Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwóch młodych mężczyzn i uczucie, które nigdy nie powinno się narodzić – Douglas Stuart, autor głośnego, nagrodzonego Bookerem „Shuggiego Baina”, powraca z nową znakomitą powieścią.
Protestant Mungo i katolik James dorastają na jednym z robotniczych osiedli Glasgow, w świecie zdominowanym przez przemoc, alkoholizm i uliczne walki gangów. Powinni być śmiertelnymi wrogami, jednak wbrew przeciwnościom losu zaprzyjaźniają się, a z czasem zakochują. Swoją miłość muszą starannie ukrywać przed światem, zwłaszcza przed starszym bratem Munga, szefem jednego z gangów. Mungo i James marzą o wyrwaniu się z szarego, brutalnego świata, w którym nie ma dla nich – ani dla ich uczuć – miejsca.
„Młody Mungo” to porywająca i czuła opowieść o dorastaniu, więzach rodzinnych, znaczeniu męskości i skali przemocy, z jaką spotykają się ci, których społeczeństwo nazywa odmieńcami. To także historia ryzyka wiążącego się z kochaniem kogoś za bardzo i na przekór wszystkiemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 566
Alexandrowi
i wszystkim wrażliwym synom Glasgow
MAJ, POTEM
Jeden
Kiedy zbliżali się do rogu, Mungo zatrzymał się i strząsnął dłoń mężczyzny ze swojego ramienia. Ten asertywny gest zaskoczył wszystkich. Chłopak odwrócił się i zmrużonymi oczami spojrzał na kamienicę czynszową, a jego powieki zaczęły nerwowo drgać. Matka, obserwująca go przez wzorzystą firankę w kłosy pszenicy, próbowała wmówić sobie, że ten tik to wesołe mrużenie oczu, radosna wiadomość nadawana alfabetem Morse’a: wszystko będzie dobrze. D-O-B-R-Z-E. Taki właśnie był jej najmłodszy syn: uśmiechał się, nawet kiedy nie miał ochoty. Zrobiłby wszystko, żeby inni poczuli się lepiej.
Po-Mo odsunęła zasłonę i oparła się o ramę okna jak kobieta szukająca towarzystwa. Uniosła kubek z herbatą i zastukała w szybę paznokciami drugiej dłoni, pomalowanymi na perłoworóżowo. Wybrała ten kolor, żeby jej palce wydawały się świeższe. Jeżeli dłonie wyglądały młodziej, to samo mogło dotyczyć twarzy i całej jej osoby. Mungo znów się przesunął, stopy same niosły go z powrotem ku domowi. Potrząsnęła palcami z pomalowanymi paznokciami, odganiając go. „Idźże już!”
Jej chłopiec stał lekko pochylony, z plecakiem tkwiącym na grzbiecie niczym garb. Nie wiedział, co powinien zabrać, więc wcześniej bez entuzjazmu wziął się za pakowanie i ostatecznie w plecaku wylądowała kupa bzdur: za duży szetlandzki sweter – żakard z Fair Isle, herbata w torebkach do zaparzania, szkicownik z powyginanymi rogami, gra w chińczyka i kilka na wpół wyciśniętych tubek leczniczych maści. Chłopak zachwiał się na rogu, tak jakby plecak przeważał go i ciągnął w tył, prosto do rynsztoka. Po-Mo wiedziała, że bagaż nie jest aż tak ciężki. Była pewna, że jeśli już coś obciąża Munga, to jego masywne kości.
Zaplanowała to wszystko dla jego dobra, a on teraz śmiał gapić się na nią smętnym wzrokiem. Było zbyt gorąco na takie głupoty, do tego grał jej na nerwach. – No, idźże! – wymówiła bezdźwięcznie i łyknęła zimnej herbaty.
Na rogu czekało na Munga dwóch mężczyzn. Westchnęli, zachichotali i wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem odstawili torby i zapalili papierosy. Po-Mo dostrzegała, że mają już ochotę stąd spadać – na tych wąskich uliczkach nie lubiano nieznanych twarzy – a także, że ostatkiem sił powstrzymywali się od popędzania jej chłopca. Mężczyźni byli dość sprytni, żeby nie naciskać Munga, nie tak blisko domu, gdzie wciąż mógł im uciec. Spoglądali na niego spod przymrużonych powiek, obserwując i czekając, co zrobi, a ich dłonie myszkowały w kieszeniach spodni, odklejając moszny od ud. Zapowiadał się gorący, duszny dzień. Młodszy z mężczyzn bawił się swoim fiutem. Po-Mo przejechała językiem po dolnych zębach.
Mungo uniósł dłoń, by pomachać w kierunku okna, ale Po-Mo spojrzała na niego groźnie. Musiał dostrzec, jak jej twarz tężeje w grymasie, a może doszedł do wniosku, że machanie jest dziecinne, ponieważ przerwał gest w połowie i złapał dłonią powietrze, trochę jak tonący.
W obwisłych sportowych spodenkach i zbyt dużej przeciwdeszczowej kangurce wyglądał jak lump w stroju z darów, lecz kiedy odgarnął włosy z twarzy, Po-Mo zobaczyła napięte mięśnie jego szczęki i przypomniała sobie, że jej syn staje się właśnie niezależnym młodzieńcem. Znów zastukała paznokciami w szybę. „Żebyś mi sie nie śmiał tak gapić!”
Młodszy z mężczyzn podszedł do Munga i objął go ramieniem. Chłopak skrzywił się pod ciężarem ręki tamtego. Po-Mo dostrzegła, jak rozciera sobie boki, a pamięć podsunęła jej wspomnienie fioletowych siniaków rozkwitających mu na żebrach. Zastukała w szkło. „Idźże już, na litoś bosko!” Po tym jej syn opuścił wzrok i pozwolił się odprowadzić. Mężczyźni śmiali się i klepali go po plecach. „Dobry młodziak, dzielny młodziak”.
Po-Mo nie była przesadnie religijna, ale teraz wyciągnęła różowe paznokcie ku niebu i potrząsnęła palcami, wykrzykując podziękowania. Wylała resztę herbaty do doniczki z wysuszoną zielistką, napełniła kubek bełtem, alkoholowym drinkiem z kofeiną, podkręciła muzykę i zrzuciła buty.
Trójka podróżników złapała miejski autobus na Sauchiehall Street. Glasgow omdlewało od wyjątkowo uciążliwych upałów, a oni musieli przepchnąć się pod prąd przez tłum hałaśliwych facetów w bezrękawnikach, podpieczonych już na różowo w promieniach słońca. Ławki w centrum miasta zajmowały krzepkie babcie w kapeluszach i grubych wełnianych płaszczach. Na wargach kobiet pojawiały się krople potu. Spocone dzieciaki przemykały po ulicach, a babcie przytulały głowy do obfitych piersi i drzemały w gorącu. Przypominały Mungowi gołębie z jego dzielnicy, wielkie, leniwe ptaszyska o półprzymkniętych oczach i głowach schowanych w nastroszonym pierzu.
Miasto żyło dźwiękami melodii granych przez buskerów, idących o lepsze z wojskowym zgiełkiem ćwiczącego zespołu protestantów. Ich fleciki świergotały słodko niczym ptaszki na tle niskich, powolnych uderzeń wielkiego bębna lambeg. Melodia była tak poruszająca, że jakiś starszy, wyglądający na dystyngowanego dżentelmen pogrążył się w zadumie i uronił kilka rzęsistych łez. Mungo próbował nie patrzeć na tak jawnie płaczącego mężczyznę, tym bardziej że nie był pewien, czy to łzy żalu, czy też dumy. Spod mankietu tamtego błyszczała bransoletka kosztownego zegarka. Z braku lepszych podpowiedzi chłopak doszedł do wniosku, że jest zbyt ostentacyjna, zbyt nietaktowna jak na katolika.
Mężczyźni człapali w blasku słońca, obładowani naręczami plastikowych reklamówek, skórzanym tornistrem z przyborami wędkarskimi i wielkim kempingowym plecakiem. Mungo słyszał, jak skarżą się na doskwierające pragnienie. Znał ich zaledwie od godziny, ale wspomnieli o tym już kilka razy. Zdawało się, że przez cały czas ich suszy. – Alebym se łyknoł! – zagaił starszy z tej dwójki, z buraczkowoczerwonymi rumieńcami, wyraźnie przegrzany w grubym tweedowym garniturze. Drugi mężczyzna zignorował pierwszego. Szedł okrakiem, tak jakby nogawki ciasnych dżinsów drażniły jego uda.
Poprowadzili chłopca na dworzec autobusowy i pobrzękując monetami, załadowali się do autobusu, który po chwili ruszył na północ, wywożąc ich z Glasgow ku zielonym wzgórzom Dumbarton.
Zanim mężczyźni przecisnęli się do plastikowej kanapy na tyle pojazdu, spocili się i zasapali. Mungo siedział pomiędzy nimi, próbując się skulić tak, by ich nie dotykać. Kiedy jeden z nich patrzył przez okno, chłopak przyglądał się jego profilowi, a gdy facet odwracał się w stronę Munga, on udawał, że zainteresowało go coś za przeciwległym oknem, i starał się unikać wzroku tamtego.
Przycisnął podbródek do piersi i spróbował powstrzymać nerwowe swędzenie rozchodzące mu się po twarzy, gdy patrzył na szare miasto znikające za oknami. Wiedział, że znów to robi: marszczył się i mrugał z taką miną, jakby kręciło go w nosie, ale nie był w stanie kichnąć. Czuł na sobie spojrzenie tamtego.
– Nie pamientam, kiedy żem ostatni raz był za miastem – powiedział starszy mężczyzna. Jego głos zabrzmiał chrapliwie, tak jakby miał w gardle pełno suchych okruchów. Czasami w środku zdania wciągał powietrze i dygotał: miało się przy tym wrażenie, że każde jego słowo może być ostatnim. Mungo próbował się do niego uśmiechnąć, ale coś w twarzy tamtego przypominało mu szczura. Trudno było mu patrzeć w oczy.
Nieznajomy w garniturze odwrócił się z powrotem do okna, a Mungo wykorzystał tę okazję, by przyjrzeć mu się dokładniej. Kościsty mężczyzna na przełomie pięćdziesiątki i sześćdziesiątki swoje w życiu przeszedł. Chłopak widywał już wcześniej takich facetów. Młodzi protestanccy chuligani z jego dzielnicy często ganiali takich dla zabawy, okrążając hałaśliwych pijaków pod robotniczymi pubami, zaganiając ich szyderstwami ku barom z rybą i frytkami, a potem rzucając się na ostatnie monety wypadające z porozdzieranych kieszeni. Starszy mężczyzna przez całe życie najwyraźniej jadł byle co i ostro popijał, toteż wydawał się wychudły i pożółkły. Zbyt mało tłuszczu, zbyt dużo skóry i w efekcie jego żółtawa twarz marszczyła się niczym przejrzałe jabłko.
Sfatygowana marynarka nie pasowała do pary spodni z wypchanymi kolanami, które również wyglądały jak rozciągnięta skóra. Pod marynarką miał reklamujący serwis hydraulika z South Side T-shirt, którego góra była oderwana od reszty. Chłopak zastanawiał się, czy nie są to jedyne ciuchy starszego faceta: śmierdziały brudem i potem, tak jakby właściciel nosił je przez cały czas.
Mungowi nagle zrobiło się dziwnie żal tamtego. Mężczyzna trząsł się lekko. Lata spędzone na ukrywaniu się przed światłem w zakamarkach mrocznych pubów sprawiły, że teraz reagował na słońce niczym chart wypchnięty na śnieg. Jego małe oczka strzelały na wszystkie strony, a długie kończyny drgały jak u maltretowanego psa. Wyglądał, jakby miał ochotę rzucić się do ucieczki.
Kiedy ostatni z wieżowców zniknął za oknem, mężczyzna w garniturze zaczął wydawać zachęcające dźwięki, wypełniając ciszę i sugerując innym, by dołączyli do konwersacji. Mungo przycisnął brodę do piersi i milczał, a młodszy mężczyzna drapał się tylko po kroczu. Dzieciak obserwował go kątem oka.
Ten z kolei wyglądał na dwadzieścia kilka lat. Nosił błękitne dżinsy, w których pasek miał przewleczony pod logo, tak by nie zasłaniał dumnego znaku „Armani”. Wydawał się przystojny, a w każdym razie kiedyś taki był, ale coś psuło jego wygląd: miało się wrażenie, że przypomina mięso u rzeźnika, zbyt długo pozostawione na ladzie. Mimo gorąca założył na ten wyjazd pękatą bomberkę, lecz kiedy w autobusie ją zdjął, Mungo dostrzegł na jego ramionach żylaste mięśnie, świadczące o tym, że ich posiadacz ma za sobą lata ciężkiej pracy, walki albo i tego, i tego.
Włosy miał krótko przystrzyżone, a grzywkę zaczesaną do przodu i pozlepianą tak, że tworzyła małe zęby, jakby przycięto ją profilowanymi nożyczkami. Mungo zagapił się na jego otarte kostki. Skóra mężczyzny miała miodowy odcień, rzadko spotykany u Szkotów. Być może jego rodzina pochodziła z Włoch lub Hiszpanii, albo od „czarnych Irlandczyków”.
Ostatni ślad romantyczności pierzchnął w popłochu, kiedy mężczyzna przemówił niską, gardłową gwarą z Glasgow. – Ho, nie zawracaj se głowy starym Świntym Krzysztofem – rzucił w przestrzeń przed sobą, nie patrząc na żadnego z towarzyszy. – Ten jak zacznie nudzić, to krowie dupa odpada.
Po czym wrócił do dłubania w nosie, a Mungo pozostawiony samemu sobie zachodził w głowę, co robi w jednym autobusie ze Świętym Krzysztofem. Kiedy mężczyzna operował w nosie małym palcem, dzieciak dostrzegł, że tamten nosi na wszystkich palcach pierścienie ze złotymi suwerenami, a na jego przedramionach wiją się splecione tatuaże. Całe jego ciało pokrywały znaki: słowa i obrazy widniały na piersi, butach i dżinsach, a także na skórze. Wydziarał je sobie na mięśniach zwykłą igłą do szycia – imiona kobiet i nazwy gangów: Sandra, Jackie, RFC, Mad Squad. Tu i ówdzie niebieski tusz z długopisu pobladł lub rozpłynął się pod skórą jak akwarela i zabarwił ją na śliczny fioletowy odcień. Mungo uważnie odczytywał napisy na ramionach tamtego, starając się zapamiętać jak najwięcej z nich.
Święty Krzysztof sięgnął do jednej z reklamówek, mrugnął przebiegle i wyciągnął pół tuzina puszek piwa Tennent’s Super. Utkwił małe oczka w potylicy kierowcy, wyrwał dwa pojemniki z foliowej ramki i podał je chłopcu oraz wytatuowanemu mężczyźnie. Mungo pokręcił przecząco głową, ale jego towarzysz przyjął puszkę z jękiem wdzięczności. Pośpiesznie ją otworzył i chwycił ustami uciekającą pianę, po czym opróżnił pojemnik trzema haustami.
Święty Krzysztof musiał odczytać myśli chłopaka, ponieważ odezwał się: – Mówio o mie Świnty Krzysztof, bo chodze na spotkania alkoholików na Hope Street co środe i co wtorek. Środowo-Wtorkowy Krzysztof, znaczy sie ś-w, jak świnty, nie mylić z Krzysztofem z Castlemilk czy Małym Rudym Krzyśkiem. – Mężczyzna pociągnął łyk piwa, a Mungo obserwował, jak jego gardło pracuje z wysiłkiem, żeby przełknąć, ile trzeba. – Ś-w, Świnty Krzysztof, łapiesz?
Mungo słyszał już wcześniej o czymś takim. Po-Mo była przecież znana jako Poniedziałkowo-Czwartkowa Maureen. Taką ksywkę wymieniali inni alkoholicy, kiedy chłopak odbierał telefon w przedpokoju. Rozmówcy woleli się upewnić, że nie dodzwonili się przez pomyłkę do „Maureen z Millerston” albo „Małej Mo z Milk”. Te rozróżnienia miały znaczenie, jeżeli zgodnie z zasadami chcieli zachować anonimowość.
– Czasem tak mie trzensie, że powinienem też pójść w piontek wieczór. Ale jakoś nie moge. – Święty Krzysztof zmarszczył twarz ze smutkiem. – Łapiesz, o co mi idzie?
Mungo zawsze bardzo się starał, żeby zrozumieć, o co ludziom naprawdę chodzi. Po-Mo i Jodie, jego siostra, zwykle dokuczały mu z tego powodu. Najwyraźniej istniała różnica pomiędzy tym, co ktoś mówił, a co powinno się rozumieć. Jodie twierdziła, że jej brat jest łatwowierny, a Po-Mo żałowała, że nie wychowała go na sprytniejszego dzieciaka, którego nikt nie mógłby nabić w butelkę. To nawet zabawne: rozczarowywał ich, ponieważ był uczciwy i zakładał, że ludzie też tacy będą. Gierki, w które grali inni, przyprawiały chłopaka o ból głowy.
Święty Krzysztof wysysał resztki z puszki, kiedy Mungo powiedział: – Może powinien pan chodzić także w piątki, jeżeli rzeczywiście pan potrzebuje?
– Ano, ale lubie swojo ksywe. – Sięgnął pod koszulę i wyciągnął mały medalik z wizerunkiem świętego, po czym spojrzał na niego zezem wzdłuż ospowatego nosa. – „Ś-w Krzysztof”. Najfajniejsze, co żem o sobie w życiu usłyszał.
– A nie mógł pan podać im po prostu nazwiska?
– No, to by nie było bardzo anonimowe, co nie? – przerwał wytatuowany mężczyzna. – Jak zaczniesz kłapać ozorem, co ci złego siedzi w głowie, to szyscy na ulicy bedo o tobie gadać.
Mungo doskonale wiedział, że ludziom czasem siedziało w głowie coś złego. Po-Mo pokazywała swoją złą stronę za każdym razem, kiedy miała ochotę sobie wypić. Jej demon wyglądał jak płaski, wężowaty stwór ze szczęką i paciorkowatymi oczami łasicy, pokryty matową sierścią parszywego szczura. Podstępna bestia na łańcuchu, łakoma i sprytna, szarpiąca jego matkę i ciągnąca ku rzeczom, których powinna unikać. Demon potrafił czekać w uśpieniu, aż dzieci pocałują mamę na do widzenia i wyjdą do szkoły, a wtedy zwracał się przeciwko Po-Mo, dusząc ją, jakby była bezwolną myszą. Innym razem zwijał się wewnątrz niej i mocno zaciskał wężowe sploty na jej sercu. Zawsze był w pobliżu, tuż pod powierzchnią, nawet w dobre dni.
Kiedy poddawała się nałogowi, cichł na chwilę, ale czasami posuwała się w pijaństwie tak daleko, że stawała się całkiem inną kobietą, ba, inną istotą. Pierwszą oznaką tego stanu była wiotczejąca skóra, tak jakby jej twarz zaczynała się zsuwać, by odsłonić dziwną kobietę czającą się pod spodem. Mungo, jego brat i siostra nazywali tę sflaczałą wersję matki „Babulwą”. Ta nazwa pasowała do nieczułego straszydła o spowolnionych ruchach. Bez względu na to, jak wielką miłość okazywały jej dzieci, jak bardzo ją wspierały i pomagały się pozbierać, wchłaniała całą ich troskę i uwagę, a potem wyglądała wciąż na równie wyzutą z uczuć.
Gdy Babulwa się odzywała, żuchwa zwisała jej luźno, a język obracał się w ustach w obrzydliwy, lubieżny sposób, jakby bardzo chciała coś polizać. Babulwa zawsze podejrzewała, że omija ją jakaś impreza, że tuż za rogiem albo w ukryciu dzieje się właśnie coś ekscytującego. W tym stanie zwracała się przeciwko dzieciom i przepędzała je, jakby były ulicznymi wróblami. Babulwa sądziła, że kobiety, które nie mają dzieci, bawią się lepiej, śmieją się głośniej i brylują po jaśniejszej stronie życia.
Babulwa zadawała się z przygodnie spotkanymi kobietami i nad butelką whisky Black & White zdradzała im swoje najgłębsze, najbardziej intymne tajemnice, a następnie czuła się zraniona, kiedy nowe przyjaciółki nie dzieliły się z nią równie skwapliwie. Dlatego dochodziło do awantur i bójek, podczas których ciągnęła je – albo sama bywała przez nie ciągana – po dywanie, a później w dół po schodach. Rano Mungo znajdował leżące w korytarzu kłaki wyperfumowanych włosów, przypominające siano z wypatroszonego stracha na wróble, poruszane podmuchem wpadającym przez szparę pod frontowymi drzwiami. On albo Jodie uprzątali je kaśką do dywanów, a potem nie wspominali o tym nikomu.
To Jodie podzieliła ich matkę na dwie różne osoby. W świetle zimnych poranków ta sztuczka pomagała Mungowi wybaczyć Po-Mo chwile, kiedy alkohol wywoływał u niej napady pijackiej mściwości. – To nie była Po-Mo – uspokajała go Jodie, gdy matka zamknęła go w szafce do suszenia bielizny. – To tylko ta straszna stara Babulwa, która teraz poszła spać.
Mungo doskonale wiedział, jak wyglądają demony. Autobus toczył się na północ, a chłopak siedział cicho i rozmyślał o własnych sprawach.
– Ten kierowca to mógby sie, kurwa, pośpieszyć – stwierdził wytatuowany mężczyzna. Sięgnął do torby między nogami, w której płócienne paski wpięto jaskrawe przynęty, i spomiędzy szpulek żyłki wędkarskiej wygrzebał saszetkę z tytoniem. Skręcił z niego grubego papierosa, liżąc wprawnie jego brzeg. Zapalił go, zaciągnął się i wydmuchnął dym do puszki po piwie. Zakrył usta dłonią, tak jakby złapał pająka, ale smród nikotyny już rozchodził się po autobusie. Kilkoro pasażerów odwróciło ku nim głowy, spoglądając gniewnie na palacza. Mungo ze słabym uśmiechem przechylił się nad kolanami towarzysza i odblokował zatrzask wąskiego okienka.
– Palisz? – zapytał wytatuowany mężczyzna pomiędzy łapczywymi haustami dymu. Jego oczy lśniły zielenią, nakrapianą tu i ówdzie złotymi cętkami.
– Nie.
– No i cacy. – Zaciągnął się po raz kolejny. – To szkodzi.
Święty Krzysztof wyciągnął drżącą dłoń, a młodszy mężczyzna niechętnie podał mu papierosa. Krzysztof zaciągnął się dymem po same dziurki w nosie, przyklejając suche wargi do wilgotnego papieru. Facet z tatuażami szturchnął Munga ramieniem. – Kumple mówio mi Gallowgate. Znaczy sie stamton jestem. – Poprawił pierścienie z suwerenami i skinął głową ku nieświadomemu kierowcy. – Nerwowy ściebie koleś, co nie? Nic sie nie mart, jak zacznie pyskować, to mu, kurwa, sprzedam kose.
Święty Krzysztof przyssał się do niedopałka, aż żar sparzył go w palce. – Lubisz wendkować?
– Nie wiem. – Mungo ucieszył się na widok gasnącego papierosa. – Nigdy tego nie robiłem.
– Tam, dzie jedziemy, można łapać szczupaki, wengorze i centkowane pstrongi – odezwał się Gallowgate. – Łowisz cały łikend i nik sie nie dopierdala o pozwolenie. Bedzie dwajścia, może czterdziejści mil od ludzi.
Święty Krzysztof przytaknął. – Ano. Tak blisko nieba, jak sie da zajechać na trzy ałtobusy.
– Cztery! – poprawił Gallowgate. – Cztery ałtobusy.
Myśl o tak odległej okolicy sprawiła, że Mungo poczuł się słabo. – Jecie potem te ryby?
– Zależy, jakie duże – odparł Gallowgate. – W tarło da sie złapać tyle, że musiałbyś je chować do zamrażarki. Twoja mamcia ma porzonno zamrażarke?
Mungo pokręcił przecząco głową. Pomyślał o malutkiej zamrażarce Po-Mo, zarośniętej lodem. Czy ucieszyłby ją tłusty cętkowany pstrąg? Chyba nie. Nie cieszyło jej nic, co robił Mungo. Ostatnio bardzo jej leżał na sercu, o czym wiedział, ponieważ powiedziała mu to wprost. Próbował się nie roześmiać, gdy to usłyszał, bo wyobraził sobie malutkiego siebie, leżącego na jej sercu między żebrami. Jodie przewróciła wtedy oczami i powiedziała: – Posłuchaj sama siebie, Maureen. Czy ty w ogóle masz serce?
Mungo poskubał się w policzek, kiedy autobus minął Dumbarton, a w polu widzenia pojawiły się ochrowe brzegi Loch Lomond. Przypomniał sobie wszystkie krzywdzące rzeczy, jakie mówiła mu Po-Mo. Wiedział, dlaczego tu jest: z własnej winy.
– A ile ty masz lat? – zapytał Gallowgate.
– Piętnaście. – Mungo spróbował wyprostować się na całą wysokość, ale żebra wciąż go bolały, a stary autobus miał strasznie kiepskie zawieszenie. Chłopak jak na swój wiek nie był szczególnie wysoki: zaczął rosnąć jako jeden z ostatnich w klasie. Jego starszy brat Hamish chwytał go czasem za brodę i przekręcał jego twarz do światła, a potem szczegółowo sprawdzał cienką linię delikatnego zarostu na górnej wardze Munga, podobnie jak ogrodnik przygląda się wiotkim sadzonkom. Często dmuchał w ten puszek, tylko po to, żeby rozdrażnić brata. Chociaż Mungo nie był zbyt wysoki, przerósł już Hamisha, któremu bardzo się to nie podobało.
Święty Krzysztof wyciągnął dłoń i chwycił nadgarstek chłopca swoimi długimi palcami. – Gówniarz ściebie jeszcze, co nie? Dałbym ci dwanaście, nawyżej trzynaście.
– E tam, to prawie facet. – Gallowgate położył wytatuowane ramię na barkach chłopaka i uśmiechnął się przebiegle do starszego mężczyzny. – Jajka ci już opadły, Mungo?
Chłopak nie odpowiedział. Wiedział, że wiszą sobie, pomarszczone i bezsensowne. Jakby miały opaść, to niby gdzie?
– Łapiesz? Jajka, we worku. – Gallowgate lekko trącił jego krocze.
– Nie wiem – odparł Mungo i zgiął się w ochronnej pozycji.
Mężczyźni zarechotali, a chłopiec spróbował do nich dołączyć, ale było słychać, że to wstydliwy śmiech, o pół sekundy spóźniony. Święty Krzysztof rozkaszlał się hałaśliwie, Gallowgate zaś lekceważąco odwrócił się do okna. – Zadbamy o ciebie, Mungo, nic sie nie mart. Bedzie zabawa, a potem zawieziesz mamci świeżo rybke.
Mungo rozmasował otarte jajka i przypomniał sobie znowu o tym, jak leżał na sercu Po-Mo.
– Ano. Twoja mamcia to dobra kobita. Mało już takich zostało. – Gallowgate zaczął obgryzać skórkę wokół paznokcia na palcu wskazującym i wypluwać ją na podłogę. Nagle wyjął palec z ust. – Dasz spojrzeć? – Zanim Mungo zdążył zaprotestować, mężczyzna włożył dłoń pod jego przeciwdeszczową kangurkę. Zaczął ją podnosić, a potem rozbierać chłopca. – No, dajże rzucić okiem.
Mungo uniósł ramiona i pozwolił tamtemu ściągnąć sobie górę, aż nylonowy materiał zakrył mu twarz, kąpiąc wszystko w przyćmionym niebieskim świetle. Nic nie widział, ale słyszał obu mężczyzn i ich urywane oddechy: wciągnęli ze smutkiem powietrze, nastąpiła sekunda przerwy, a później dobiegło go westchnięcie. Palec Gallowgate’a, śliski od śliny tam, gdzie mężczyzna go obgryzał, dotknął czerniejącego sińca na piersi Munga, następnie chłopak poczuł, jak przesuwa się od mostka, wokół krzywizny najniższego żebra, niczym ołówek kartografa kreślącego mapę. Gallowgate trącił jego mostek i wcisnął paluch w siniaka, tak jakby sprawdzał jego wrażliwość. Mungo skrzywił się i skręcił, uciekając przed dotykiem. Ściągnął kangurkę z powrotem w dół, pewien, że na jego twarzy pojawił się piekący rumieniec. Gallowgate pokręcił głową. – Straszna sprawa. Twoja mamcia mówiła nam, jakie żeś miał kłopoty z tymi cholernymi Fenianami. Katolicy, chopie. Wilki w owczej skórze.
Mungo próbował o tym nie myśleć.
– Nic sie nie mart – uśmiechnął się Gallowgate. – Wyrwiemy cie z tej dzielni. Urzondzimy se normalny menski łikend i jeszcze zrobimy ściebie menszczyzne, nie?
Przesiedli się na następny autobus, potem na jeszcze jeden, a na następną przesiadkę czekali prawie trzy godziny. Znajdowali się teraz daleko za Loch Lomond i Mungo zaczął podejrzewać, że mężczyźni sami nie mają pojęcia, gdzie są. Wszystko wokoło wyglądało mu tak samo.
Obaj pijacy zalegli w zaroślach kolcolistu za blaszaną budą przystanku autobusowego i wykańczali ostatnie zapasy tennenta. Co jakiś czas Gallowgate przerzucał opróżnioną puszkę nad żywopłotem na wiejską dróżkę i pytał chłopaka, czy nie nadjeżdża autobus. Mungo sprzątał śmieć i mówił, że nie, nic nie widać.
Mimo słońca poczuł dreszcz i pozwolił, żeby mięśnie jego twarzy swobodnie drgały, wolny od zdziwionych spojrzeń i otwartych ust nieznajomych. Kiedy był sam, próbował sobie w ten sposób ulżyć, wyczerpać do cna nerwowe napięcie powodujące ten tik, ale nigdy mu się nie udało.
Tutaj na wsi było zimniej. Ospałe północne słońce wydawało się tkwić w jednym miejscu na niebie, lecz jego ciepło natychmiast wykradał uporczywy wiatr wiejący z wąwozów. Zaczęło mu cieknąć z nosa, mimo że rano mógł się spalić na słońcu.
Usiadł na ziemi. Na prawym kolanie miał strupa, skóra była pomarszczona i swędziała. Sprawdził, czy nikt nie patrzy, a potem przytknął do niego usta, polizał mocno, żeby zmiękczyć, po czym ssał, aż jego usta wypełniły się metalicznym smakiem. Wiedział, że nie może sobie zaufać i za chwilę znów zacznie lizać strupa, więc podciągnął gołe nogi ku piersi i zakrył je brzegiem kangurki przed niosącym coraz mniej ciepła słońcem. Na osiedlu zazwyczaj grzało, toteż nie pomyślał, by wziąć ze sobą cokolwiek więcej niż cienkie sportowe spodenki. Po-Mo nie dała mu czasu na spakowanie i nie zatrzymywała go, kiedy kiepsko ubrany wyślizgnął się z mieszkania.
Mungo wyciągnął z plecaka gruby żakardowy sweter i założył go pod nylonową kangurkę. Sucha szetlandzka wełna połaskotała go przelotnie w twarz. Sprawdził, że pijacy wciąż leżą w zaroślach. Chowając pół twarzy w swetrze, przesunął językiem wzdłuż wełnianych splotów. Nadal pachniały świeżym powietrzem, trocinami i kwaśną wonią amoniaku z zasranego gołębnika. Przypominały mu o domu. Wcisnął tkaninę kciukiem do otwartych ust, zamknął oczy i naciskał dalej, aż do udławienia.
Kiedy nadjechał wiejski autobus, mężczyźni byli już nieźle wstawieni. Mungo pomógł im wejść do środka z torbami i wędkami, a potem czekał cierpliwie, aż Święty Krzysztof zapłaci za bilety. Pijany mężczyzna zachwiał się i wyciągnął z kieszeni garść srebra i miedzianych drobnych. Kobiety o spierzchniętych ustach sapały z rozdrażnieniem, u ich stóp rozmrażały się zakupy, a Mungo czuł, jak kark zaczyna go palić, kiedy wydłubywał monety z zaciśniętej dłoni Świętego Krzysztofa i upuszczał je jedną po drugiej na podajnik. Poczuł, że powieki zaczynają mu drgać, toteż z ulgą powitał protesty kierowcy: – Dobra, dobra, już starczy. To za dużo, synek. – Z zakłopotaniem pomyślał, że nie potrafi dodawać tak szybko. Rzadko bywał w szkole, od kiedy Po-Mo znów zachorowała na alkohol.
Kierowca zwolnił hamulec ręczny. Mungo nie potrafił spojrzeć wiejskim kobietom w oczy, ale roześmiał się, słysząc, jak Święty Krzysztof tarabani się za nim i życzy skwaszonym pasażerkom „cudownego i radosnego dnia”. Gallowgate już zasnął na stosie przyborów wędkarskich i reklamówek. Mungo usiadł z przodu i zaczął skubać czarną gumową uszczelkę wokół okna.
Opasły autobus toczył się powoli krętą górską drogą. Co jakiś czas się zatrzymywał i wypuszczał niskie, blade kobiety pod ich małymi białymi domkami. Wysokoprężny silnik mruczał kołysankę, aż chłopak poczuł, że powieki robią mu się ciężkie po dniu pełnym wrażeń. Przy drodze pojawiły się okalające ją sosnowe i cisowe zagajniki, a ich gałęzie przesiewały promienie słońca padające mu na twarz. Mungo oparł głowę o szybę i głęboko zasnął.
We śnie spotkał Hamisha. Brat leżał na łóżku naprzeciwko posłania Munga, który po kącie, pod jakim światło słońca odbijało się od grubych szkieł tamtego, rozpoznał porę dnia: wczesny wieczór. Hamish ładował sobie do ust pełne łyżki płatków śniadaniowych, a strużki mleka czekoladowego ciekły mu na bezwłosą klatkę piersiową. Mungo leżał bez ruchu, spokojnie obserwując brata. Czerpał radość z takich chwil, kiedy mógł patrzeć na kogoś, kto nie wiedział, że jest podglądany. Hamish uśmiechał się do siebie. Lewa strona jego twarzy marszczyła się, gdy chłopak przewracał kartki kolorowego magazynu. Mungo dostrzegał wymalowane, ściągnięte twarze nagich, rozkraczonych kobiet, które odpowiadały Hamishowi grymasami. Gdy jednak z powrotem przeniósł wzrok na twarz brata, okazało się, że to Hamish mu się przygląda. Już się nie uśmiechał. – Powiedz mi, Mungo: to szysko moja wina?
Gallowgate obudził go gwałtownym szarpnięciem. Do górnej wargi mężczyzny przykleiła się lepka, na wpół wyschnięta ślina. Chłopak przez chwilę nie wiedział, czy tamten się uśmiecha, czy na niego warczy.
Gdy wytaczali się z autobusu, Święty Krzysztof naciągnął sobie kostkę i upadł w trawę na poboczu. Na tym odcinku drogi pod gęstym baldachimem olch stało zielone, wilgotne i duszne powietrze. Święty Krzysztof wił się po ziemi, przyciskając marynarkę do ptasiej piersi. – Czemu żeś nas nie obudził! – ryczał wściekle, a w kącikach jego ust zbierała się piana. – Żeśmy so o mile od naszej pierdolonej drogi!
– Nie wiem, dokąd jedziemy. Wszystko wygląda tak samo.
Gallowgate zrobił krok naprzód, tak jakby miał ochotę uderzyć chłopaka, a Mungo instynktownie się cofnął, zasłaniając się ramionami.
– Do kurwy nędzy. – Oddech tamtego śmierdział kwaśno piwem i snem. – Spokój. Nima już o co drzeć ryja. – Mężczyzna dźwignął siatki z ziemi i zarzucił je sobie na ramię, po czym ruszył spacerowym krokiem w kierunku, z którego przyjechał autobus, środkiem drogi, rzucając wyzwanie każdemu kierowcy. – Jak żeśmy so mile w plecy, to sie lepiej, kurwa, ruszajmy.
Tą drogą najwyraźniej rzadko jeździły samochody, ale Mungo i Święty Krzysztof wlekli się bezpiecznie poboczem. Ich bagaże zaczepiały o kolczaste pędy jeżyn. Chłopak zapiął błękitną kangurkę aż pod szyję, a potem wyżej, zakrywając również usta. Wtulił głowę w wysoki kołnierz tak, że na zewnątrz pozostała tylko para spuszczonych oczu, mrugających w takt nerwowego tiku.
Po czterdziestu minutach marszu Święty Krzysztof zaczął jęczeć: siatki wpijały mu się w palce, a buty od garnituru zaczęły ocierać jego suche jak papier pięty. Gallowgate obrzucił ich gniewnym spojrzeniem jak ojciec, który nie może skłonić dzieci, by się grzecznie zachowywały. Szarpnął Munga za ramię i zmusił go do wystawienia kciuka w kierunku nadjeżdżających samochodów, mimo że w zasięgu wzroku nie było żadnych pojazdów, po czym ześlizgnął się z nasypu, a starszy mężczyzna podążył za nim, nieustannie uskarżając się na swój los. Zalegli za kamiennym murkiem, tymczasem Mungo czekał przy pustej drodze, usiłując złapać okazję. Nic nie jechało, ani z jednej, ani z drugiej strony. Daleko przed nim drogę blokowało stado owiec.
Mungo nie wiedział, która godzina, ale pod baldachimem olch zrobiło się chłodno. Jego nagie golenie zaczęły sinieć, więc ściągnął kangurkę i założył rękawy na nogi, a gdy zrobiło mu się zimniej w żebra niż w nogi, znów ją rozpiął i założył z powrotem na górę. Minęła godzina, potem dwie, lecz na szosie nie pojawiły się żadne samochody. Usłyszał za kamiennym murem syk kolejnych otwieranych puszek z piwem. Święty Krzysztof wstawał co jakiś czas, by rzucić mu słowa zachęty. – Ano, dobrze se radzisz, synek. Naprawde świetnie!
Kobieta o męskim wyglądzie najwyraźniej poczuła się wstrząśnięta widokiem chłopca stojącego na środku drogi. Jej zaskoczenie ustąpiło miejsca lękowi, a potem rozczarowaniu, kiedy zza murku wygramoliło się dwóch pijusów. Mungo stał z sympatycznym uśmiechem przed jej brązową ładą, uniemożliwiając jej ucieczkę. Wyglądał niepokojąco, szczerząc się z ulgą w słabym blasku reflektorów.
Właścicielka auta nie pozwoliła żadnemu z nich usiąść z przodu. Mungo, ściśnięty na tylnym siedzeniu pomiędzy obcymi mężczyznami, cieszył się, że ich ciała go ogrzewają. Posinieli od alkoholu, a nuta torfu w ich oddechu skojarzyła mu się z zimowym ogniskiem. Chłód pozbawił go jakiegokolwiek poczucia niezależności, więc bez wahania pozwolił, żeby ścisnęli go między sobą. Gallowgate silił się na uprzejme uwagi, a Mungo słuchał, jak facet walczy z własnym językiem, próbując wymawiać każde słowo wyraźnie. Poprosił kobietę, by podwiozła ich do miejsca, gdzie droga wiodła przez obniżenie terenu, do dziury w ogrodzeniu, za którą błotnisty szlak prowadził do jeziora. Mungo widział, że to miejsce trudno byłoby znaleźć nawet w świetle dnia, a co dopiero o takim fioletowym zmierzchu, jaki właśnie zapadał.
Kobieta prowadziła powoli. Najwyraźniej bała się mężczyzn na tylnym siedzeniu i wolała nie przegapić przerwy w ogrodzeniu, żeby nie spędzić z nimi ani chwili dłużej, niż to konieczne. Mungo zauważył, że jej oczy co i rusz wędrują ku wewnętrznemu wstecznemu lusterku, i za każdym razem, kiedy ich wzrok się spotykał, posyłał jej swój najlepszy uśmiech ze szkolnego zdjęcia.
– Nigdy w życiu nie widziałem owiec – oświadczył.
Kobieta uśmiechnęła się, być może tylko z grzeczności. Cokolwiek robił Mungo, wydawało się ją krępować. Jej skóra wyglądała na wygarbowaną, tak jakby pracowała na wietrze i deszczu. Na jej nosie tkwiły okulary w rogowych oprawkach. Miała na sobie ręcznie robiony sweter z wzorem z wysp Aran. Do tego skromnego stroju założyła naszyjnik z pereł. Mungo obserwował, jak kobieta pośpiesznie wpycha biżuterię pod sweter.
– Nie jesteśmy spokrewnieni – powiedział cicho. – To kumple mojej matki. Zabierają mnie na wędkarski weekend.
– Cudownie – odpowiedziała, ale jej ton zdradzał, że tak nie myśli.
– Ano. – Poczuł nagły przymus, by opowiedzieć tej snobce więcej o sobie, swoich towarzyszach i celu ich podróży. – Są anonimowymi alkoholikami. Pewnie mamcia pomyślała, że trochę świeżego powietrza posłuży nam wszystkim.
Kobieta w swetrze z Aran patrzyła na niego o sekundę za długo. Samochodem zarzuciło, kiedy koła złapały pobocze. Czyjś kciuk (a może to była tania plastikowa zapalniczka?) wbił mu się ostrzegawczo w gołą nogę. Najwyraźniej Gallowgate wolał, żeby dzieciak przestał gadać. Mungo słyszał sapanie Świętego Krzysztofa. Starszy mężczyzna cmokał z przejęciem, niczym stojąca przed sklepowym regałem gospodyni, która nie może uwierzyć w podwyżkę cen mleka.
Wlekli się tak przez kilka mil, rozpaczliwie próbując znaleźć punkt zapamiętany przez Gallowgate’a, gdy jednak w końcu dotarli do przerwy w ogrodzeniu, wyglądała dokładnie tak, jak ją opisał. Kobieta ścisnęła torebkę między kolanami, zanim ich wypuściła, po czym odjechała z rykiem silnika, podczas gdy oni ogarniali swoje bagaże, siatki z piwem i torby z żyłką wędkarską.
– Nadenta cipa. Myślał żem, że se ukrenci to perłowe ucho – odezwał się Gallowgate i zachichotał.
Święty Krzysztof dygotał przy płocie. Wciąż cmokał z przejęciem. – Mungo, nie powinien żeś tyle o nas gadać.
Mungo oderwał wzrok od niknących w oddali tylnych świateł. – Przepraszam, nie wiedziałem. – Odprowadzał Po-Mo na spotkania AA na Hope Street tyle razy, że doskonale orientował się w zasadach dotyczących anonimowości.
– Co s tobo? – zapytał Gallowgate. – Młody tyko se trajkotał.
Święty Krzysztof dygotał teraz jak szkielet w wesołym miasteczku. Wymamrotał pod nosem: – Mówie tyko, żeś nie powinien nikomu tak psuć reputacji.
Gallowgate spojrzał bacznie na trzęsącego się towarzysza. Na jego marynarce widać było ślady błota po popasie w zaroślach, a białe sportowe skarpety, jak z pakietu „dziesięć za piątaka”, miały czarne obwódki kurzu z drogi. Na obtartych butami piętach widniały purpurowe pęcherze. Wytatuowany mężczyzna pokręcił głową. – Bym nie pomyślał, że masz wogle jakoś reputacje. – Wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę ciastek Wagon Wheel i wręczył ją chłopcu z porozumiewawczym mrugnięciem, tak jakby przepraszał za starego pijaka. Mrugnięcie oznaczało, że Gallowgate uważa go za w porządku chłopaka i że muszą ścierpieć Świętego Krzysztofa razem.
Robiło się późno. Kiedy schodzili nad jezioro, Mungo pomyślał, że jego towarzysze to dziwna, niedobrana para. Wiedział jednak, że alkohol to wielki niwelator różnic, który potrafi połączyć zupełnie niepasujących ludzi. Widział we własnym domu, jak kompletnie różni goście gromadzą się solidarnie wokół posiłku przyniesionego z baru. Przypominał sobie wszystkie te ciotki i wujków, których jego matka gościła, a potem staczała się z nimi pod stół. Ludzie, na których nie spojrzałaby nawet na ulicy, stawali się najbliższą rodziną, gdy wymienili czeki z zasiłkiem dla bezrobotnych na ćwiartkę bursztynowego płynu.
Nad jezioro nie prowadziła żadna wyraźna ścieżka: na ziemi rozpościerał się dywan skrzypów. W ostatnich promieniach fioletowego zmierzchu Gallowgate przemykał pomiędzy brzozami, zsuwając się ku jezioru, którego jeszcze nie było widać. Święty Krzysztof został z tyłu. Mungo słyszał, jak starszy mężczyzna mamrocze do siebie, i zatrzymywał się od czasu do czasu, by uśmiechnąć się do naburmuszonego towarzysza, ale tamten tylko stawał i dłubał w omszałej korze, jakby go fascynowała.
Mungo prawie nigdy nie wyjeżdżał z miasta, a już na pewno nigdy nie był w miejscu, gdzie zieleń wydawała się rozciągać bez końca we wszystkie strony. Kiedyś znalazł się na zapuszczonych polach niedaleko Garthamlock, ale tam było pełno wypalonych wraków samochodów oraz porozpruwanych kanap i nie dało się biegać po trawie bez strachu, że człowiek nie rozetnie sobie kostki. Teraz kiedy szli przez las, aż mu się zakręciło w głowie na myśl, że przed nim była tu zapewne tylko garstka ludzi. W brzozowym zagajniku panowała cisza, nie było słychać ptaków ani zwierzątek przemykających przez poszycie. Nieskazitelna przyroda koiła zmysły chłopaka.
Znaleźli pobielałą czaszkę i kości starej owcy. Gallowgate przesunął palcami po zakrzywionych rogach i wyjaśnił, że to był baran, „owczy facet”. Mungo po chwili poszukiwań wygrzebał z kieszeni kangurki jednorazowy aparat, który dała mu siostra, z filmem w połowie wypstrykanym na głupie ujęcia Jodie eksperymentującej z obciętą samodzielnie grzywką. Jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się teraz w zagajniku, było „skrzyp-skrzyp” przesuwającej się kliszy. Flesz zatrzymał w ruchu kołyszące się liście. Nawet Święty Krzysztof przestał narzekać.
Przecięli mroczną polanę, idąc gęsiego. Gallowgate kucnął i pokazał Mungowi, jak wyglądają pokrzywy, a kiedy dotarli do miejsca, gdzie rozciągało się całe morze tych roślin, wsadził sobie gołonogiego chłopaka na plecy i ruszył przez parzące zarośla niczym osiodłany muł. Zarżał, gdy jego wygłupy przyprawiły chłopaka o bulgoczący śmiech. Im mocniej Mungo się śmiał, tym szybciej mężczyzna galopował, aż wrzaski radości odbiły się echem od gęstych koron drzew, a Gallowgate ciężko dyszał.
Kiedy gołe nogi Munga objęły Gallowgate’a w pasie, chłopak uznał to w pierwszej chwili za dość dziwne uczucie, ale potem poczuł się bezpiecznie na plecach mężczyzny. Gdy zaś ten postawił go z powrotem na ziemi, roztarł mu golenie i rozgrzał kości. Mungo zastanawiał się, czy wcześniej nie zrozumiał jego zachowania opacznie. Spojrzał za siebie, jednak nie zobaczył ani nie usłyszał za nimi Świętego Krzysztofa. Gallowgate nie wydawał się tym szczególnie przejęty: odkaszlnął, splunął między paprocie i żwawo ruszył dalej.
Słońce chowało się już za wzgórzami, kiedy dotarli nad wodę. Wyszli z gęstego lasu i nagle otwarło się przed nimi jezioro, nieco zbyt wielkie jak na gust Munga. Poszedł powoli ku brzegowi.
Dzień kończył się feerią barw, a gdy miękkie fiolety i odcienie brzoskwiniowego zniknęły już za horyzontem, Mungo się zasmucił: dlaczego nie przybyli tu wcześniej? Odchylił głowę i zaczął chodzić w kółko: w górze ciemniejący błękit nieba przeszywały lekkie cytrynowe smugi. Do tej pory nie wiedział, że niebo potrafi być tak kolorowe – albo nie zwracał na to uwagi. Czy ktokolwiek w Glasgow patrzył w górę?
Westchnął cicho z podziwem. Cały ten przepiękny spektakl na niebie odbijał się w wodach jeziora, tak jakby matka natura chełpiła się swoimi możliwościami. Gallowgate uśmiechnął się z dumą. – Czekaj, aż przyjdzie noc. Żeś jeszcze nie widział takiego czarnego nieba.
Mężczyzna zaproponował Mungowi, że weźmie go na barana, tak żeby chłopak mógł zobaczyć drugi brzeg, zanim zniknie całkowicie w mroku nocy. Patrząc z tej wysokości, Mungo myślał sobie, że jezioro musi być szerokie na jakieś dwie mile, ale za to długie chyba na sto.
Przeciwny brzeg obrębiony był krzepkimi wzgórzami, których stoki wydawały się rozprute, tak jakby skały spod spodu rozdarły samą ich tkankę. Cały barwny krajobraz wyglądał na połatany i usiany cętkami. Mungowi zdawało się, jakby pagórki zostały przykryte wielkim wytartym dywanem, a omszała zieleń i bure brązy – miejscami przetarte, odsłaniały szary granit, tak jakby ta skała stanowiła podszewkę ziemi. Na tym tle rosły rozsiane kępy fioletowych wrzosów i złotych kolcolistów, a tu i ówdzie leżały małe łaty białego śniegu, trwające uparcie w najgłębszych szczelinach.
Po lewej jezioro znikało z widoku, po prawej zaś skręcało leniwie i chowało się za ścianą sosen. Mungo oceniał w myślach, że jest większe od jego osiedla, a może nawet większe niż całe Glasgow.
Dwa razy w życiu widział morze, którego wody przez cały czas kołysały się i burzyły. Tu jednak fale wędrowały leniwie, a powierzchnia lśniła nieruchomo niczym w kałuży. Prawie nic się nie poruszało poza rojami czarnych muszek, latającymi nisko i przyciągającymi głodne ryby, które wzbudzały na tafli kręgi fal. Jezioro wyglądało na głębsze i chłodniejsze niż w najśmielszych założeniach Munga. Panowała tu smutna atmosfera zapomnienia i spokoju. Cisza wydawała się kryć liczne tajemnice.
Gallowgate opuścił chłopca na ziemię. Roztarł zziębnięte plecy Munga, a następnie ruszył pomiędzy rozłupane skały okalające brzeg. W pokryty mchem stok wzgórza wciśnięto tu stos topornie ociosanych kamieni, przypominających nieco szałas. Mungo dostrzegał równoległe ściany, zrujnowane wejście i przeciwległą ścianę szczytową. Na zewnątrz szałasu było miejsce na ognisko i ustawione w półkole większe głazy – siedziska. W cieniach brzęczały żarłoczne muszki.
– Przywykniesz do nich – oświadczył Gallowgate, wręczając chłopcu wielki liść szczawiu. – Natrzyj tym nogi i szysko bedzie w porzonku.
Mungo tarł odsłonięte golenie, aż pozieleniały i stały się śliskie od chlorofilu, nie zniechęciło to jednak gryzących much.
Święty Krzysztof wykuśtykał spomiędzy drzew. Opadł ciężko na kamienie przy brzegu jeziora i zanurzył stopy w lodowatej wodzie. Jego kanciasta sylwetka odziana w szary tweed wyglądała jak jeszcze jedna nadbrzeżna skała.
Gallowgate zarządzał rozbijaniem obozu wokół kamiennego kręgu ogniskowego. Zdjął modną nylonową bomberkę, a kolana jego włoskich dżinsów szybko zamokły, kiedy rozpakowywał stos plastikowych siatek. Wyjął z plecaka dwa namioty, które wyglądały, jakby ich ścianki zrobiono z papieru. Dwuosobowy rozbił wewnątrz porzuconego szałasu, a drugi, mniejszy, po przeciwnej stronie obozu, na suchym, żwirowym podłożu, zdawało się – jak najdalej od pierwszego. Mungo pomagał wbijać zakrzywione śledzie w ziemię kawałkiem krzemienia. – Czy te namioty nie powinny stać bliżej siebie?
Gallowgate spojrzał na chłopca i pokręcił głową z uśmiechem, który miał wyglądać przyjaźnie, ale był całkowicie pozbawiony ciepła. Mungowi wydawało się, że pomiędzy cienkimi wargami dostrzega niebezpieczny błysk zębów. Być może ten mężczyzna – tak jak Hamish – nie lubił, kiedy podważano jego autorytet.
– Nie. Lepiej postawić go daleko od ognia – odparł Gallowgate. Cofnął się, by napiąć odciąg, po czym szarpnął za niego, żeby sprawdzić naprężenie. – Nie chcesz se pooglondać gwiazd?
STYCZEŃ, PRZEDTEM
Dwa
Ich matka na pewno już nie żyła. Minęły ponad trzy tygodnie, od kiedy dzieci widziały ją po raz ostatni, więc Mungo wyobrażał sobie najbardziej makabryczne scenariusze. Po-Mo Hamilton została zgwałcona, a następnie wypatroszona nożem do steków, nabytym przez jakiegoś kierowcę tira na stacji benzynowej za kupony. Związano ją, potem odrąbano końce palców, a w końcu wrzucono jej nagie ciało do zimnej, słonawej rzeki Clyde. Mungo chodził za siostrą z pokoju do pokoju, snując najczarniejsze wizje.
– Po prostu wiem, że nie żyje.
– Może tak – odpowiadała kojąco Jodie. – A może zabalowała tylko na kolejnej popijawie.
– Ale co, jeżeli nie żyje?
Jodie westchnęła. – Rozejrzyj się. Nie mamy tyle szczęścia.
Dzieciaki znów wróciły ze szkoły do pustego domu i jeszcze bardziej pustej lodówki. Jodie obserwowała, jak jej brat chodzi w tę i we w tę przed oknem wykuszowym, wyobrażając sobie wszystkie potworności, jakie mogły się przytrafić ich matce, wymieniając powody, dla których powinni iść na policję. Mieli na sobie jednakowe szkolne mundurki: granatowe swetry i pasiaste, bordowo-złote krawaty, tyle że Mungo owinął sobie krawat wokół głowy niczym bandaż, by złagodzić uczucie swędzenia na twarzy.
– Spierdalała z domu już wcześniej – stwierdziła Jodie. – Pamiętaj, z kim masz do czynienia.
Podeszła do miejsca, gdzie jej brat wydeptywał koleiny w dywanie. Objęła go ramionami, próbując ukoić łopotanie w jego piersi. Był od niej młodszy tylko o rok, ale ostatnio wystrzelił w górę. Zaczął rosnąć późno, mimo to już był wyższy od siostry prawie o głowę. Jodie oparła policzek o jego kark, który wydawał się parzyć. – W każdej chwili może wejść przez tamte drzwi.
Mungo zwrócił brązowe oczy ku drzwiom, a drgający mięsień pod jego lewym okiem nadawał teraz alfabetem Morse’a. Siostra chwyciła go za brodę i siłą odwróciła jego głowę. Był jak pies: potrafił wpatrywać się w coś godzinami, chyba że ktoś mu przeszkodził.
Przycisnęła palce do jego twarzy. Lekarze radzili jej nie zwracać uwagi na jego tik, upewnić się tylko, że dostaje dość preparatów z magnezem, i czekać, aż z tego wyrośnie... ale czas mijał i nic się nie zmieniało. Jodie wątpiła, czy kiedykolwiek mu się poprawi. Teraz zdarzało się to częściej. Nos mu się marszczył, a potem Mungo zaczynał mrugać, tak jakby ktoś bawił się przełącznikiem prądu w jego mózgu. Jeżeli był szczególnie zaniepokojony albo zmęczony, tik objawiał się jako szarpanie lub drganie mięśni na jego lewym policzku. Mungo nauczył ją, gdzie nacisnąć, żeby złagodzić lub całkiem usunąć objawy. Co prawda było to tylko placebo – Jodie po pewnym czasie zrozumiała, że lubił, kiedy go dotykano.
Teraz znów drapał się po policzku. Skórę miał tam podrażnioną i obtartą. Siostra zaprotestowała kpiąco: – Przestań szorować swoją zdrapkę, bo zostanie ci blizna, haaa-ha.
– Nie mogę się powstrzymać.
Na górnej wardze miał świeżą rankę. Zaczynał skubać to miejsce, kiedy otarcie na twarzy stawało się zbyt bolesne. – Och, na litoś bosko. Toć skończy się to tak, że całą twarz będziesz miał w strupach i bliznach, jak ten koleś z mięsnego.
Młodszy brat Jodie był – nietypowo – dość przystojny. Nie prezentował tępej ani surowej męskości w stylu piłkarza amatora, nadmiernie chełpliwej i tryskającej testosteronem, do jakiej aspirowali chłopcy w jej wieku. Mungo miał wysokie kości policzkowe i delikatne brwi, za które Jodie – ze swoimi pyzatymi policzkami i zadartym nosem – mogłaby zabić. Do tego brązowe oczy, otulające rozmówcę ciepłym, nieśmiałym spojrzeniem: kiedy opuszczał wzrok, każdy chciał, by chłopak popatrzył na niego jeszcze raz. Jeżeli komuś udało się go do tego nakłonić, otrzymywał natychmiastową nagrodę w postaci ostrożnego uśmiechu, którym Mungo potrafił sobie zjednywać ludzi. Jego nieporządna czupryna sprawiała, że kobiety miały ochotę mu matkować.
W dzieciństwie posłusznie występował w roli pana młodego podczas zabawowych ślubów organizowanych przez siostrę. Jodie dręczyła go nieustannymi żądaniami, a Mungo, zawsze zgodny, podporządkowywał się jej. Stał nieruchomo, podczas gdy Jodie i Angie Harms snuły się wokół niego, owinięte brudnymi welonami zrobionymi z firanek Po-Mo. Spędził wiele popołudni, klęcząc i wgryzając się w gumki do włosów, które dziewczyny zakładały na swoje dziecięco pulchne uda jako imitacje podwiązek.
Był tak łagodny, że dziewczęta czuły się przy nim swobodnie. Chciały zrobić z niego zwierzątko domowe. Ta delikatność niepokoiła jednak innych chłopaków.
Mungo zawsze był najbardziej urodziwy z całego rodzeństwa. Jego brat i siostra mieli takie same kasztanowe włosy i lekko śniadą cerę, urodę tak odmienną od ich bladej, mysiej matki. Kiedy Hamish chciał wkurzyć Po-Mo, mawiał, że podobne odcienie ich skóry i włosów świadczą o tym, że przynajmniej wszyscy mieli jednego ojca i odziedziczyli po nim coś więcej niż tylko nazwisko. Jodie musiała przyznać, że Mungo dostał najlepszy kawałek. Piegi i nieco ziemista cera nie przydawały urody ani jej, ani Hamishowi, natomiast skóra Munga miała tak kremową barwę, że chciało się ją jeść łyżkami.
Jodie widziała wnętrze glasgowskiej katedry tylko raz. Pozwolono jej wybrać się na tę jedną szkolną wycieczkę, ponieważ mogła tam dotrzeć na piechotę, a wstęp był za darmo. Podczas gdy inne dziewczęta wyjęły zeszyty do religii, żeby odbijać na kartkach zabytkowe płaskorzeźby techniką frotażu, Jodie znalazła okno z witrażem przedstawiającym Świętego Kentigerna, znanego wśród glasgowczyków jako Święty Mungo. Tutaj przedstawiono go jako melancholijnego chłopca, dzierżącego w objęciach tłustego łososia. Świętemu wyraźnie było przykro, że ryba nie żyje. Jodie patrzyła, jak popołudniowe światło rozszczepia się, padając przez wizerunek świętego na zakurzoną podłogę katedry, i myślała o bracie. To był spokojny witraż, a postać na nim wydawała się samotna. Jodie westchnęła wtedy głęboko: życie z Po-Mo tak rzadko było równie uporządkowane!
Kiedy byli młodsi i Po-Mo zabrała ich na zakupy na Duke Street, jakieś kobiety przystanęły, by podziwiać Munga. – Patrzcie no, jaki cacany chłopaczek.
Hamish stanął wtedy przed bratem i odparł: – Dziękuję, paniusiu, pani też nieźle wygląda.
Mniej zgrabna z kobiet zacmokała z dezaprobatą i powiedziała: – No nie, synek, nie ty. O nim mówimy! Cudny jes.
Mungo nienawidził takich sytuacji. Nie lubił, gdy ktoś mu się przyglądał. Wiedział, że kiedy wrócą do domu, Hamish spuści mu manto, wepchnie pomiędzy ramę łóżka i boazerię, a potem będzie na nim stał, aż się znudzi.
Jodie puściła twarz brata. – Kiedy czujesz, że chce ci się skubać policzek albo wargę, usiądź na rękach.
– Daj spokój, i tak się ze mnie śmieją. Widzisz, jak siadam na rękach, kiedy twarz mi wariuje? W żadnym, kurwa, razie. – Mungo pochylił się do przodu i podniósł siostrę z podłogi, zarzucił ją sobie na ramiona jak plecak i zaniósł chichoczącą do wąskiej kuchni. Opuścił ją przed kuchenką. – Nakar mie, kobieto.
Wyciągnęła dwa palce i dźgnęła go pod żebra. – Nie pasuje ci taka gówniana gadka, więc jej nie próbuj. Haaa-ha.
Jodie Hamilton miała własny nerwowy tik, chociaż nigdy by się do niego nie przyznała. Mógł ujść uwagi postronnych jako wyraz afektacji albo dziewczęcego zdenerwowania, ale po niektórych zdaniach parskała bulgoczącym śmiechem – „haaa-ha” – zwykle w nieoczekiwany sposób. Ten dziwny odgłos zaczynał się sapnięciem, a kończył piskiem. Próbowała zwykle odgryźć mu końcówkę, tak jakby miał ogon, który mogłaby złapać zębami. Gdy Mungo zaczynał mrugać, wywoływało to u widzów współczucie, ale kiedy Jodie wybuchała śmiechem, ludzie mówili jej, żeby wzięła się w garść.
Mungo wiedział, że była bezsilna wobec tego odruchu, który pojawiał się w najmniej odpowiednich momentach. Widział, jak to krępowało jego siostrę. Po-Mo mawiała natomiast, że Jodie robi to, żeby zwrócić na siebie uwagę. „Haaa-ha-ha”. Potrafiła zaskoczyć kobiety w sennych urzędach pocztowych lub sprawić, że cały gang chuliganów cofał się o krok. Mungo uważał, że to wspaniałe, dużo lepsze niż jego wiercenie się i drapanie po twarzy, bo rozmówcy zawsze podchodzili do niego bliżej, żeby mu się przyjrzeć. Tymczasem tik Jodie działał jak czysta magia: odpychał od niej ludzi.
Mungo uwielbiał patrzeć, jak przekazuje złe wieści.
Pewnego poranka znalazła na śmietniku Parszywca, pręgowanego kota pani Campbell. Leżał martwy, sztywny i pokryty larwami. Owinęła trupka w sweter od mundurka i zastukała do drzwi pani Campbell. Obie spłakały się rzewnymi łzami nad ciałem biednego, nieżywego zwierzęcia. Pani Campbell drapała łyse miejsce pomiędzy jego brązowymi uszami, a Jodie roniła wielkie łzawe gluty na jej koszulę. – Tak mi przykro, proszpani – dławiła się płaczem. – Od razu było widać, nawet po ciemku. Chyba nażar sie trutki na szczury, bo koło jego pociesznej mordki była śmierdzonca kałuża rzygowin. Haaa-ha-ha! – Jodie nie potrafiła się powstrzymać od śmiechu nawet w najgorszych chwilach.
U Hamisha nigdy nie zaobserwowano żadnego tiku. Kiedy Po-Mo rozcierała plecy Munga, żeby uśmierzyć jego lęki, chłopak widział, jak jego brat patrzy na nich spode łba, i zastanawiał się, czy Hamish nie czuje się nieco odrzucony. Rzadko mógł liczyć na specjalne względy ze strony matki. Może powinien mieć rzeczywiście niezwykły tik, na przykład pstrykać przełącznikiem od czajnika elektrycznego po milion razy. Mungo wyobrażał sobie Hamisha włączającego i wyłączającego lampę nad stołem, podczas gdy pozostali próbowali jeść kolację. W każdym razie gdyby miał jakiś tik, to z pewnością najbardziej uciążliwy z całego rodzeństwa. A może byłoby to coś, co Mungo widział w telewizji: chłopak z Borders wywrzaskujący najbardziej wulgarne rzeczy, kiedy ludzie najmniej się tego spodziewali: „Pierdolonacipadziurajaja!” w kościele czy „Ruszdupęwłochatapizdo!” w gabinecie lekarza. Taki tik wydawał się zuchwały i gwałtowny, więc idealnie pasował do Hamisha.
Jodie rozwiązała węzeł krawata owiniętego wokół głowy Munga i przyjrzała się jego niepewnej minie. – Co tam się kotłuje w tym twoim chomiczym móżdżku?
– Naprawdę myślisz, że Po-Mo może w każdej chwili wrócić do domu?
– Nie wiem, Mungo. Pytałam weterynarza, ale nie dał mi założyć jej obroży.
– Mogłabyś być wobec niej mil...
– Nie dał mi jej też wysterylizować. – Jodie chwyciła dwie grube kromki białego chleba z pojemnika na pieczywo, po czym posmarowała je margaryną i oprószyła cukrem. Złożyła je w kanapkę i podała bratu. – Może zaszedłbyś do Hamisha i zapytał, czy się z nią nie widział? W każdym razie dobrze by było, gdyby jak najszybciej przywlokła tu swój cholerny tyłek. Inaczej gmina wypierdoli nas na bruk.
– Naprawdę?
– No wiesz, oficjalnie trafisz do przytułku dla bezdomnych, a mnie wystawią na ulicę. Ale łapiesz, o co mi chodzi. – Jodie napełniła dwa kubki wodą z kranu. – Dalej uważasz, że jest najlepszą mamunią na świecie?
Spędzili resztę popołudnia na odrabianiu pracy domowej. Jodie szybko uporała się ze swoimi zadaniami, a potem pomogła bratu. Rysował pszczołę i pomylił podpisy pod tułowiem i odwłokiem. Z frustracją wydarła mu zeszyt i zrobiła wszystko za niego, oglądając wieczorne wiadomości. Uczyła się według tego samego programu zaledwie dwanaście miesięcy wcześniej. Narysowała pszczołę idealnie, prawie nie patrząc na papier.
– Mungo Hamiltonie! – mawiał często jego nauczyciel wiedzy o społeczeństwie. – Jak to sie stało, żeś nie wyrós na takiego jak twoja siostra? – Ten mały Napoleon miał grzywę siwych loków, które odgarniał na wszystkie strony w nadziei, że zrobi na kimś wrażenie. Mówił szorstkim glasgowskim dialektem, lecz Mungo wiedział, że udawał go, by wypaść przed dzieciakami z East Endu na autentycznego glasgowczyka i podporządkować je sobie samym brzmieniem głosu, przypominającym ich ojców. Wielu nauczycieli robiło w ten sposób, ponieważ ich poprawna, brytyjska angielszczyzna śmierdziała uprzywilejowaniem i zawsze wywoływała falę szyderstw, kiedy podnosili głos, próbując kontrolować klasę. Mężczyzna zabębnił pięścią o czoło Munga, tak jakby sprawdzał kadłub przeciekającej łodzi. – Czemu żeś nie wyrós na takiego jak Jodie? – Pan Gillespie przerwał na chwilę, bo lubił, jak zapadała krępująca cisza, zanim odesłał Munga do ławki machnięciem krótkiej ręki. – Szyscyście so inni od tego tam Hamisha, a to już cuś.
Mungo z radością pozwolił, żeby Jodie odrobiła pracę domową za niego, podczas gdy on siedział przy radiu i nagrywał listę przebojów na kasetę. Kiedy się tym znudził, znalazł w kuchennej szufladzie balon i nadmuchał go, a potem razem z Jodie kopali go między sobą, tak żeby nie dotknął dywanu. Raz czy dwa siostra machnęła nogą zbyt mocno i przewróciła się, ponieważ miała na sobie zwężaną spódniczkę. Kiedy leżała na podłodze, zanosząc się śmiechem, Mungo siadał na jej piersi i udawał, że wypluwa jej ślinę na twarz. Nie siłowali się jednak, a w końcu ich wzrok padł z powrotem na telewizor. Mungo siedział przez chwilę na siostrze, a ona mu na to pozwalała, aż zaczynało jej być za ciężko albo musiała w końcu wstać i iść się wysikać. Inaczej spóźniłaby się na swoją zmianę w Garibaldi’s Café. Mungo wiedział, że będzie teraz biec przez całą Armadale Street, żeby Enzo nie wrzeszczał na nią po włosku przez całe dwadzieścia minut. Mimo to wolała podbijać ten głupi balon i rozedrzeć sobie najlepszą spódniczkę na szwie tylko po to, żeby jej brat nie czuł się bez niej samotny. Była dla niego dobra bez powodu.
– Co robisz dzisiaj wieczorem? – zapytała.
– Może se kapke pospaceruje.
– Powinieneś znaleźć sobie jakichś przyja... – Zamilkła, widząc jego drgające powieki.
Stanął na balonie, próbując sprawić, żeby ten pękł.
– Słuchaj, nie wracam dzisiaj wieczorem do domu po swojej zmianie. Nie martw się, znajdę cię jutro w porze lunchu i zjemy razem. Obiecuję.
– Dokąd idziesz po Garibaldim?
– Nie twoja sprawa. – Poszedł za nią, obserwując, jak wkłada do szkolnego plecaka różne dziwne rzeczy: lokówkę, plaster na odciski i aksamitną sukienkę, którą wcześniej wyprasowała i powiesiła od środka na drzwiach łazienki. – Zostaję na noc u jednej z dziewczyn, z którymi chodzę na historię.
– Ale u kogo?
Postukała się w koniec nosa. Munga ogarniała panika, a jego siostra widziała to wyraźnie, niczym podskakującą pokrywkę na garnku z gotującą się zupą. – Nie jestem Po-Mo. Wrócę jutro, przyrzekam.
– Okej. – Próbował nie skubać twarzy, ale nie potrafił się powstrzymać.
Po wyjściu Jodie Mungo stanął w oknie i jeszcze bardziej martwił się o Po-Mo. Żeby zabić czas, wyciągnął szkicownik. Gdy jego dłoń unosiła się nad kartką, zapominał o sobie. To Jodie zauważyła to jako pierwsza. Pewnego dnia, rozdrażniona jego tikami, dała mu jeden ze swoich notatników i na wpół pogryziony niebieski długopis. Kiedy nie mógł się skoncentrować albo zaczynał się skubać, otwierała mu notatnik na czystej stronie, a on kreślił na niej wielkie, rozległe wzory. Nigdy nie rysował postaci. Zaczynał w jednym rogu i wędrował po białej kartce, dopóki nie wypełnił jej granatowym tuszem, układającym się w misterne, wirujące, połączone, żakardowe desenie. Wyglądały jak pawie pióra, rybie łuski czy też pędy bluszczu, wyrastające wokół siebie, dopóki nie zajęły całej strony. Jego umysł formował takie piękne wzory, ozdobne jak tkanina z Bayeux lub proste jak koronki z Ayrshire.
Dziś jednak nie potrafił skupić się na pustej stronie. Jego myśli uparcie krążyły wokół matki.
Właśnie nadeszła kolej Po-Mo, żeby sprzątać na klatce schodowej, co oznaczało, że obowiązek ten spadł na jego siostrę. Przez ostatnie dwa tygodnie Mungo patrzył, jak siostra smyrga do wejścia na klatkę i przemyka po schodach, zanim którykolwiek z sąsiadów otworzy drzwi i zacznie ją opieprzać za hałasy. Chłopak sądził, że to nie fair: Jodie zasuwała z wywieszonym językiem, a wszystko to tylko dlatego, że miała cipkę.
Ponieważ nie miał nic lepszego do roboty, nalał wody do blaszanego wiadra i wpuścił do niej parę kropel należącego do Jodie szamponu z odżywką. Zaczął na najwyższym piętrze, przed drzwiami pana Donnelly, i umył wszystkie kamienne stopnie do samego dołu. Na klatce od razu rozniósł się tropikalny zapach z radosnymi nutami kokosa i truskawkowej gumy do żucia, ale mop stał się śliski, a Mungo musiał kilka razy przetrzeć podłogę na piętrze, żeby zlikwidować wszystkie bąbelki.
Hamiltonowie mieszkali na trzecim piętrze czteropiętrowej czynszowej kamienicy z piaskowca. Klatka schodowa nie była specjalnie piękna, lecz dobrze utrzymana, i każdy z lokatorów miał za punkt honoru wyłożenie przed drzwiami czystej wycieraczki. Na każdym piętrze znajdowały się dwa mieszkania, a na półpiętrach wstawiono witrażowe okna w prosty wzór w karo, wpuszczające światło od pełnego zieleni podwórza i rzucające łagodne oliwkowe i indygowe plamy na kamienne schody.
Wylał perfumowaną wodę do rynsztoka, obserwując grupki protestanckich młodziaków włóczące się po ulicy. Mimo wilgotnego chłodu mieli rozpięte kurtki i zwieszali chude ramiona, prezentując nonszalancką, wyluzowaną postawę. Wszyscy bez wyjątku nosili fryzury z przedziałkiem na środku, a włosy zwisały im nad oczami niczym ciężkie, nażelowane zasłony.
– Mungo! – wrzasnęli za nim, marszcząc i krzywiąc twarze niczym wyżęte ścierki.
Gdy wchodził z powrotem na górę, Annie Campbell stała na swoim piętrze. Pocierała stopą o kamienną podłogę, a mokasyn jej męża wydawał kleiste, ssące dźwięki. – Och! Mungo, synek, czym żeś ty to umył?
– Szamponem, psze pani. – Zawsze lubił panią Campbell. Kiedy byli młodsi, często piekła ciasta. Gdy w jakiś dżdżysty dzień usłyszała, że bawią się na klatce, dawała im po kawałku placka z rodzynkami i opowiadała, jak bardzo tęskni za swoimi synami, już dorosłymi, którzy wyjechali na południe za pracą. Mungo wiedział, że pan Campbell pracował kiedyś w stoczni Yarrow. Mimo to chłopak nie potrafił sobie przypomnieć, żeby sąsiad kiedykolwiek wychodził do pracy, od kiedy Thatcher wstrzymała finansowanie tutejszego przemysłu stoczniowego. Teraz pan Campbell gnił w fotelu przed telewizorem, a dzieciaki Hamiltonów przemykały pod ścianami, kiedy mijały się z nim na klatce.
Pani Campbell odgarnęła Mungowi włosy z twarzy. – Naprawde, synek, dobry chłopak ściebie, ale mało rozgarnienty. – Pogrzebała w kieszeni fartucha i podała mu garść cytrynowych dropsów, sklejonych w jedną słodką masę.
– Żem nie widziała twojej mamci od duższego czasu. Szysko z nio w porządku?
Mungo oderwał kawałek od lepkiej kluchy słodyczy. Nie patrzył na nią.
Pani Campbell zacmokała z namysłem, po czym objęła jego chude żebra szorstkimi dłońmi. – Zrobiłbyś dobry uczynek? Żem przywykła gotować dużo na obiad i nigdy dobrze nie wymierze, od kiedy chłopaki wyjechali. Wpadbyś na chwilke na mielone? Serce by mie penkło, jakbym miała to wyrzucić na śmieci. – Zrobiła minę mającą świadczyć o tym, że marnowanie jedzenia naprawdę mogłoby się dla niej źle skończyć.
Mungo pomyślał o panu Campbellu. Nie chodziło o to, że go nie lubił, to raczej rozmiary mężczyzny przerażały każdego dzieciaka, który znalazł się w jego cieniu. Wiele lat temu za każdym razem, kiedy wywieszał się z okna i rugał jednego ze swoich synów, wszystkie inne dzieciaki przerywały zabawę i zwieszały głowy, przez chwilę żałując biednego małego Campbella, skazanego na takiego ojca. Coś w panu Campbellu sprawiało, że Mungo, dorastający pod nieobecność dorosłego mężczyzny w domu, czuł się nerwowo.
Dlatego teraz, mimo że był głodny, pokręcił głową. – Nie, dziękuję, psze pani.
Kobieta cmoknęła potępiająco. Złapała go za rękę i wciągnęła do mieszkania. Może na oko wydawała się wiotka niczym pasma mgły nad morzem, ale w rzeczywistości była twarda jak granit z Aberdeen. – Nie da sie po dobroci? No to tera sie cinżko obraże, jak pogardzisz mojo wyżerko.
Po czym poprowadziła go do salonu. Miał taki sam kształt jak salon u Hamiltonów, tyle że znajdował się piętro niżej. Pani Campbell lubiła palić, ale nie otwierała okien. Mungo słyszał kiedyś, jak pyta, dlaczego miałaby marnować coś, za co zapłaciła niezłe pieniądze.
Kiedy weszli do pokoju, pan Campbell nie oderwał wzroku od telewizora. Na ekranie leciała powtórka najważniejszych momentów z wyścigów chartów w Ayr. Mungo patrzył, jak długie, chude psiska gonią mechanicznego królika, rozcinając warstwy mżawki.
Pani Campbell popchnęła chłopca na własny fotel. Rozłożyła mały stolik, blokując Mungowi możliwość ucieczki, a sama poszła podgrzać obiad. Na ścianie nad kominkiem wisiała cała kolekcja zdjęć młodych Campbellów, niczym swego rodzaju poklatkowa animacja, dokumentująca każdy etap w życiu dzieci. Uśmiechnięci, dobroduszni chłopcy szczerzyli się do obiektywu raz do roku na marmurkowym błękitnym tle u szkolnego fotografa. Byli przynajmniej dziesięć lat starsi od Munga, który nie pamiętał ich zbyt dobrze, ale zdjęcia zapewniały mu pełny przegląd ich życia: zęby mleczne, szczerby po zębach, pierwsze zęby stałe, zęby ze szparami i metalowe. Oglądał nieśmiało rozchylone usta ze srebrnymi aparatami ortodontycznymi, a potem szerokie, pewne uśmiechy młodych ludzi, którzy odnieśli sukces. Mungo z zażenowaniem dotknął swoich ust. Po-Mo nie wierzyła w sztukę stomatologii.
– Twoja matka znowu znikła? – Pan Campbell nie patrzył na chłopca.
– Ano.
– Tera to kobity same nie wiedzo, czego chco. Za dużo do wyboru. Na pewno sie pokaże, jak jej garło przeschnie.
– Tak pan myśli?
– Ano. – Pan Campbell skrzywił się, widząc wyniki wyścigu. – Ten wasz Hamish znalaz już prace?
– Nie.
Mężczyzna zamyślił się na chwilę. – Ano tak. Glasgow sie skończyło. Ani wengla, ani stali, ani roboty na kolei, ani w pierdolonych stoczniach. – Wysunął zabawnie żuchwę, ale nie przestał oglądać wyścigów. – Powiedz mu, że pan Campbell radzi mu zaciongnońć sie do marynarki. Niech poprosi o przydział do Faslane, a potem wjedzie jednym stych atomowych okrentów podwodnych prosto w cipe Thatcher.
Mungo zachichotał nerwowo. – Chodzi panu o dupę Johna Majora?
Pan Campbell wykrzywił się porozumiewawczo. – Starczy tych okrentów dla całej bandy.
Nawet Mungo wiedział, że Margaret Thatcher nie jest premierką już od ładnych paru lat, ale i tak każda gniewna rozmowa o bezrobociu i przyszłości koncentrowała się na niej. Pan Gillespie powiedział w szkole, że Margaret Thatcher miała zamiar zlikwidować cały przemysł ciężki w Glasgow. Angielski rząd był sfrustrowany rosnącą potęgą związków zawodowych i zmęczony subsydiowaniem Szkocji, by mogła konkurować z tańszą siłą roboczą z zagranicy. Nauczyciel mówił, że to katastrofa, gdy jednocześnie pozbawia się pracy wiele pokoleń z tych samych rodzin: wychowani do obróbki stali mężczyźni rdzewieli bez zajęcia, a całe społeczności, które wyrosły wokół przemysłu stoczniowego, nie miały źródła utrzymania. Pan Gillespie narysował na tablicy koncentryczne koła, jak fale w kałuży, i spróbował skłonić uczniów, by wymienili szersze efekty wpływu polityki pani Thatcher na miasto: na przykład kiedy zamknięto kopalnie, ucierpiały sklepy mięsne i warzywniaki, a także sprzedawcy używanych samochodów. Dodał jeszcze jedno: nie dość, że to konserwatyści zamordowali Glasgow, to jeszcze dowodziła nimi Angielka, a to była potworna obelga. Dlaczego nabrała ochoty na wykastrowanie glasgowskich mężczyzn? Wypracowanie na tysiąc słów na poniedziałek za tydzień.
Kiedy Mungo zapytał Jodie, co to znaczy „wykastrowanie”, odparła, że pan Gillespie wypił za dużo. Że gdyby u władzy był mężczyzna, nigdy nie podjąłby tak trudnych decyzji, przed jakimi stanęła Thatcher. Potem zaś zapytała Munga, czy chciałby pracować na przodku w kopalni węgla.
– Nie.
– W takim razie przestań, kurwa, zrzucać winę na kobiety. – Jodie ułamała odpryśnięty kawałek lakieru z kciuka. – A poza tym zignoruj starego sukinsyna. Tych rzeczy, co mówił o Thatcher, w ogóle nie ma w programie. Pan Gillespie to marksista z obwisło dupo. Słyszał żeś, że niektórzy faceci budują sobie małe modele kolejek w wolnych pokojach? No to wyście są dla niego jak takie małe zielone żołnierzyki. Robi z takiego gadania swój projekcik, żeby zamieszać w proletariacie na East Endzie, a sam jedzie fordem sierro do Marks & Spencer w Bishopbriggs i kupuje sobie bagietki i merlota.
Chłopak musiał zacząć mrużyć oczy, ponieważ Jodie westchnęła. – Tydzień temu widziałam, jak obierał kiwi w pokoju nauczycielskim. Niech se w dupe wsadzi te bzdury o głosie klasy pracującej.
Mungo założyłby się, że siostra nigdy nie powiedziałaby tego panu Gillespie prosto w oczy.
Tymczasem pan Campbell wciąż gadał: – Jak to pierdoleni Anglicy, nie? Narpiew pozwalajo przypływać tu statkom z głodnymi irlandzkimi sukinsynami, którzy zabierajo cało dobro prace. A potem zamykajo firmy i zostawiajo nas bez pracy na kupie z brudnymi Fenianami. – Spojrzał na Munga oczami jasnymi i niebieskimi jak czerwcowe niebo. – Ano, chytrze se to wymyślili ci Anglicy. Tak sie powala szkockiego lwa na kolana.