­dan to nie tylko kla­syka myśli femi­ni­stycz­nej i ame­ry­kań­skiej huma­ni­styki – to jedna z tych ksią­żek, o któ­rych się mówi, że zmie­niły świat, bo wpły­nęły na spo­sób, w jaki o świe­cie się myśli i mówi. W więk­szym stop­niu niż jaka­kol­wiek kon­fe­ren­cja, demon­stra­cja, pozew sądowy, boj­kot czy wiec, Mistyka stała się kata­li­za­to­rem spo­łecz­nej zmiany, która miała prze­orać Stany Zjed­no­czone i znaczną część świata w ciągu następ­nych dwu­dzie­stu lat – zmiany w postrze­ga­niu roli kobiet we współ­cze­snym świe­cie, w naszym sta­tu­sie praw­nym i eko­no­micz­nym, a także w skali naszego uczest­nic­twa w życiu publicz­nym.

Ta zmiana jest na­dal w toku, a w Pol­sce odbywa się nie­zwy­kle burz­li­wie. Na wielu pozio­mach – w zbio­ro­wej wyobraźni, w oby­cza­jo­wo­ści, w sfe­rze eko­no­micz­nej – toczy się gorący spór o to, jak ma wyglą­dać pol­ski wzo­rzec rela­cji płci. Z jed­nej strony są Manify, Kon­gres Kobiet, kolejne femi­ni­styczne publi­ka­cje, rów­no­ściowa argu­men­ta­cja w znacz­nej czę­ści mediów, a nawet w ustach poli­ty­ków; z dru­giej – lamenty, że to wszystko uzur­pa­cja, kata­strofa i „cywi­li­za­cja śmierci”. Tłem tych zma­gań jest kon­ser­wa­tywna rze­czy­wi­stość: jedna z naj­bar­dziej restryk­cyj­nych ustaw anty­abor­cyj­nych w Euro­pie, ciche przy­zwo­le­nie na dys­kry­mi­na­cję kobiet na rynku pracy, nie­ustanna popu­lar­ność sek­si­stow­skich dow­ci­pów. W deba­cie publicz­nej prze­szli­śmy jed­nak długą drogę: od rytu­al­nego rechotu na sam dźwięk słowa „rów­ność” (tak było jesz­cze pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych) do sytu­acji, w któ­rej o tych kwe­stiach roz­ma­wia się z namy­słem i powagą – nie tylko na Kon­gresie Kobiet, ale na uczel­niach, w szko­łach i w wielu pol­skich domach. Czy książka, która pół wieku temu wywo­łała burzę w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, może nam się do cze­goś przy­dać w dzi­siej­szej Pol­sce?

Nad­wi­ślań­skie roz­mowy o płci są spe­cy­ficzne, bo uwi­kłane w naro­dową histo­rię, naro­dowe kom­pleksy i obse­sje. Trudno wyja­śnić Ame­ry­kance czy Fran­cuzce, czym w pol­skiej kul­tu­rze jest mityczna postać Matki Polki, jak ma się ona do Matki Boskiej i dla­czego jest przed­mio­tem kultu z jed­nej, a kpiny z dru­giej strony. Trudno prze­ka­zać cudzo­ziem­com, jak działa ta szcze­gólna mie­szanka zarad­no­ści i cier­pięt­nic­twa, sta­no­wiąca prze­pis na kobie­cość po pol­sku. Miro­sława Marody i Anna Giza Polesz­czuk okre­śliły ten odzie­dzi­czony po PRL-u model oso­bowy mia­nem „dziel­nej ofiary”, Sła­wo­mira Wal­czew­ska suge­styw­nie pisała o „matce gastro­no­micz­nej”1. Te posta­cie mają nie­wiele wspól­nego z opi­sa­nymi przez Frie­dan paniami domu z ame­ry­kań­skich przed­mieść. Pol­skie kobiety – te mityczne i te realne – są jakby tward­sze i dziel­niej­sze od Ame­ry­ka­nek. Znacz­nie trud­niej im się żyje, a ich męż­czyźni gorzej sobie radzą w życiu i czę­sto są w ich oczach raczej dużymi dziećmi niż wład­czymi ojcami rodzin.

Kobie­cość po pol­sku jest szcze­gólna, bo wschod­nio­eu­ro­pej­ska, nazna­czona przez doświad­cze­nie pol­skiej wer­sji komu­ni­zmu i siłę pol­skiego kato­li­cy­zmu. Druga fala femi­ni­zmu w dużej mie­rze nas prze­cież omi­nęła. Gdy w Sta­nach, Fran­cji czy Niem­czech zbun­to­wane młode kobiety malo­wały trans­pa­renty z hasłami „Sio­strzeń­stwo to potęga!” i „Pry­watne jest poli­tyczne”, u nas skan­do­wano na wie­cach: „Wie­sław! Wie­sław!”. Rok 1968 zamiast rewolty oby­cza­jo­wej przy­niósł anty­se­mic­kie czystki. Wkrótce po trau­mie Marca inny Wie­sław śpie­wał w tele­wi­zji „Bo ja cały jestem mamy”, czule uśmie­cha­jąc się do grupki ado­ru­ją­cych go kobiet. Słu­cha­jąc tej uro­czej pio­senki, można odnieść wra­że­nie, że rela­cje męsko-dam­skie i rodzinne były w Pol­sce tam­tych lat sie­lanką – femi­nizm byłby w tych warun­kach czy­stą aber­ra­cją. Ale tu cho­dzi też o coś zgoła innego niż kobie­cość i męskość. „Nie należę do żad­nej orga­ni­za­cji ani do kółka” – śpie­wał Gołas i spie­szył z wyja­śnie­niem, że mama mu na to nie pozwala. Duszny kosz­mar poli­tyki odre­ago­wy­wano, żar­to­bli­wie ide­ali­zu­jąc pry­wat­ność. Tak było jesz­cze w latach osiem­dzie­sią­tych, gdy dora­sta­łam, cho­dząc na mani­fe­sta­cje prze­ciw komu­nie i kocha­jąc się na zabój w pew­nym mło­dym opo­zy­cjo­ni­ście. Gdyby ktoś mi wtedy powie­dział, że za kil­ka­na­ście lat będę orga­ni­zo­wać femi­ni­styczne mani­fe­sta­cje, uzna­ła­bym go za idiotę. Na poli­tyczną ana­lizę pry­wat­no­ści, na poważną reflek­sję nad sytu­acją pol­skich kobiet i mizo­gi­nią obecną w naszej kul­tu­rze trzeba było pocze­kać do demo­kra­tycz­nego prze­łomu – a potem jesz­cze dobrych kilka lat.

Wygląda więc na to, że opo­wieść o ame­ry­kań­skich paniach domu znu­żo­nych pustką wygod­nej egzy­sten­cji ma się nijak do pol­skich doświad­czeń. A może jed­nak jakoś się ma? Zanim się nad tym zasta­no­wimy, odno­tujmy po pro­stu, że w pew­nym stop­niu jeste­śmy spad­ko­bier­czy­niami Betty Frie­dan i „prze­bu­dze­nia”, jakie spo­wo­do­wała jej książka. Chcąc nie chcąc, czer­piemy z tej histo­rii gar­ściami. Czer­piemy, wal­cząc o pary­tety, o równe płace, o prawa repro­duk­cyjne. Czer­piemy, mówiąc o god­no­ści, auto­no­mii i pod­mio­to­wo­ści kobiet, o dys­kry­mi­na­cji, mole­sto­wa­niu, o sek­si­zmie w pod­ręcz­ni­kach szkol­nych czy rekla­mach. Czer­piemy, bo nasza histo­ria, choć spe­cy­ficzna, jest prze­cież cząstką świa­to­wej histo­rii kobiet. Dla­tego warto się w niej zanu­rzyć.

W latach pięć­dzie­sią­tych, gdy Frie­dan zbie­rała mate­riały do swo­jej książki, w Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie ist­niały żadne regu­la­cje prawne słu­żące prze­ciw­dzia­ła­niu dys­kry­mi­na­cji kobiet. Jedy­nym wyjąt­kiem była wywal­czona przez sufra­żystki XIX poprawka do Kon­sty­tu­cji, gwa­ran­tu­jąca kobie­tom prawa wybor­cze. Męż­czyźni sta­no­wili 97% praw­ni­ków, 95% leka­rzy, 78% wykła­dow­ców na wyż­szych uczel­niach, 97% człon­ków Kon­gresu, sena­to­rów, amba­sa­do­rów2. Powszech­nie uwa­żano ten stan rze­czy za oczy­wi­stość. Wszak wia­domo, że kobiety pra­cują wyłącz­nie z przy­musu eko­no­micz­nego, a młode dziew­czyny z lepiej sytu­owa­nych rodzin idą na stu­dia wyłącz­nie po to, by zna­leźć dobrze roku­ją­cych kan­dy­da­tów na mężów. Przyda im się wie­dza, by potem bawić tych mężów odpo­wied­nio wyra­fi­no­waną roz­mową. Oczy­tana mama lepiej wychowa gro­madkę dzieci.

Waga „kwe­stii kobie­cej” docie­rała do świa­do­mo­ści poli­ty­ków powoli i opor­nie, w atmos­fe­rze szy­derstw i kpin dobrze zna­nej nam z debat o rów­no­ści płci, które co jakiś czas odby­wają się w pol­skim Sej­mie. Co cie­kawe, naj­le­piej prze­bi­jały się argu­menty o „zmar­no­wa­nym poten­cjale”, który mógłby się przy­dać w zim­no­wo­jen­nej rywa­li­za­cji ze Związ­kiem Radziec­kim, nie zaś te doty­czące spra­wie­dli­wo­ści czy prawa kobiet do samo­re­ali­za­cji. Na­dal jed­nak domi­no­wało prze­ko­na­nie, że do poko­na­nia komu­ni­zmu naj­le­piej nadaje się tra­dy­cyjna ame­ry­kań­ska rodzina. Towa­rzy­szyła temu dzi­waczna ide­olo­gia o roli płci w misji cywi­li­za­cyj­nej Ame­ryki. Otóż klu­czem do potęgi poli­tycz­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych miała być prężna ame­ry­kań­ska męskość, nie­złomny indy­wi­du­alizm, przed­się­bior­czość i umi­ło­wa­nie wol­no­ści. Rzecz w tym, że ta męskość potrze­bo­wała kobie­cego wspar­cia. „Zapewne wiele z was przej­dzie przez życie u boku jed­nego z owych stwo­rzeń, które nazy­wamy Czło­wie­kiem Zachodu” – wiesz­czył w 1955 roku guber­na­tor Adlai Ste­ven­son, ówcze­sny kan­dy­dat na pre­zy­denta. Kie­ro­wał te słowa do kobiet, które wła­śnie ukoń­czyły pre­sti­żową uczel­nię Smith Col­lege (kil­ka­na­ście lat wcze­śniej jej dyplom zdo­była Bet­tye Naomi Gold­stein, czyli póź­niej­sza Betty Frie­dan). Ich życiowe zada­nie, tłu­ma­czył, nie pole­gało na tym, by coś ze swoim świet­nym wykształ­ce­niem dalej robić, lecz na tym, by „spra­wić, że ten męż­czy­zna pozo­sta­nie Czło­wie­kiem Zachodu, że będzie trzy­mał się obra­nego celu, zachowa swoją inte­gral­ność”3. Dzięki wysił­kom wykształ­co­nych w eli­tar­nej uczelni wzo­ro­wych pań domu Ame­ryka pokona tota­li­ta­ryzm i ura­tuje Zachód przed kata­strofą.

Coś się jed­nak zmie­niało. Gdy w 1963 roku uka­zała się Mistyka, od dwóch lat dzia­łała Pre­zy­dencka Komi­sja ds. Sta­tusu Kobiet, powo­łana przez Johna Ken­nedy’ego dzięki naci­skom wpły­wo­wych kobiet, m.in. Ele­onory Roose­velt, która tym cia­łem kie­ro­wała. Przy Depar­ta­men­cie Pracy dzia­łało też Biuro ds. Kobiet. Rok przed Mistyką uka­zał się Złoty Notes – powieść angiel­skiej pisarki Doris Les­sing, póź­niej­szej noblistki, książka, która dała wyraz aspi­ra­cjom, lękom i fru­stra­cjom milio­nów kobiet, a zda­niem wielu uto­ro­wała drogę dru­giej fali femi­ni­zmu. Druga płeć Simone de Beau­voir uka­zała się w Sta­nach w 1953 roku. Frie­dan znała tę książkę dosko­nale, robiła szcze­gó­łowe notatki, a jej zain­te­re­so­wa­nie wzbu­dził zwłasz­cza egzy­sten­cja­lizm, który uważna czy­tel­niczka z łatwo­ścią dostrzeże także na kar­tach Mistyki. Nie jest zatem do końca prawdą, że książka Frie­dan poja­wiła się „jak grom z jasnego nieba”; jed­nym z póź­niej­szych zarzu­tów wobec Mistyki był ten, że w nie­wy­star­cza­ją­cym stop­niu oddała hołd swoim pre­kur­sor­kom, zwłasz­cza Simone de Beau­voir. Na początku lat sześć­dzie­sią­tych „kwe­stia kobieca” prze­bi­jała się już do zbio­ro­wej świa­do­mo­ści. Rzecz jed­nak w tym, że nikt, kto miał realną wła­dzę, nie trak­to­wał jej serio. Histo­ryczne zna­cze­nie dzieła Frie­dan polega więc na tym, że uczy­niła z niej kwe­stię palącą, pro­blem, o któ­rym się mówi, a wkrótce potem – pro­blem poli­tyczny, któ­rego zała­twie­nie wymaga istot­nych zmian w pra­wie i prak­tyce spo­łecz­nej. W Sta­nach czy­tano i podzi­wiano Drugą Płeć, jed­nak dopiero Mistyka tra­fiła pod ame­ry­kań­skie „strze­chy”, czyli na przed­mie­ścia, czy­niąc z praw kobiet przed­miot zain­te­re­so­wa­nia mediów.

Wydaw­nic­two Nor­ton wypo­sa­żyło Mistykę w obwo­lutę w bar­wie wozu stra­żac­kiego. I rze­czy­wi­ście zaczął się pożar. Pierw­sze wyda­nie roze­szło się w 1,4 mln egzem­pla­rzy, a książka przez sześć tygo­dni utrzy­my­wała się na liście best­sel­le­rów Times’a. W 2006 roku, gdy autorka zmarła w wieku 85 lat, sza­co­wano, że łączny nakład Mistyki dobił do trzech milio­nów. Skąd ten gigan­tyczny suk­ces? Moim zda­niem stąd, że Frie­dan pisała pro­stym, oso­bi­stym i emo­cjo­nal­nym języ­kiem, który tra­fiał – a sądząc po wzno­wie­niach i licz­nych prze­kła­dach na­dal tra­fia – do kobiet. Pisała jako jedna z nich – sfru­stro­wana pani domu, która zre­zy­gno­wała z kariery zawo­do­wej, wie­rząc, że tylko tak spełni się jako kobieta. „Ja także ule­głam mistyce kobie­co­ści”, napi­sze kilka lat póź­niej, wspo­mi­na­jąc ten czas. „Koniecz­nie chcia­łam odna­leźć owo kobiece speł­nie­nie, które jakoś umknęło mojej matce, i naj­pierw zre­zy­gno­wałam ze sty­pen­dium na bada­nia w dzie­dzi­nie psy­cho­lo­gii, a potem nawet z pracy dzien­ni­kar­skiej. Odda­łam się egzy­sten­cji pani domu z przed­mieść, która w tam­tych cza­sach sta­no­wiła przed­miot powszech­nego pożą­da­nia”4.

Książka wyro­sła z tych wła­śnie oso­bi­stych doświad­czeń, przede wszyst­kim zaś była pro­duk­tem ubocz­nym arty­kułu, który ni­gdy nie powstał. W 1957 roku Frie­dan popro­szono o prze­pro­wa­dze­nie ankiety wśród swo­ich rówie­śnic, absol­wen­tek Smith Col­lege, w pięt­na­stą rocz­nicę uzy­ska­nia przez nie dyplomu. Frie­dan miała się dowie­dzieć, jak poto­czyły się ich dal­sze losy i jak oce­niały swoje życie. Odpo­wie­dzi nie nada­wały się na lekki mate­riał do prasy kobie­cej. Respon­dentki – przed­sta­wi­cielki ame­ry­kań­skiej elity – czuły się zagu­bione, nie­speł­nione, a zara­zem winne wła­snemu nie­speł­nie­niu. To odkry­cie wstrzą­snęło Frie­dan. Zaczęła szu­kać przy­czyn. Licząca ponad 500 stron Mistyka kobie­co­ści – książka pełna odnie­sień do psy­cho­lo­gii, antro­po­lo­gii histo­rii – jest efek­tem tych poszu­ki­wań. Mimo nauko­wej apa­ra­tury – odwo­łań do Bruno Bet­tel­he­ima, Mar­ga­ret Mead, Roberta Maslowa, Erika Erik­sona i licz­nych mocno już dziś prze­sta­rza­łych badań nad ludzką psy­chiką – Mistyka pozo­staje przede wszyst­kim książką opartą na kobie­cym doświad­cze­niu, kobie­cych wąt­pli­wo­ściach. Książką oso­bi­stą. Na tym polega jej siła.

Frie­dan nie miała ambi­cji filo­zo­ficz­nych. Nie pisała o histo­rii patriar­chatu ani o kon­dy­cji kobiety jako takiej. Jeden roz­dział poświę­ciła sufra­żyst­kom, ale zasad­ni­czo trzy­mała się realiów spo­łecz­nych, two­rząc nar­ra­cję zro­zu­miałą tu i teraz, doty­czącą sytu­acji milio­nów ame­ry­kań­skich kobiet. Była to opo­wieść szo­ku­jąco odmienna od tej ofi­cjal­nej, a przy tym wia­ry­godna, pełna kon­kre­tów, empa­tyczna. Jest w tej książce wraż­li­wość na los kobiet udo­mo­wio­nych, zro­zu­mie­nie dla ich powszech­nie lek­ce­wa­żo­nych bolą­czek. Frie­dan zapew­nia swoje czy­tel­niczki, że ich doświad­cze­nie się liczy i ma sens. Nie domaga się od nich, by „wzięły się w garść” i zabrały do roboty. Nie naśmiewa z tego, że czują się wiecz­nie zmę­czone „nic” nie robiąc. Nie gani za to, że na wła­sne życze­nie utknęły w śle­pym zaułku. Prze­ciw­nie, z sza­cun­kiem i uwagą się po tym zaułku roz­gląda, zasta­na­wia­jąc się, kto, kiedy i jak zago­nił tam wykształ­cone kobiety, wma­wia­jąc im, że ide­al­nie utrzy­many domek z ogród­kiem to szczyt ich aspi­ra­cji.

Oprócz empa­tii i zanu­rze­nia w codzien­no­ści istot­nym źró­dłem suk­cesu tej książki jest umie­jętne odwo­ły­wa­nie się do ame­ry­kań­skiego patrio­ty­zmu. Frie­dan poka­zuje, że oszu­stwem jest kazać kobie­tom „wybie­rać” mię­dzy domem a karierą, suge­ru­jąc przy tym, że to dru­gie uniesz­czę­śliwi je, pozba­wia­jąc kobie­co­ści. I wciąż powta­rza, że takie oszu­stwo nie przy­stoi Ame­ryce. Nasz kraj stać na coś wię­cej – Ame­ryka obie­cała prze­cież wszyst­kim prawo do poszu­ki­wa­nia szczę­ścia, do wol­no­ści i samo­re­ali­za­cji. Nasz kraj zasłu­guje na coś wię­cej, dodaje – udo­mo­wie­nie kobiet to zaprze­cze­nie ide­ałom wol­no­ści i demo­kra­cji, to cywi­li­za­cyjna kata­strofa. W podob­nym tonie – odwo­łu­jąc się do wiel­ko­ści Ame­ryki, przy­wo­łu­jąc obiet­nice zawarte w Kon­sty­tu­cji i Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści – upo­mi­nał Ame­rykę Mar­tin Luther King, wygła­sza­jąc na stop­niach pomnika pre­zy­denta Lin­colna słynne prze­mó­wie­nie pt.: „Mam marze­nie” w sierp­niu 1963 roku.

Trzy­ma­jąc się realiów kobie­cego życia, Frie­dan roz­mon­to­wuje abs­trak­cyjną ideę kobie­co­ści jako takiej. Dowo­dzi, że owa kobie­cość to mit i mrzonka, a pogoń za nią jest dla kobiet nisz­cząca. Nie ist­nieje nic takiego jak kobieca natura – nie­zmienny w cza­sie, uni­wer­salny trzon oso­bo­wo­ści, który spra­wia, że czu­jemy się speł­nione wyłącz­nie w roli opie­ku­nek. Ist­nieje nato­miast potężna kul­tu­rowa maszy­ne­ria, która ową „naturę” sztucz­nie pro­du­kuje i wci­ska kobie­tom jako prze­zna­cze­nie. Rze­sze eks­per­tów od kobie­co­ści pouczają nas, jak to prze­zna­cze­nie reali­zo­wać, a jeśli temu zada­niu nie podo­łamy lub jeśli je odrzu­cimy, wybie­ra­jąc inną drogę, nazy­wają nas neu­ro­tycz­kami, wma­wiają „zazdrość o penisa”, każą się leczyć.

Teza o spo­łecz­nym kon­stru­owa­niu ról płci, o kul­tu­ro­wym pocho­dze­niu tego, co powszech­nie uważa się za naturę, jest dla myśli femi­ni­stycz­nej cen­tralna. Frie­dan udało się tę myśl wypo­wie­dzieć w spo­sób nie­sły­cha­nie suge­stywny. Miał rację kon­ser­wa­tywny maga­zyn „Human Events”, uzna­jąc Mistykę za jedną z dzie­się­ciu naj­bar­dziej „szko­dli­wych” ksią­żek dzie­więt­na­stego i dwu­dzie­stego wieku. Miał rację, bo z punktu widze­nia kon­ser­wa­ty­stów trudno o więk­szą szkodę wyrzą­dzoną patriar­chal­nemu spo­łe­czeń­stwu niż roz­mon­to­wa­nie potęż­nej ide­olo­gicz­nej broni, jaką jest idea „praw­dzi­wej kobie­cej natury”. Frie­dan uhi­sto­rycz­niła to, co z per­spek­tywy domku z ogród­kiem wyda­wało się nie­uchronne i odwieczne; jej książka poka­zuje, że ówcze­sne udo­mo­wie­nie żeń­skiej połowy klasy śred­niej, trak­to­wane jako prze­jaw kobie­cej natury, było sto­sun­kowo nie­daw­nym zja­wi­skiem. Kobiety miały w Sta­nach wię­cej auto­no­mii, więk­szy dostęp do rynku pracy i więk­sze wspar­cie dla swo­ich aspi­ra­cji ze strony mediów w latach czter­dzie­stych, a nawet dwu­dzie­stych, niż pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych. W cza­sie II wojny świa­to­wej praca kobiet była zja­wi­skiem maso­wym, po woj­nie zmu­szono kobiety, aby oddały swoje miej­sca pracy wra­ca­ją­cym z frontu męż­czy­znom. I tak już zostało. Utknęły w domach, oto­czone coraz licz­niej­szym potom­stwem. Rodziły poko­le­nie nazy­wane potem baby boom’em i trzeba przy­znać, że robiły to z wiel­kim zapa­łem. Wśród kobiet wycho­dzą­cych za mąż w 1963 roku nie­mal połowę sta­no­wiły nasto­latki; mię­dzy 1940 a 1960 rokiem liczba tych, które rodziły czworo lub wię­cej dzieci, potro­iła się5.

Ame­ryka była z nich dumna. Mówiło się o szcze­gól­nej roli ame­ry­kań­skiej pani domu, o jej oso­bi­stym szczę­ściu i histo­rycz­nej misji. Tym­cza­sem Frie­dan pod­su­nęła tym rze­komo speł­nio­nym kobie­tom lustro, w któ­rym po raz pierw­szy zoba­czyły ogrom wła­snej fru­stra­cji, poczu­cie pustki, zagu­bie­nia, bez­sensu i wstydu, że tak wła­śnie się czują. Dotarło do nich, że nie są same. Że jed­nak nie zwa­rio­wały, bo ich despe­ra­cja to doświad­cze­nie milio­nów innych kobiet. W listach do autorki – a dostała ich całe stosy – pisały z egzal­ta­cją, że ta książka zmie­niła ich życie. Jedna czuła się jak „napeł­niony helem i wypusz­czony na wol­ność balon”; inna miała wra­że­nie, że w jej umy­śle „na prze­mian gasną i zapa­lają się żarówki”.

Osza­ła­mia­jący suk­ces Mistyki był także począt­kiem wiel­kiej życio­wej zmiany dla samej Frie­dan. Z dnia na dzień stała się sławna, z domu na przed­mie­ściach ruszyła w Ame­rykę pro­mo­wać swoją książkę, udzie­lała wywia­dów, zaczęła regu­lar­nie poja­wiać się w tele­wi­zji. Była w tym świetna: mówiła ze swadą, nie dawała się zbić z tropu, potra­fiła grać ze ste­reo­ty­pem. W wywia­dzie, któ­rego udzie­liła maga­zy­nowi Life wkrótce po uka­za­niu się Mistyki (i który potem opu­bli­ko­wano w for­mie prze­śmiew­czego „por­tretu” Frie­dan jako wście­kłej wojow­niczki), oznaj­miła z typową dla sie­bie zadzior­no­ścią, że wprost uwiel­bia rewo­lu­cje, podoba jej się nawet Joanna d’Arc i uważa, że w Sta­nach jest zde­cy­do­wa­nie za mało rewo­lu­cjo­ni­stek. Zapewne anty­cy­pu­jąc sko­ja­rze­nia z Mark­sem, a także ste­reo­typ femi­nistki jako kobiety samot­nej, pro­wo­ko­wała: „Nie­któ­rzy sądzą, że mój prze­kaz brzmi: Kobiety wszyst­kich kra­jów łącz­cie się – nie macie do stra­ce­nia nic oprócz swo­ich męż­czyzn. Ale to nie­prawda. Nie macie nic do stra­ce­nia oprócz odku­rza­czy”6.

W 1966 roku powstała Kra­jowa Orga­ni­za­cja Kobiet (Natio­nal Orga­ni­za­tion for Women – NOW), a Frie­dan była jedną z jej zało­ży­cie­lek i została pierw­szą prze­wod­ni­czącą. W 1970 roku współ­or­ga­ni­zo­wała legen­darną demon­stra­cję Women’s Strike for Equ­ality w Nowym Jorku; rok póź­niej wraz z Bellą Abzug i Glo­rią Ste­inem stwo­rzyła Natio­nal Women’s Poli­ti­cal Cau­cus, orga­ni­za­cję, któ­rej celem jest pro­mo­wa­nie kobiet w poli­tyce. NOW to serce libe­ral­nego femi­ni­zmu w Sta­nach. Orga­ni­za­cja ta liczy dziś ponad pół miliona człon­ków, a jej celem jest wyru­go­wa­nie dys­kry­mi­na­cji kobiet ze wszyst­kich sfer życia. Za prze­wod­nic­twa Frie­dan (1966–70) NOW doma­gała się reali­za­cji obiet­nic para­grafu VII Ustawy o Pra­wach Oby­wa­tel­skich (prawa zaka­zu­ją­cego dys­kry­mi­na­cji w zatrud­nia­niu); zmu­siła linie lot­ni­cze do rezy­gna­cji z dys­kry­mi­nu­ją­cych reguł zatrud­nie­nia ste­war­des (zwal­niano je, gdy koń­czyły 35 lat lub wycho­dziły za mąż); dopro­wa­dziła do zakazu publi­ko­wa­nia ogło­szeń o pracy, w któ­rych z góry okre­ślano płeć kan­dy­data; doma­gała się two­rze­nia sieci żłob­ków i przed­szkoli finan­so­wa­nych z fun­du­szy fede­ral­nych (ten postu­lat do dziś pozo­stał aktu­alny).

Oso­bi­ście autorka Mistyki nie była, mówiąc deli­kat­nie, osobą łatwą we współ­ży­ciu. W opi­sach jej sto­sun­ków z rodziną i jej stylu przy­wódz­twa czę­sto powraca słowo abra­sive, ozna­cza­jące szorst­kość, a może raczej ścier­ność, skłon­ność do wcho­dze­nia w star­cia z innymi. Była wład­cza i apo­dyk­tyczna, nie­skłonna do kom­pro­mi­sów. Jej mał­żeń­stwo (zakoń­czone roz­wo­dem w 1969 roku) było burz­liwe. NOW trzy­mała twardą ręką, nie­chęt­nie dopusz­cza­jąc do głosu poglądy inne od wła­snych. Przede wszyst­kim dbała o to, by orga­ni­za­cja, którą zakła­dała, trzy­mała się tema­tyki zwią­za­nej z miej­scem kobiet na rynku pracy (prawo do urlo­pów macie­rzyń­skich, dostęp do szko­leń i awansu, rów­ność płac itp.), uni­ka­jąc kwe­stii zwią­za­nych z cie­le­sno­ścią i sek­sem. Długo nie chciała sły­szeć o prze­mocy sek­su­al­nej czy mole­sto­wa­niu jako pro­ble­mach waż­nych dla kobiet, poli­tycz­nych i wyma­ga­ją­cych poli­tycz­nej stra­te­gii. W jed­nej kwe­stii była jed­nak nie­zmien­nie rady­kalna: pil­no­wała, by NOW opo­wia­dała się za pełną lega­li­za­cją prze­ry­wa­nia ciąży. W 1969 roku zna­la­zła się też wśród zało­ży­cieli Kra­jo­wej Ligi na Rzecz Prawa do Abor­cji [Natio­nal Abor­tion Rights Action League]. Popie­ra­jąc prawo kobiet do abor­cji, Frie­dan nie kie­ro­wała się jed­nak reflek­sją doty­czącą sek­su­al­no­ści czy cie­le­sno­ści. Jej femi­nizm to femi­nizm libe­ralny, prze­siąk­nięty wiarą w wol­ność i auto­no­mię jed­nostki. Moż­li­wość prze­ry­wa­nia nie­chcia­nej ciąży Frie­dan uwa­żała po pro­stu za waru­nek konieczny kobie­cej pod­mio­to­wo­ści. Cho­dziło o prawo do wyboru, prawo do zacho­wa­nia kon­troli nad wła­snym życiem.

Jak każda książka prze­ło­mowa, Mistyka kobie­co­ści budzi z per­spek­tywy czasu zastrze­że­nia. Zarzu­tów jest wiele, a dys­ku­sja na temat książki, a także roli samej Frie­dan w histo­rii ame­ry­kań­skiego femi­ni­zmu pozo­staje żywa do dziś. Naj­istot­niej­szy zarzut doty­czy uprosz­czeń, pomi­nięć i uogól­nień, któ­rych autorka dopu­ściła się w Mistyce (a potem, jako liderka – w ruchu kobie­cym). Naj­pro­ściej rzecz ujmu­jąc, cho­dzi o to, że jest to książka o bia­łych paniach domu z klasy śred­niej pisana tak, jakby inne kobiety nie ist­niały. Tym­cza­sem z per­spek­tywy wielu ame­ry­kań­skich kobiet – kto wie, czy nie więk­szo­ści – pro­blem zamknię­cia w sfe­rze pry­wat­nej był bolączką uprzy­wi­le­jo­wa­nej elity. Już na początku lat pięć­dzie­sią­tych kobiety sta­no­wiły prze­cież 29% siły robo­czej, zatrud­nio­nych ich było ok. 18 milio­nów7. To o ponad połowę mniej niż trzy dekady póź­niej, ale prze­cież znacz­nie wię­cej, niż można wywnio­sko­wać z Mistyki. Na obronę Frie­dan przy­znajmy jed­nak, że ta praca nie była rów­no­znaczna z karierą, bo kobiety znaj­do­wały zatrud­nie­nie nie­mal wyłącz­nie na pod­rzęd­nych sta­no­wi­skach i w zawo­dach tra­dy­cyj­nie uwa­ża­nych za kobiece (jako sekre­tarki, kel­nerki, pie­lę­gniarki, nauczy­cielki). W tak zwa­nych pro­fe­sjach, czyli tam, gdzie praca ozna­cza pre­stiż, jasno wyty­czoną drogę awansu i wyso­kie zarobki, były nie­mal nie­obecne. Jed­nak pro­ble­mem dys­kry­mi­na­cji na rynku pracy Frie­dan zaj­mie się dopiero jako akty­wistka, zaś czer­piąc wie­dzę o ówcze­snej Ame­ryce wyłącz­nie z Mistyki można ulec złu­dze­niu, że w Sta­nach nie ist­niały podziały kla­sowe ani pro­blem rasi­zmu. Kło­pot z eli­ta­ry­zmem Mistyki wkrótce oka­zał się kło­po­tem ame­ry­kań­skiego femi­ni­zmu dru­giej fali. Czarne kobiety rzadko przy­łą­czały się do głów­nego nurtu ruchu kobie­cego, two­rząc raczej wła­sne grupy. Wybitne Afro­ame­ry­kanki – takie jak poetka Nikki Givanni, póź­niej­sza noblistka Toni Mor­ri­son czy femi­ni­styczne autorki Audre Lorde, bell hooks czy Alice Wal­ker – uwa­żały femi­nizm za „rodzinną kłót­nię” mię­dzy Bia­łymi kobie­tami i Bia­łymi męż­czy­znami i wie­lo­krot­nie dawały wyraz obu­rze­niu, że pro­blem sek­si­zmu jest przez białe femi­nistki ana­li­zo­wany w ode­rwa­niu od podzia­łów kla­so­wych i raso­wych.

Frie­dan oskar­żano też o homo­fo­bię i jest to moim zda­niem zarzut słuszny. Można nań odpo­wia­dać przy­po­mnie­niem, że nie­chęć wobec homo­sek­su­ali­stów była wów­czas powszechna, sta­no­wiła jedną z kul­tu­ro­wych oczy­wi­sto­ści, a także ważny wątek zim­no­wo­jen­nej ide­olo­gii, gdzie „dewiant” był bli­skim krew­nia­kiem komu­ni­sty. Ruch na rzecz wyzwo­le­nia gejów i les­bi­jek miał się roz­po­cząć dopiero w 1969 roku. Rzecz jed­nak w tym, że u Frie­dan homo­fo­bia jest czymś wię­cej niż tłem opo­wie­ści o kobie­tach, pogarda dla osób nie­he­te­ro­sek­su­al­nych sta­nowi jeden z istot­nych argu­men­tów książki. Przyj­rzyjmy mu się zatem bli­żej. Otóż w roz­dziale 11 poja­wia się teza o zagro­że­niu dla męż­czyzn i męsko­ści, jakie rze­komo nie­sie udo­mo­wie­nie kobiet. Zara­żone mistyką kobie­co­ści sfru­stro­wane panie domu wycho­wują znie­wie­ścia­łych synów, bo nie mogąc reali­zo­wać się w pracy, domi­nują nad męż­czyznami w sfe­rze domo­wej. Nad­miar tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­nej kobie­co­ści i zwią­zane z nim nuda i fru­stra­cja „pro­du­kuje” zatem sek­su­alne wyna­tu­rze­nia, para­dok­sal­nie nisz­cząc tra­dy­cyjny układ płci. Ten dzi­waczny argu­ment sta­nowi odpo­wiedź Frie­dan na powszechne wów­czas rozu­mo­wa­nie odwrotne, które zresztą sły­chać w cyto­wa­nym wyżej prze­mó­wie­niu Ste­ven­sona: „łagodna domowa kobieta sku­tecz­nie pie­lę­gnuje męskość swo­jego part­nera, zaś nad­mier­nie wyzwo­lone – czyli kastru­jące i zma­sku­li­ni­zo­wane – męskość tę pod­ko­pują, przy­czy­nia­jąc się do osła­bie­nia Ame­ryki”. Fan­ta­zmat znie­wie­ścia­łego męż­czyzny oka­zuje się zatem pion­kiem w grze o kobie­cość, a dla obu stron tego sporu jest oczy­wi­ste, że „dewia­cja” sta­nowi strasz­liwe zagro­że­nie.

Zarzut o homo­fo­bię doty­czy także – a może przede wszyst­kim – sto­sunku autorki do kobie­cej sek­su­al­no­ści. Frie­dan zupeł­nie pomija w Mistyce kobiety żyjące w związ­kach z innymi kobie­tami; jedy­nym punk­tem odnie­sie­nia jest tu tra­dy­cyj­nie rozu­miana rodzina. Kilka lat póź­niej, już jako prze­wod­ni­cząca NOW, pomi­nię­cie to uczyni istotną czę­ścią swo­jej stra­te­gii. Doma­ga­jące się miej­sca dla swo­ich praw w stra­te­gii orga­ni­za­cji les­bijki nazwie „lawen­do­wym zagro­że­niem” i będzie sta­rała się je wyklu­czyć z ruchu, twier­dząc, że kwe­stie sek­su­al­no­ści odwra­cają uwagę od pro­ble­mów zwy­kłych kobiet, a także znie­chę­cają te kobiety do femi­ni­zmu. Frie­dan była prze­ko­nana, że budu­jąc masowy ruch spo­łeczny, trzeba liczyć się z oby­cza­jo­wym kon­ser­wa­ty­zmem Ame­ryki. Oba­wiała się eks­tre­mi­zmu, a kwe­stie zwią­zane z sek­su­al­no­ścią uwa­żała wła­śnie za prze­jaw eks­tre­mi­zmu.

Można się spie­rać, czy była to jedy­nie stra­te­gia, czy też w grę wcho­dziły jej oso­bi­ste uprze­dze­nia – homo­fo­bia, a może po pro­stu pru­de­ria i obawa, że do niej samej przy­lgnie łatka „kobiety, która nie­na­wi­dzi męż­czyzn”. Jej wła­sna argu­men­ta­cja, for­mu­ło­wana dość agre­syw­nie na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych, a potem wie­lo­krot­nie powta­rzana w wer­sji łagod­niej­szej, jest nastę­pu­jąca: zada­niem ruchu kobie­cego jest spra­wić, by kobiety prze­stały być spo­łecz­nie defi­nio­wane przez swoją funk­cję sek­su­alną, a zatem kie­ro­wa­nie uwagi na tę kwe­stię jest sprzeczne z celami ruchu8. Autorka Mistyki ni­gdy nie zmie­niła w tej spra­wie zda­nia. Do końca życia odci­nała się od „poli­tyki sek­su­al­nej” czyli tema­tów, które na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych stały się dla Ruchu Wyzwo­le­nia Kobiet cen­tralne. Ślady tej wro­go­ści są zresztą widoczne w zamiesz­czo­nym w obec­nym tomie wstę­pie do Mistyki, który Frie­dan napi­sała w 1997 roku. Zda­niem wielu femi­ni­stek (m.in. Susan Faludi, która w słyn­nym Bac­kla­shu pod­dała miaż­dżą­cej kry­tyce póź­niej­szą książkę Frie­dan, The Second Stage) autorka Mistyki była co prawda „matką zało­ży­cielką” ruchu kobie­cego na początku lat sześć­dzie­sią­tych, ale póź­niej nie nadą­żała za jego roz­wo­jem. Ni­gdy nie zro­zu­miała, że homo­fo­bia i sek­sizm to dwie strony tego samego medalu.

Jeśli jakiś frag­ment Mistyki budzi zdu­mie­nie, a nawet obu­rze­nie współ­cze­snych czy­tel­ni­ków – także tych, któ­rzy zga­dzają się z tezą książki – to jest to zdu­mie­wa­jąca ana­lo­gia mię­dzy domem na przed­mie­ściach a obo­zem kon­cen­tra­cyj­nym (roz­dział 12). Warto zatem zapy­tać, skąd ten maka­bryczny i tak dziś dla nas dzi­waczny pomysł. Otóż porów­na­nie to sta­no­wiło część kon­wen­cji pole­micz­nej tam­tych lat i nie budziło szcze­gól­nego zdzi­wie­nia; było uzna­wane za ostre, ale nie obu­rza­jące. Histo­ryk Stan­ley Elkins porów­ny­wał do obo­zów śmierci ame­ry­kań­skie nie­wol­nic­two; poja­wiały się porów­na­nia mię­dzy eks­ter­mi­na­cją Żydów a Hiro­szimą; Stan­ley Mil­gram, psy­cho­log, który badał podat­ność zwy­kłych ludzi na pre­sję, by znę­cali się nad innymi, porów­ny­wał uczest­ni­ków swo­jego eks­pe­ry­mentu do obo­zo­wych kapo. Nie bez zna­cze­nia są także korze­nie samej Frie­dan. Jako Żydówka z pocho­dze­nia, nale­żała ona do poko­le­nia lewi­co­wych żydow­skich inte­lek­tu­ali­stów, któ­rzy po woj­nie – już nie jako Żydzi, lecz jako Ame­ry­ka­nie – przy­wo­ły­wali Holo­caust jako tra­ge­dię o uni­wer­sal­nym wymia­rze, wiel­kie ostrze­że­nie przed kon­se­kwen­cjami rasi­zmu i innych uprze­dzeń9. Ana­lo­gia mię­dzy udo­mo­wie­niem kobiet a obo­zem kon­cen­tra­cyj­nym jest także czę­ścią poli­tycz­nej stra­te­gii Frie­dan, sub­tel­nej gry, jaką w swo­jej książce pro­wa­dzi z zim­no­wo­jenną reto­ryką na temat kobiet. Powta­rzano, że tra­dy­cyjna rodzin­ność jest aspek­tem ame­ry­kań­skiego patrio­ty­zmu, a zatem speł­nia­nie się w roli gospo­dyni domo­wej to forma oporu ame­ry­kań­skich kobiet wobec radziec­kiego komu­ni­zmu. Frie­dan odpo­wiada na ten argu­ment, wpro­wa­dza­jąc do gry trzeci ele­ment – nazi­stow­skie Niemcy. Nie kwe­stio­nuje koniecz­no­ści prze­ciw­sta­wia­nia się zło­wro­giej sile tota­li­ta­ry­zmu, raz po raz przy­po­mina jed­nak swoim czy­tel­ni­kom, że w ode­sła­niu kobiet do domu nie ma nic ame­ry­kań­skiego. Nie przy­pad­kiem w tek­ście wciąż poja­wia się zło­wroga triada „Kin­der, Küche, Kir­che”; autorka nie tłu­ma­czy tych trzech słów na angiel­ski, bo ich rola w tek­ście na tym wła­śnie polega, że brzmią obco, nie­ame­ry­kań­sko10. Wszystko to nie sta­nowi rzecz jasna uspra­wie­dli­wie­nia dla reto­rycz­nego nad­uży­cia, jakim jest ana­lo­gia mię­dzy wygod­nym dom­kiem na przed­mie­ściach a obo­zem śmierci, tym bar­dziej że pro­blem doty­czy całego roz­działu książki. Frie­dan, która nader rzadko wyco­fy­wała się ze swo­ich wcze­śniej­szych poglą­dów, będzie po latach żało­wać, że porów­nała udo­mo­wie­nie kobiet do Zagłady. W swo­ich wspo­mnie­niach napi­sze, że była to wielka pomyłka, któ­rej teraz bar­dzo się wsty­dzi11.

Kolejny spór doty­czy usy­tu­owa­nia Mistyki – a także bio­gra­fii Betty Frie­dan – w poli­tycz­nej i ide­olo­gicz­nej histo­rii Sta­nów. Książka należy do kanonu femi­ni­zmu libe­ral­nego, jed­nak w 1998 roku Daniel Horo­witz ujaw­nił, że Frie­dan w mło­do­ści była sil­nie zwią­zana z lewicą, co zata­iła, kreu­jąc się w Mistyce na zwy­kłą panią domu12. Na początku lat czter­dzie­stych, jako stu­dentka Smith, uczest­ni­czyła w warsz­ta­tach z mark­si­zmu, pisała też arty­kuły wspie­ra­jące strajk pra­cu­ją­cych w col­lege’u sprzą­ta­czek. Póź­niej pra­co­wała w Fede­ra­ted Press, nie­za­leż­nym ser­wi­sie infor­ma­cyj­nym, który obsłu­gi­wał prasę związ­kową, i przez kilka lat pisy­wała arty­kuły do lewi­co­wego pisma związ­ko­wego UE News. Ani w Mistyce kobie­co­ści ani w póź­niej­szych tek­stach Frie­dan nie ma śladu tych doświad­czeń, nie widać też zwią­za­nych z nimi prze­my­śleń. W książce Frie­dan pomija zupeł­nie eko­no­miczny wymiar nie­rów­no­ści płci; udo­mo­wie­niu kobiet winni są „eks­perci”, „media”, „kul­tura”, ale prze­cież nie kapi­ta­lizm. Czy zatem wize­ru­nek autorki Mistyki jako pani domu piszą­cej dla innych pań domu należy uznać za misty­fi­ka­cję? Czy Frie­dan zata­iła mło­dzień­czą przy­godę z mark­si­zmem, bo zmie­niła poglądy? A może zmie­nił się kli­mat poli­tyczny i należy po pro­stu uznać, że dosto­so­wała swój prze­kaz do wymo­gów epoki? Jak­kol­wiek to inter­pre­to­wać, wywo­łana przez Horo­witza debata o lewi­co­wych korze­niach Mistyki jest czymś wię­cej niż oso­bi­stym ata­kiem na Frie­dan (za taki wła­śnie uznała go sama autorka); jego odkry­cia wpi­sują się w dużo szer­szą dys­ku­sję o rela­cjach mię­dzy femi­ni­zmem, libe­ra­li­zmem i lewicą13.

Prze­ka­zu­jąc pol­skim czy­tel­nicz­kom prze­kład Mistyki kobie­co­ści, trzeba jed­nak przede wszyst­kim posta­wić pyta­nie o jej aktu­al­ność. Mimo wszyst­kich swo­ich ogra­ni­czeń jest to pozy­cja kla­syczna, a przy tym istotny kawa­łek kobie­cej histo­rii, a zatem godne otwar­cie pro­jek­to­wa­nej przez nas serii ksią­żek femi­ni­stycz­nych: Biblio­teka Kon­gresu Kobiet. Jed­nak kla­syka kla­syką, seria serią, a książki czy­tamy po to, by usły­szeć coś nowego. Czy­tamy je, bo mówią nam coś waż­nego o naszym życiu. Cóż, nie­które z odkryć Frie­dan wydają się dziś tru­izmami czy wręcz bana­łami. Czy­ta­jąc po raz enty, że kobieta ma prawo do samo­re­ali­za­cji, a mycie pod­łogi kiep­sko nadaje się na źró­dło „orga­zmu”, zasta­na­wia­łam się, czy istot­nie ówcze­snym kobie­tom z klasy śred­niej trzeba to było aż tyle razy powta­rzać? Wiem, wiem, dzieci dora­stają, a nam zostaje potem do prze­ży­cia kawał życia. Ow­szem, gdzieś już sły­sza­łam, że cał­ko­wita zależ­ność eko­no­miczna od męż­czy­zny to ryzy­kowny pomysł – nawet naj­lep­szy mąż może wpaść pod pociąg. Czy one naprawdę tego nie wie­działy? I czy kto­kol­wiek mógł trak­to­wać serio prze­kaz kolo­ro­wych cza­so­pism – całą tę bajkę o ide­al­nej i zawsze pogod­nej pani domu oto­czo­nej gro­madką dzieci, dum­nej z awansu męża i ze sto czter­dzie­stego ósmego gadżetu do czysz­cze­nia tego lub owego, który wła­śnie jej kupił i któ­rego reklamę widać obok? A jeśli czuły się aż tak bar­dzo zde­spe­ro­wane, tak bar­dzo przy­tło­czone swoim udo­mo­wie­niem, to czy nie mogły zwy­czaj­nie z tego domu wyjść?

Rzecz w tym, że nie mogły. Naprawdę nie mogły ruszyć z miej­sca, w któ­rym tkwiły. Nie mogły, bo cała ówcze­sna kul­tura – człon­ko­wie ich rodzin, media, kazno­dzieje oraz nie­zli­czeni eks­perci od kobie­cej duszy byli zgodni, że taki ruch byłby nie­zgodny z kobiecą naturą. I jesz­cze dla­tego, że zwy­czaj­nie nie miały dokąd pójść, bo na rynku pracy po pro­stu nie było dla nich miej­sca. Fakt, że dziś jest ina­czej, zawdzię­czamy mię­dzy innymi Betty Frie­dan – nie tylko jej, rzecz jasna, lecz całemu poko­le­niu dziel­nych kobiet, które stwo­rzyły stan rze­czy dziś uwa­żany za oczy­wi­sty. Para­doks polega więc na tym, że ta książka się zesta­rzała, bo wywo­łała zmianę. Świat, który opi­suje, nie ist­nieje, mię­dzy innymi dla­tego, że Frie­dan go opi­sała.

Czy jed­nak zupeł­nie nie ist­nieje? Femi­ni­styczna publi­cystka i wykła­dow­czyni Katha Pol­litt porów­nuje swoje przy­gody z książką Frie­dan na ame­ry­kań­skiej uczelni do naucza­nia powie­ści Jane Austen. Świat kobiet zamknię­tych w domach na przed­mie­ściach jest dla współ­cze­snych stu­den­tek rów­nie egzo­tyczny jak świat dyli­żan­sów, kamer­dy­ne­rów i przy­zwo­itek14. Ja także kil­ka­krot­nie pro­wa­dzi­łam zaję­cia w opar­ciu o frag­menty Mistyki, ale w odróż­nie­niu od Pol­litt nie mia­łam wra­że­nia, że dys­ku­tu­jemy o odle­głej histo­rii. W reak­cji na tekst – zada­wa­łam zwy­kle lek­turę dwóch pierw­szych roz­dzia­łów książki – moje stu­dentki i stu­denci opo­wia­dali o swo­ich kuzyn­kach, ciot­kach, mat­kach. O ich odło­żo­nych na póź­niej, a wresz­cie zapo­mnia­nych aspi­ra­cjach, o ich wiecz­nym poczu­ciu winy. Bywało też, że dziew­czyny zaczy­nały opo­wia­dać o sobie. O wła­snym lęku, że po stu­diach ugrzę­zną na dłu­gie lata w domu i już nie wrócą na ścieżkę, którą dziś, jako stu­dentki, uwa­żają za swoją życiową drogę. Nasza klasa śred­nia dopiero się rodzi, nasze „przed­mie­ścia” nie są tak zamożne jak te, które opi­suje Frie­dan. Jed­nak fru­stra­cji zwią­zaną z bez­al­ter­na­tyw­nym udo­mo­wie­niem można doświad­czyć rów­nie głę­boko w małym mia­steczku na Pod­la­siu czy w miesz­ka­niu na war­szaw­skim blo­ko­wi­sku, co w Nebra­sce lub Neva­dzie. Warunki są inne, pie­nię­dzy znacz­nie mniej, ale osa­mot­nie­nie, poczu­cie bez­pow­rot­nie tra­co­nego czasu i nie­po­kój wyni­ka­jący z cał­ko­wi­tej zależ­no­ści od męża – te same. Ta sama jest też złość na samą sie­bie. Wszy­scy wokół mówią ci, że masz dobrze, więc jeśli czu­jesz, że masz źle, że grzęź­niesz, dusisz się, że chcesz wię­cej, ina­czej… to sama sobie jesteś winna.

Czy w Pol­sce mamy do czy­nie­nia z maso­wym udo­mo­wie­niem kobiet? Czy towa­rzy­szy temu pre­sja kul­tu­rowa porów­ny­walna do tej, którą opi­suje Frie­dan? Spójrzmy na liczby. Współ­czyn­nik aktyw­no­ści zawo­do­wej kobiet jest u nas znacz­nie niż­szy niż prze­ciętna euro­pej­ska (w Pol­sce, jak podaje GUS, jest to ok. 46%, zaś unijna prze­ciętna to nieco poni­żej 60%, są jed­nak kraje – Dania, Holan­dia, Szwe­cja – gdzie aktyw­nych zawo­dowo jest ponad 70% kobiet)15. Czy wynika to z tra­dy­cyj­nych wybo­rów, z rodzin­no­ści Polek, głę­bo­kiej potrzeby spra­wo­wa­nia oso­bi­stej opieki nad dziećmi, która bie­rze górę nad pra­gnie­niem zro­bie­nia kariery, do któ­rej wiele kobiet i tak nie ma dostępu? Zapewne w wielu wypad­kach tak jest. Jed­nak nie dowiemy się, w ilu, dopóki kobiety nie będą miały praw­dzi­wego wyboru, czyli dopóki nie powsta­nie w Pol­sce sieć powszech­nie dostęp­nych żłob­ków i przed­szkoli, męż­czyźni nie wezmą na sie­bie połowy domo­wych obo­wiąz­ków (obec­nie wyko­nują je w zale­d­wie 20%), a rynek pracy nie sta­nie się dla kobiet praw­dzi­wie otwarty.

Jak jest obec­nie, wia­domo. Pra­co­dawcy trak­tują kobiety jako tanią – a w każ­dym razie znacz­nie tań­szą od męż­czyzn – siłę robo­czą. Dys­pro­por­cje w pła­cach widoczne są we wszyst­kich gru­pach zawo­do­wych (prze­ciętna róż­nica wynosi ok. 23%), ale im wię­cej pie­nię­dzy wcho­dzi w grę, tym są więk­sze. Jak zauwa­żają autorki raportu przy­go­to­wa­nego przez Kon­gres Kobiet Pol­skich, powszech­nie uważa się, że kobiety nie muszą dobrze zara­biać, bo ich dochody są zale­d­wie „dodat­kiem” do docho­dów męża. To wła­śnie jest stan umy­słu, o któ­rym pisze Betty Frie­dan. Rewers spo­łecz­nego lek­ce­wa­że­nia pracy zawo­do­wej kobiet to ich wła­sne prze­ko­na­nie, że pra­co­wać nie warto, że pra­cują wyłącz­nie z koniecz­no­ści. Z badań prze­pro­wa­dzo­nych na Mazow­szu w 2010 roku wynika, że nie­mal połowa kobiet chęt­nie zre­zy­gno­wa­łaby z pracy, gdyby ich mąż czy part­ner zara­biał wystar­cza­jąco dużo, by utrzy­mać rodzinę na zado­wa­la­ją­cym pozio­mie16. Czy rze­czy­wi­ście tak by zro­biły? Sam fakt, że o tym marzą, jest nie­po­ko­jący, bo ozna­cza, że czują się na rynku pracy jak nie­pro­szeni goście, a praca nie daje im satys­fak­cji, nie jest ważna dla ich poczu­cia, kim są i dokąd w życiu zmie­rzają.

Pra­gnie­nie, by rzu­cić pracę i zostać panią domu, nie jest ema­na­cją kobie­cej duszy, lecz pochodną tego, jak spo­łe­czeń­stwo postrzega kobiecą rolę. Zewsząd ota­cza nas kul­tu­rowa opo­wieść o szczę­ściu kobiety udo­mo­wio­nej, o nie­waż­no­ści wszyst­kiego, co wykra­cza poza pry­wat­ność. To wła­śnie jest mistyka kobie­co­ści. Mgli­sta, ogól­ni­kowa, oparta na mitach i prze­kła­ma­niach, a jed­nak nie­sły­cha­nie uwo­dzi­ciel­ska. Ten prze­kaz nie jest w Pol­sce tak inten­sywny i wszech­obecny jak w Sta­nach pół wieku temu, ale trudno go nie zauwa­żyć. Pod­ręcz­niki szkolne wciąż – mimo licz­nych pro­te­stów i moni­tów – poka­zują dzie­ciom tatę w pracy, a mamę przy wie­sza­niu fira­nek. Pisma kobiece dora­dzają czy­tel­nicz­kom, jak piec wyborne cia­sta, deko­ro­wać wnę­trza, dbać o dzieci, męża i wła­sną urodę, ale arty­kuły o tym, jak lepiej radzić sobie w pracy, poja­wiają się w nich nie­zwy­kle rzadko. W życiu boha­te­rek seriali liczy się wyłącz­nie miłość, a postać kobieca, która robi karierę, to nie­szczę­śnica lub czarny cha­rak­ter – gdy się poja­wia, to jako zagro­że­nie dla rodziny, wła­snej lub cudzej. „Per­fek­cyjna pani domu” – tak brzmi tytuł popu­lar­nej serii pro­gra­mów w jed­nej z pol­skich sta­cji tele­wi­zyj­nych. I by­naj­mniej nie jest to tytuł prze­śmiew­czy. Pro­wa­dze­nie domu trak­tuje się tu ze śmier­telną powagą, jako kom­plek­sowe wyzwa­nie, w któ­rym męż­czyźni nie uczest­ni­czą wcale, nato­miast nam, kobie­tom, pomogą w nim eks­pertki-cele­brytki.

Z jed­nej strony, pytani, kto ich zda­niem w pol­skim spo­łe­czeń­stwie cie­szy się więk­szym sza­cun­kiem, kobieta pra­cu­jąca zawo­dowo czy gospo­dyni domowa, Polacy jed­no­znacz­nie wybie­rają tę pierw­szą17. Z dru­giej strony, gdy trzeba poka­zać „kobietę” uogól­nioną, kobietę jako taką, odru­chowo przy­wo­łuje się postać pani domu. Coś tu jest nie tak, coś tu nie gra, chcia­łoby się powie­dzieć. I oddać głos Betty Frie­dan, która tak dobit­nie wypo­wie­działa tę wąt­pli­wość pół wieku temu.

Agnieszka Graff

Meta­mor­foza. Dwie gene­ra­cje póź­niej

Jako że nie­ba­wem wkro­czymy w nowy wiek – a zara­zem w nowe tysiąc­le­cie – tym razem to męż­czyźni muszą zadać sobie trud, by doko­nać prze­łomu w myśle­niu o sobie i o spo­łe­czeń­stwie. Kobiety, nie­stety, nie mogą za nich pod­jąć tego wysiłku, ale też bez udziału męż­czyzn nie uda im się wpro­wa­dzić dal­szych zmian. Zaiste to nad­zwy­czajne, jeśli wziąć pod uwagę, jak bar­dzo dzięki nam, kobie­tom, zmie­niły się per­spek­tywy życiowe, jak grun­tow­nie prze­war­to­ścio­wa­ły­śmy sys­tem spo­łeczny, odkąd zale­d­wie dwa poko­le­nia wstecz udało nam się zde­mi­sty­fi­ko­wać mistykę kobie­co­ści. Dal­sze zmiany stoją jed­nak pod zna­kiem zapy­ta­nia, jeżeli zada­nie to będzie spo­czy­wać wyłącz­nie na bar­kach kobiet. Kon­ty­nu­acja pro­cesu zmian jest sprawą nie­cier­piącą zwłoki, wyni­ka­jącą ze zmie­nia­ją­cej się sytu­acji męż­czyzn, sta­no­wią­cej zagro­że­nie dla pozy­cji zdo­by­tej przez kobiety, o ile męż­czyźni nie doko­nają prze­łomu. Czy kobiety zostaną zmu­szone do odwrotu i rezy­gna­cji z wywal­czo­nego czło­wie­czeń­stwa, czy też na powrót połą­czą siły z męż­czyznami, urze­czy­wist­nia­jąc nową wizję ludz­kich moż­li­wo­ści, dążąc do zmiany męskiego świata, o dostęp do któ­rego sto­czyły ciężką walkę?

Weźmy choćby pod uwagę warunki nowego upodmio­to­wie­nia kobiet, zdu­mie­wa­jące zmiany, jakie nastą­piły od cza­sów, gdy o nich pisa­łam zale­d­wie trzy­dzie­ści lat temu, kiedy kobiety defi­nio­wano wyłącz­nie poprzez pry­zmat płci w ich rela­cjach z męż­czy­znami – były zazwy­czaj czy­jąś żoną, obiek­tem sek­su­al­nym, matką, panią domu – nato­miast nie dostrze­gano w nich osób, które mogłyby się samo­dziel­nie okre­ślać poprzez swoje czyny w spo­łe­czeń­stwie. Ów wzo­rzec, który okre­śli­łam mia­nem „mistyki kobie­co­ści”, był na tyle roz­po­wszech­niony – wyzie­rał z łamów cza­so­pism dla kobiet, domi­no­wał w fil­mach, rekla­mach tele­wi­zyj­nych, środ­kach maso­wego prze­kazu oraz pod­ręcz­ni­kach do psy­cho­lo­gii i socjo­lo­gii, że każda kobieta myślała, iż musi zmie­rzyć się z tym pro­ble­mem w samot­no­ści. Odczu­wała poczu­cie winy, jeśli nie prze­ży­wała orga­zmu, pastu­jąc pod­łogi w całym domu. Bez względu na to, jak bar­dzo pra­gnęła mieć męża, dzieci, dwu­po­zio­mowy dom na przed­mie­ściu, a do tego wszyst­kie te urzą­dze­nia gospo­dar­stwa domo­wego, tak jakby kobiety o niczym innym nie marzyły w okre­sie powo­jen­nym, cza­sami jed­nak odczu­wała tęsk­notę za czymś wię­cej.

Zja­wi­sko to nazwa­łam „pro­ble­mem, który nie ma nazwy”, ponie­waż w owym cza­sie kobiety obwi­niano w zasa­dzie o wszystko: o to, że zlew kuchenny nie lśni bielą, że koszula mężow­ska nie jest wypra­so­wana pod kant, że dzieci moczą się w łóżku, mąż ma wrzody żołądka, a one same nie potra­fią osią­gnąć orga­zmu. Nato­miast pro­blem, który nie miał nic wspól­nego ani z mężem, ani z dziećmi, ani z domem, ani z życiem sek­su­al­nym – pro­blem, o któ­rym sły­sza­łam od wielu kobiet w cza­sach, gdy sama wio­dłam żywot gospo­dyni domo­wej z przed­mie­ścia po tym, jak zwol­niono mnie z gazety, gdy zaszłam w ciążę, choć i tak prze­cież pra­cu­jąc w redak­cji, czu­łam się winna, tak jak wszyst­kie kobiety, które w owym cza­sie pra­co­wały zawo­dowo, miały poczu­cie winy, że z powodu pracy poza domem kwe­stio­nują męskość męża, wła­sną kobie­cość i zanie­dbują dzieci – pro­blem ten nie miał nazwy. Ponie­waż jed­nak dalej kor­ciło mnie, żeby pisać, ponie­waż nie potra­fi­łam zupeł­nie stłu­mić w sobie tego pra­gnie­nia, dla­tego – czu­jąc się, jak­bym w sekre­cie popi­jała o poranku, gdyż żadna z mamuś z mojego przed­mie­ścia „nie pra­co­wała” – pisa­łam na zle­ce­nie dla maga­zy­nów kobie­cych arty­kuły o macie­rzyń­stwie, kar­mie­niu pier­sią, poro­dach natu­ral­nych, o domach i o modzie. Ile­kroć pró­bo­wa­łam napi­sać o jakiejś arty­stce, o poli­tyce, sły­sza­łam wów­czas od redak­to­rów, że „Ame­ry­kanki się prze­cież z tym tema­tem nie utoż­sa­mią”, a redak­to­rami cza­so­pism dla kobiet byli, rzecz jasna, męż­czyźni.

W tam­tych latach w każ­dej dzie­dzi­nie i pro­fe­sji głos decy­du­jący mieli męż­czyźni, bowiem tylko oni byli pro­fe­so­rami, part­ne­rami w fir­mach praw­ni­czych, człon­kami zarzą­dów naj­więk­szych firm, peł­nili funk­cje kie­row­ni­cze w przed­się­bior­stwach, byli zatrud­niani jako spe­cja­li­ści w sek­to­rze opieki zdro­wot­nej, byli człon­kami aka­de­mii, sze­fami szpi­tali i dyrek­to­rami kli­nik. Nie było „kobie­cego elek­to­ratu”, kobiety gło­so­wały tak jak ich mężo­wie. W bada­niach opi­nii publicz­nej w ogóle nie poja­wiały się „kwe­stie kobiece”; o spra­wach kobiet nie mówili kan­dy­daci ubie­ga­jący się o sta­no­wi­ska poli­tyczne; kobiet nie trak­to­wano poważ­nie, a nawet one same nie trak­to­wały sie­bie serio. Abor­cja była sło­wem zaka­za­nym w druku, wyklę­tym z łam gazet; była plu­gawą zbrod­nią, hańbą dla kobiet, czymś potwor­nie wsty­dli­wym, co budziło strach i czę­sto dopro­adzało kobiety do śmierci, a osoby, które jej doko­ny­wały, były nara­żone na wię­zie­nie. Dopiero wtedy, gdy udało się zde­mi­sty­fi­ko­wać mistykę kobie­co­ści, gdy zdo­ła­ły­śmy wresz­cie powie­dzieć, że kobiety są ludźmi – wła­śnie tak, ludźmi, ani mniej, ani wię­cej – gdy w związku z tym zażą­da­ły­śmy naszego prawa do udziału we wszyst­kich sfe­rach życia spo­łecz­nego, zażą­da­ły­śmy rów­nych szans i rów­nego trak­to­wa­nia w zakre­sie wyna­gro­dzeń i szko­leń, prawa do decy­do­wa­nia w naj­waż­niej­szych spra­wach doty­czą­cych naszej przy­szło­ści, dopiero wtedy pro­blemy kobiet zostały nagło­śnione, zaś one same zaczęły z powagą trak­to­wać wła­sne doświad­cze­nia.

Zważ­cie, że latem 1996 roku lek­ko­atletki, które zdo­były medale olim­pij­skie w zasa­dzie w każ­dej moż­li­wej kon­ku­ren­cji – w teni­sie, szta­fe­cie, piłce noż­nej, koszy­kówce, kaja­kar­stwie, kolar­stwie gór­skim – były dosłow­nie we wszyst­kich mediach, wystę­po­wały w pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych w cza­sie naj­lep­szej oglą­dal­no­ści. W latach mojej mło­do­ści albo wtedy, kiedy dora­stała moja córka, kobiety nie odgry­wały żad­nej roli w głów­nych dys­cy­pli­nach spor­to­wych – w szko­łach nie pro­wa­dzono poważ­nych tre­nin­gów lek­ko­atle­tycz­nych dla dziew­cząt, zaję­cia te były prze­zna­czone wyłącz­nie dla chłop­ców – sytu­acja ta zmie­niła się dopiero wtedy, gdy ruch kobiecy zażą­dał znie­sie­nia dys­kry­mi­na­cji ze względu na płeć w szkol­nic­twie, w tym także pod­czas zajęć z wycho­wa­nia fizycz­nego, co udało się wpro­wa­dzić w arty­kule 9. ustawy o pra­wach oby­wa­tel­skich, pod­czas gdy arty­kuł 7. zaka­zy­wał dys­kry­mi­na­cji w zatrud­nie­niu – zapew­niał kobie­tom i męż­czy­znom równe szanse w pracy i spo­rcie, bio­rąc pod uwagę indy­wi­du­alne zdol­no­ści.

Zważ­cie, że w 1996 roku kwe­stia abor­cji trak­to­wa­nej jako prawo kobiet do wyboru w zasad­ni­czy spo­sób podzie­liła Par­tię Repu­bli­kań­ską. Stało się to wiele lat po tym, jak ruch kobiecy ogło­sił, że pod­sta­wo­wym pra­wem kobiety jest prawo wyboru, czy w ogóle chce mieć dzieci i kiedy chce je uro­dzić; wiele lat po wyda­niu przez Sąd Naj­wyż­szy orze­cze­nia, w któ­rym stwier­dzono, że prawo wyboru jest pra­wem nie­zby­wal­nym, podob­nie jak wszyst­kie prawa okre­ślone w Kon­sty­tu­cji i Kar­cie Praw, z tego względu, że pier­wot­nie zostały one napi­sane przez naród i dla narodu, któ­rego przed­sta­wi­cie­lami byli męż­czyźni; wiele lat po tym, jak Par­tia Demo­kra­tyczna opo­wie­działa się za pra­wem do wyboru i wiele lat po tym, jak fun­da­men­ta­li­styczna pra­wica reli­gijna pod­jęła bru­talną walkę, zacie­kle bro­niąc stra­co­nych pozy­cji, pikie­tu­jąc i pod­kła­da­jąc bomby pod kli­niki, w któ­rych prze­pro­wa­dzano zabiegi prze­ry­wa­nia ciąży. Par­tia Repu­bli­kań­ska w prze­szło­ści wygry­wała wybory, sie­jąc strach i nie­na­wiść w spra­wie abor­cji. W 1996 roku w pro­gra­mie wybor­czym Repu­bli­ka­nów ponow­nie zna­lazł się postu­lat wpro­wa­dze­nia poprawki kon­sty­tu­cyj­nej kry­mi­na­li­zu­ją­cej abor­cję i przed­kła­da­ją­cej zygotę nad życie kobiety, który odstrę­czył wiele kobiet i męż­czyzn o sym­pa­tiach repu­bli­kań­skich – była to zara­zem ostat­nia roz­pacz­liwa próba odwró­ce­nia biegu histo­rii. Z chwilą gdy stało się jasne, że to kobiety, które teraz w spi­sie wybor­ców sta­no­wią prze­wa­ża­jącą więk­szość, wybiorą następ­nego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, już nie tylko kwe­stia wol­nego wyboru, ale także urlop wycho­waw­czy, prawo kobiety do tego, aby nie zmu­szano jej do opusz­cze­nia szpi­tala po poro­dzie przed upły­wem 48 godzin, prawo rodzi­ców do wzię­cia dnia wol­nego z powodu wizyty dziecka u den­ty­sty lub wywia­dówki w szkole stały się poważ­nymi kwe­stiami poli­tycz­nymi.

Choć w nie­któ­rych środ­kach maso­wego prze­kazu, rekla­mach i fil­mach być może w dal­szym ciągu pró­buje się defi­nio­wać kobiety wyłącz­nie albo przede wszyst­kim jako obiekty sek­su­alne, w oczach więk­szo­ści spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skiego zacho­wa­nie takie już nie ucho­dzi, a nawet w ogóle prze­stało być akcep­to­wane. Coraz czę­ściej mówi się o prze­mocy sek­su­alnej wobec kobiet i mniej jaw­nych for­mach mole­sto­wa­nia sek­su­alnego, prze­stały być one pro­ble­mami nie­wi­docz­nymi – dziś uważa się je za prze­stęp­stwa na tyle poważne, że mogą zła­mać karierę sena­to­rowi, sędziemu Sądu Naj­wyż­szego czy nawet pre­zy­den­towi18. W isto­cie obse­sja mediów, łow­ców skan­dali poli­tycz­nych, a nawet samych femi­ni­stek na punk­cie oskar­żeń o mole­sto­wa­nie sek­su­alne, która pier­wot­nie była wyra­zem nowego upodmio­to­wie­nia kobiet, dziś spra­wia wra­że­nie dzia­ła­nia odwra­ca­ją­cego uwagę od spraw istot­niej­szych. W sku­pie­niu się poli­tyki płcio­wej na mole­sto­wa­niu sek­su­al­nym prze­ja­wia się obse­sja na punk­cie tego, co w grun­cie rze­czy jest być może nie­bez­piecz­nym symp­to­mem nasi­la­ją­cej się u męż­czyzn wście­kło­ści i fru­stra­cji z powodu nie­pew­nej sytu­acji eko­no­micz­nej, rosną­cego bez­ro­bo­cia, braku pod­wy­żek, zastoju kariery lub jej zała­ma­nia się. Jak pamię­tamy, poli­tyka płciowa19 powstała w reak­cji na mistykę kobie­co­ści. Nastą­piła eks­plo­zja długo tłu­mio­nego gniewu i wście­kło­ści kobiet na upo­ko­rze­nia, które musiały zno­sić w cza­sach, gdy były cał­ko­wi­cie zależne od męż­czyzn, zło­ści, którą wyła­do­wy­wały na wła­snym ciele, a w skry­to­ści ducha także na mężach i dzie­ciach. Ten gniew był zarze­wiem pierw­szych bata­lii, jakie sto­czył ruch kobiecy, a jego siła sła­bła z każ­dym zwy­cię­stwem, które osią­gały kobiety na dro­dze eman­cy­pa­cji i upodmio­to­wie­nia, dro­dze ku pełni czło­wie­czeń­stwa i wol­no­ści.

W dzi­siej­szych cza­sach poli­tyka płciowa sta­nowi pożywkę dla poli­tyki nie­na­wi­ści i powo­duje coraz więk­szą pola­ry­za­cję w Ame­ryce. Prze­sła­nia jed­no­cze­śnie praw­dziwe zagro­że­nia, które mogą unie­waż­nić zdo­by­cze eman­cy­pa­cji kobiet i męż­czyzn – zagro­że­niem tym jest kul­tura kor­po­ra­cyj­nej zachłan­no­ści, bez­ro­bo­cie, któ­rym zagro­żeni są nawet wykształ­ceni biali męż­czyźni, co spo­wo­do­wało w ciągu ostat­nich pię­ciu lat zmniej­sze­nie się docho­dów o pra­wie 20%, nie mówiąc już o męż­czyznach nale­żą­cych do mniej­szo­ści, robot­ni­kach i nie­ma­ją­cych wykształ­cenia20. Wro­gość męż­czyzn wobec zdo­by­czy eman­cy­pa­cji, pod­sy­cana dodat­kowo przez media i poli­tycz­nych pod­że­ga­czy, może znowu uczy­nić z kobiet kozła ofiar­nego. Należy jed­nak pod­kre­ślić, że kobiety prze­stały być bier­nymi ofia­rami, któ­rymi się nie­gdyś czuły. Nie dadzą się już z powro­tem tak łatwo wepchnąć w pułapkę mistyki kobie­co­ści, jak­kol­wiek nie­które sprytne kobiety, takie jak Mar­tha Ste­wart zara­biają miliony dola­rów na dora­dza­niu w spra­wach samo­dziel­nego wystroju wnętrz, wykwint­nej kuchni, sprze­da­jąc pod­ra­biane wytwory mistyki kobie­co­ści jako ele­gancką paletę nowych moż­li­wo­ści, które się otwie­rają przed kobie­tami.

Fak­tem jest, że mniej wię­cej w poło­wie gospo­darstw domo­wych kobiety mniej wię­cej w poło­wie zasi­lają domowy budżet swo­imi zarob­kami21. Sta­no­wią dziś pra­wie połowę siły robo­czej22. 59% kobiet pra­cuje zawo­dowo poza domem, w tym także matki małych dzieci23, ich wyna­gro­dze­nia sta­no­wią nato­miast 72% zarob­ków męż­czyzn24. Nie ma rów­no­ści na szczy­tach wła­dzy: więk­szość człon­ków zarzą­dów firm, part­ne­rów w fir­mach praw­ni­czych, dyrek­to­rów szpi­tali, pro­fe­so­rów, człon­ków rządu, sędziów oraz sze­fów poli­cji sta­no­wią męż­czyźni, nato­miast kobiety są repre­zen­to­wane na wszyst­kich szcze­blach niż­szych. Coraz wię­cej Ame­ry­ka­nów pra­cuje dziś w fir­mach, któ­rych wła­ści­ciel­kami bądź zarzą­dza­ją­cymi są kobiety, niż w fir­mach nale­żą­cych do czo­łówki biz­nesu z listy publi­ko­wa­nej rok­rocz­nie w maga­zy­nie „For­tune”.

Nie­po­ko­jące są jed­nak infor­ma­cje, z któ­rych wynika, że dys­pro­por­cja w zarob­kach kobiet i męż­czyzn zmniej­szyła się tylko w jed­nej trze­ciej (34%) dzięki zwięk­sze­niu się zarob­ków kobiet, nato­miast w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści (w 66%) nastą­piło to na sku­tek spadku wyna­gro­dzeń męż­czyzn25. Wpraw­dzie w minio­nych latach coraz wię­cej kobiet pod­jęło pracę zawo­dową, to jed­nak rośnie liczba męż­czyzn, któ­rzy wypa­dli z rynku pracy lub zostali do tego zmu­szeni z przy­czyn od nich nie­za­leż­nych.

Prze­cież to wła­śnie męż­czyźni – z początku przed­sta­wi­ciele mniej­szo­ści, a dziś biali męż­czyźni, daw­niej robot­nicy, a dziś kadra kie­row­ni­cza śred­niego szcze­bla – są głów­nymi ofia­rami spadku zatrud­nie­nia w kor­po­ra­cjach. Likwi­duje się bowiem robot­ni­cze miej­sca pracy bądź sta­no­wi­ska kie­row­ni­cze śred­niego szcze­bla zaj­mo­wane głów­nie przez męż­czyzn – i to nie tyle ze względu na postęp tech­no­lo­giczny, ile dla krót­ko­trwa­łych zysków osią­ga­nych dzięki wzro­stowi cen akcji na gieł­dzie w wyniku reduk­cji kosz­tów spo­wo­do­wa­nych wyż­szymi wyna­gro­dze­niami i wyż­szymi świad­cze­niami, które otrzy­mują męż­czyźni. Praca kobiet w usłu­gach, w dzie­dzi­nach takich jak sek­tor opieki zdro­wot­nej, to gałąź gospo­darki, która się roz­wija, choć coraz czę­ściej jest to praca „zakon­trak­to­wana”, wyko­ny­wana na pod­sta­wie umowy zle­ce­nia lub na czas okre­ślony, bez żad­nych świad­czeń dla zatrud­nio­nych.

Wiele prac wyko­ny­wa­nych przez kobiety, szcze­gól­nie zajęć doryw­czych, trudno uznać za przy­kład olśnie­wa­ją­cej kariery zawo­do­wej, choć kolejne son­daże opi­nii publicz­nej poka­zują, że kobiety dość dobrze sobie dziś radzą ze swoim skom­pli­ko­wa­nym życiem, w któ­rym pracę zawo­dową muszą godzić z róż­nymi wybo­rami życio­wymi – zamąż­pój­ściem i macie­rzyń­stwem. Odkąd wyzwo­liły się z mistyki kobie­co­ści, odczu­wają radość życia, mając jed­no­cze­śnie do wyboru znacz­nie wię­cej moż­li­wo­ści, niż było to dane ich mat­kom. Ale poli­tyka płciowa, która pomo­gła nam zde­mi­sty­fi­ko­wać mistykę kobie­co­ści, prze­stała być uży­teczna i ade­kwatna, stała się nawet czymś, co odwraca naszą uwagę od spraw istot­niej­szych, nie pozwa­la­jąc zmie­rzyć się z poważ­nym, pogłę­bia­ją­cym się bra­kiem rów­no­wagi gospo­dar­czej, coraz więk­szymi dys­pro­por­cjami w docho­dach i zamoż­no­ści, na które w rów­nym stop­niu są dziś nara­żone kobiety, jak i męż­czyźni.

Męż­czyźni, któ­rych męska toż­sa­mość defi­nio­wana jest na pod­sta­wie wyni­ków uzy­ski­wa­nych w wyścigu szczu­rów, roz­ło­że­nia na łopatki dru­giego faceta, nie mają co liczyć na to, że w przy­szło­ści tak będzie wyglą­dała ścieżka ich kariery zawo­do­wej. Nawet jeśli sami nie padli jesz­cze ofiarą bez­ro­bo­cia, to z pew­no­ścią posady stra­cili ich bra­cia, kuzyni, przy­ja­ciele, współ­pra­cow­nicy. W więk­szym stop­niu są dziś zależni od zarob­ków mał­żo­nek. Rze­czy­wi­sta, pogłę­bia­jąca się prze­paść, tak samo doty­ka­jąca kobiety, jak i męż­czyzn, jest skut­kiem dra­stycz­nych nie­rów­no­ści w pozio­mie zamoż­no­ści: pogłę­bia się prze­paść mię­dzy boga­tymi (zale­d­wie 10% naj­za­moż­niej­szych kon­tro­luje dwie trze­cie bogac­twa Ame­ryki) a resztą z nas, kobiet i męż­czyzn. W minio­nym dzie­się­cio­le­ciu dochody 80% Ame­ry­ka­nów zatrzy­mały się na tym samym pozio­mie lub zmniej­szyły się26. Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego znacz­nie więk­sza liczba rodzin nie popa­dła w ubó­stwo, jest to, że zarówno męż­czyźni, jak i kobiety pra­cują zawo­dowo. We współ­cze­snej kul­tu­rze zachłan­no­ści, która wpaja nam prze­ko­na­nie, że każdy może się wzbo­ga­cić, gra­jąc na gieł­dzie, łatwiej ska­na­li­zo­wać strach i poczu­cie braku bez­pie­czeń­stwa (według son­daży rosnące wśród Ame­ry­ka­nów – tak kobiet, jak i męż­czyzn – mimo zwyż­ku­ją­cych cen akcji na gieł­dzie, zysków kor­po­ra­cji i nie­bo­tycz­nego poziomu, jaki osiąga Indeks Dow Jones) w postaci poli­tyki płcio­wej, wojen raso­wych i mię­dzy­po­ko­le­nio­wych. Łatwiej prze­kie­ro­wać gniew, nasta­wia­jąc prze­ciwko sobie kobiety i męż­czyzn, czar­no­skó­rych i bia­łych, mło­dych i sta­rych, niż otwar­cie kon­fron­to­wać się z nad­mierną wła­dzą pazer­nych kor­po­ra­cji.

Chcia­ła­bym być świad­kiem dzia­łań wspól­nie podej­mo­wa­nych przez kobiety i męż­czyzn – na przy­kład nowej ogól­no­kra­jo­wej kam­pa­nii na rzecz krót­szego tygo­dnia pracy, tak jak pół wieku temu klasa robot­ni­cza wal­czyła o czter­dzie­sto­go­dzinny tydzień pracy. Być może dziś nale­ża­łoby zawal­czyć o trzy­dzie­sto­go­dzinny tydzień pracy, uwzględ­nia­jąc potrzeby kobiet i męż­czyzn mają­cych dzieci w wieku przed­szkol­nym i szkol­nym, któ­rzy nie powinni pra­co­wać 80 godzin tygo­dniowo, jak to nie­kiedy ma obec­nie miej­sce. Być może nale­ża­łoby zawal­czyć o sze­ścio­go­dzinny dzień pracy – rodzice w pracy, pod­czas gdy dzieci uczą się w szkole – a także uwzględ­nić potrzeby kobiet i męż­czyzn, któ­rzy od mło­do­ści z koniecz­no­ści muszą łączyć pracę z nauką i dal­szym kształ­ce­niem, oraz ludzi po sześć­dzie­siątce, któ­rzy – jak już dziś wiemy – potrze­bują nowych spo­so­bów, by móc dalej wzbo­ga­cać spo­łe­czeń­stwo swoim doświad­cze­niem, zamiast cze­kać, aż się ono ulotni w kolejce do domu star­ców. Doma­gać się pracy dla wszyst­kich oraz przede­fi­nio­wa­nia suk­cesu, który mają osią­gnąć kobiety i męż­czyźni.

Dawne wojny dalej odgra­dzają nas murem. W fabryce Mit­su­bi­shi w Nor­mal w sta­nie Illi­nois, mie­ście poło­żo­nym dzie­sięć mil od Peorii, w któ­rej się wycho­wy­wa­łam, grupa kobiet wnio­sła naj­więk­szą jak dotych­czas sprawę o mole­sto­wa­nie sek­su­alne, oskar­ża­jąc męż­czyzn o kle­pa­nie po poślad­kach, obma­cy­wa­nie piersi, wyzy­wa­nie od „zdzir” i „dzi­wek”, a także o nie­do­pusz­cza­nie ich do udziału w szko­le­niach i nie­udzie­la­nie pomocy, któ­rej potrze­bo­wały, wyko­nu­jąc nie­tra­dy­cyjną pracę. W tej czę­ści Illi­nois, wraz z zamknię­ciem z powodu strajku fabryki pojaz­dów gąsie­ni­co­wych w zakła­dach Mit­su­bi­shi można było zna­leźć jedyną dobrą pracę w oko­licy. Męż­czyźni musieli się chyba poczuć zagro­żeni, kiedy kobiety zaczęły zaj­mo­wać miej­sca pracy w tej fabryce. Byłam bar­dzo dumna z ini­cja­tywy NOW – Kra­jo­wej Orga­ni­za­cji Kobiet (w powsta­niu któ­rej mia­łam swój udział, kiedy prze­ko­na­łam się, że jest nam potrzebny ruch, żeby wyzwo­lić się z mistyki kobie­co­ści i uczest­ni­czyć na rów­nych zasa­dach w życiu spo­łecz­nym), któ­rej przed­sta­wi­cielki poje­chały do Japo­nii, gdzie dołą­czyło do nich 45 japoń­skich orga­ni­za­cji kobie­cych, żeby zmie­rzyć się z Mit­su­bi­shi na ich wła­snym podwórku. Kobiety jed­nak dopiero wtedy odniosą trwałe zwy­cię­stwo nad wyko­rzy­stu­ją­cymi je męż­czyznami, kiedy przy­czy­nami owego poczu­cia nie­pew­no­ści i gniewu zajmą się wresz­cie pospołu kobiety i męż­czyźni.

Mimo wszystko na całym świe­cie daje się odczuć nowa siła kobiet, co uwi­docz­niło się szcze­gól­nie pod­czas kon­fe­ren­cji w Peki­nie w 1995 roku27. Kiedy auto­ry­tarny rząd chiń­ski nie otrzy­mał zgody na zor­ga­ni­zo­wa­nie Igrzysk Olim­pij­skich, z rado­ścią pod­jął się orga­ni­za­cji ONZ-owskiej Świa­to­wej Kon­fe­ren­cji w spra­wach Kobiet, spo­dzie­wa­jąc się, że uczest­niczki będą robiły zakupy i pozo­wały do zdjęć na tle malow­ni­czych chiń­skich pej­zaży. Kiedy 40 tysięcy kobiet z orga­ni­za­cji kobie­cych z całego świata wystą­piło o wizy, kiedy zaczęły pro­te­sto­wać pod amba­sa­dami chiń­skimi, gdy im ich odmó­wiono, rząd chiń­ski spró­bo­wał odgro­dzić kon­fe­ren­cję dla orga­ni­za­cji poza­rzą­do­wych, orga­ni­zu­jąc ją na odizo­lo­wa­nym przed­mie­ściu, z dala od miej­sca, gdzie obra­do­wały dele­ga­cje rzą­dowe, lecz mimo to nie był w sta­nie powstrzy­mać kobiet z całego świata. Kiedy Tybe­tan­kom, któ­rym odmó­wiono wiz, pozwo­lono demon­stro­wać na placu zabaw dla dzieci, zapro­siły tam dzien­ni­ka­rzy CNN i zasła­nia­jąc twa­rze, opo­wie­działy swoją histo­rię całemu światu. Hil­lary Rodham Clin­ton potwier­dziła przed całym świa­tem, że „prawa kobiet są pra­wami czło­wieka”. W 1995 roku ofi­cjal­nymi dele­gat­kami na tę ONZ-owską kon­fe­ren­cję były, rzecz jasna, kobiety – kobiety upodmio­to­wione, kobiety mające wła­dzę – pod­czas gdy dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej byli to męż­czyźni lub żony i sekre­tarki urzęd­ni­ków, któ­rzy pod­czas waż­nych gło­so­wań zasia­dali na miej­scach zare­zer­wo­wa­nych dla dele­ga­cji rzą­do­wych. Tym razem kobiety nie tylko ogło­siły, że prawo kobiety do kon­tro­lo­wa­nia wła­snej sek­su­al­no­ści i decy­do­wa­nia o uro­dze­niu dziecka jest powszech­nym pra­wem czło­wieka, ale także uznały oka­le­cza­nie narzą­dów płcio­wych małych dziew­czy­nek za zbrod­nię prze­ciwko ludz­ko­ści. W cza­sach mistyki kobie­co­ści męż­czyźni na całym świe­cie uzna­wali za natu­ralne, że mają prawo do bicia lub znę­ca­nia się nad żonami. Dziś w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a na całym świe­cie po kon­fe­ren­cji w Peki­nie nie mogą korzy­stać z tego prawa. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych Depar­ta­ment Spra­wie­dli­wo­ści powo­łał biuro, które pro­wa­dzi szko­le­nia dla poli­cji z postę­po­wa­nia w przy­pad­kach prze­mocy wobec kobiet.

Prze­moc wobec kobiet nasila się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych po czę­ści dla­tego, że kobiety zaczy­nają zgła­szać na poli­cję jako prze­moc zacho­wa­nia, które do tej pory bier­nie akcep­to­wały jako coś wsty­dli­wego i pry­watną sprawę, po czę­ści zaś być może dla­tego, że męż­czyźni coraz czę­ściej wyła­do­wują na kobie­tach swoją fru­stra­cję i roz­pacz. Bada­nia i raporty z Kali­for­nii, Con­nec­ti­cut i innych sta­nów poka­zują, że w obec­nej deka­dzie ego­istycz­nych inte­re­sów i sku­pie­nia się na wła­snym „ja” nasila się zja­wi­sko prze­mocy sek­su­al­nej i prze­mocy wobec kobiet, a także jest coraz wię­cej przy­pad­ków samo­bójstw, znę­ca­nia się nad dziećmi i roz­wo­dów w związku ze spad­kiem zatrud­nie­nia w sek­to­rze kor­po­ra­cyj­nym oraz bra­kiem więzi spo­łecz­nych, kur­cze­niem się czasu wol­nego i zani­kiem tro­ski o cele ogól­niej­szej natury. Kobiety nie boją się jed­nak tylko o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Nie­po­koją się o los nie tylko wła­snych rodzin, ale także o los rodzin uboż­szych, czy też innymi słowy, o los tych, któ­rym się mniej poszczę­ściło – w 1996 roku ta tro­ska skło­niła Ame­ry­kanki do buntu prze­ciwko pro­po­no­wa­nym przez Repu­bli­ka­nów cię­ciom w wydat­kach na opiekę lekar­ską dla osób star­szych i uboż­szych, na świad­cze­nia socjalne, sys­tem zabez­pie­cze­nia spo­łecz­nego, pożyczki dla stu­den­tów, szcze­pie­nia dla dzieci i ochronę śro­do­wi­ska. Na nic się zdało poli­ty­kom prze­ję­cie reto­ryki femi­ni­stycz­nej, nie przy­spo­rzyło im to kobie­cych gło­sów, skoro ich decy­zje zagra­żały pod­sta­wo­wym inte­re­som dzieci, osób star­szych, cho­rych i ubo­gich. Abs­trak­cyjna „rów­no­waga budże­towa” nie zamy­dliła kobie­tom oczu i nie uśpiła ich czuj­no­ści w sytu­acji, gdy ist­niało niebez­pie­czeń­stwo wywró­ce­nia do góry nogami rzą­do­wych pro­gra­mów zapew­nia­ją­cych ochronę dzie­ciom i oso­bom star­szym, cho­rym i naj­uboż­szym po to, by zna­la­zły się środki na ulgi podat­kowe dla naj­bo­gat­szych. Z badań prze­pro­wa­dzo­nych przez Insty­tut Eagle­tona na Uni­wer­sy­te­cie w Rut­gers, w dzie­sięć lat po naro­dzi­nach ruchu kobie­cego wynika, że poja­wie­nie się w sta­no­wym par­la­men­cie choćby dwóch kobiet ma wpływ na agendę poli­tyczną, i to nawet nie w tym sen­sie, że poja­wia się zain­te­re­so­wa­nie pra­wami kobiet, lecz tro­ska o pod­sta­wowe pro­blemy życiowe – warunki życia dzieci, osób star­szych, najuboż­szych i cho­rych.

A zatem, co jest może pew­nym para­dok­sem, powro­tem do punktu wyj­ścia lub tezą wykra­cza­jącą poza dotych­cza­sowe rozu­mie­nie, w ciągu tych oso­bli­wych trzy­dzie­stu lat kobiety pró­bu­jące wyzwo­lić się z mistyki kobie­co­ści po to, by w spo­sób pod­mio­towy uczest­ni­czyć w życiu poli­tycz­nym i eko­no­micz­nym spo­łe­czeń­stwa, wcale nie przej­mują wzor­ców zacho­wa­nia męż­czyzn, lecz wyra­żają w sfe­rze publicz­nej nie­które war­to­ści, które dotych­czas były zastrze­żone wyłącz­nie dla sfery pry­wat­nej, prze­ja­wiały się w czte­rech ścia­nach domu. Mistyka kobie­co­ści, prze­ciwko któ­rej musia­ły­śmy się zbun­to­wać, ogra­ni­cza­jąca nas do sfery domo­wej, unie­moż­li­wia­jąca roz­wój i wyko­rzy­sta­nie pełni naszego ludz­kiego poten­cjału dla dobra spo­łe­czeń­stwa, wypa­czyła praw­dziwe war­to­ści, które kobiety wno­szą dziś z nową siłą i zapa­łem zarówno w pry­watną sferę domową, jak i w szer­szą sferę spo­łeczną, prze­obra­ża­jąc w ten spo­sób poli­tyczny i oso­bi­sty wymiar mał­żeń­stwa i rodziny, domu i spo­łe­czeń­stwa, bo prze­cież – obok męż­czyzn – są ich dru­gim fila­rem.

Mał­żeń­stwo, które daw­niej dawało kobie­cie jedyną moż­li­wość zaist­nie­nia w prze­strzeni spo­łecz­nej i zapew­nie­nia bytu mate­rial­nego, jest dziś dla więk­szo­ści kobiet i męż­czyzn po pro­stu kwe­stią wyboru. Prze­stało być jedy­nym aspek­tem okre­śla­ją­cym toż­sa­mość kobiety (bo prze­cież w przy­padku męż­czyzny ni­gdy tak nie było); kobiety dziś czę­sto zacho­wują wła­sne nazwi­sko lub dodają do wła­snego nazwi­sko męża, a mąż do wła­snego dodaje nazwi­sko żony. Na początku można było odnieść wra­że­nie, że w swej walce o wyzwo­le­nie się z mistyki kobie­co­ści począt­kowa rady­kalna reto­ryka femi­ni­styczna wypo­wia­dała wojnę mał­żeń­stwu, macie­rzyń­stwu, rodzi­nie. Wskaź­nik roz­wo­dów w przy­padku mał­żeństw zawar­tych w latach pięć­dzie­sią­tych, czyli w cza­sach mistyki kobie­co­ści, wzrósł gwał­tow­nie w latach sześć­dzie­sią­tych, sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych. Wcze­śniej – bez względu na to, kto wno­sił sprawę o roz­wód – tylko męż­czyzna miał na tyle nie­za­leżną pozy­cję eko­no­miczną i spo­łeczną, że mógł dostać roz­wód. Od tego czasu sytu­acja się zmie­niła: coraz wię­cej kobiet uwal­nia się od złych mał­żeństw. Cza­sami kobiety bun­to­wały się prze­ciwko ogra­ni­cza­ją­cej roli narzu­ca­nej im przez mistykę kobie­co­ści, porzu­ca­jąc zara­zem stan mał­żeń­ski. Ale bywały także i takie przy­padki, kiedy mał­żeństwo prze­kształ­cało się w zwią­zek bar­dziej sta­bilny, oparty na rów­no­ści, w sytu­acji gdy kobiety podej­mo­wały prze­rwane stu­dia, szły na stu­dia praw­ni­cze, awan­so­wały na poważne sta­no­wi­ska oraz brały na sie­bie cię­żar utrzy­ma­nia rodziny, co wcze­śniej było wyłącz­nym, nie­zby­wal­nym obo­wiąz­kiem męż­czyzny. Z kolei męż­czyźni zaczęli się włą­czać w opiekę nad dziećmi i dzie­lić obo­wiąz­kami domo­wymi, co wcze­śniej było wyłączną domeną kobiet, okre­śla­jącą kobiecą toż­sa­mość, wcho­dzącą w zakres ich odpo­wie­dzial­no­ści, a zara­zem będącą źró­dłem ich wła­dzy.

Obser­wo­wa­nie wszyst­kich tych zmian, nowych pro­ble­mów i rado­ści, podej­mo­wa­nie wysiłku, by je zro­zu­mieć, to doprawdy fascy­nu­jące zaję­cie. Femi­ni­styczna reto­ryka skon­cep­tu­ali­zo­wała poję­cie „poli­tyki pracy domo­wej”, którą więk­szość kobiet zaczęła upra­wiać w codzien­nym życiu. Męż­czyźni nie biorą jesz­cze na sie­bie cał­ko­wi­cie rów­nej odpo­wie­dzial­no­ści za dom i opiekę nad dziećmi, tak jak kobiety w wielu urzę­dach nie są trak­to­wane na rów­nych zasa­dach. Kilka lat temu zachwy­cił mnie pewien arty­kuł opu­bli­ko­wany na pierw­szej stro­nie „New York Times” obwiesz­cza­jący, że „ame­ry­kań­scy męż­czyźni nie wyko­nują połowy obo­wiąz­ków domo­wych”. To cudowne, pomy­śla­łam sobie, że „New York Times”, publi­ku­jąc na pierw­szej stro­nie taki arty­kuł, w ogóle uznał za moż­liwe, a nawet pożą­dane, że ame­ry­kań­scy męż­czyźni, syno­wie wycho­wani w cza­sach mistyki kobie­co­ści, któ­rym matki szy­ko­wały jedze­nie i zbie­rały z pod­łogi brudną bie­li­znę, powinni wyko­ny­wać połowę pracy domo­wej. Wyda­wało mi się, że można by mówić o pew­nym postę­pie, gdyby męż­czyźni, któ­rzy daw­niej „poma­gali” (gril­lu­jąc ham­bur­gery, kiedy ona myła kibel), wzięli na sie­bie choćby 20% obo­wiąz­ków domo­wych. Dziś, jak wynika z naj­now­szych danych, ame­ry­kań­scy męż­czyźni wyko­nują 40% prac domo­wych i zaj­mują się dziećmi28. Wąt­pię, czy pra­sują, ale prze­cież nie robią już tego także kobiety. Czy­ta­łam raporty, z któ­rych wyni­kało, że w ciągu ostat­nich lat spa­dła sprze­daż środ­ków czy­sto­ści i prosz­ków do pra­nia, które daw­niej kobiety kupo­wały w takich ilo­ściach, że pralka włą­czona była w domu prak­tycz­nie na okrą­gło. Rodziny zaczęły kupo­wać 25-watowe żarówki, któ­rych ćmiące świa­tło przez cały tydzień prze­sła­nia kurz aż do sobot­nich porząd­ków, w któ­rych cała rodzina bie­rze udział. Nie uszczę­śli­wiła mnie jed­nak prze­czy­tana w pra­sie infor­ma­cja, z któ­rej wynika, że zale­d­wie 35% ame­ry­kań­skich rodzin wspól­nie je tylko jeden posi­łek dzien­nie.

Fak­tem jest, że nie rośnie już gwał­tow­nie wskaź­nik roz­wo­dów. Roz­wo­dzą się głów­nie ludzie bar­dzo mło­dzi, a nie osoby, które razem prze­żyły wszyst­kie zmiany, jakie się doko­nały w ciągu ostat­nich lat. W dru­gim dzie­się­cio­le­ciu po naro­dzi­nach ruchu kobie­cego wpa­dły mi w ręce sta­ty­styki opra­co­wane przez Insty­tut Demo­gra­ficzny z Uni­wer­sy­tetu w Prin­ce­ton, z któ­rych wyni­kało, że obec­nie wię­cej niż daw­niej ame­ry­kań­skich par coraz czę­ściej upra­wia seks, czer­piąc z tego zara­zem dużo rado­ści29. Kiedy na początku gro­ma­dzi­łam mate­riał do Mistyki kobie­co­ści, zna­la­złam histo­ryczne dane sta­ty­styczne, które wska­zy­wały, że z każ­dym dzie­się­cio­le­ciem, kiedy kobiety się coraz bar­dziej eman­cy­po­wały, zwięk­szał się jed­no­cze­śnie wskaź­nik uda­nego poży­cia sek­su­al­nego. Dziś dys­po­nu­jemy wie­loma danymi, które poka­zują ści­słą kore­la­cję mię­dzy rów­no­ścią a dobrym, trwa­łym mał­żeń­stwem, acz­kol­wiek mię­dzy rów­nymi part­ne­rami czę­ściej mogą się zda­rzać kłót­nie. W sierp­niu 1995 roku pod­czas zjazdu Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Socjo­lo­gicz­nego popro­szono mnie o wystą­pie­nie na temat przy­szło­ści mał­żeń­stwa. Uwa­ża­łam, że należy ją postrze­gać przez pry­zmat nowej siły kobiet i męż­czyzn oraz nowych wyzwań, które stoją przed spo­łe­czeń­stwem. Na przy­kład w całym tym uty­ski­wa­niu, że męż­czyźni za mało zaj­mują się domem i dziećmi, docie­rały do mnie także głosy kobiet, które przy­zna­wały, że nie lubią, kiedy męż­czyźni za bar­dzo się anga­żują w obo­wiązki domowe, źle zno­szą sytu­ację, kiedy dziecko naj­pierw przy­biega do tatu­sia z dzien­nicz­kiem lub ska­le­czo­nym pal­cem. „Nawet przez myśl by mi nie prze­szło, żeby pozwo­lić Benowi pójść z synem do leka­rza” – stwier­dziła moja przy­ja­ciółka Sally. „To prze­cież należy do mnie”. Rola, jaką kobiety odgry­wały w rodzi­nie, dawała im wiele wła­dzy, która nie była widoczna nawet dla femi­ni­stek, jeśli ją mie­rzyć męską miarą. Należy zatem prze­pro­wa­dzić wię­cej badań, które pozwolą spraw­dzić, jakie korzy­ści płyną dla rodziny w sytu­acji, gdy rodzice dzielą się wła­dzą opie­kuń­czą.

Wciąż sły­szymy i roz­pra­wiamy jedy­nie o nastę­pu­ją­cych pro­ble­mach: stre­sie, jaki odczu­wają kobiety, pró­bu­jąc godzić pracę zawo­dową z życiem rodzin­nym, krzyw­dzie, jaka się dzieje dzie­ciom dora­sta­ją­cym w nie­peł­nych rodzi­nach. O dziwo, nie docie­rają nato­miast do nas wyniki badań prze­pro­wa­dzo­nych na przy­kład przez Wel­le­sley Cen­ter for Rese­arch on Women, z któ­rych wynika, że łącze­nie pracy zawo­do­wej z życiem rodzin­nym jest dla kobiet mniej stre­su­jące i korzyst­niej­sze dla ich zdro­wia psy­chicz­nego niż tra­dy­cyjna rola lub życie w poje­dynkę, oraz że ich samo­po­czu­cie psy­chiczne nie pogar­sza się gwał­tow­nie po meno­pau­zie, jak to miało miej­sce daw­niej. Jakoś nie sły­szymy o róż­nych rodza­jach wspar­cia i pomocy, któ­rej potrze­bują rodziny nie­pełne i którą mogłyby otrzy­mać od spo­łecz­no­ści lokal­nej. Poja­wiła się jed­nak nowa świa­do­mość, że muszą nastą­pić zmiany w struk­tu­rze spo­łecz­nej, ponie­waż godziny i warunki pracy, pod­no­sze­nie kwa­li­fi­ka­cji zawo­do­wych w dal­szym ciągu dosto­so­wane są do modelu życia męż­czy­zny mają­cego daw­niej żonę, która trosz­czyła się o jego codzienny byt. Kobiety nie mają takich żon, ale prze­cież męż­czyźni także ich na ogół dziś nie mają. Dla­tego miej­sce pracy „przy­ja­zne rodzi­nie” staje się kwe­stią otwar­cie poli­tyczną i przed­mio­tem nego­cjo­wa­nych zbio­rowo warun­ków pracy, obej­mu­ją­cych ela­styczny czas pracy, dzie­le­nie się sta­no­wi­skiem pracy, urlop rodzi­ciel­ski. Oka­zuje się, że przed­się­bior­stwa inno­wa­cyjne tech­no­lo­gicz­nie i nowa­tor­skie pod każ­dym innym wzglę­dem przyj­mują poli­tykę „przy­ja­zną rodzi­nie”. Stany Zjed­no­czone są pod tym wzglę­dem zaco­fane w porów­na­niu z innymi roz­wi­nię­tymi spo­łe­czeń­stwami prze­my­sło­wymi; 98% trzy- i czte­ro­lat­ków we Fran­cji i Bel­gii jest obję­tych pro­gra­mem przed­szkol­nym30. USA były ostat­nim z uprze­my­sło­wio­nych państw, z wyjąt­kiem Repu­bliki Połu­dnio­wej Afryki, które przy­jęło w swoim usta­wo­daw­stwie prze­pisy doty­czące urlopu rodzi­ciel­skiego, co miało miej­sce tuż po obję­ciu urzędu pre­zy­denc­kiego przez Billa Clin­tona.

Coraz powszech­niej­sze staje się prze­ko­na­nie, że z wycho­wa­niem dziecka nie pora­dzi sobie jedna matka czy jeden ojciec, a jesz­cze mniej samotna matka. „Potrzeba całej wio­ski, żeby wycho­wać dziecko” – napi­sała w swo­jej best­sel­le­ro­wej książce z 1996 roku Pierw­sza Dama Hil­lary Rodham Clin­ton. Rodzi się nowa świa­do­mość war­to­ści zwią­za­nych z róż­no­rod­no­ścią – prze­świad­cze­nie, że wszyst­kie rodziny potrze­bują więk­szej, sil­niej­szej wspól­noty. Abso­lut­nie nie ma to jed­nak nic wspól­nego z jedy­nym, obo­wią­zu­ją­cym w cza­sach mistyki kobie­co­ści w latach sześć­dzie­sią­tych mode­lem rodziny żyją­cej w izo­la­cji w domu na przed­mie­ściach, i to nie tylko ze względu na roz­ma­ite kon­fi­gu­ra­cje rodzinne – nie­które pary decy­dują się na dzieci w wieku lat czter­dzie­stu, kiedy oboje – kobieta i męż­czy­zna – mają już usta­bi­li­zo­waną pozy­cję zawo­dową; upra­wiają żon­glerkę, pró­bu­jąc łączyć pracę zawo­dową z nauką, domem i opieką nad dziec­kiem, na które decy­dują się mając dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści lat; cza­sami kobieta lub męż­czy­zna biorą roczny lub dwu­letni urlop wycho­waw­czy, jeśli tylko pozwala im na to ich sytu­acja mate­rialna; a wresz­cie są jesz­cze samotni rodzice – wszy­scy oni bar­dziej niż kie­dyś liczą na pomoc dziad­ków, grup wza­jem­nej pomocy zło­żo­nych z innych rodzi­ców, przed­szkola przy­za­kła­dowe, przy­ko­ścielne lub gminne. Coraz wię­cej kobiet i męż­czyzn, żyją­cych w poje­dynkę lub razem, mło­dych i star­szych, czer­pie z nowych wzor­ców. Nie­dawna kam­pa­nia w spra­wie zale­ga­li­zo­wa­nia mał­żeństw zawie­ra­nych przez osoby tej samej płci poka­zuje, że nawet dla kobiet i męż­czyzn, któ­rym daleko jest do tra­dy­cyj­nej hete­ro­nor­ma­tyw­no­ści, stały zwią­zek emo­cjo­nalny jest mocno atrak­cyjny.

W latach 1994–1995 w Mię­dzy­na­ro­do­wym Ośrodku Nauko­wym im. Woodrowa Wil­sona w Smi­th­so­nian Col­lege w sta­nie Waszyng­ton pro­wa­dzi­łam semi­na­rium dla osób odpo­wie­dzial­nych za two­rze­nie poli­tyki, któ­rego głów­nym tema­tem było wyj­ście poza poli­tykę płciową, poli­tykę toż­sa­mo­ści i kwe­stie płci spo­łeczno-kul­tu­ro­wej oraz poszu­ki­wa­nie nowego para­dyg­matu mówie­nia o pro­ble­mach kobiet, męż­czyzn i wspól­noty. W 1996 roku sku­pi­li­śmy się głów­nie na „prze­for­mu­ło­wa­niu war­to­ści rodzin­nych” w kon­tek­ście nowych realiów eko­no­micz­nych. Jakoś ni­gdy nie tra­fiła mi do prze­ko­na­nia rze­koma pola­ry­za­cja mię­dzy femi­ni­zmem a rodziną. Dema­go­giczna repryza daw­nej mistyki kobie­co­ści, za jaką można było uznać nie­dawną reak­cyjną kam­pa­nię na rzecz „war­to­ści rodzin­nych”, to w zasa­dzie nic innego jak atak na abor­cję, roz­wód, a przede wszyst­kim na prawa i auto­no­mię kobiet. Ale prze­cież praw­dziwe war­to­ści jak naj­bar­dziej wiążą się z rodziną, macie­rzyń­stwem, ojco­stwem i wię­ziami mię­dzypokoleniowymi, war­to­ścią jest nasza potrzeba bra­nia i dawa­nia miło­ści, tro­ska i opie­kuń­czość, które dla kobiet są dziś sprawą publiczną i pry­watną – w 1996 roku na tym wła­śnie polega istota poli­tycz­nej dys­pro­por­cji mię­dzy płciami. Należy wobec tego posta­wić pyta­nie, kiedy wresz­cie męż­czyźni zwrócą się prze­ciwko kul­tu­rze zachłan­no­ści, mówiąc: „Czy o to mamy się szar­pać przez całe życie?”.

Dawny sepa­ra­tyzm – kobiety kon­tra męż­czyźni – się zdez­ak­tu­ali­zo­wał, w rze­czy­wi­sto­ści już dawno temu został prze­kro­czony. Tak jak kilka lat temu po naro­dzi­nach ruchu kobie­cego zamknięto Kluby „Play­boya” – kobie­tom naj­wi­docz­niej uda­wa­nie „kró­liczka” prze­stało się wyda­wać atrak­cyj­nym zaję­ciem – tak w 1997 roku maga­zyn „Esqu­ire” zna­lazł się na kra­wę­dzi ban­kruc­twa. Z kolei wydawca „Ms.” i „Wor­king Mother” wysta­wił oba pisma na sprze­daż, gdyż – jak stwier­dził – to, co dwa­dzie­ścia lat temu było czymś rewo­lu­cyj­nym, dziś stało się trwa­łym ele­men­tem świa­do­mo­ści spo­łecz­nej. Redak­torką naczelną „New Yor­kera”, maga­zynu lan­su­ją­cego nowe ten­den­cje, jest dziś kobieta, a jego spe­cjalny, rocz­ni­cowy numer w 1996 roku został poświę­cony kobie­tom. W kam­pa­nii w 1996 roku zarówno Hil­lary Rodham Clin­ton, jak i Eli­za­beth Dole dały dowód siły, któ­rej źró­dłem jest ich wła­sna udana kariera zawo­dowa, choć zara­zem sta­rały się ten fakt ukryć. Obie kon­cen­tro­wały się na tra­dy­cyj­nych spra­wach kobiet – Czer­wo­nym Krzyżu, dzie­ciach – ale wyko­rzy­stały w tym celu całą tę nową wyra­fi­no­waną, poli­tyczną machinę orga­ni­za­cyjną, którą kobiety mają dziś do swej dys­po­zy­cji. Nie dało się ukryć, że w Bia­łym Domu zamiesz­kała pre­zy­dencka para, która two­rzy nowo­cze­sny zwią­zek part­ner­ski, mimo dementi pły­ną­cych, ile­kroć roz­lega się sta­now­czy głos Pierw­szej Damy, otwar­cie wypo­wia­da­ją­cej się pod­czas poli­tycz­nych narad na naj­wyż­szym szcze­blu. Po obu stro­nach poli­tycz­nego spek­trum ist­nieje wyraźne poczu­cie part­ner­stwa mię­dzy kobie­tami i męż­czy­znami, odbie­ga­ją­cego od modelu wykre­owa­nego przez mistykę kobie­co­ści.

Jed­no­cze­śnie nowe histo­ryczne róż­nice, jakie się ujaw­niły mię­dzy kobie­tami i męż­czy­znami w trak­cie kam­pa­nii w wybo­rach pre­zy­denc­kich, zwia­stują nie­unik­nione prze­su­nię­cie w kra­jo­wej agen­dzie poli­tycz­nej ku spra­wom, które daw­niej trak­to­wano z lek­ce­wa­że­niem jako „kwe­stie kobiece”. Tak oto z racji tego, że kobiety są dziś rosnącą siłą poli­tyczną, dawną mistykę kobie­co­ści prze­kształca się obec­nie w bez­pre­ce­den­sową nową rze­czy­wi­stość poli­tyczną, która staje się prio­ry­te­tem dla obu par­tii.

„Wall Street Jour­nal” jako pierw­szy dono­sił na swo­ich łamach (11 stycz­nia 1996 roku): „Po raz pierw­szy w histo­rii kobiety i męż­czyźni gło­sują ina­czej w wybo­rach pre­zy­denc­kich”. W gaze­cie napi­sano:

„Jeśli obecne ten­den­cje się nie zmie­nią, roz­dź­więk mię­dzy gło­sami kobiet i męż­czyzn w wybo­rach pre­zy­denc­kich w 1996 roku będzie więk­szy niż kie­dy­kol­wiek w histo­rii. W zasa­dzie mogłyby to być pierw­sze w cza­sach współ­cze­snych wybory, kiedy kobiety i męż­czyźni usta­wiają się na prze­ciw­nych bie­gu­nach w wyścigu pre­zy­denc­kim.

«Wybory pre­zy­denc­kie w 1996 roku cha­rak­te­ry­zują się zróż­ni­co­wa­niem postaw kobiet i męż­czyzn w pro­por­cjach dotych­czas nie­spo­ty­ka­nych» – mówi Peter Hart, ankie­ter Demo­kra­tów, który pomaga prze­pro­wa­dzać son­daże dla «The Wall Street Jour­nal»/NBC News.

Fak­tycz­nie, w jed­nym z son­daży opu­bli­ko­wa­nych na łamach «The Wall Street Jour­nal»/ NBC News w ostat­nim mie­siącu pre­zy­dent i sena­tor Dole cie­szyli się dosłow­nie takim samym popar­ciem wśród Ame­ry­ka­nów, pod­czas gdy wśród Ame­ry­ka­nek pre­zy­dent uzy­skał 56% popar­cia w sto­sunku do 36% popar­cia udzie­lo­nego sena­torowi Dole’owi”.

Ponadto „The Wall Street Jour­nal” pisał:

„Wyso­kie popar­cie, jakim pre­zy­dent cie­szył się wśród wybor­czyń, które dodat­kowo wzro­sło po gorą­cej deba­cie budże­to­wej, to zasad­ni­czy powód odzy­ska­nia przez niego pro­wa­dze­nia w ostat­nich son­da­żach. «W zasa­dzie» – mówi Hart – «swoją obecną mocną pozy­cję pre­zy­dent zawdzię­cza wyłącz­nie kobie­tom, które dziś zde­cy­do­wa­nie bar­dziej skła­niają się ku Demo­kra­tom, tak że nawet gospo­dy­nie domowe, tra­dy­cyj­nie sta­no­wiące elek­to­rat Par­tii Repu­bli­kań­skiej, popie­rają dziś pre­zy­denta Clin­tona». (…)

Zapy­tani o to, jakie są pod­sta­wowe pro­blemy spo­łeczne, męż­czyźni pra­wie dwu­krot­nie czę­ściej niż kobiety wska­zują na defi­cyt budże­towy oraz cię­cia w wydat­kach rzą­do­wych, które są naj­waż­niej­szymi prio­ry­te­tami dla Par­tii Repu­bli­kań­skiej. Z kolei kobiety zde­cy­do­wa­nie czę­ściej wymie­niają pro­blemy spo­łeczne, takie jak edu­ka­cja i ubó­stwo. (…)

Próby ogra­ni­cze­nia wydat­ków na Medi­care (…) oraz spór o wydatki socjalne mają wpływ na sytu­ację wszyst­kich kobiet bez względu na ich wiek, bowiem to one mia­łyby wziąć na sie­bie więk­szą odpo­wie­dzial­ność za opiekę nad mło­dymi i sta­rymi. To powo­duje, że czę­sto mar­twią się one bar­dziej niż męż­czyźni, kiedy zmniej­sza się wydatki na pro­gramy socjalne, które mają na celu pomoc tym gru­pom lud­no­ści.

Co istotne, obec­nie to wła­śnie te ogólne pro­blemy spo­łeczne, a nie kwe­stie płci czy „cha­rak­teru” okre­ślają zróż­ni­co­wa­nie elek­to­ra­tów kobiet i męż­czyzn, mimo iż fru­stra­cje, jakie prze­ży­wają dziś męż­czyźni, napę­dzają poli­tykę nie­na­wi­ści, któ­rej naj­lep­szym przy­kła­dem było wystą­pie­nie Pata Bucha­nana pod­czas pra­wy­bo­rów Par­tii Repu­bli­kań­skiej. Poli­tyczni guru po obu stro­nach byli skon­ster­no­wani: dawne zało­że­nia, w myśl któ­rych głos roz­strzy­ga­jący mieli mieć biali męż­czyźni, na­dal, choć nie bez oporu, znaj­do­wały swo­ich zwo­len­ni­ków, ponie­waż coraz wię­cej bia­łych męż­czyzn zaczy­nało podzie­lać te nowe obawy, przy­łą­cza­jąc się do rze­szy kolo­ro­wych męż­czyzn. Dla sta­rej i nowej klasy poli­tycz­nej jedno stało się oczy­wi­ste: dziś po pro­stu nie spo­sób wygrać wybo­rów bez gło­sów kobiet, i to nie tylko tych sym­bo­licz­nych, pasyw­nych zwo­len­ni­czek, ale kobiet aktyw­nie zaan­ga­żo­wa­nych w two­rze­nie poli­tyki, albo­wiem w 1996 roku to kobiety wybrały pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych przy 17-pro­cen­to­wej prze­wa­dze gło­sów kobie­cych. Po raz pierw­szy w histo­rii kobie­cie powie­rzono funk­cję sekre­ta­rza stanu31.

Obser­wo­wa­nie, jak wszyst­kie te fale zaczy­nają prze­kształ­cać poli­tyczny pej­zaż, spra­wia nad­zwy­czajną satys­fak­cję. Wielu Repu­bli­ka­nów przy­łą­czyło się w końcu do Demo­kra­tów w gło­so­wa­niu nad pod­nie­sie­niem płacy mini­mal­nej. Repu­bli­ka­nie wyco­fali się z bru­tal­nych zaku­sów na pro­gramy Medi­caid, Medi­care, „Lep­szy Począ­tek”32, pro­gram kupo­nów żyw­no­ścio­wych, szcze­pień dzieci, poży­czek stu­denc­kich, ochrony śro­do­wi­ska, a nawet akcje afir­ma­cyjne33. Te kon­kretne pro­blemy egzy­sten­cjalne, pro­blemy kobiet, znaj­dują się dziś w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia i debaty, zyskują prze­wagę nad abs­trak­cyjną kwe­stią rów­no­wagi budże­to­wej. Nowy ruch uzmy­sła­wia­jący te twarde nowe realia będące skut­kiem pogłę­bia­ją­cego się w Ame­ryce roz­war­stwie­nia w pozio­mie zamoż­no­ści, które w takim samym stop­niu dotyka kobiety, męż­czyzn i ich dzieci, sta­nowi dziś pożywkę dla poli­tyki nie­na­wi­ści. W 1996 roku byłam szczę­śliwa, mogąc przy­łą­czyć się do nowych, młod­szych lide­rek, z któ­rymi zawią­za­ły­śmy sojusz z bojowo nasta­wio­nym nowym kie­row­nic­twem AFL-CIO34, pla­nu­jąc wspólne wystą­pie­nia prze­ciwko pogłę­bia­ją­cemu się roz­war­stwie­niu docho­dów, pro­po­nu­jąc „płacę mini­malną” dla wszyst­kich, rezy­gnu­jąc przy tym z daw­nego podziału „kobiety kon­tra męż­czyźni”. Kobiety i męż­czyźni muszą dziś wspól­nie sta­wić czoło groź­nym wyna­tu­rze­niom kul­tury zachłan­no­ści, bru­tal­nej, nie­po­skro­mio­nej wła­dzy kor­po­ra­cji. Należy na nowo okre­ślić, na czym ma pole­gać kon­ku­ren­cja w wymia­rze kor­po­ra­cyj­nym i oso­bi­stym i co ma być miarą suk­cesu oraz usta­lić prio­ry­tety budżetu pań­stwo­wego. Pomyśl­ność ludzi, dobro wspólne, muszą mieć pierw­szeń­stwo w sto­sunku do wąskiej miary suk­cesu, jaką jest zwyżka cen akcji o kolej­nego ćwierć dolara, zwięk­sza­jąca jedy­nie kwotę odszko­do­wa­nia dla kadry zarzą­dza­ją­cej, a nawet wobec naszej indy­wi­du­al­nej „poje­dyn­czej sprawy”. Nie­któ­rzy wizjo­ner­scy sze­fo­wie firm, podob­nie jak nie­któ­rzy poli­tycy, zaczy­nają dostrze­gać ten pro­blem.

Ale kobiety z wolna zaczy­nają tra­cić cier­pli­wość. Poli­tyczny Komi­tet Kobiet z Hol­ly­wood, który zgro­ma­dził miliony dola­rów na kam­pa­nię wybor­czą libe­ral­nych sena­to­rów i pre­zy­denta Clin­tona, prze­gło­so­wał samo­roz­wią­za­nie się, pro­te­stu­jąc w ten spo­sób prze­ciwko temu, że pie­nią­dze zdo­mi­no­wały ame­ry­kań­ską poli­tykę, oraz prze­ciwko zdra­dzie poli­ty­ków, któ­rzy poparli tzw. reformę socjalną zno­szącą świad­cze­nia dla rodzin z dziećmi pozo­sta­ją­cymi na utrzy­ma­niu.

Nowe metody kon­troli uro­dzeń, nowo­cze­śniej­sze nawet od pigułki RU–486, oraz zmiany demo­gra­ficzne spo­wo­dują, że kwe­stia abor­cji odej­dzie wkrótce do lamusa. Tak jak daw­niej miała istotne zna­cze­nie, tak dzi­siaj ta „poje­dyn­cza sprawa” powinna prze­stać być papier­kiem lak­mu­so­wym dla ruchu kobie­cego. Spin dok­to­rzy oraz różni poli­tyczni doradcy dora­dza­jący pre­zy­den­tom i obu par­tiom poli­tycz­nym wciąż „nie poj­mują”, że uoby­wa­tel­nie­nie kobiet, które się współ­cze­śnie doko­nało, objęło wszyst­kie dzie­dziny życia, ina­czej bowiem nie dora­dzi­liby prze­cież tego, by Kon­gres przy­jął, a pre­zy­dent pod­pi­sał ustawę socjalną ska­zu­jącą na ubó­stwo milion dzieci.

Uwagę ruchu kobie­cego, uwagę spo­łe­czeń­stwa w Ame­ryce powinny dziś zaprzą­tać zupeł­nie inne aspekty wyboru. Wyboru, który wiąże się z róż­nymi mode­lami życia rodzin­nego i kariery zawo­do­wej, środ­kami eko­no­micz­nymi pozwa­la­ją­cymi kobie­tom i męż­czy­znom doko­ny­wać w życiu „wyboru”, nie­za­leż­nie od wieku i rasy, bowiem prawo wyboru, jak będziemy żyć i jak umrzemy, nie powinno być dane wyłącz­nie naj­bo­gat­szym.

Para­doks się pogłę­bia, umoż­li­wia­jąc nową poważną reflek­sję nad praw­dzi­wymi war­to­ściami kobie­cego doświad­cze­nia, kry­ją­cymi się pod war­stwą mistyki kobie­co­ści. Ostat­nio dużo się mówi na temat trze­ciego sek­tora, cnoty oby­wa­tel­skiej: pro­fe­so­ro­wie Harvardu i innych uczelni odkry­wają, że praw­dziwe więzi, na któ­rych opiera się roz­wój spo­łe­czeń­stwa, to nie bogac­two, ropa naf­towa, han­del, tech­no­lo­gia, lecz więzi two­rzące się w trak­cie oby­wa­tel­skiego zaan­ga­żo­wa­nia, dobro­wolne sto­wa­rzy­sze­nia, które obser­wa­to­rzy od cza­sów Tocqu­eville’a uwa­żają za fun­da­ment ame­ry­kań­skiej demo­kra­cji. Za upa­dek tych orga­ni­za­cji obwi­nia się po czę­ści fakt, że kobiety zaczęły pra­co­wać zawo­dowo. Przez wszyst­kie te lata, kiedy kobiety nie­od­płat­nie anga­żo­wały się w dzia­łal­ność komi­te­tów rodzi­ciel­skich, dru­żyn skau­tów, para­fii i orga­ni­za­cji reli­gij­nych, sto­wa­rzy­szeń typu „Ladies Vil­lage Impro­ve­ment Society”, nikt prze­cież nie cenił tej dzia­łal­no­ści. Teraz, kiedy kobiety zaczęły trak­to­wać sie­bie poważ­nie, kiedy otrzy­mują wyna­gro­dze­nie i są poważ­nie trak­to­wane przez innych, rów­nież pracę na rzecz spo­łecz­no­ści lokal­nej, w związku z tym, że odczuwa się jej defi­cyt w Ame­ryce Anno Domini 1996, zaczyna się trak­to­wać serio. Nie­któ­rzy socjo­lo­go­wie i różni poli­tyczni guru z pra­wej i lewej strony sceny poli­tycz­nej pro­po­nują, by trzeci sek­tor prze­jął od pań­stwa więk­szą część odpo­wie­dzial­no­ści zwią­za­nej z pomocą socjalną. Ale kobiety, które są siłą spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skiego, wie­dzą, że sam, trzeci sek­tor nie będzie w sta­nie wziąć na sie­bie szer­szych zobo­wią­zań pań­stwa. Naszej demo­kra­cji potrzebne jest połą­cze­nie odpo­wie­dzial­no­ści sek­tora publicz­nego, pry­wat­nego, oby­wa­tel­skiego i kor­po­ra­cyj­nego w zupeł­nie nowym sen­sie.