Moja osoba. Eseje i przygody - Łukasz Najder - ebook

Moja osoba. Eseje i przygody ebook

Najder Łukasz

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Moja osoba” to zbiór esejów i relacji z osobisto-społecznych wydarzeń, układający się w portret niemłodego mężczyzny wystawionego na działanie czasu, nowych technologii, późnego kapitalizmu i Polski. Ten człowiek przez cały dzień krąży po Ikei, czyta Knausgårda w agroturystyce pod Toruniem, pracuje z domu, objeżdża zapuszczone letniska ze swoich dziecięcych wspomnień, zawala terminy, szkaluje Kubę Wojewódzkiego, prowadzi badania nad toksyczną męskością, pisze o śmierci, nerwicy i Korwinie, na gali MMA TRAUMA wchodzi do klatki z duchem własnego ojca. Jest też wrogiem nostalgii. Bywa martwy w środku. Urodził się w innej epoce. Żyje w Zgierzu.

Zostaniecie przyjaciółmi.

Łukasz Najder

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 266

Oceny
4,1 (104 oceny)
39
44
16
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




seria dwutygodnik.com

Maciej Sieńczyk, Wśród przyjaciół

Delfin w malinach. Snobizmy i obyczaje ostatniej dekady, red. Łukasz Najder i zespół „Dwutygodnika”

Rafał Księżyk, Wywracanie kultury. O dandysach, hipsterach i mutantach

Łukasz Najder

Moja osoba

Eseje i przygody

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka / to/studio

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Łukasz Najder, 2020

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Anna Zygmanowska, Sylwia Paszyna

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Książka powstała we współpracy z Domem Spotkań z Historią, wydawcą magazynu „Dwutygodnik”

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-012-5

wszyscy jesteśmy wezwani

Czesław Miłosz, Capri

Wszystko jeszcze mogło się udać

Moi rodzice tworzyli dość niekonwencjonalne małżeństwo: ojciec – starszy o dziesięć lat rozwodnik, mama – panna, każde z innego świata. On z „czerwonych” ateuszy i moczymord, ją wychowywano w umiarkowanej bogobojności, pochwale abstynencji oraz szacunku dla ładu i osiągnięć sanacyjnej belle époque. Do jego przodków i bliskich należeli widzewscy robociarze, agitatorzy polityczni i pracownicy instytucjonalni niższego szczebla – ojciec ojca, dziadek Najder, był portierem w Browarze Państwowym nr 2 na Orlej, co poniekąd determinowało mu kształt duszy i dni wolnych. Ona mieszkała w kamienicy na Piasecznej, którą tuż po Wielkiej Wojnie nabył jej dziadek, sklepikarz z Wielkopolski, pragnąc nadać swoim uciułanym przez dekady oszczędnościom materialny wymiar. Ów szorstki w obejściu i wyniosły Stanisław Szychowski, typ zupełnie dziewiętnastowieczny, który odmówił instalacji telefonu, bo nie mógł znieść myśli, że zadzwoni do niego ktoś obcy, zafundował nam dożywotni abonament na wywyższanie się i snucie fantazji o tym, jak wyglądałoby nasze patrycjuszowskie życie, gdyby nie barbarzyńcy od Bieruta i Gomułki.

Ojciec za to dysponował własnym M-3 w potrójnym wieżowcu na Promińskiego (dziś – Rydza-Śmigłego) i choć blok utrzymano w standardzie PRL-owskim, to jednak różnica między schludnymi przestrzeniami z windą, zsypem, centralnym ogrzewaniem i łazienką a rodowym zamczyskiem Szychowskich nie zaliczała się bynajmniej do symbolicznych. Na Piasecznej rzeczywistość stanowiły toaleta na podwórku, która zimą z reguły zamarzała, piec węglowy i miska zamiast wanny. Na Boże Ciało przystrajaliśmy balkon w peonie i obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem iluminowany aureolą mrugających lampek choinkowych, a ulicę zasnuwały girlandy, pod którymi ciągnęła tłumna, głośna procesja. Wszyscy się znali. Popołudniami przesiadywano w oknach, na Wielkanoc strzelano z kalichlorku, księdza po kolędzie uważano za wydarzenie i funkcjonowano w rodzinach wielopokoleniowych. U ojca na Promińskiego – odwrotnie, każdy egzystował osobno we własnym lokum, przeważali nowożeńcy ze szczebiocącym przychówkiem oraz ludzie samotni. Nie łączono się tu w rytuałach i nikt jak u nas, na chojeńskich przedmieściach, nie pamiętał już sąsiadów Żydów, fabrykanckiej Łodzi, caratu, a w rozmowach nie posługiwał się toponimią sprzed okupacji i niepowtarzalną wymową niektórych słów, takich jak „Siajbler” czy „gieto”.

Tuż po formalnym „Yyy, tak” okazało się, że prócz nazwiska, adresu i dziecka rodzice nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ich małżeństwo zaczęło przypominać nużący irański film, do którego wmontowano parę scen z Tarantina. Ojciec uważał, że z racji widmowej schedy pradziadka Stanisława mama zadziera nosa, mama – że ojciec odbija sobie na niej kompleksy i niepowodzenia z pierwszego małżeństwa i ulega toksycznym wpływom swojej rodziny. Ona lubiła śmiech i bezpretensjonalność, on notorycznie miewał humory. Nie chodzili za rękę do kina, nie przepadali na romantycznych spacerach, nie wirowali na dancingach. Działali niby w tandemie, ale po odbębnieniu higieniczno-wychowawczych obowiązków, których byłem adresatem, każde wracało do swoich zajęć i przyjemności.

Ojciec amatorsko malował. W trakcie przeziębień i niektórych mizantropijnych weekendów cierpliwie odwzorowywał techniką olejną profile, martwe natury i widoczki, które zachował w pamięci bądź na pocztówkach z Zakopanego. Natomiast w totolotka grał zawodowo, maniakalnie, z niezmąconym uporem. Nie liczył na fart (albo przestał po serii klęsk) i w swojej walce z fortuną postawił na SYSTEMY. Prawie nigdy nie wygrywał, ale dzięki mozolnemu wprowadzaniu linijek cyfr i znaków do kolejnych zeszytów formatu A4 przydał swemu nierentownemu hobby majestatu ćwiczeń umysłowych. Uwielbiał długie, solowe grzybobrania, łowienie ryb bez hałaśliwych statystów i fety w sprawdzonym męskim towarzystwie, z ewentualnym bonusem w postaci rozświergotanych nieznajomych dam. W rezultacie coraz gorzej czuł się w ograniczonej przestrzeni podstawowej komórki społecznej i w sporach o drobnostki oraz pryncypia zaczął wykorzystywać swoje przewagi w postaci rąk i mieszkania. Nie miałem jeszcze dwóch lat, kiedy w środku zimowej nocy wyrzucił nas i zażądał, byśmy nie wracali. Wróciliśmy. Potem znowu. I znowu. Aż w końcu zamieszkaliśmy z dziadkami na Piasecznej i wtedy po raz pierwszy wysłuchałem Legendy o Kupcu, Kamienicy i Komuchach.

Odtąd moje kontakty z ojcem odbiegały od modelu tradycyjnego. On sam nie palił się, by łagodzić konsekwencje separacji. Płacił alimenty i uważał, że ten rycerski gest stanowi pełnowymiarowy substytut jego codziennej obecności. Nie interesował się, jak sobie radzę na podwórku, w szkole czy we własnej głowie. Dwukrotnie pojechaliśmy razem na tygodniowe wczasy na Mazury, odwiedził nas na letnisku w Głownie, a nawet w Ustroniu Morskim. Nie zliczę, ile razy wystawił mnie do wiatru – umówił się, zapowiedział i nie przyjechał. Wyprawiono u niego moją komunię, był na którejś wigilii na Piasecznej. Niekiedy godził się łaskawie, żebyśmy go odwiedzili i zostali na noc. Tyle że w sobotę najczęściej był pijany albo niepocieszony, bo nie mógł się napić, a w niedzielę skacowany bądź zły, że okazja do picia umknęła. Potwornie się wówczas nudził i absolutne tego nie ukrywał. Wręcz ostentacyjnie odliczał czas do naszego wyjścia. Nie zabiegał o następną wizytę. Mógł nie widzieć mnie przez kilka miesięcy, a nawet rok.

Nie wiem, czemu mama uczestniczyła w tej fikcji, a w rezultacie zmuszała mnie, bym i ja brał w niej udział. Może realizowała w ten sposób jakieś swoje złudzenia i potrzeby albo po katolicku liczyła, że kiedyś zstąpi na ojca Łaska Szczerej Autoanalizy, że dokonają się w nim Skrucha i Nawrócenie na Miłość Ojcowską oraz Partnerstwo w Związku? A może chciała stworzyć mi choćby krótkotrwałą symulację pełnej rodziny, żebym nie czuł się gorszy od innych dzieci? Byłoby przesadą, gdybym napisał, że doznawałem szczególnych prześladowań akurat z tego powodu. Ale nieobecności ojca, za którą nie odpowiadały śmierć ani rozwód, nie uznawano wówczas, w latach osiemdziesiątych, za coś naturalnego. Dlatego na użytek wścibskich i żądnych sensacji uruchamiałem alternatywny, przyjazny wszechświat, w którym ojciec był moim osobistym Bońkiem i hasał ze mną po szmaragdowych boiskach, graliśmy w River Raid, cierpliwie pomagał mi sklejać model samolotu PZL-37B Łoś (skala 1:72), sugerował mądre i pożyteczne lektury, spieszył z kompresem w gorączce i siedział obok na retrospektywie Bruce’a Lee. Łagodny mentor, sprawdzony druh, kochany, dobry tatko.

Najbardziej bolał nie sam rozpad naszej rodziny, tylko fakt, że nie było ku temu istotnego, bulwersującego powodu. Ojciec nie zakochał się w innej kobiecie, nie zdekonspirowano mu karcianego długu czy niezalegalizowanych bliźniaków, nie był też sfanatyzowanym demiurgiem, którego dzieło absorbuje tak bardzo, że do swojego terminarza, umysłu i serca nie wciśnie już syna. Po prostu – nie chciał z nami być.

Czemu więc jeden facet umie być supertatą, a drugi jest w tym beznadziejny? Co o tym przesądza? Charakter? Ale czy charakter to żeliwny pręt, który wkłada się w nas w dniu narodzin, czy magnesik, do którego lgnie to, co najbliżej? Odtrącasz własne dziecko, bo sam byłeś odtrącony? Nie odtrącasz, jeśli i ciebie nie odtrącono? Lepiej trwać w nieudanym, wypalonym związku, odgrywając teatrzyk kochających się rodziców, czy odejść? W czym gorszy będzie spełniony niedzielny tatuś od zgnębionego przegrywa, który zaciska zęby, żeby jakoś wytrzymać z kimś, kogo nie kocha, nie szanuje, nie znosi? A co, jeśli to nie otchłanie dylematów, bezsenne noce i pogryzione knykcie poprzedzają decyzję, by porzucić krew ze swojej krwi i kość z kości? Może nie ma nawet żadnej decyzji, tylko automatyczne, pierwotne dążenie do wygody i spokoju? Rodzicielstwo to znój, któremu zrobiono ładną reklamę i sprzedano jako niekończącą się radość, dumę i obowiązkową służbę w prokreacyjnej armii ojczyzny i planety. To strata części własnego życia, które należy już do kogoś innego. To stres, że nie podołasz, bo jesteś słaby. I strach, że zapomnisz o tej sprzączce przy foteliku, zbagatelizujesz rant stołu, śliską podłogę, ścianę, nie będziesz wiedział, co zrobić, kiedy zakrztusi się w trakcie karmienia i spanikowane, wytrzeszczone oczy zaczną wzywać pomocy.

Z drugiej strony – czy było czego żałować i zazdrościć? Mama z babcią zorganizowały mi cieplarnię, w której bez lęku odpoczywałem, bawiłem się i rozwijałem najróżniejsze zainteresowania – od ichtiologii po przebieg II wojny światowej na Pacyfiku – a ojcom wielu moich kolegów i koleżanek daleko było do ideałów z kina familijnego i budującej literatury młodzieżowej. Ojciec Darka – mruk i pantoflarz. Ojciec Pawła nazywał go szczurem. Ojciec Agnieszki znalazł sobie kochankę w tej samej dzielnicy. Ojciec Ryśka – alkoholik. Podobnie jak ojcowie Artura, Tomka i Eli.

Cała tamta generacja ojców miała problemy z piciem i patriarchatem. Choć wtedy nie nazywano patriarchatu „patriarchatem”, tylko „normalną rodziną”, „zwykłym domem”. Poza nielicznymi przypadkami Dulskich i Kramerów niemal każdej znanej mi rodzinie przewodził kieszonkowy tyran, domowy Hitler bądź Neron, który wpajał poddanym opracowany przez siebie kodeks zasad honorowych i estetycznych, wymagał posłuchu, pozował na piedestale, gardził słabymi i nadużywał alkoholu. Tego pokolenia właściwie już nie ma. Nie ma Włodków, Gienków, Franków, Jurków i Staszków, którzy mówili „Kapewu?”, nosili pekaesy, jarali sporty w dulawkach, żytnią pili setkami i zakąszali chlebem, najpierw się nim sztachnąwszy, chodzili w Polskę, uwielbiali radzieckie kino batalistyczne oraz zachodnioeuropejski akt kobiecy i nie chcieli wyjawić, co oznacza ten lub ów zblakły tatuaż na przedramieniu – a przeważały kotwice i fauna. Pracowali na budowach, w magazynach i warsztatach, prowadzili deficytowe zoologiki i punkty naprawy telewizorów, wegetowali na rencie. Zabrały ich przedwczesne zawały, dojrzałe marskości wątroby, galopujące nowotwory płuc. To właśnie oni podkręcali statystykę zgonów wśród czterdziestolatków. Umierali jednak nie po to, żeby uwolnić nas od siebie, ale by stać się mitem, widmem nawiedzającym sny, które zaczynamy śnić, kiedy sami zostajemy ojcami.

W latach świetności i pełni zdrowia ta stara patriarchalna gwardia nie przeczuwała nawet, że poglądy na wychowywanie dzieci i podział obowiązków w domu, które wyznawała za swoimi ojcami (a tamci za swoimi), już wkrótce staną się w znacznej mierze anachronizmem. Dinozaury nie wiedziały, że kometa leci. Bo paradoksalnie to komunizm – niosący na sztandarach równość, swobodę i emancypację uciśnionych – zakonserwował ten model rodziny i odciął ją od postępowych trendów. Wprawdzie jej głową nie był już nobliwy mieszczuch z dewizką i wypomadowanym, zakręconym wąsem, który decyduje o wszystkim, od obiadów na tydzień w przód aż po swaty, ale z naszych ojców też biła pańskość. Ich słowa należało traktować jak święte. Mieli hopla na punkcie zasad i monopol na przemoc. Nie tykali czynności, które uważali za niegodne mężczyzny. Chętnie pozowali do zdjęć z niemowlakami, ale zdecydowanie mniej ochoczo garnęli się do obsranych pieluch, monotonnych, wielogodzinnych zabaw na dywanie i spacerów z wózkiem. Żądali spokoju. Wymagali kulturalnych, bystrych synów i córek, którzy w lot zrozumieją powagę sytuacji i nie będą zakłócali transmisji meczu polskiej reprezentacji, imienin, poobiedniej sesji z krzyżówką. Kiedy jako dwunastolatek nabawiłem się na wakacjach nad Krutynią ciężkiej anginy ropnej, mój ojciec opuszczał nas o poranku i beztrosko przepadał na całe dnie z wędziskiem lub koszem na grzyby, bo jak wyjaśniał mamie domagającej się pomocy w opiece nad rozgorączkowanym, z trudem odkrztuszającym dzieckiem, „nie chciał tracić urlopu”.

Tymczasem na Zachodzie dokonywały się zmiany. Jak podaje Historia ojców i ojcostwa, „ostatni pater familias został »uśmiercony« w 1970 roku, gdy reforma władzy rodzicielskiej obaliła władzę ojcowską”, a dwa lata później objawił się nowy model „ojca z butelką mleka, ojca-matki, ojca troskliwego, ojca przy zajęciach domowych”.

W 1974 roku Szwecja wprowadziła urlop rodzicielski dla mężczyzn, co dowodziło, że utrwalony od dekad podział ról w domu i małżeństwie traci rację bytu w dynamicznym, nowoczesnym świecie indywidualizmu, luzowania norm obyczajowych i kobiet, które wytyczają sobie ścieżkę kariery, zarządzają swoim wolnym czasem, chcą zdobywać dodatkowe umiejętności, rozwijać zainteresowania, dokształcać się i tak dalej. Należało zatem wytworzyć i ukonstytuować nowy model ojcostwa.

Ten inny ojciec miał być zaprzeczeniem starego, patriarchalnego, mentorującego, karzącego, traktującego potomstwo z dystansem i chłodem. Przede wszystkim miał być ojcem, który dysponuje czasem dla swojego dziecka. Nie tylko po to, żeby w rodzicielskich zadaniach odciążyć partnerkę i na równi zajmować się pielęgnacją, zabawą i edukacją malucha bądź maluszki, ale także by nawiązać z nim/nią wyjątkową, silną więź emocjonalną. Nowy ojciec nie tłumi w sobie uczuć – okazuje ojcowską miłość, troskę, czułość i przywiązanie. Nie ukrywa ich też przed otoczeniem. To ojciec na zakupach objuczony nosidełkiem, korzystający ramię w ramię z matkami z przewijaka w toalecie galerii handlowej, asekurujący huśtawkę, obecny na jasełkach w przedszkolu, przedstawieniach teatralnych w podstawówce czy międzylicealnym turnieju kosza. Taki ojciec wsłuchuje się w to, co ma do powiedzenia młody człowiek, radzi, a nie nakazuje, wyjaśnia – nie karci, uczy empatii, nie wyszydza, nie poniża, kocha.

Nowy ojciec występuje też już w Polsce. Jego pojawienie się zostało przypieczętowane w 2010 roku, gdy i u nas wprowadzono urlop tacierzyński. Rozejrzyjcie się – widać go tu i tam. W parku, w sklepach, w bistrach na Piotrkowskiej, latem nad Bałtykiem, na Instagramie czy Facebooku w seriach czułych poporodowych selfiaczków, na kinderbalu, podczas pierwszego dnia w szkole i jesiennego wypadu za miasto. W ekskluzywnych wywiadach z przedstawicielami socjety, kiedy celebryta lub miliarder oddaje hołd rodzicielstwu bliskości, w opowieściach znajomych, którzy jako zupełnie naturalny traktują fakt, że kąpiel, kupa i kołysanka nie są przypisane wyłącznie matce.

Eksperci i badacze tematu ostrzegają jednak, że jest warząchew dziegciu w tej beczułce miodu. Nowy polski ojciec to wciąż niestety dość ulotne zjawisko – trochę moda, trochę szczera chęć wprowadzenia innego wzorca zachowań, trochę pozytywny ideał lansowany przez seriale, poradniki i popkulturę.

Mój ojciec był alkoholikiem i nim nie był. Wbrew stereotypowi nie używał sobie w miesięcznych abnegackich zapojach, nie błąkał się po bramach z flaszką w kieszeni, nie zastawiał na melinach utensyliów i cacek po mamusi. Od poniedziałku do piątku rzetelnie pracował jako zbrojarz i suwnicowy w Fabryce Domów, a od piątkowego wieczoru – pił do niedzieli. Niedzielną dawkę z wprawą alchemika dobierał tak, by utrzymywała miły rausz, a zarazem łagodziła z wolna skutki forsownej dwudniówki. Dzięki temu z myślą o nowym tygodniu oswajał się w atmosferze kontrolowanego kaca, który nie zabijał.

Najgorsze było to, jak zachowywał się, kiedy pił. Normę w jego przypadku stanowiły pretensje wymierzone w tych, którzy byli w pobliżu, męczące wielogodzinne monologi, obmyślone zawczasu interrogacje, opowieści, w których obsadzał siebie w roli hojnego i serdecznego poczciwca nieustannie wykorzystywanego przez gang niewdzięczników. Te maski zdrajców, pasożytów i oszustów nakładał swemu bratu i członkom jego rodziny, kolegom z pracy, etatowym współbalangowiczom. I nam. Wtedy bywał najokrutniejszy. Pamiętam wymierzony palec, lekceważące prychnięcia, serie podchwytliwych pytań, pogardę, kiedy rzucał, że jestem za gruby. Że jestem maminsynkiem. Że powinienem wziąć się za siebie, przez co rozumiał dążenie do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego ideału chłopca i Polaka, który po alkoholu wyświetlał mu się w głowie.

Lirycznie i ciekawie pijaństwo wypada u Wieniczki czy Hrabala. Ach, ci melancholijni, elokwentni degeneraci, to Kersko, w którym jest Kilimandżaro, jeśli tylko się uchlać! Ale tak naprawdę nie ma w tym glorii. To koktajl smrodu, w którym pomieszano wódkę, szlugi, pomidora z cebulą i pot, to zdeformowana twarz kogoś ci bliskiego, ślina zwarzona w kąciku jego ust, na wpół oszalały wzrok i powietrze trzeszczące od agresji.

Można by przypuszczać, że o złym ojcu nie pamięta się długo – że z łatwością przychodzi niepamięć o kimś, kto cię prześladował, wstydził się za ciebie, zostawił. Ale to nieprawda. On ciągle tu jest. Ciąży niczym klątwa, dług, kłopotliwy sublokator. Niechciane i upokarzane dzieci zapewne o wiele częściej pytają same siebie, czemu ich nie chciano i upokarzano, niż pytają ojcowie – dlaczego tak postępowali. Z braku lepszej czy jakiejkolwiek odpowiedzi przyjmujemy tę winę. Oskarżamy się o to, że nie byliśmy idealni. Szukamy w sobie wad, skaz na duszy i odrażających usterek ciała, które przesądziły o decyzji naszych ojców, i – co gorsza – znajdujemy je. Niektórzy idą na terapię, inni kiszą w sobie wszystko aż do śmierci, kolejni swoim własnym dobrym ojcostwem starają się zneutralizować pokoleniową truciznę. Przed ojcem nie ma ucieczki.

Mijały lata, ja dorastałem, on kapcaniał i zapadał na zdrowiu. Po pięćdziesiątce przeszedł na rentę z powodu szwankującego serca i oddał się pasji agrarnej na działce rekreacyjnej przy Milionowej. Mniej pił i mniej palił, ale wciąż nadużywał. Co gorsza, odezwały się w nim ciągoty pedagogiczne – a może było to echo zaległych wyrzutów sumienia? – i zaczął do mnie co rusz wydzwaniać, by niczym cierpliwy daimonion czy trener-kumpel sugerować, na kogo mam oddać głos w wyborach prezydenckich, jakie studia wybrać, skąd czerpać wolę do walki z przeciwnościami losu i dlaczego powinniśmy trzymać się razem. Podczas tych seansów nie odmawiał sobie sążnistych dygresji o trudzie bycia honorowym i zuchwałym pośród ludzi wilków, ludzi świń oraz ludzi węży i pomstował na nieuczciwych bliźnich, administrację osiedla, wysokie ceny, premier Suchocką, która odebrała mu dodatek za pracę w szkodliwych warunkach, i IIIRP, ledwie erzac PRL-u.

Żale te nie były abstrakcyjne. Wiedział, że przestał się liczyć. Nie dostał zaproszenia na ślub własnej chrześnicy, dawni znajomi odmawiali wspólnych biesiad, słabł, gorzkniał i biedniał. Zdzichu na zawsze wypadł z gry.

Pamiętam go z tego okresu: nierówna falbanka ostatnich zębów, posiwiałe zmierzwione baki, karykaturalna garderoba sprzed dwóch czy trzech dekad, w tym dzwony, ekshumowane z dolnych stref szafy, i spodnie od dresu w kolorze agresywnego oranżu. Tamten przystojny, jurny i rozrywkowy szatyn, którego durzące się w nim kobiety nazywały „Dzidzią”, bo taki był słodki i całuśny – zniknął. Zastąpił go podstarzały, sentymentalny gość, który roztkliwiał się nad sobą i szlochał publicznie z byle powodu. Wzruszała go polska muzyka rozrywkowa, widok zadowolonej i garnącej się do siebie młodzieży, urodzaj renklod na drzewie, nad którym sprawował gospodarską pieczę, ludzka śmiertelność.

Koniec nadszedł w grudniu 1996 roku. Trafił do szpitala imienia Jonschera z rozpoznaniem zaawansowanej miażdżycy tętnic kończyn dolnych. Spędził w nim trzy miesiące. Po amputacji lewej nogi snuł jeszcze plany wiosennych zasiewów i gruntownych porządków w działkowej altanie, po amputacji prawej – przestał. Kiedyś poszedłem tam bez zapowiedzi, poza grafikiem regularnych odwiedzin moich i mamy. Piętro, pierwsza sala po lewej. Siedział na łóżku i w niemym, absolutnym przerażeniu wpatrywał się w obandażowane kikuty, które spoczywały na skłębionej kołdrze. Sączyły się z nich krew i ropa, a w powietrzu wisiał odór. Nie tak dawno chlipał i siąkał nosem przy discopolowym szlagierze Świat nie wierzy łzom, teraz cierpiał bez słowa. Wokół toczył się w najlepsze szpitalny wtorek, ktoś rozmawiał o wieczornym filmie na Polsacie, otwierał karton soku pomarańczowego, czytał Ludluma, zwoływał się z salą obok na papierosa, a on przeżywał gehennę. I był w tym sam.

Umarł w lutym następnego roku, a pochowano go w moje dwudzieste pierwsze urodziny.

Sądziłem, że nie będę myślał o niczym, bo stres i szczęście odessą mi mózg. Albo będę myślał o wszystkim naraz. Lub o bzdurach. Napięcie robi z człowieka obserwatora nitów w krześle, zapalonego czytelnika tablicy ogłoszeń. Nie spodziewałem się po sobie niczego więcej niż gulgotu jaskiniowca i niegramatycznych SMS-ów, którymi obrzucę bliskich. Tymczasem zupełnie na trzeźwo analizowałem to, co działo się wokół, a nawet używałem wyobraźni.

Cztery dekady temu mój ojciec palił i dreptał w śniegu pod łódzką porodówką, na której miałem się zjawić po siedemnastu godzinach ciężkiego porodu. Co czuł? Czego oczekiwał? Jakiej chciał dla nas przyszłości? Czy już wtedy nosił w sobie to całe zło, obojętność i wzgardę? Bał się czy bagatelizował? Cieszył czy wywiązywał z obowiązku?

O 13.28 usłyszałem krzyk, zawołano mnie, a potem go ujrzałem. Nagie, wierzgające życie. Zachowywał się niczym hotelowy gość, którego wybudziła nadgorliwa sprzątaczka – pieklił się i strofował. Po oczyszczeniu i opatuleniu wziąłem Gucia na ręce, tak jak ojciec wziął mnie tamtego lutowego dnia i jak brano jego w tym strasznym roku 1939. Niedługo pewnie ktoś orzeknie, że mój syn ma jego spojrzenie czy kształt dłoni. Będziemy dopatrywali się tych cech dziadka, tłumaczyli, czemu zniknął, czarno-białymi fotografiami udowadniali istnienie ducha.

Gdy stałem tam i hołubiłem to kruche, bezbronne zwierzątko, na sekundę lub dwie cofnąłem się do momentu, kiedy to ja wierciłem się w beciku, mlaskałem, marszczyłem czoło i na wpół ślepymi oczami badałem ten dziwny, nieprzyjazny świat. Wtedy, gdy wszystko jeszcze mogło się udać.

Korzystałem z: Barbara Klich-Kluczewska, Rodzina, tabu i komunizm w Polsce, Kraków 2015 ¶ Historia ojców i ojcostwa, red. Jean Delumeau, Daniel Roche, przeł. Jan Radożycki, Maria Paloetti-Radożycka, Warszawa 1995 ¶ Historia życia prywatnego, t. 5: Od I wojny światowej do naszych czasów, red. Antoine Prost, Gerard Vincent, przeł. Katarzyna Skawina, Antoni Pierchała, Edyta Trojańska, Wrocław 2000 ¶ Dorota Majka-Rostek, Zaangażowane ojcostwo. Specyfika współczesnego wzorca kulturowego, „Kultura i Historia” 2011, nr 20, bit.ly/2RVpVdp [dostęp: styczeń 2018] ¶ Igor T. Miecik, Narodziny nowego ojca Polaka, newsweek.pl, 23.06.2017, bit.ly/2RHYWBF [dostęp: styczeń 2018] ¶ Dorota Romanowska, Dzień Ojca. Dlaczego warto być tatą?, newsweek.pl, bit.ly/38waHSt [dostęp: styczeń 2018] ¶ Joanna Włodarczyk, Być tatą. Wyniki badania polskich ojców, „Dziecko Krzywdzone. Teoria, badania, praktyka” 2014, nr 3.

Silent disco

Część I

Naprawdę krótka historia ciszy i hałasu w Polsce

Jeśli żyłeś w schyłkowej fazie PRL-u, pamiętasz inny świat. Ale – spokojnie. To nie jest ta opowieść o ejtisach, którą tak dobrze znamy. DeLorean zostaje w garażu. Interaktywne muzeum nostalgii, w którym generał Jaruzelski, wyśpiewując hity Kombi, obsługuje saturator, ekrany tętnią od 5–10–15, a hostessy w kostiumach Sigmy i Pi roznoszą na srebrnych tacach kreski vibovitu, jest dzisiaj zamknięte. O syfie, pięknie i zwyczajności tamtych czasów można opowiedzieć na tysiąc sposobów. Żaden z nich jednak nie będzie wolny od zniekształceń, żaden –czysty. Wspomnienia należą do wspominającego. Są pochodną nie tylko realnych, osobistych doświadczeń – i echem cudzych przeżyć – ale również poglądów i statusu. Przeszłość to widok z okna twojego obecnego mieszkania. Na przykład ja pamiętam, że było ciszej.

Oczywiście w Polsce przed rokiem ’89 nie obowiązywały jakieś wyśrubowane normy hałasu, obywatele zaś nie przemieszczali się, bezgłośnie lewitując. Na dodatek – w milczeniu. Wyjaśnienie tego zjawiska, czyli kontrastu między rozjazgotanym teraz a wtedy wprost z Erika Satie, okaże się całkiem banalne. Po prostu na skutek niedoboru wszystkiego i technologicznego zapóźnienia Polski Ludowej typowe źródła łoskotu, takie jak auta, sprzęt hi-fi, małe AGD i rakiety kosmiczne, należały do trudno dostępnych towarów luksusowych. Przynajmniej w Łodzi, na tych naszych przedmieściach, gdzie właściciela bordowego dużego fiata bądź unitry z kolumnami znano z imienia i nazwiska – podobnie jak opalizujących półbogów dysponujących telefonem – a w ciepłe weekendowe popołudnia mogliśmy grać w piłkę na ulicy i przez dobre kilkanaście minut naszej tiki-taki nie przerywał żaden polonez ni żuk.

Rzecz jasna i w PRL-u zgrzytały tramwaje, huczały budowy i fabryki, gęsty, ambientowy poszum wisiał nad skrzyżowaniami wielkich miast. Zdarzały się imprezy okolicznościowe z użyciem akordeonu, wesela wyprawiane w domach, a nawet późnonocne misteria wokół magnetofonu Kasprzak. Dzieci zbijały się w rozwrzeszczaną podwórkową hordę. Ci, którzy przebywali na stałe w strefie rażenia warkotem lub Wham!, mają z pewnością odmienne zdanie i wspomnienia zupełnie inne od moich, w znacznej mierze bukolicznych. Ale nic już na to nie poradzę. Świat, w którym uczestniczyłem, ta peryferyjna Łódź doby Niewolnicy Isaury, Uwe Amplera i Papa Dance, raz po raz jakby zwalniał, wręcz nieruchomiał i okazywał się dekoracją świata, planem filmowym, na którym trwa przerwa.

Pamiętam ciche noce, od wielkiego dzwonu zakłócane przez błąkających się imprezowiczów z dancingu na Rzgowskiej. Pamiętam dławiące od nudy ciche niedziele, zwłaszcza te letnie, skwarne. Ciche wakacje bez kolegów, kiedy oni już wyjechali, a ja jeszcze nie, więc snułem się po wymarłych podwórkach, pustym boisku obok szkoły, ogrodach, w których nie było żywego ducha. Chyba że liczyć ptaki i strachy na ptaki, paraludzkie sylwetki zmontowane z drutów zbrojeniowych i starej marynarki bądź swetra. Pamiętam ciągnące się w nieskończoność zimy. Spędzaliśmy je w mieszkaniu cichym, wytłumionym, bo tuż przed Wszystkimi Świętymi dziadek przynosił z komórki drugi komplet okien i za pomocą wyrafinowanego systemu wihajstrów i klocków pod wihajstrami spajał je z tym zamontowanym na stałe. Szczeliny uzupełniał watą. Na wiosnę czekaliśmy więc w lekkiej duchocie za pancernym dubletem. Czekając, każdy z nas oddawał się ulubionym zajęciom. Ja czytałem, mama otwierała się na przekazy metafizyczne – horoskopy, Richard Chamberlain i tak dalej – dziadek systematyzował akcesoria do golenia, w tym kolekcję cudownych minerałów na zacięcia, babcia natomiast cerowała moje ubrania, a przed snem, w kompletnej ciszy i mroku, zajadle szeptała do siebie niczym ta kobieta z Yoknapatawpha, która co noc od nowa układa sagę rodziny i hrabstwa.

Przypuszczam, że to właśnie dzięki tej ciszy utrwaliłem w pamięci wiele osobliwych dźwięków mojego dzieciństwa: ryż sypany na obity blachą balkon, ucztujące tam stadko gołębi i cukrówek, usztywniona reumatyzmem ręka sięgająca do papierowej torebki, wrestling wróbli w koronie akacji, przejrzałe gruszki rozbijające się o chodnik, sipa, którą dozorca odgarniał śnieg, wyłuskiwanie pogrzebaczem fajerek, dobiegająca z pieca mowa ognia, sklep zoologiczny – za sprawą oszczędnego światła i pomp w akwariach przypominający OIOM dla rybek.

Zarazem im było ciszej, tym donośniej wybrzmiewał hałas. Na przykład Felicita podkręcana do oporu w następstwie czyjegoś prywatnego transu, Sopot zawodzący w telewizorku turystycznym ustawionym na werandzie domku wczasowego w Głownie – rozżarzone oko pośród ciemności i drzew, crescendo komentatora, wrzawa odległego stadionu w La Coruñie czy Barcelonie, spazmatyczne okrzyki kibiców, kiedy Polska grała na mundialu w Hiszpanii, a opustoszałe ulice i osiedla robiły się kwadrofoniczne.

Ciszę zaliczano do cnót. Dowodziła też cnoty. Pomimo odgórnej krytyki i dekad oczerniania jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat po wrześniu 1939 roku IIRP jawiła się niemałej części społeczeństwa jako państwo idealne, którego ustrojem był savoir-vivre. Uznaniem darzono więc mityczną kindersztubę, w ramach której odruchowo uciszano zbyt hałaśliwe dzieci, w tym – cudze, sarkano, gdy w miejscu publicznym czyjaś rozmowa osiągała rejestry wagnerowskie, pukaniem w ścianę lub sufit komunikowano sąsiadom, iż zachowują się nieodpowiednio do pory, palec wskazujący przy ustach miał skonsternować gadułę, pieniacza, rozgadane koleżanki lub śmiejącego się tubalnie współpasażera z pociągu. Zasadniczo – człowiek głośny, ten, kto nie umiał lub nie chciał panować nad własną ekspresją, uchodził za osobę budzącą zażenowanie.

Cicho – ciszej – mogło być również ze względów bezpieczeństwa. Wprawdzie brutalny, paranoiczny stalinizm dawno minął, grudniowa junta ledwo dyszała, a socjalizm jako porządek i scena rozpadał się w pył, wciąż jednak „uważano”. Właśnie tak powtarzała moja babcia: „Uważać!”. „Nie należeć do niczego, uważać!” Nie podnosić głosu, nie krzyczeć, nie organizować się w grupki krzyczących, nie cieszyć się nazbyt dziko, bo zjawi się ktośi spyta, czy to śmiech – czy może śmiech z kogoś? Lub czegoś. Dlaczego z partii? Komu i do czego to służy? „Mieszka tu jakiś krzykacz?” – zagadnął nas pewnego dnia mężczyzna w szarej ortalionowej kurtce. Nie sądzę, by dziesięciolatków grających pod bramą w kapsle wiązała solidarnościowo-podziemna omerta, ale faktem jest, że nie uzyskał jakiejkolwiek odpowiedzi. A nie uzyskawszy – rozpłynął się czym prędzej w powietrzu 1984 czy 1985 roku.

Nowy ład dało się najpierw usłyszeć. Zastanawiam się, co było dla mnie pierwszym odgłosem kapitalizmu, transformacji, IIIRP. Buczący domofon czy dzwonek wreszcie zainstalowanego telefonu, piski i muzyczki na C-64 czy sharp z głęboką, dwukasetową kieszenią, która otwierała się bardzo powoli, majestatycznie, z profesjonalną godnością? Uruchamiałem ów mechanizm ciągle i znowu, nawet jeśli nie miałem ochoty słuchać muzyki. Chrzęst, który dobywał się z tej czarnej skrzynki obklejonej runami obcej cywilizacji – DUBBINGSPEED, X-BASS, PHONES – nie tylko bowiem przyprawiał mnie o dreszcz autentycznej, fizycznej rozkoszy, ale także napawał dumą. Oto rekompensata za lata wstydu, kiedy posiadałem wyłącznie przedpotopowego szpulowca, jednego z tych, jakie widuje się dzisiaj w filmach o Stasi.

Pewnie już tego nie rozstrzygnę. Mogło być przecież jeszcze i tak, że Nowa Polska wcale nie wypuściła trailerów i promocyjnych dżingli. Po prostu wjechała w nasze życie z mocą Chóru Aleksandrowa (feat. Rammstein), a mnie udało się z kakofonicznej pieśni wychwycić ledwie parę brzmień i uznać je za swoje, zapamiętać jako soundtrack wczesnej młodości, akompaniament dojrzewania. No i co najważniejsze – słyszałem to, co słyszałem, nie dlatego, że Radio PRL definitywnie grzęzło w pogłosach i trzaskach rozszerzającego się niebytu, ale dzięki mamie, która z początkiem roku 1991 zmieniła pracę na o wiele lepiej płatną i mogła sprezentować mi komputer i magnetofon oraz odkupić dla nas wolny numer telefoniczny. Gdyby dalej była szeregową księgową bez najmniejszych widoków na awans – albo wraz z milionami transformacyjnych Polaków trafiła na bezrobocie – grałbym sobie w głowie zupełnie inną składankę Nostalgic 90s.

Kapitalizm jest głośny. Całodobowy obrót pieniędzy, towarów i ludzi musi taki być. Nie ma w tym przypadku, że giełda na Wall Street, serce tego systemu, jego przepompownia główna, przypomina zlot charyzmatyków i wodzirejów, którym powiedziano, że za kwadrans rozpocznie się apokalipsa. Miliardy dolarów w nieustannym ruchu – i zależny od nich los jednostek i państw – przekładają się na gwar, język chciwości i ekstazy. Kapitalizm jest głośny, bo głośna jest ekspansja i głośne jest niszczenie dawnego, niekapitalistycznego ładu.

Playlistę w Polsce wymieniono sprawnie. Podzwaniającego szlifierza noży zastąpiła syrena Family Frost, milczące polonezy i fiaty – bulgoczące od basów beemki, a ogołocone, nieme delikatesy zamieniły się w dostatnie supermarkety, w których zawsze gra ta przyjemna, dobrze znana muzyka, plusz dla uszu. Ryknęły kina domowe. Zawtórowały im kosiarki i dmuchawy. Reklamy głosowe wyszły na ulice, globalny pop wdarł się do restauracji i pubów. Ścisłe centra miast jął przeszywać pisk nieistniejącego sokoła, postrachu gołębi brukających zrewitalizowane perły architektury. W pojazdach komunikacji miejskiej objawili się wajdeloci i heroldzi skandujący przez komórkę własne dane wrażliwe, a prócz tego – opisy świata i rady prozdrowotne. Komputeryzacja wniosła do biur i mieszkań stukot klawiatur, piknięcia nokii, szum wentylatorków w pececie, kosmiczno-głębinowy odgłos Gadu-Gadu, zgrzyt drukarek, murmuranda serwerów i awangardową muzykę poszukującą rodem z Warszawskiej Jesieni – odbiór faksu. Cisza nocna, zwłaszcza w weekendy, stała się martwym prawem, reliktem czasów, kiedy na Ziemi panowali Sypiający i Przewrażliwieni. Niewinne pląsanie po sylwestrowej ulicy z zimnym ogniem w dłoni zostało wyparte przez godzinną kanonadę na powitanie Nowego Roku.

Ale w późnym kapitalizmie nie ma niczego za darmo – każda przyjemność jest obarczona ekstrakosztem, każde udogodnienie prędzej czy później zmieni się w udrękę albo wygeneruje szkodę. Wprawdzie auta wożą nam dzieci, sprawunki w biodegradowalnych torbach, walizki i kosze piknikowe, ale zarazem trują powietrze, odbierają przestrzeń (za sprawą parkingów improwizowanych i stałych dokonał się właściwie V rozbiór Polski), korkują drogi i przyczyniają się do masakry przechodniów. Na tym nie koniec. Nasze suvy, smarty i poniemieckie składaki wpływają też nieodwracalnie na krajobraz. By neutralizować huk samochodowego roju, na wylotówkach i poboczach autostrad postawiono ekrany akustyczne, ciągnący się niekiedy kilometrami Obustronny Wielki Mur Polski, a jazda między nimi przypomina straceńczy lot Luke’a Skywalkera kanionami Gwiazdy Śmierci ku jej śmiertelnemu sercu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Współwydawca: DWUTYGODNIK.COM

Dom Spotkań z Historią

ul. Karowa 20, 00-323 Warszawa

tel. +48 22 255 05 05

e-mail: [email protected]

dwutygodnik.com

dsh.waw.pl

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I