Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Studium poszukiwania. Zawiedziony beznadzieją życia w Afryce dwudziestokilkuletni Jonh ucieka do Londynu. Przyjeżdża z nadzieją na odnalezienie własnego miejsca i pomysłu na przyszłość. Poszukuje wolności od toksycznych relacji w Cape Town. Paradoksalnie, zatrudnia się w wielkiej korporacji IBM, wyspecjalizowanej w doskonałym formatowaniu zatrudnionych osób. Wciśnięty w sztywny garnitur, sprzedaje się, by płacić za namiastki miłości. Wykorzystując kolejne kobiety, stacza się na dno upokorzenia. Jedyny ratunek znajduje w literaturze. Musi pisać, by odzyskać szacunek do samego siebie. Młodość to kolejna, po Chłopięcych latach, powieść o charakterze autobiograficznym. Wyjątkowa na tle całej twórczości noblisty, bo pierwsza, która odsłania zwykle przemilczane tematy młodości – bardzo intymne, wstydliwe.
[Opis wydawcy]
Cykl: Sceny z prowincjonalnego życia, t. 2
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (7)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Młodość
J.M. Coetzee
Młodość
Sceny z prowincjonalnego życia
PrzekładMichał Kłobukowski
Wydawnictwo
Tytuł oryginału
Youth: Scenes from Provincial Life II
Copyright © J.M. Coetzee, 2002
By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc. 551 Fifth Avenue, Suite 1613
New York, NY 10176-0187, USA
Opracowanie graficzne
Witold Siemaszkiewicz
Fotografia na okładce © Ondrea Barbe/CORBIS
Zdjęcie autora na czwartej stronie okładki © Micheline Pelletier/CORBIS
Opieka redakcyjna
Barbara Kęsek
Adiustacja
Urszula Horecka
Korekta
Kamila Zimnicka-Warchoł
Łamanie
Irena Jagocha
Wer den Dichter will verstehenMuß in Dichters Lande gehen.
Rozdział pierwszy
Za jedenaście gwinei miesięcznie wynajmuje jednopokojowe mieszkanie przy stacji kolejowej Mowbray. W ostatni dzień roboczy każdego miesiąca jedzie pociągiem do śródmieścia, na Loop Street, gdzie agencja nieruchomości A. & B. Levy ma swoją mosiężną tabliczkę i maleńkie biuro. Kopertę z należnością za czynsz wręcza panu B., młodszemu z braci Levy. Ten wysypuje pieniądze na zawalone papierami biurko i przelicza. Stękając i pocąc się, wypisuje pokwitowanie.
– Voila, młody człowieku! – mówi, podając je afektowanym gestem.
Młody człowiek za nic w świecie nie chce się spóźnić z zapłatą czynszu, bo wynajął to mieszkanie, podszywając się pod kogoś, kim nie jest. Kiedy w biurze A. & B. Levy podpisywał umowę i wpłacał kaucję, w rubryce „zawód” wpisał „asystent bibliotekarza” zamiast „student”, podając jako miejsce pracy bibliotekę uniwersytecką.
Właściwie nie minął się z prawdą, a przynajmniej nie całkiem. Od poniedziałku do piątku wieczorami dyżuruje w czytelni. Etatowi bibliotekarze, wśród których przeważają kobiety, niechętnie podejmują się tego zadania, bo w położonym na zboczu góry miasteczku uniwersyteckim późnym wieczorem robi się zbyt ponuro i odludnie. Nawet on czuje czasem przebiegający po plecach dreszcz, gdy otwiera tylne drzwi i w nieprzeniknionych ciemnościach idzie po omacku korytarzem do głównego wyłącznika. Jakiś złoczyńca mógłby bez trudu zaczaić się między regałami, kiedy o piątej personel rozchodzi się do domów, a potem splądrować puste biura i zasadzić się w ciemnościach na dyżurnego z wieczornej zmiany, żeby mu wyrwać klucze.
Tylko nieliczni studenci korzystają wieczorem z czytelni; mało kto w ogóle wie, że jest wtedy czynna. Dyżurny ma niewiele pracy. Dziesięć szylingów za wieczór to łatwy zarobek.
Czasem sobie wyobraża, że do czytelni wchodzi piękna dziewczyna w białej sukience i przez roztargnienie zostaje w niej po zamknięciu; marzy mu się, że sam odsłania przed nią sekrety introligatorni i sali katalogów, a potem wychodzą razem w gwiaździstą noc. Ale to tylko mrzonki.
Prócz dyżurów w czytelni podejmuje się jeszcze innych prac. W każdą środę po południu pomaga prowadzić seminaria dla studentów pierwszego roku matematyki (trzy funty tygodniowo); w piątki przerabia z dyplomantami wydziału teatralnego wybrane komedie Szekspira (dwa funty dziesięć szylingów); późnymi popołudniami w Rondebosch uczy na kursach przygotowawczych dla matołów, którzy chcą zdawać egzaminy wstępne (trzy szylingi za godzinę). Podczas wakacji na zlecenie gminy (ściśle mówiąc, wydziału mieszkań komunalnych) wyłuskuje dane statystyczne z ankiet, przeprowadzonych w gospodarstwach domowych. W sumie nieźle zarabia, a w każdym razie dosyć, żeby zapłacić czynsz oraz czesne i nie umrzeć z głodu, a nawet trochę zaoszczędzić. Ma zaledwie dziewiętnaście lat, ale stoi na własnych nogach i nie jest od nikogo zależny.
Zaspokajanie potrzeb ciała podporządkowuje zdrowemu rozsądkowi. W każdą niedzielę gotuje na kościach szpikowych wielki garnek zupy z fasoli i selerów, który ma mu starczyć do końca tygodnia. W piątki chodzi na targ w Salt River i kupuje skrzynkę jabłek, guajaw czy innych sezonowych owoców. Co rano znajduje pod drzwiami butelkę z mlekiem, zostawioną przez roznosiciela. Kiedy trochę mleka zostaje, wlewa zsiadłe do starej nylonowej pończochy i wiesza ją nad zlewem, żeby zrobić ser. Prócz tego kupuje tylko chleb w narożnym sklepie. Taką dietę pochwaliłby Rousseau czy Platon. Co się tyczy ubrania, to na wykłady chodzi w porządnej marynarce i spodniach, a poza tym donasza stare ciuchy.
Coś w ten sposób udowadnia: to, że każdy człowiek jest wyspą, a rodzice są niepotrzebni.
Gdy w niektóre wieczory człapie główną ulicą w płaszczu przeciwdeszczowym, szortach i sandałach, z włosami przylepionymi do czaszki strugami deszczu, oświetlany reflektorami przejeżdżających samochodów, zdaje sobie sprawę, jak dziwacznie wygląda. Nie ekscentrycznie (bo w ekscentrycznym wyglądzie jest jednak pewna dystynkcja), tylko właśnie dziwacznie. Z rozpaczą zgrzyta zębami i przyspiesza kroku.
Jest szczupły i gibki, a jednocześnie sflaczały. Chciałby się podobać, ale wie, że nie ma szans. Brakuje mu czegoś istotnego, jakiejś wyrazistości rysów. Pozostało w nim coś z dziecka. Kiedy wreszcie przestanie być dzieckiem? Co go wyleczy z dzieciństwa i zrobi z niego mężczyznę?
Wyleczy go miłość, jeśli się kiedyś pojawi. Bo on pokłada wiarę w miłości i jej mocy, chociaż nie wierzy w Boga. Ukochana, zesłana mu przez los kobieta natychmiast przejrzy na wskroś jego dziwaczną, a zarazem nijaką powierzchowność i dostrzeże płonący w nim ogień. Na razie zaś nijaki, a jednocześnie dziwaczny wygląd jest jedną z czyśćcowych mąk, które będzie musiał przejść, żeby pewnego dnia wychynąć na światło miłości i sztuki. Dawno już bowiem zostało postanowione, że będzie artystą. Jeśli chwilowo musi być zapoznany i śmieszny, to tylko dlatego, że artyście sądzone jest cierpieć z powodu zapoznania i śmieszności, póki nie objawi się w całej pełni swoich mocy, a wtedy szydercy i kpiarze umilkną.
Jego sandały kosztują dwa szylingi i sześć pensów za parę. Zrobiono je z gumy gdzieś w Afryce, być może w Niasalandzie. Ilekroć zmokną, przestają się trzymać podeszwy stopy. Zimą na Przylądku Dobrej Nadziei pada całymi tygodniami. Idąc podczas deszczu główną ulicą, musi nieraz przystawać, żeby złapać sandał, który ześlizgnął się z nogi. Widzi wtedy, jak tłuści mieszczanie z Kapsztadu chichoczą, przejeżdżając swoimi wygodnymi autami. Śmiejcie się! – myśli. – Niedługo zniknę.
Jego najlepszy przyjaciel Paul tak samo jak on studiuje matematykę. Jest wysoki, smagły i romansuje ze starszą kobietą, Elinor Laurier, drobną blondynką o żwawej, ptasiej urodzie. Skarży się na jej nieobliczalne humory i żądania. Ale on i tak Paulowi zazdrości. Gdyby miał piękną, światową kochankę, która pali papierosy w fifce i mówi po francusku, wkrótce uległby przemianie, wręcz przeistoczeniu, jest tego pewien.
Elinor i jej siostra bliźniaczka urodziły się w Anglii; przywieziono je do Południowej Afryki po wojnie, kiedy miały piętnaście lat. Paul mówi, a Elinor potwierdza, że matka wygrywała jedną córkę przeciwko drugiej, okazując miłość i aprobatę to tej, to tamtej, zbijając je z tropu i utrzymując w ciągłej zależności. Elinor była silniejsza, więc pozostała przy zdrowych zmysłach, chociaż do dziś płacze przez sen i trzyma w szufladzie pluszowego misia. Ale jej siostra na pewien czas tak oszalała, że trzeba ją było zamknąć. Do tej pory chodzi na terapię, zmagając się z duchem zmarłej staruszki.
Elinor uczy w śródmiejskiej szkole języków obcych. Odkąd Paul się z nią związał, dał się wciągnąć w jej krąg towarzyski, złożony z artystów i intelektualistów, którzy mieszkają w dzielnicy Gardens, noszą czarne swetry, dżinsy i sznurkowe sandały, piją cierpkie czerwone wino i palą gauloise’y, cytują Camusa i Garcię Lorcę, słuchają ambitnego jazzu. Jeden z nich gra na gitarze hiszpańskiej i czasem udaje się go namówić, żeby wykonał coś w rodzaju cante hondo. Nie chodzą do pracy, więc przesiadują do późna i wstają dopiero w południe. Nienawidzą nacjonalistów, ale nie zajmują się polityką. Twierdzą, że gdyby mieli pieniądze, opuściliby tę zacofaną Południową Afrykę i na stałe wynieśli się na Montmartre albo na Baleary.
Paul i Elinor zabierają go na jedno z takich spotkań, do bungalowu na plaży w Clifton. Jest tam też siostra Elinor, ta niezrównoważona, o której mu opowiadano. Paul twierdzi, że ona romansuje z gospodarzem imprezy, rumianym facetem pisującym dla „Cape Times”.
Siostrze na imię Jacqueline. Góruje wzrostem nad Elinor i wprawdzie nie ma tak subtelnych rysów, ale i tak jest piękna. Rozsadzana nerwową energią, pali papierosa za papierosem i gestykuluje, kiedy coś mówi. Można się z nią dogadać. Jest mniej kąśliwa niż Elinor: co za ulga. W obecności kąśliwych osób robi mu się nieswojo. Podejrzewa, że żartują sobie z niego za jego plecami.
Jacqueline proponuje spacer brzegiem morza. Trzymając się za ręce (jak do tego doszło?), przechadzają się w blasku księżyca, przemierzając całą plażę. W odludnym miejscu wśród skał kobieta zwraca się twarzą ku niemu, wydyma usta i nadstawia je do pocałunku.
On odpowiada tym samym, ale jest skrępowany. Co się jeszcze między nimi wydarzy? Nigdy się nie kochał ze starszą kobietą. Co będzie, jeśli nie sprosta jej wymaganiom?
Otóż wydarza się między nimi wszystko. On bez oporu podąża za Jacqueline, stara się, jak może, odbywa cały akt, a w końcu nawet symuluje uniesienie.
W rzeczywistości nie czuje żadnego uniesienia. Nie dość, że wszędzie włazi piasek, to jeszcze nieodparcie nasuwa się pytanie, czemu ta dopiero co poznana kobieta mu się oddaje. Czyżby podczas zdawkowej rozmowy odkryła ukryty w nim żar, który naznacza go piętnem artysty? A może po prostu jest nimfomanką i to właśnie miał na myśli Paul, kiedy z właściwą sobie delikatnością ostrzegał, że ona „chodzi na terapię”?
Seks nie jest dla niego sferą zupełnie niezbadaną. Jeśli mężczyzna nie ma przyjemności z kochania się z kobietą, znaczy to, że i ona nie zaznała rozkoszy: tyle mu wiadomo, tak stwierdza jedna z reguł seksu. Ale co dzieje się potem między dwojgiem ludzi, którym gra się nie udała? Czy muszą z zakłopotaniem wspominać tę porażkę przy każdym następnym spotkaniu?
Jest późna noc, robi się zimno. W milczeniu ubierają się i wracają do bungalowu, gdzie tymczasem goście zaczęli już się rozchodzić. Jacqueline zbiera swoje buty i torebkę.
– Dobranoc – mówi gospodarzowi, cmokając go w policzek.
– Idziesz? – pyta mężczyzna.
– Tak, odwiozę Johna do domu – pada odpowiedź.
Gospodarz ani trochę się tym nie przejmuje.
– No to życzę dobrej zabawy – mówi. – Wam obojgu.
Jacqueline pracuje jako pielęgniarka. Nigdy jeszcze nie był z pielęgniarką, ale spotkał się z twierdzeniem, że pielęgniarki nabierają cynicznego stosunku do moralności, bo pracują wśród chorych i umierających, zaspokajając ich cielesne potrzeby. Studenci medycyny nie mogą się doczekać nocnych dyżurów w szpitalach. Mówią, że pielęgniarki są spragnione seksu, gotowe pierdolić się byle gdzie, w każdej chwili.
Ale Jacqueline nie jest zwykłą pielęgniarką. Szybko mu uświadamia, że przeszła szkolenie na oddziale położnictwa w londyńskim Guy’s Hospital. Na piersi uniformu z czerwonymi pagonami nosi małą odznakę z brązu, przedstawiającą kask i rękawicę z mottem PER ARDUA. Nie pracuje w publicznym szpitalu Groote Schuur, lecz w prywatnym domu opieki, tam gdzie lepiej płacą.
Dwa dni po zdarzeniu na plaży w Clifton chłopak dzwoni do drzwi hotelu pielęgniarek. Jacqueline czeka na niego w holu, ubrana jak do wyjścia, i rzeczywiście natychmiast wychodzą. Z okien na piętrze wychylają się głowy ciekawskich; chłopak wie, że inne pielęgniarki dociekliwie mu się przyglądają. Jest za młody, wyraźnie za młody dla trzydziestoletniej kobiety; w dodatku marnie ubrany i bez auta, czyli widać gołym okiem, że nie taka znów z niego zdobycz.
Nie minął tydzień, a Jacqueline już przeprowadza się z hotelu do jego mieszkania. On sam nie przypomina sobie, żeby ją zapraszał: tyle że nie potrafił stawić oporu.
Nigdy z nikim nie mieszkał, a już na pewno nie z kobietą, kochanką. Nawet w dzieciństwie zawsze miał osobny pokój, zamykany na klucz. Mieszkanie w Mowbray składa się z jednego długiego pokoju z przedsionkiem, z którego wchodzi się do kuchni i do łazienki. Jak on to wytrzyma?
Stara się być gościnny wobec niespodziewanej współlokatorki, zrobić jej miejsce. Lecz już po kilku dniach zaczynają mu działać na nerwy poniewierające się wszędzie pudła i walizki, porozrzucane ubrania i bałagan w łazience. Ze zgrozą wyczekuje warkotu skutera, zwiastującego powrót Jacqueline z dziennej zmiany. Chociaż wciąż jeszcze się ze sobą kochają, jest między nimi coraz więcej milczenia; on siedzi przy biurku i udaje, że pochłaniają go książki, a ona snuje się po mieszkaniu, niedostrzegana, wzdycha i pali papierosa za papierosem.
Jacqueline często wzdycha. Jej nerwica (jeśli rzeczywiście jest to nerwica) objawia się właśnie wzdychaniem, uczuciem wyczerpania, a niekiedy bezgłośnym płaczem. Z energii, śmiechu i śmiałości ich pierwszego spotkania nic nie zostało. Wesołość tamtej nocy była widocznie tylko oknem w chmurze chandry, skutkiem wypitego alkoholu, a może po prostu grą ze strony Jacqueline.
Sypiają razem w jednoosobowym łóżku. Kiedy w nim leżą, Jacqueline bez końca opowiada o mężczyznach, przez których została wykorzystana, i o terapeutach, którzy usiłowali zawładnąć jej umysłem i zrobić z niej marionetkę. Nasuwa mu się pytanie, czy on także należy do grona tych mężczyzn? Czy ją wykorzystuje? I czy ona skarży się na niego jakiemuś innemu mężczyźnie? Pada zmożony snem, zanim Jacqueline umilknie, a rano budzi się wycieńczony.
Jacqueline jest kobietą bezsprzecznie ponętną, bardziej ponętną, wyrafinowaną i światową, niżby mu się należało. Spójrzmy prawdzie w oczy: gdyby nie rywalizacja między bliźniaczkami, nie leżałaby z nim w łóżku. Stał się pionkiem w grze, którą one ze sobą prowadzą, rozpoczętej na długo przedtem, zanim pojawił się na horyzoncie: nie ma co do tego złudzeń. Ale to jednak on został wybrany, nie powinien składać zażaleń pod adresem fortuny. Mieszka z kobietą o dziesięć lat starszą, doświadczoną, która podczas stażu w Guy’s Hospital sypiała (jak sama twierdzi) z Anglikami, Francuzami i Włochami, a nawet z jednym Persem. Nie mógłby wprawdzie powiedzieć, że jest kochany za to, co sam sobą przedstawia, lecz zyskał przynajmniej możliwość poszerzenia swojej wiedzy w sferze erotyki.
Taką ma w każdym razie nadzieję. Ale Jacqueline po dwunastogodzinnym dyżurze w domu opieki i po kolacji złożonej z kalafiora w białym sosie, po której następuje wieczór wypełniony ponurym milczeniem, nie jest skłonna szczodrze mu siebie użyczać. Kiedy w ogóle bierze go w ramiona, robi to zdawkowo, bo niby po co dwoje nieznajomych zamknęło się razem w takim ciasnym i niewygodnym mieszkaniu, jeśli nie dla seksu?
Pewnego dnia miarka przebiera się, bo gdy on jest poza domem, Jacqueline odnajduje jego dziennik i czyta, co napisał o wspólnym z nią życiu. Po powrocie zastaje ją zajętą pakowaniem rzeczy.
– Co się dzieje? – pyta.
Kobieta z zaciśniętymi ustami wskazuje otwarty na biurku dziennik.
On wybucha gniewem.
– Nie zabronisz mi pisać! – przysięga, chociaż wie, że to ni w pięć, ni w dziewięć.
Nią także miota gniew, ale zimniejszy, głębszy.
– Skoro, jak sam twierdzisz, jestem dla ciebie takim nieznośnym ciężarem – oświadcza Jacqueline – skoro burzę twój spokój, zakłócam samotność i uniemożliwiam pisanie, to dowiedz się, że nie cierpię z tobą mieszkać, nienawidzę każdej wspólnie spędzonej minuty i nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będę wolna.
Powinien był powiedzieć, że nie należy czytać cudzych osobistych zapisków. Właściwie powinien był schować dziennik, zamiast zostawiać go w łatwo dostępnym miejscu. Ale teraz już za późno, po szkodzie.
Patrzy, jak Jacqueline się pakuje, a potem pomaga jej przypiąć walizkę do podnóżka skutera.
– Pozwolisz, że zatrzymam klucz, póki nie zabiorę reszty rzeczy – mówi kobieta, zapinając kask. – Żegnaj. Jestem tobą bardzo rozczarowana, John. Może i jesteś inteligentny, nie mnie o tym sądzić. Ale daleko ci jeszcze do dorosłości.
Kopie rozrusznik. Motor nie chce zapalić. Jacqueline znowu próbuje, raz za razem. W powietrzu rozchodzi się zapach benzyny. Gaźnik jest zalany. Trzeba poczekać, aż wyschnie.
– Chodźmy do mieszkania – proponuje John.
Jacqueline z kamienną twarzą odmawia.
– Przepraszam – mówi on. – Za wszystko.
Wraca do domu, zostawiając ją w zaułku. Po pięciu minutach słyszy, że silnik zapalił. Skuter z rykiem odjeżdża.
Czy jest mu żal? Niewątpliwie żałuje, że przeczytała to, co przeczytała. Ale co go właściwie skłoniło do napisania tego, co napisał? Oto istotne pytanie. Może pisał specjalnie po to, żeby mogła przeczytać? Czy zostawiając zapis swoich prawdziwych myśli w łatwo dostępnym miejscu, w którym Jacqueline prędzej czy później musiała go znaleźć, chciał w ten sposób wyznać kobiecie coś, czego nie odważył się powiedzieć jej w oczy? A tak w ogóle, to jakie są jego prawdziwe myśli? W niektóre dni jest szczęśliwy, czuje się wręcz zaszczycony tym, że mieszka z piękną kobietą, a przynajmniej nie sam. W inne doznaje całkiem odmiennych uczuć. Co jest prawdą – szczęście, nieszczęście czy ich wypadkowa?
Pytanie, co wolno umieścić w dzienniku, a co powinno na zawsze pozostać zatajone, dotyczy sedna całego jego pisania. Jeśli będzie musiał odmawiać sobie wyrażania nieszlachetnych emocji – pretensji o to, że ktoś wdarł się do jego mieszkania, lub wstydu z powodu własnych porażek w roli kochanka – to jakże te emocje przeistoczą się w poezję? A jeśli poezja nie stanie się katalizatorem jego przemiany z człowieka nieszlachetnego w szlachetnego, czemu w ogóle miałby zawracać sobie nią głowę? Skąd zresztą pewność, że uczucia zapisywane w dzienniku są prawdziwe? Skąd pewność, że gdy pióro sunie po kartce, on w każdej chwili naprawdę jest sobą? Chwilami może i tak, a znów kiedy indziej nie wiadomo, czy po prostu nie zmyśla. Jak tu być pewnym? I czemu miałoby mu w ogóle zależeć na tej pewności?
Rzeczywistość nieczęsto bywa taka, jaka się wydaje: to właśnie powinien był powiedzieć Jacqueline. Ale jakie są szanse, że w ogóle by zrozumiała? Jak miałaby uwierzyć, że to, co przeczytała w dzienniku, nie jest prawdą, nieszlachetną prawdą o tym, co dzieje się w umyśle mężczyzny w ciężkie wieczory wypełnione milczeniem i westchnieniami, lecz na odwrót – stanowi tylko fikcję, jedną z wielu możliwych fikcji, prawdziwą wyłącznie w takim sensie, w jakim prawdziwe może być dzieło sztuki, wierne sobie, swoim immanentnym celom – skoro nieszlachetne odczytanie dziennika tak dokładnie pokrywa się z jej własnym podejrzeniem, że mężczyzna jej nie kocha, a nawet nie lubi?
Jacqueline nie da wiary jego słowom z tej prostej przyczyny, że on sam sobie nie wierzy. Nie wie, w co wierzy. Czasem mu się wydaje, że w nic. Ale w sumie faktem jest, że jego pierwsza próba wspólnego mieszkania z kobietą zakończyła się sromotną porażką. Musi odtąd znów mieszkać sam; sprawi mu to zresztą niemałą ulgę. Nie może jednak wiecznie mieszkać samotnie. Kochanki są obecne w życiu wszystkich artystów: nawet jeśli uda mu się ominąć pułapkę małżeństwa (a na pewno ją ominie), będzie musiał nauczyć się jakoś żyć z kobietami. Sztuka nie może karmić się tylko niedosytem, tęsknotą, samotnością. Potrzebna jest też intymność, namiętność, miłość.
Picasso, ten wielki artysta, może największy, stanowi żywy przykład słuszności tej tezy. Zakochuje się w kobietach, w jednej za drugą. A one kolejno wprowadzają się do jego mieszkania, zaczynają dzielić z Picassem codzienność i mu pozować. Dzięki namiętności, buchającej przy każdej nowej kochance świeżym płomieniem, wszystkie te Dory i Pilar, które przypadek sprowadza w progi Picassa, odradzają się w postaci wiecznotrwałej sztuki. Tak właśnie się to robi. A on? Czy kobietom ze swojego życia – nie tylko Jacqueline, lecz także wszystkim niewyobrażalnym, późniejszym kochankom – może obiecać podobny los? Chciałby w to wierzyć, ale powątpiewa. Czy wyrośnie na wielkiego artystę, dopiero czas pokaże, lecz jedno wydaje się oczywiste: nie jest Picassem. Ma zupełnie inną wrażliwość. Jest cichszy, bardziej posępny, północny. Nie ma też hipnotyzujących czarnych oczu hiszpańskiego malarza. Jeśli spróbuje kiedyś przeistoczyć kobietę, nie obejdzie się z nią tak okrutnie jak Picasso, gnąc i wykręcając jej ciało niczym metal w ognistym piecu. Zresztą pisarze w ogóle są inni niż malarze: wytrwalsi, subtelniejsi.
Czy taki już los wszystkich kobiet wiążących się z artystami, że to, co w nich najgorsze lub najlepsze, ma zostać wydobyte i przetworzone w fikcję? Myśli o Helenie z Wojny i pokoju. Czy pierwowzorem Heleny była jedna z kochanek Tołstoja? Czy kiedykolwiek pomyślała, że gdy odejdzie, pięknem swoich nagich ramion jeszcze długo będzie budzić pożądanie w mężczyznach, którzy nigdy jej nie widzieli na oczy?
Czy to wszystko musi być takie okrutne? Istnieje przecież chyba jakaś forma współżycia, w ramach której mężczyzna i kobieta razem jadają, sypiają i w ogóle mieszkają, ale każde z nich pogrążone jest w swoich introwertycznych poszukiwaniach. Czy to dlatego ten romans skazany był na fiasko, że nie będąc artystką, Jacqueline nie potrafiła zrozumieć potrzeby wewnętrznej samotności, którą odczuwa artysta? Jeśliby na przykład była rzeźbiarką i jeden kąt mieszkania urządziłoby się tak, żeby mogła w nim ociosywać marmur, podczas gdy w drugim on sam zmagałby się ze słowami i rymami, czy rozkwitłaby między nimi miłość? Czy z jego związku z Jacqueline płynie morał, że artyści powinni się wiązać wyłącznie z artystkami?
Rozdział drugi
Romans się skończył. Po całych tygodniach dusznej intymności John znów ma własny pokój. Układa w kącie piramidę pudeł i walizek Jacqueline i czeka, aż ktoś je odbierze. Ale się nie doczeka. Za to pewnego wieczoru zjawia się sama Jacqueline – podobno nie po to, żeby znów się do niego wprowadzić („Nie da się z tobą mieszkać” – twierdzi), tylko żeby zawrzeć jaki taki rozejm („Nie chcę być z nikim na noże, to mnie dołuje”). Zawarcie rozejmu polega na tym, że najpierw idą do łóżka, a potem kobieta beszta go za to, co o niej napisał w dzienniku. Gada bez końca: zasypiają dopiero o drugiej nad ranem.
Budzi się późno, już nie zdąży na wykład o ósmej. Nie pierwsze to zresztą zajęcia, które opuścił, odkąd Jacqueline weszła w jego życie. Ma zaległości w nauce i nie widzi szans, żeby je nadrobić. Na pierwszym i drugim roku studiów był w swojej grupie jednym z gwiazdorów. Wszystko przychodziło mu z łatwością, zawsze o krok wyprzedzał wykładowcę. Ale ostatnio jakby mgła spowiła mu umysł. Matematyka, którą zajmują się na uczelni, staje się coraz nowocześniejsza i bardziej abstrakcyjna, a on zaczął już pozostawać w tyle. Potrafi jeszcze z jakim takim zrozumieniem śledzić poszczególne równania na tablicy, lecz w ogólniejszych wywodach przeważnie się gubi. W trakcie zajęć miewa napady paniki, które stara się jak najdokładniej ukrywać przed otoczeniem.
O dziwo, chyba tylko on cierpi na tę przypadłość. Nawet najostatniejsze kujony z jego grupy radzą sobie bez większych niż dotąd kłopotów. Z miesiąca na miesiąc ma coraz gorsze stopnie, podczas gdy tamci trzymają wyrównany poziom. Tymczasem gwiazdorzy – ci prawdziwi – wyrwali do przodu, a on z trudem ich ściga.
Jeszcze nigdy nie musiał wytężać wszystkich sił. Zawsze dotąd wystarczało starać się z umiarem. A teraz walczy o życie. Jeśli bez reszty nie odda się pracy, utonie.
A tymczasem całe dnie wypełnia mu szara mgła zmęczenia. Pluje sobie w brodę, że dał się z powrotem wciągnąć w romans, który go tyle kosztuje. Jeśli posiadanie kochanki ma takie skutki, jak sobie radził Picasso i inni? Po prostu brak mu energii na to, żeby latać z wykładu na wykład, z roboty do roboty, a kiedy dzień dobiegnie końca, interesować się kobietą, która od euforii przechodzi raptem do najczarniejszej melancholii, a wtedy miota się, przeżuwając hołubione przez całe życie urazy.
Jacqueline oficjalnie już z nim nie mieszka, ale uważa, że ma prawo o każdej porze dnia i nocy zjawić się pod jego drzwiami. Czasem przychodzi, żeby go potępić za jakieś mimochodem rzucone słowo, którego zawoalowany sens nareszcie do niej dotarł. Kiedy indziej bywa po prostu przygnębiona i pragnie pociechy. Najgorzej jest nazajutrz po sesjach terapeutycznych: przychodzi wtedy, żeby po wielekroć odgrywać scenę z gabinetu terapeuty i roztrząsać wszelkie możliwe implikacje każdego spośród jego najdrobniejszych gestów. Wzdycha i płacze, wychyla kieliszek za kieliszkiem wina, a gdy potem ze sobą się kochają, nagle zamiera.
– Ty też powinieneś pójść na terapię – mówi mu, wydmuchując dym.
– Zastanowię się – odpowiada John. Wie z doświadczenia, że lepiej jej się nie sprzeciwiać.
W rzeczywistości ani mu się śni skorzystać z terapii. Ma ona na celu uszczęśliwienie pacjenta. A po co mu to? Szczęśliwi ludzie są nieciekawi. Lepiej pogodzić się z brzemieniem nieszczęścia i postarać się wykrzesać z niego coś, co by było warte zachodu: poezję, muzykę lub malarstwo; takie jest jego zdanie.
Słucha jednak Jacqueline najcierpliwiej, jak potrafi. Jest mężczyzną, a ona kobietą; nasycił się nią, a teraz musi zapłacić: widocznie tak działa mechanizm związków.
Głównym motywem jej dziejów, których zachodzące na siebie, wzajemnie sprzeczne wersje kobieta opowiada mu co noc prosto w zatkane snem ucho, jest to, że pozbawił ją własnego „ja” pewien prześladowca; czasem bywa to matka despotka, czasem zbiegły z domu ojciec, kiedy indziej zaś ten czy tamten spośród kochanków sadystów lub mefistofeliczny terapeuta. Jacqueline twierdzi, że John trzyma w ramionach tylko pustą łupinę po jej prawdziwym „ja”, a ona odzyska zdolność kochania dopiero wtedy, gdy odzyska siebie, tę utraconą.
On słucha, lecz nie wierzy. Zadaje sobie pytanie, czemu Jacqueline nadal odwiedza terapeutę, choć ten ma podobno wobec niej złe zamiary? I czemu po prostu nie przestanie widywać się z siostrą, skoro ta ją lekceważy? Nasuwa mu się podejrzenie, że zaczęła go traktować raczej jak powiernika niż kochanka, bo jako kochanek ją rozczarował, okazał się nie dość płomienny, namiętny. Podejrzewa, że gdyby był lepszym kochankiem, bardzo szybko odnalazłaby swoje nieobecne „ja” i równie nieobecną żądzę.
Czemu wciąż otwiera drzwi, ilekroć ona zapuka? Czy dlatego, że tak robią artyści: nie sypiają po nocach i komplikują sobie życie? A może dlatego, że mimo wszystko jest oczarowany tą zadbaną, niewątpliwie przystojną kobietą, która nie wstydzi się na jego oczach chodzić nago po mieszkaniu?
Czemu ona zachowuje się przy nim tak swobodnie? Czyżby z nim się drażniła? Bo przecież czuje na sobie jego spojrzenie, on o tym dobrze wie. A może wszystkie pielęgniarki tak się zachowują w życiu prywatnym: rozbierają się do naga, drapią się, z całym spokojem mówią o wydalinach i opowiadają te same sprośne kawały co mężczyźni w barach? Ale jeśli Jacqueline nie ma już żadnych zahamowań, czemu kocha się z nim w tak roztargniony, zdawkowy, rozczarowujący sposób?
Ani nie zainicjował tego związku, ani nie chciał go dalej ciągnąć. Lecz odkąd w nim utkwił, nie ma dość energii, żeby się z niego wyrwać. Owładnął nim jakiś fatalizm. Jeśli życie z Jacqueline jest rodzajem choroby, niech ta choroba po swojemu postępuje.
On i Paul są dość rycerscy, żeby nie opowiadać sobie nawzajem o swoich kochankach. Ale John podejrzewa, że Jacqueline Laurier rozmawia o nim z siostrą, a siostra powtarza Paulowi, co zasłyszała. Głupio mu, że Paul wie, co dzieje się w jego życiu intymnym. Jest pewien, że przyjaciel lepiej od niego radzi sobie z kobietami.
Gdy pewnego wieczoru Jacqueline ma nocny dyżur, John wstępuje do Paula. Ten właśnie się wybiera na weekend do St James, do domu swojej matki. Zaprasza gościa, żeby z nim pojechał chociaż na sobotę.
Minimalnie spóźniają się na ostatni pociąg. Jeśli nadal chcą się wybrać do St James, muszą całe dwadzieścia kilometrów przejść pieszo. Jest piękny wieczór, więc czemu nie?
Paul niesie plecak i skrzypce. Mówi, że wziął je, bo łatwiej mu ćwiczyć w St James, z dala od sąsiadów.
Zaczął naukę gry na skrzypcach już w dzieciństwie, ale nie zrobił większych postępów. Chyba zupełnie go zadowala granie tych samych gig i menuecików co przed dziesięcioma laty. John ma znacznie większe ambicje muzyczne. Do swojego mieszkania wstawił pianino, które matka kupiła, kiedy w wieku piętnastu lat zażądał lekcji gry na tym instrumencie. Niewiele z nich skorzystał, bo brakowało mu cierpliwości, żeby się uczyć powoli, tak jak zalecał nauczyciel, krok po kroku. Uparł się jednak, że zagra kiedyś – choćby całkiem fatalnie – opus sto trzydzieste drugie Beethovena, a potem chaconnę d-mol Bacha w transkrypcji Busoniego. Dojdzie do tego celu drogą na skróty, pomijając Czernego i Mozarta. Postanowił wytrwale ćwiczyć wyłącznie te dwa utwory: zamierza się nauczyć kolejnych dźwięków, powtarzając je w bardzo wolnym tempie, a później dzień po dniu przyśpieszać, poświęcając na to tyle czasu, ile będzie trzeba. To jego własna metoda nauki gry na pianinie, sam ją wymyślił. Niby dlaczego nie miałaby przynieść spodziewanych rezultatów, jeśli tylko uda mu się niezłomnie przestrzegać planu ćwiczeń?
Stwierdza jednak, że gdy od żółwiego tempa próbuje przejść do bardzo wolnego, nadgarstki się napinają i chwyta je skurcz, a stawy palców sztywnieją, więc wkrótce gra staje się niemożliwością. W napadzie furii wali pięściami w klawisze i z rozpaczą wybiega z pokoju.
Minęła północ, a on i Paul zaszli dopiero do Wynberg. Nic już nie jeździ, główna szosa opustoszała, tylko zamiatacz włóczy miotłą po ziemi.
W Diep River mija ich wóz mleczarza. Przystają i patrzą, jak woźnica ściąga koniowi cugle, biegnącą przez ogród ścieżką podchodzi wyciągniętym krokiem do czyjegoś domu, stawia pod drzwiami dwie pełne butelki, a puste zabiera, wytrząsa z nich monety i tym samym wyciągniętym krokiem wraca do wozu.
– Możemy kupić butelkę? – pyta Paul, podając cztery pensy. Mleczarz z uśmiechem patrzy, jak piją. Jest młody, przystojny i tryska energią. Nawet rosły siwek o kudłatych kopytach najwidoczniej nie ma nic przeciwko temu, że w środku nocy musi pracować.
John jest zdumiony. Ileż to nieznanych mu dotąd spraw załatwiają ludzie, podczas gdy inni śpią: zamiatają ulice, dowożą mleko pod drzwi! Ale jednego nie rozumie. Czemu nikt nie kradnie mleka? Czemu żadni złodzieje nie podążają za mleczarzem i nie kradną każdej butelki, jaką on postawi? Dlaczego w kraju, w którym wszelka własność jest przestępstwem, a wszystko może paść ofiarą kradzieży, mleko pozostaje nietykalne? Czy dlatego, że aż nazbyt łatwo byłoby je ukraść? Czyżby nawet wśród złodziei obowiązywały pewne normy? A może litują się nad mleczarzami, którzy przeważnie są młodzi, czarni i bezradni?
Chciałby wierzyć w prawdziwość tej ostatniej wersji. Chciałby wierzyć, że na świecie jest dość wiele litości dla czarnych i ich losu, dość wiele pragnienia, żeby postępować z nimi godnie, wynagrodzić im okrucieństwo praw. Ale wie, że to nieprawda. Między czarnym a białym zionie przepaść nie do zasypania. Głębsza niż litość, głębsza niż godne postępowanie, głębsza nawet niż dobra woła trwa po obu stronach świadomość, że tacy ludzie jak Paul i on sam, posiadacze pianin i skrzypiec, żyją na tej ziemi, w Południowej Afryce, pod nader wątłym pretekstem. Choćby ten mleczarz, który zaledwie rok temu pasał zapewne bydło w najdalszej głębi bantustanu Transkei, musi to wiedzieć. Właściwie ze strony wszystkich Afrykanów, a nawet Mulatów, John czuje zaciekawioną, rozbawioną tkliwość, jakby tamci mieli wrażenie, że on musi chyba być półgłówkiem, który wymaga opieki, skoro ma nadzieję przetrwać dzięki samym tylko prostolinijnym spojrzeniom i godnemu postępowaniu, chociaż ziemia pod jego stopami jest przesiąknięta krwią, a ogromna, sięgająca daleko wstecz otchłań historii dźwięczy gniewnymi okrzykami. Bo z jakiegoż innego powodu ten młody człowiek tak łagodnie się uśmiecha, patrząc, jak oni dwaj piją otrzymane od niego mleko, kiedy pierwszy wiatr przedświtu muska grzywę jego konia?
Do domu w St James docierają akurat o świcie. John natychmiast zasypia na kanapie. Matka Paula budzi ich w południe i podaje śniadanie na werandzie z widokiem na całą zatokę False.
Między Paulem a jego matką toczy się rozmowa, do której John z łatwością może się włączyć. Matka Paula jest fotografką i ma własną pracownię. Drobna, starannie ubrana, mówi z papierosową chrypką i nosi w sobie pewien niepokój. Po jedzeniu odchodzi, wymawiając się pracą.
On i Paul schodzą na plażę, pływają, wracają, grają w szachy. Potem John wsiada w pociąg powrotny. Po raz pierwszy miał okazję przelotnie się przyjrzeć życiu rodzinnemu Paula i gorąco mu zazdrości. Czemu sam nie może być ze swoją matką w miłych, normalnych stosunkach? Chciałby, żeby jego matka była podobna do matki Paula, żeby miała własne życie, wykraczające poza wąski krąg rodzinny.
Właśnie w ucieczce przed natręctwem rodziny wyniósł się z domu. Rzadko teraz widuje rodziców. Chociaż mieszkają w odległości krótkiego spaceru, nie odwiedza ich. Nigdy nie przyprowadził do nich z wizytą Paula ani żadnego innego przyjaciela, nie mówiąc już o Jacqueline. Odkąd sam zaczął zarabiać, wykorzystuje swoją niezależność, żeby wykluczyć rodziców z własnego życia. Wie, że matkę martwi chłód, którym zawsze odpłacał jej za okazywaną miłość. Od urodzenia chciała go rozpieszczać, a on przez całe życie stawiał opór. Mimo jego upartych zapewnień matka nie wierzy, że starcza mu pieniędzy na utrzymanie. Przy każdym spotkaniu usiłuje wsunąć mu do kieszeni drobną sumę: funta, dwa funty.
– Na drobne wydatki – mawia przy tym. Gdyby jej tylko pozwolił, szyłaby mu firanki i zabierała brudy do uprania. Musi zatwardzić przeciwko niej serce. Nie pora wyzbyć się czujności.
Rozdział trzeci
Czyta listy Ezry Pounda. Ich autora zwolniono z posady w Wabash College w Indianie za to, że sprowadził sobie do mieszkania kobietę. Rozwścieczony tym dowodem prowincjonalnej ciasnoty poglądów wyjechał z Ameryki. W Londynie poznał i poślubił piękną Dorothy Shakespear i zamieszkał we Włoszech. Po drugiej wojnie światowej oskarżono go o popieranie i wychwalanie faszyzmu. Pragnąc uniknąć kary śmierci, podał się za chorego umysłowo i został zamknięty w szpitalu psychiatrycznym.
Kiedy go uwolniono w roku 1958, wrócił do Włoch i kontynuował pracę nad dziełem swojego życia: Pieśniami. Wszystkie opublikowane dotąd Pieśni dostępne są w bibliotece Uniwersytetu Kapsztadzkiego, w wydaniach Fabera, w których pochód wersów, drukowanych elegancką ciemną czcionką, co pewien czas przerywają niczym uderzenia gongu ogromne chińskie litery. John pochłonięty jest Pieśniami; w kółko je czyta (choć ze skruchą pomija nudne partie o Van Burenie i Malatestach), posługując się książką Hugh Kennera o Poundzie jako przewodnikiem. T.S. Eliot wspaniałomyślnie określił Pounda mianem il miglior fabbro, lepszego rzemieślnika. John darzy własną twórczość Eliota ogromnym podziwem, ale tu akurat przyznaje mu rację.
Ezra Pound przez większą część życia był prześladowany: wygnany, potem uwięziony i znowu wypędzony z ojczyzny. Lecz choć przypięto mu etykietkę szaleńca, dowiódł, że jest poetą, może nawet równie wielkim jak Walt Whitman. Posłuszny swojemu daimonionowi, poświęcił życie sztuce. Tak jak i Eliot, chociaż ten cierpiał w sposób bardziej ukryty. Eliot i Pound żyli w smutku, a czasem w niesławie. Płynie stąd dla Johna pewna nauka, wyraźnie widoczna na każdej stronicy tych poetów – najpierw Eliota, z którym pierwsze oszałamiające spotkanie miał jeszcze w szkole, a teraz Pounda. Tak jak ci dwaj musi być gotów znieść wszystko, co życie mu szykuje, choćby oznaczało to wygnanie, niewdzięczną pracę zarobkową i pohańbienie. A jeśli nie sprosta najtrudniejszej próbie, na jaką wystawi go sztuka, jeśli okaże się, że jednak nie ma tego błogosławionego daru, musi być gotów ścierpieć również i to: nieodwołalny wyrok historii skazujący go – mimo jego obecnych i przyszłych cierpień – na los miernoty. Wielu jest powołanych, a niewielu wybranych. Na każdego wielkiego poetę przypada chmara miernych, którzy brzęczą wokół niego jak rój much wokół lwa.
W tym namiętnym zainteresowaniu Poundem sekunduje mu tylko jeden kolega, Norbert. Urodził się w Czechosłowacji, przyjechał do Południowej Afryki po wojnie, a gdy mówi po angielsku, troszkę z niemiecka sepleni. Studiuje inżynierię, żeby pójść w ślady ojca. Ubiera się z europejską, oficjalną elegancją i z uszanowaniem zaleca się do pięknej panny z dobrego domu, z którą raz w tygodniu chadza na spacer. John i Norbert spotykają się w herbaciarni na zboczu góry, żeby wzajemnie oceniać swoje najnowsze wiersze i czytać na głos ulubione fragmenty z Pounda.
Ciekawe, że Norbert, przyszły inżynier, i on sam, przyszły matematyk, są uczniami Ezry Pounda, podczas gdy inni znani mu młodzi poeci, którzy studiują na wydziale literatury i wydają uczelniane czasopismo literackie, naśladują Gerarda Manleya Hopkinsa. John jeszcze w szkole przeszedł krótki okres zachłyśnięcia Hopkinsem; faszerował wtedy swoje wiersze mnóstwem akcentowanych monosylab i unikał słów pochodzenia romańskiego. Z czasem jednak Hopkins mu się przejadł, tak jak teraz stopniowo przejada mu się Szekspir. Wiersze Hopkinsa przeładowane są spółgłoskami, a u Szekspira jest nadmiar metafor. Poza tym obaj zanadto polegają na niepospolitych słowach, zwłaszcza nacechowanych pewną archaicznością, takich jak „paszczęka”, „baczyć”, „mamona”. Niby czemu poezja miałaby zawsze uderzać w wysoki ton deklamacji, zamiast zadowalać się melodyką potocznej mowy? Właściwie po co ma aż tak się różnić od prozy?
Pomału dochodzi do wniosku, że od Szekspira lepszy jest Pope, a od niego z kolei Swift. U Pope’a podoba mu się bezlitosna precyzja sformułowań, ale poeta ten wydaje mu się zbytnio zadomowiony wśród halek i peruk, podczas gdy Swift wciąż jest dzikusem, samotnikiem.
Lubi też Chaucera. Średniowiecze jest nudne, opętane myślą o czystości, opanowane przez kler; średniowieczni poeci przeważnie są nieśmiali i co chwila biegają do łacińskich ojców po radę. Ale Chaucer z miłą ironią dystansuje się wobec swoich autorytetów. A poza tym w przeciwieństwie do Szekspira nigdy się nie pieni i nie wygłasza tyrad.
Co do reszty angielskich poetów, to Pound wyczulił go na łatwy sentymentalizm, w którym nurzają się romantycy i poeci wiktoriańscy, nie mówiąc już o ich niechlujnej wersyfikacji. Pound i Eliot próbują odrodzić poezję angloamerykańską, przywracając jej francuską kąśliwość. Gotów jest obiema rękami podpisać się pod tym pomysłem. Nie rozumie, jak mógł niegdyś do tego stopnia ulec czarowi Keatsa, żeby pisać sonety w jego stylu. Keats jest niczym arbuz, miękki, słodki i karmazynowy, a tymczasem poezja powinna być twarda i przejrzysta jak płomień. Przeczytać kilka stron Keatsa to dać się uwieść.
Słuchałby Pounda z większym przekonaniem, gdyby sam umiał czytać po francusku. Próbuje się nauczyć, ale bez skutku. Nie czuje tego języka, którego słowa tak śmiało się zaczynają, aby w końcówce zniżyć się do szeptu. Musi więc bezkrytycznie uwierzyć Poundowi i Eliotowi, że Baudelaire, Nerval, Corbiere i Laforgue wskazują drogę, którą winien obrać.
Kiedy zaczynał studia, zamierzał zrobić dyplom z matematyki, a potem wyjechać za granicę i poświęcić się sztuce. Dalszych planów nie miał, bo ich zresztą nie potrzebował, i jak dotąd nie sprzeniewierzył się pierwotnie powziętemu zamiarowi. Szlifując za granicą swój talent poetycki, będzie zarabiał na życie, wykonując jakąś nieefektowną i szacowną pracę. Ponieważ taki już los wielkich artystów, że przez pewien czas pozostają nierozpoznani, lata próby odsłuży zapewne jako urzędnik pokornie sumujący kolumny cyfr w jakimś pokoiku na zapleczu. Z całą pewnością nie dołączy do cyganerii – innymi słowy, nie stanie się pijakiem, wydrwigroszem i obibokiem.
W matematyce prócz tajemniczych symboli pociąga go czystość. Gdyby na uniwersytecie istniała katedra czystej myśli, pewnie też by w niej studiował; ale wygląda na to, że czysta matematyka jest najkrótszą z akademickich dróg do sfery form.
Jego plany studenckie napotykają tylko jedną przeszkodę: regulamin nie pozwala studiować wyłącznie czystej matematyki. Większość osób z jego grupy studiuje więc według programu kombinowanego, obejmującego matematykę czystą i stosowaną, a także fizykę. Nie czuje się zdolny podążać w tym kierunku. Co prawda w dzieciństwie interesował się niekiedy rakietami i rozszczepieniem jądra atomowego, lecz nie ma dobrego kontaktu z tak zwanym światem rzeczywistym i nie rozumie, czemu zjawiska fizyczne przebiegają tak, a nie inaczej. Dlaczego na przykład kozłująca piłka prędzej czy później przestaje się odbijać? Inni studenci odpowiadają bez zająknienia: dlatego, że jej współczynnik elastyczności wynosi mniej niż jeden. On jednak pyta: ale czemu tak musi być? Dlaczego współczynnik nie może wyrażać się liczbą jeden albo większą? Tamci wzruszają ramionami. Żyjemy w świecie rzeczywistym – mówią – a w nim współczynnik elastyczności zawsze jest mniejszy od jednego. Nie przekonuje go ta odpowiedź.
Ponieważ najwyraźniej nie czuje sympatii do świata rzeczywistego, unika nauk ścisłych, w zamian wypełniając luki w swoim programie studiów takimi przedmiotami jak anglistyka, filozofia, filologia klasyczna. Chciałby uchodzić za studenta matematyki, mimochodem uczęszczającego na zajęcia z kilku przedmiotów humanistycznych, ale z żalem stwierdza, że studenci kierunków ścisłych uważają go za przybłędę, za jakiegoś dyletanta, który pojawia się na wykładach z matematyki, a potem znika i Bóg raczy wiedzieć, gdzie się podziewa.
Skoro zamierza zostać matematykiem, właśnie matematyce powinien poświęcać większość czasu. Ale matematyka jest łatwa, w przeciwieństwie do łaciny. Łacina to jego najsłabszy punkt. Lata wkuwania w katolickiej szkole wpoiły mu logikę łacińskiej składni; nauczył się pisać poprawną, choć ciężką prozą w stylu Cycerona; lecz Wergiliusz i Horacy ze swoim kapryśnym szykiem zdań i odstręczającym zasobem słów nadal zbijają go z tropu.
Skierowano go na seminarium z łaciny, na które chodzą głównie osoby studiujące także grekę. Dzięki znajomości greki łacina jest dla nich łatwa; on tymczasem musi się wytężać, żeby za nimi nadążyć i nie wyjść na durnia. Żałuje, że nie chodził do szkoły, w której uczono greckiego.
Jedną z sekretnych ponęt matematyki jest to, że posługuje się ona greckim alfabetem. Chociaż jego znajomość greki ogranicza się do takich słów, jak hubris, arete i eleutheria, godzinami ćwiczy greckie pismo, mocniej dociskając pióro przy stawianiu pionowych kresek, żeby uzyskać efekt podobny do czcionki Bodoniego.
Grecki i matematyka to w jego przekonaniu najszlachetniejsze przedmioty, jakie można studiować na uniwersytecie. Wielbi i z daleka podziwia wykładowców greki, na których zajęcia nie może chodzić: papirologa Antona Paapa; Maurice’a Pope’a, tłumacza Sofoklesa; Mauritsa Heemstrę, komentatora Heraklita. Wraz z Douglasem Searsem, profesorem czystej matematyki, zamieszkują oni wyższe rejony.
Choć nie szczędzi starań, stopnie z łaciny ma słabe. Za każdym razem powala go historia Rzymu. Wykłady z niej powierzono młodemu Anglikowi, blademu i nieszczęśliwemu, którego szczerą pasją jest epos Digenis Akritas. Zaliczający łacinę tylko z musu studenci prawa wyczuwają tę słabość wykładowcy i pastwią się nad nim. Spóźniają się na zajęcia i wychodzą przed ich końcem; rzucają papierowymi samolocikami; kiedy Anglik mówi, głośno szepczą; ilekroć zdobędzie się na jakiś wątły żart w swoim stylu, wybuchają chóralnym rechotem, tupią w podłogę i nie chcą przestać.
Prawda jest taka, że Johna nie mniej niż studentów prawa (a może także samego wykładowcę) nudzą wahania cen pszenicy za rządów Kommodusa. Historia nie istnieje bez faktów, a on nigdy nie miał do nich głowy: kiedy podczas egzaminu musi się podzielić swoimi przemyśleniami na temat tego, co było przyczyną czego u schyłku cesarstwa, z udręką gapi się w pustą kartkę.
Czytają Tacyta w przekładzie: suche wyliczanie okrucieństw i innych wybryków cesarzy, w którym tylko niezrozumiały pośpiech, z jakim zdania następują po sobie, sugeruje ironię. Skoro zamierza zostać poetą, powinien się uczyć od Katullusa, piewcy miłości, którego sami tłumaczą podczas seminariów; ale naprawdę pochłania go właśnie historyk Tacyt, piszący tak trudną łaciną, że John nie może go czytać w oryginale.
Za radą Pounda przeczytał Flauberta (najpierw Panią Bovary, a potem Salambo, powieść o starożytnej Kartaginie) i z tegoż powodu zdecydowanie odżegnuje się od lektury Victora Hugo. Pound uważa, że Hugo ględzi, podczas gdy Flaubert wprowadza do prozy twardy, jubilerski kunszt poety. Od Flauberta wywodzi się najpierw Henry James, a potem Conrad i Ford Madox Ford.
Podoba mu się Flaubert, a zwłaszcza Emma Bovary. Zniewalają go jej ciemne oczy, niecierpliwa zmysłowość, gotowość oddania się. Chciałby pójść z Emmą do łóżka, usłyszeć, jak podczas rozbierania jej słynny pasek syczy niby wąż. Ale czy Pound by to pochwalił? Nie jest pewien, czy chęć poznania Emmy stanowi wystarczający powód, żeby podziwiać Flauberta. Podejrzewa, że nie oczyścił jeszcze swojej wrażliwości z pewnej zgnilizny trącącej Keatsem.
Emma Bovary jest oczywiście postacią fikcyjną, John nigdy nie spotka jej na ulicy. Ale nie wzięła się znikąd: zrodziła się z cielesnych, krwistych doświadczeń swojego twórcy, który poddał je następnie przeistaczającemu działaniu ognia sztuki. Skoro zaś miała żywy pierwowzór lub kilka pierwowzorów, znaczy to, że kobiety podobne do niej i jej pierwowzoru muszą także istnieć w świecie rzeczywistym. A nawet jeśli nie, nawet jeśli żadna kobieta zamieszkująca świat rzeczywisty nie jest sobowtórem Emmy, musi być wiele kobiet, które tak głęboko przeżyły lekturę Pani Bovary, że poddają się urokowi bohaterki i przeobrażają w jej sobowtóry. Prawdziwa Emma może i nie istnieje, lecz one w pewnym sensie są jej żywym ucieleśnieniem.