Moja żona nie tańczy. Opowiadania wybrane - Tove Ditlevsen - ebook

Moja żona nie tańczy. Opowiadania wybrane ebook

Ditlevsen Tove

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tove Ditlevsen jest zjawiskiem nie tylko w literaturze duńskiej, ale i światowej. Wychowana w rodzinie robotniczej, dzięki niespotykanemu talentowi przekroczyła granice swojego przeznaczenia, zdobyła – i porzuciła – literackie salony i osiągnęła w Danii status pisarki kultowej.

W jej oszczędnej, intymnej prozie nie znajdziemy wielkiej historii ani przełomowych wydarzeń. Bohaterami są młode, zakochane dziewczyny i zgorzkniali uliczni sprzedawcy, fryzjerki i profesorowie, kobiety porzucone przez mężów i te, które dopiero planują rozstanie z mężczyzną. Życie rodzinne, miłosne, a nawet wewnętrzne to u Ditlevsen przestrzeń, w której nieustannie rozgrywamy strategiczne szachy, to przestrzeń walki i przemocy – nikt nie skrzywdzi cię tak jak własna matka (chyba że mąż lub żona), a dzieci zdane są same na siebie.

Z zaledwie kilku słów Ditlevsen tworzy skomplikowany świat pełen zależności, trudnych decyzji i emocji buzujących pod powierzchnią. Świat, w którym to, co wypowiedziane na głos, jest dużo mniej istotne od tego, co przemilczane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Oceny
4,4 (88 ocen)
53
21
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
augustgwar

Nie oderwiesz się od lektury

Rzadka rzecz - dotrzeć słowem pisanym na ten poziom samotności, na którym nie ma już absolutnie żadnych winnych do wskazywania palcem... Tego się nie da polecić bardziej, niż zdaniem, że każda minuta milczenia nad tą książką to minuta, w której Twoje serce nie bije na darmo...
220
Gabriela123-45-67

Dobrze spędzony czas

Napisana pięknym językiem, zachwyciło mnie jak autorka subtelnie odkrywa przed czytelnikiem psychologiczne niuanse bohaterów
10
Mihal69

Nie oderwiesz się od lektury

Książka przesłana na czytnik w ramach testów abonamentu Legimi. Otworzyłem tylko na chwilę i już nie dała się zamknąć, pochłonęła bez reszty. Musiałem zwolnić tempo by móc dłużej delektować się tą genialną prozą.
10
chwascinskazofia

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam
00
Gabi_9928

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna!
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału duńskiego Samlede noveller

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Tove Irma Margit Ditlevsen / Scanpix / Writer Pictures / Forum

Den fulde Frihed © Tove Ditlevsen & Hasselbalch, Copenhagen 1944. Published by agreement with Gyldendal Group Agency

Dommeren © Tove Ditlevsen & Hasselbalch, Copenhagen 1948. Published by agreement with Gyldendal Group Agency

Paraplyen © Tove Ditlevsen & Hasselbalch, Copenhagen 1952. Published by agreement with Gyldendal Group Agency

Den onde lykke © Tove Ditlevsen & Hasslebalch, Copenhagen 1963.Published by agreement with Gyldendal Group Agency

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2022

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Małgorzata Poździk

Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Patrycja Pączek / d2d.pl

Skład Robert Oleś

The translation of this work was supported by a grant from the Danish Arts Foundation

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-577-9

Ze zbioru Den fulde Frihed [Pełnia wolności], 1944

Dziecko i mężczyzna

– Arne, przestań się tak bez przerwy kleić do matki, idź, pobaw się taczką!

– O, nie, nie krzycz na niego, pamiętaj, że tak długo był beze mnie.

Na czoło młodego mężczyzny wystąpiła gruba pionowa żyła, ale powiedział cicho i spokojnie:

– Uważam, że przy małym nie powinniśmy wyrażać niezgody, nie sądzisz, Else?

Jej oczy lekko się zaczerwieniły i delikatnie zdjęła dziecko z kolan.

– Arne, kochany – zwróciła się do chłopca łagodnie. – Może pobawiłbyś się taczką?

Mały bez słowa pobiegł ogrodową ścieżką i usiadł przed domem na taczce przodem do trawnika, na którym siedziało dwoje dorosłych. Po chorobie był blady, pod wielkimi szarymi oczami miał cienie. Nie bardzo lubił się bawić, bo szybko się męczył, a od fikołków bolała go głowa, chociaż ten tam twierdził, że będzie zdrowym chłopcem. Tak samo mówili w szpitalu, ale to jakieś oszustwo, bo tam w ogóle nie było zdrowych chłopców, a gdy tylko zdrowieli, znikali. Tamte panie były takie głupie. Miały twarde ręce i tak bolało, kiedy mierzyły gorączkę, więc wciąż płakał za matką, dopóki nie zasnął.

Było mu smutno, a na taczce siedziało się niewygodnie. Mógł wprawdzie poprosić, by pozwolono mu pójść do łóżka, lecz o wiele lepiej byłoby siedzieć u matki na kolanach i gdyby nie ten mężczyzna, na pewno by się na to zgodziła. Wargi lekko mu zadrżały, jakby zaraz miał się rozpłakać. Potem się wyprostował i mocno chwycił rączek taczki, bo oni już nie siedzieli na krzesłach, tylko leżeli na trawie obok siebie, a mężczyzna źdźbłem trawy łaskotał matkę w szyję, ona zaś położyła rękę na piersi mężczyzny, a głowę opierała na jego ramieniu.

Chłopiec miał ochotę odepchnąć mężczyznę, sam wtulić się w matkę i mocno ją ściskać, bo ona zawsze tak przyjemnie pachniała, a kiedy urośnie taki duży jak ojciec, to od razu stłucze tego faceta na śmierć.

Coś go w środku bolało, przypominało trochę ból brzucha, ale nie całkiem. „Mamo”, jęknął, ale młoda matka, która miała na imię Else i była bardzo zakochana, wcale go nie usłyszała. Wstał więc, pokopał trochę nogą w żwirze i nagle w przypływie dzikiej niegrzeczności zerwał garść bratków. Wstrzymał oddech, zdziwiony własną śmiałością, i z bijącym sercem podszedł do matki. Ona jednak przysunęła się jeszcze trochę bliżej do mężczyzny i nie odezwała nawet słowem, bo miała zamknięte oczy.

Wtedy chłopiec krzyknął donośnym przenikliwym głosem, który rozniósł się daleko po cichej ulicy:

– POWIEM OWSZYSTKIM OJCU!POWIEM OWSZYSTKIM OJCU!

Potem stanął z otwartymi ustami, półprzytomny z podniecenia, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że powiedział coś strasznego.

– Ależ, Arne! – usłyszał głos matki, a tyle w nim było smutku, że aż mu się zrobiło słodko i dziwnie, tam, przy nogach. Matka podbiegła do niego, wzięła go na ręce i miała mokre oczy, ale dobrze jej tak, bo on sam też często płakał. – Arne, kochany, dlaczego to powiedziałeś? Nie wiesz, że ojciec z własnej woli odszedł od mamy i od ciebie? Co byśmy zrobili, gdyby nie zjawił się Georg? Georg jest taki miły i tak bardzo cię lubi, jeśli tylko jesteś grzeczny.

Chłopczyk wtulił się w nią i pozwolił się kołysać jak niemowlę – był niemowlęciem, uwielbiał nim być. A ten Georg ma teraz za swoje. Posłał triumfalne spojrzenie mężczyźnie na trawniku, który bezskutecznie zaciskał wargi. Matka nie wypuściła dziecka z objęć, lecz razem z nim usiadła na leżaku i kołysząc je, powoli powtarzała:

– Ależ, mój kochany Arne…

Pełnia wolności

Grete nie żyje.

Jest już po pogrzebie, a ja widziałem jej rodzinę po raz ostatni. Jej matka cały czas płakała, a gdy patrzyła na mnie wielkimi bezradnymi oczami, musiałem odwracać głowę, bo nigdy wcześniej nie zauważyłem, że Grete była do niej tak bardzo podobna. A mój teść, nie wiedząc, co zrobić ze swoimi wielkimi wyszorowanymi do czysta spracowanymi rękami, splótł je na kolanach i wyglądał na zagniewanego z czystej rozpaczy. „I to Grete, której nigdy nic nie dolegało”, powiedział. Wszyscy trzej bracia Grete, którzy zawsze wydawali mi się zbyt hałaśliwi i prowincjonalni, mieli w sobie coś z niej, czego nie potrafiłem uchwycić i co bym mógł włożyć między stronice książki, jak kiedyś chowałem jej króciutkie, pisane w pośpiechu liściki: pewne ułożenie kącików ust, gest dłoni przesuwającej się po jasnych włosach – delikatny, tajemniczy znak przynależności do rodu, który pojawia się jedynie w przebłyskach i nie dla każdego jest widoczny.

Dobrze, że poszli. Nareszcie zrobiło się cicho i pusto, tak jak cicho i pusto jest we mnie. Ale ta pustka zaczęła się na długo przed śmiercią Grete.

Jej matka patrzyła na mnie podczas całej przemowy pastora, który mówił o zrządzeniu losu, trzymając się mglistych wyrażeń. Nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Mój ojciec był pastorem, ale nie żywię zbyt wielkiego podziwu dla Boga pastorów. Gdy mój ojciec ubiegał się o nowe stanowisko, zawsze powtarzał, że robi to po naradzie z Bogiem, lecz Bóg nigdy nie doradził mu, aby szukał stanowiska gorzej płatnego niż to poprzednie.

Może jednak matka Grete przyglądała mi się jedynie po to, by odszukać w moim spojrzeniu żałobę, której tam nie było. Przeżywałem głęboką żałobę po Grete, ale przede wszystkim wtedy, gdy jeszcze żyła. A teraz piszę również po to, by się dowiedzieć, kto jest winien mojej długiej żałoby i bezsensownej śmierci Grete.

To nie ten nieszczęsny lekarz, który musiał zapłacić utratą praktyki, on był ofiarą tak jak my, inni. Nie jest winien także… Nie, wszystkie te zawoalowania już nie obowiązują. Do pustego domu nadciągnął lęk, ten, od którego chciałem uciec. Boli mnie w piersi od niewypłakanego płaczu. Czy wobec tego była to moja wina, Grete? Musiałaś umrzeć, ponieważ nie chciałem dziecka obcego mężczyzny? I czy to źle, że go nie chciałem? Czy śmierć zawsze jest czyjąś winą, czy też musi nastąpić jako naturalny kres wytyczonej odgórnie linii? Czy zmarły zawsze zwycięża, a ty leżysz teraz w trumnie z białą, zastygłą twarzą i oskarżasz tego, który pozostał przy życiu? Nie, nie sądzę, by Grete kogokolwiek oskarżała, ale spojrzenie jej matki dzisiaj mnie wystraszyło. Dlaczego ci ludzi nie pytali, na co umarła? Ostre schorzenie podbrzusza! Czy jakakolwiek matka zadowoli się takim wyjaśnieniem? Ale może ona o wszystkim wiedziała, skoro na próżno szukała rozpaczy w moim spojrzeniu.

Poznałem Grete wkrótce po tym, jak ukazała się moja pierwsza książka. Bardzo dobrze ją przyjęto, a pewna zainteresowana literaturą żona lekarza, która pomogła mi przy jej wydaniu, zapoznała mnie z grupą rysowników i pisarzy, świetnie się wśród nich czułem. Przez rok obracałem się niemal wyłącznie w ich kręgu, sporo hulaliśmy i podczas jednej z zabaw w pewnym atelier na Amagertorv spotkałem Grete. Początkowo nie zainteresowała mnie bardziej niż jakakolwiek inna spośród osiemnasto–dwudziestoletnich dziewczyn, które pojawiały się w naszym kręgu i z niego znikały, zataczając niepokojąco zmienne koła. Była ładna, apetyczna i niezaręczona z nikim, lecz następnego dnia nie myślałem o niej więcej niż o ulotnym odurzeniu tamtego wieczoru. Mieszkałem wtedy w pensjonacie na Vesterbrogade i któregoś popołudnia, niedługo po tamtej zabawie, kiedy wróciłem do domu z miasta, zastałem moją dziewczynę z atelier siedzącą u mnie na kanapie. „Dlaczego nie zadzwoniłeś? – spytała z uśmiechem. – Wyrzuciłeś mój numer telefonu?”

Nie potrafiłem się temu oprzeć. Spodobała mi się i zatrzymałem ją u siebie. Wciąż nie do końca wiem dlaczego. Kiedy patrzy się wstecz na jakiś okres swojego życia, nigdy nie da się powiedzieć z całą dokładnością, w jaki sposób doszło do pewnych wydarzeń ani kiedy i z jakiego powodu się zaczęły. Dana osoba pojawia się w życiu człowieka po cichu, prawie tak, że się tego nie zauważa. Nadchodzi powoli jak zmierzch i łagodnie rozdmuchuje samotność niczym puszek dmuchawca. Zanim człowiek się obejrzy, jest już tak mocno związany z tą osobą jak jedno kółko zębate, które sczepia się z drugim. Z tego, co wiem, Grete była pierwszą dziewczyną, która mnie pokochała. Zawsze brakowało mi inicjatywy, nie jestem ani trochę ciekawski. Pamiętam jednak, że zastanawiałem się, czy jakieś inne dziewczyny na próżno czekały, żebym do nich zadzwonił. Owszem, moralność w naszym kręgu pozwalała na dużą swobodę, ale czy mimo wszystko istniały jakieś granice, tego nie wiem. Osobiście zawsze trzymałem się z dala od mężatek i od zaręczonych dziewcząt, ale nie wiedziałem, czy tego się ode mnie wymaga.

Początkowo traktowałem Grete niemal w kategoriach małej, przyjemnej rozrywki, ot, słodkiej myśli w nawale pracy. Radziła się mnie we wszystkim, od najmniejszych drobiazgów: w kwestii swojego ubioru, zakupów, opinii w różnych sprawach. Była najbardziej niesamodzielnym stworzonkiem, jakie kiedykolwiek znałem, i może właśnie dlatego, że nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tak bezwarunkową ufnością co do moich rad i sugestii, z czasem ją pokochałem. Ale to również nie jest właściwe słowo. Moje uczucie bowiem nie miało większego związku z erotyzmem. W tym względzie zawsze postępowałem delikatnie, żeby jej nie skrzywdzić. Trochę tak, jakby ciągle była niewinna, a jej serce należało zdobywać stale od nowa. Ta miłość, którą do niej żywiłem, miała być może w sobie cień miłości ojcowskiej, ponieważ Grete wydawała się do tego stopnia uzależniona ode mnie, że nie mogłem pojąć, jak sobie radziła w życiu przed tym popołudniem, gdy po powrocie do domu z miasta zastałem ją siedzącą na mojej kanapie.

Grete pracowała w biurze i bardzo dobrze zarabiała, ja zaś pisałem opowiadania i artykuły do czasopism, a dzięki sukcesowi, który odniosła moja powieść, całkiem nieźle z tego żyłem. Szybko stwierdziliśmy, że mieszkanie osobno jest bezsensownie drogie, skoro i tak spędzamy razem każdy dzień, i ustaliliśmy, że wspólnie wynajmiemy nieduże mieszkanie. Grete miała pewne obawy o to, co powie jej rodzina, więc aby się ich pozbyć, wzięliśmy cichy ślub, zapraszając na skromny weselny obiad jedynie dwoje naszych przyjaciół. Przeprowadziliśmy się do Vanløse, do nowoczesnego mieszkania z dwoma pokojami, balkonem i łazienką. Wydaje mi się, że nasze umeblowanie prezentowało się nieco dziwacznie, bo ja miałem trochę starych mebli z plebanii, Grete zaś stawiała na stal i surowy dąb, czy może raczej na stal i surowy dąb stawiano w sklepach, w których kupowała brakujące nam meble.

Byliśmy bardzo szczęśliwi i chociaż nigdy o tym nie mówiłem, to właśnie świadomość tego, że jesteśmy małżeństwem, wydawała mi się taka urocza. Owo małe bezradne stworzenie miało pozostawać pod moją opieką już do końca życia. Dziwnie się czułem, myśląc o tym. Niekiedy budziłem się w środku nocy i zapalałem światło jedynie po to, by zobaczyć, jak ona śpi w białej pościeli z lekko rozchylonymi dziecinnymi ustami i delikatnym rumieńcem na policzkach, zazwyczaj bladych w ciągu dnia. Znajdowałem wiele pociechy w tym, że już nigdy nie będę sam. Planowałem napisanie dużej, ważkiej książki o znaczeniu małżeństwa w tych czasach powszechnego rozkładu. Pisałem też dla niej krótkie wiersze, jeden z nich kiedyś jej pokazałem, z dumą odczytała go później w kręgu zainteresowanych. Wyszedłem wtedy z pokoju, a jej zrobiło się bardzo przykro, gdy się dowiedziała, że mnie to zraniło. Nie potrafiła jednak tego zrozumieć. Ale ja zawsze miałem nieco dziwny stosunek do własnej twórczości. Prawie się jej wstydzę, jakby była jakimś skrywanym nałogiem i nic nie wywołuje we mnie większego lęku niż czyjeś nawiązanie do tej strony mojego życia. Uwierzyłem krytykowi, który znalazł w mojej książce najwięcej błędów, i odwracam głowę, gdy nieszczęsnym przypadkiem zobaczę ją na wystawie księgarni. Pisanie jest tak wielką i dziwną przyjemnością, że to, co zostaje napisane, nigdy tej przyjemności nie oddaje. Człowiek czuje się jak błazen, kiedy czyta to, co jest efektem tej ekstazy, tak niedoskonałym, czuje się oszukany i zawstydzony jak kochanek trzymający w ramionach oziębłą kobietę. Było mnóstwo dziewcząt, które by mnie „rozumiały”, chętnych do zaciekłego dyskutowania ze mną o moich tekstach, ale ja takich dziewcząt bałem się najbardziej ze wszystkiego. Dlatego stosunek Grete do mnie wydawał mi się taki nowy i przyjemny. Traktowała moje pisanie wyłącznie jako środek do zarabiania pieniędzy i śmiałem się, gdy w pewnym chudym okresie oświadczyła: „No to napisz sztukę, mój kochany, właśnie z tego są pieniądze!”. Sprawa z tamtym wierszykiem była wyłącznie moim błędem, nie powinienem był go jej pokazywać.

Pół roku po naszym ślubie Grete straciła pracę, ale żadnemu z nas za bardzo nie zależało, żeby znalazła sobie nową. Cudownie było mieć ją w domu, obserwować, jak się krząta w lśniących czystością fartuszkach, odkurza, myje podłogi i gotuje, po dziecinnemu przejęta jak mała dziewczynka, która udaje gospodynię domową. Na całe szczęście prowadzenie domu ją bawiło, bo teraz, po wszystkim, sądzę, że robiła tylko to, co mogło ją zabawić, i przerywała zabawę w momencie, gdy przestawała ją interesować.

Miałem kolegę, malarza, który często u nas bywał. Jego żona była wysoką, szczupłą dziewczyną, a jej sposób bycia miał w sobie coś wymuszonego, jakiś pośpiech, który wprawiał w zdenerwowanie, gdy się z nią przebywało. Poza tym była śliczna i naprawdę mądra, jedynie od czasu do czasu złościła mnie, okazując wobec Grete pewną intelektualną wyższość. Prawie wszystkie dziewczęta w naszym kręgu rozmawiają o niegrzecznych wierszach Schadego, o Caldwellu i o najnowszej książce Hemingwaya. Pokrywa je bez wyjątku cienka warstwa literackiego werniksu i większość z nich sypie wokół siebie frazesami tak jak choinka sypie igłami. Ale Grete milczała, gdy zaczynały, siedziała tylko zamyślona, wyskubując kłaczki wełny z mojego islandzkiego swetra, chociaż równie dobrze jak pozostałe mogłaby się pochwalić: „Spotkałam wczoraj Toma” lub „Sigfred to taki wspaniały człowiek”. Później ze zdziwieniem myślałem o tym, że potrafiła wówczas zachować taką samodzielną naturalność, mimo presji, jakiej poddawały ją te osoby. Może wynikało to stąd, że wciąż jeszcze kochała mnie tak bardzo, iż instynktownie rozumiała, co w niej najbardziej lubię, i starała się to chronić. Możliwe jednak, że miało to inne przyczyny, których już nigdy nie odkryję.

Kiedy na naszym osiedlu zwolniło się mieszkanie, wprowadzili się do niego Sonja i Arne, od tej pory bywaliśmy u siebie na okrągło o każdej porze doby. Zwłaszcza Sonja i Grete spędzały razem dużo czasu i kiedy nie zastawałem Grete w domu, mogłem założyć, że jest u Sonji. Stałe przebywanie z tą parą przeszkodziło nam w odkryciu, kiedy właściwie minęły nasze miodowe miesiące. Następowało to powoli i nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Może za bardzo zagnieździłem się w fotelu, może to wszystko stało się dla mnie zbyt oczywiste i może Grete nie znosiła tego, że stała się dla mężczyzny oczywistością. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, było jej milczenie. Sam nigdy nie należałem do szczególnie gadatliwych i z Arnem potrafiliśmy siedzieć we dwóch godzinami, nie zamieniając ze sobą więcej niż dziesięciu słów. Ale do szczebiotania Grete się przyzwyczaiłem, wznosiło się i opadało łagodnie, wtórując mojemu stukaniu na maszynie do pisania, i nie wymagało zbyt wielu odpowiedzi. Milczenie wzięło się znikąd. Po prostu otoczyło nas jak wstrzymywany oddech, jak zalęknione, niewypowiedziane pytanie. Gdy wreszcie je usłyszałem, popatrzyłem na Grete. I bardzo się wystraszyłem, kiedy nie chciała spojrzeć mi w oczy. Odsunąłem maszynę, nie mogłem pracować. W nocy nie spałem. Zapaliłem światło i zobaczyłem, że ona też nie śpi, a jej policzki zaczerwieniły się mocniej niż dawniej, ale jej wielkie oczy omijały moje.

Któregoś wieczoru zawołałem ją do siebie i zadałem jej pytanie, a wtedy nieszczęście spadło na nas niczym jesienny sztorm, z którego nie zostaje nic poza bólem.

„Chcę znów żyć tak jak inne dziewczyny – powiedziała. – Chcę mieć pełną wolność”.

Zacząłem mieć wizje. Nadciągnęły nagle, jakby tkwiły gdzieś we mnie w gotowości, czekając jedynie na okazję, by wydobyć się na powierzchnię, i od tej pory już mnie nie opuściły. Takie wizje, które czynią z człowieka osobę chorą, nikczemną i złą. Bolesne wizje zdradzonego męża.

Ale niczego nie rozumiałem. Spytałem: „Już mnie nie kochasz?”.

„Nie wiem – odpowiedziała – ale może kochałabym cię bardziej, gdybyś dał mi wolność”.

„To znaczy, że chcesz się rozwieść?”, spytałem zalękniony.

„Nie, a po co? – odparła zniecierpliwiona i zagniewana. – Nie traktuj wszystkiego tak uroczyście. Sam też będziesz wolny”.

Wypuściłem ją więc, przerażony, i nigdy więcej jej nie tknąłem, aż do śmierci.

„Możesz robić, co chcesz”, oświadczyłem.

I znów w pokojach rozlegał się jej szczebiot, ale maszyna do pisania ciągle milczała. Nie mogłem pracować. Gdy Grete podchodziła i obejmowała mnie za szyję, sztywniałem zmrożony. Odczuwałem gwałtowną potrzebę bycia wobec niej brutalnym, bicia jej, brania jej dziko i bezwzględnie. Ja, który nigdy nie czułem wobec niej szczególnego pociągu erotycznego, teraz patrzyłem na nią wyłącznie z pożądaniem. Ale już nigdy jej nie tknąłem, a ona z tego powodu chyba trochę cierpiała. Ja jednak byłem w takim stanie, że zadawanie jej cierpienia przynosiło mi ulgę. Stale walczyła o skłonienie mnie do tego, na czym jej zależało. „Wyobraź sobie – mówiła – kiedy Arne idzie się spotkać z jakąś dziewczyną, Sonja prasuje mu koszulę i dba o to, żeby naprawdę dobrze wyglądał, czy to nie zabawne?” Wybuchała krótkim zbłąkanym śmiechem, który zawisał w firankach z lekkim echem płaczu.

Zauważyłem, że przyswoiła sobie sposób chodzenia Sonji, jej sposób mówienia i udawania intelektualistki. Zaczęła czytać Hemingwaya z malutką zmarszczką od wysiłku między brwiami i z tym samym wyrazem dziecinnej powagi wokół ust, z którym dawniej zamiatała podłogi w naszym mieszkaniu i gotowała.

Pamiętam pierwszy wieczór, kiedy wyszła gdzieś sama. Bardzo zadbała o swój wygląd, a w takich sytuacjach zawsze przypominała wystrojoną dziewczynę z prowincji. Najładniej wyglądała, kiedy kręciła się po domu w swoich czystych fartuszkach, a ja byłem dumny z tego, że jej cera najlepiej prezentuje się bez pudru.

Spytałem, dokąd idzie. Odpowiedziała: „Mogę ci to powiedzieć, ale skoro mam teraz pełną wolność, to równie dobrze mógłbyś mi okazać szacunek i nie pytać”.

Stało się we mnie coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. W pierwszej chwili poczułem wściekłość, która o mało mnie nie zadławiła, zgasła jednak, kiedy napotkałem przerażone oczy Grete, i naszedł mnie smutek, tak wielki i tak głęboki, że utonęło w nim wszystko. Grete wyszła, a ja nie mogłem jej zatrzymać. Grete wyszła, a ja wyobrażałem ją sobie z innymi mężczyznami – moją małą, wystraszoną i beznamiętną Grete – widziałem ją gwałconą, bo łatwo było ją zgwałcić, widziałem ją zdradzoną, bo zwierzała się każdemu. Bolałem nad nią i nad swoją miłością do niej, która krążyła gdzieś pozbawiona skrzydeł i wkrótce miała umrzeć. To, o czym dawniej myślałem z przyjemnością, teraz wywoływało jedynie udrękę. Zachowałem na przykład w pamięci obraz Grete na pewnej zabawie, na której nagle ją zauważyłem. W tańcu gwałtownie odchylała głowę do tyłu, aby uniknąć niechcianego pocałunku. Gest ten był tak niezwykły w naszym kręgu, tak wzruszający i piękny, że przeszyło mnie krótkie, intensywne poczucie szczęścia. Właśnie z takich drobiazgów budowała się moja miłość do Grete, powoli i naturalnie, lecz teraz widzę, że może tkwiła w tym egoistyczna radość posiadania, duma z człowieka, którego cech sam nie miałem.

Niekiedy mówiłem sobie: w zasadzie nie ma w tym nic złego, ona akurat w tej chwili po prostu bawi się w nowoczesność, co zapewne kiedyś się skończy. Dobrze wiedziałem, że Arne, Sonja i wielu innych żyło tak samo. Ale ja nie potrafiłem. Nie potrafiłem. Kiedy Grete wychodziła wieczorem, wizje napływały i wgryzały się w moje myśli. W nocy długo nie pozwalały mi zasnąć, a w końcu przynosiły mi złą i żałosną przyjemność.

Byliśmy małżeństwem około trzech lat. W Kopenhadze obowiązywała godzina policyjna i z czasem zaczęliśmy się widywać wyłącznie z Arnem i Sonją. Starałem się, jak mogłem, zachowywać zwyczajnie, kiedy siedzieli u nas w salonie. Po pewnym czasie jednak zacząłem wyczuwać na sobie mądre pytające spojrzenie Sonji i ogarnął mnie niepokój. Czułem do niej złość, ponieważ była współwinna mojemu nieszczęściu, a jednocześnie moje myśli traktowały ją w całkiem nowy sposób. Przypominałem uwiązanego do słupa konia, który chodzi w kółko i nagle uświadamia sobie, że już nie ma sznura. W każdym razie jej krótkie, nerwowo rzucane zdania stanowiły dla mnie mniejszą udrękę niż poplątane i buntownicze monologi Grete.

Takie rzeczy pojawiają się same z siebie, jak woda sącząca się do nieszczelnej łodzi. Nastrój, możliwość, okazja: Sonja została moją kochanką. Mądra, czuła i namiętna dziewczyna, która dawała mi krótkie, czerwone jak krew zapomnienie, po którym zawsze następowało obrzydzenie, poczucie beznadziejności i chorobliwe duchowe rozterki.

Nigdy nie roztrząsałem charakteru Sonji. Chciałem, żeby mnie nie obchodziła, żeby już nigdy więcej nie obchodziła mnie żadna kobieta. Nie rozmawiałem z nią też o Grete, ale raz powiedziała: „Biedna Grete, próbuje ugryźć więcej, niż jest w stanie przełknąć”. Duma nie pozwoliła mi spytać, co ma na myśli, chociaż może powinienem był to zrobić mimo wszystko. Może duma to głupia rzecz, gdy chodzi o ludzkie życie, lecz skąd którekolwiek z nas mogło wiedzieć, że właśnie o ludzkie życie chodzi? Nie uważam już, by Sonja była czemukolwiek winna. Przecież wyznawała religię nowoczesności. Czasami spotykała się z którąś z kochanek Arnego i po koleżeńsku rozmawiała z nią na jego temat, bardzo gwałtownie, bardzo nerwowo i wśród dużej wesołości. Ale potrafiła też powiedzieć: „Ty w ogóle nie masz pojęcia, jak ja go kocham!”. Kiedy spała, wyraźne się stawało, że nie jest tak młoda jak Grete, ale jej twarz była mądrzejsza, bardziej interesująca i zawsze czujna, jakby coś wywoływało u niej tak straszne zmęczenie, że nawet sen nie przynosił jej odpoczynku. Trochę kocham Sonję i kiedyś pewnie będę też kochał jakąś inną kobietę.

Owszem, zauważyłem, że Grete w pewnym momencie zaczęła więcej przebywać w domu, ale było mi to teraz obojętne. To dziwne – sądzę, że z taką dziewczyną jak Sonja byłoby inaczej – ale u Grete właśnie jej czystość zawsze kochałem: czystą cerę, delikatne rozwiane włosy, jej niewinność i jej czyste fartuszki. Teraz pokrył ją brud i jej widok przysparzał mi cierpienia. Nie byłem już w stanie się przemóc, aby jej dotknąć, ale zacząłem mieć charakterystyczne dla okresu dojrzewania sny o przemocy i bezsilnym złu wobec niej. Wydaje mi się, że gdybym ją tknął, zadziwiająca wściekłość, którą niekiedy we mnie wzbudzała, odebrałaby mi siłę.

Pewnej nocy usłyszałem, że płacze, i właśnie ten płacz teraz mnie niepokoi, bo być może wobec takiej osoby jak Grete ma się zobowiązania, i to o dość szczególnym charakterze. Może już pierwszego wieczoru, kiedy zostawiła mnie samego, powinienem był mocnym szarpnięciem przyciągnąć ją do siebie i wypełnić jej uległą istotę całą tą siłą, którą posiadałem. Bo od tej nocy już nie tylko ja cierpiałem.

Spodziewała się dziecka.

Najpierw uderzyłem ją w bladą zapłakaną twarz, potem i ja wybuchnąłem płaczem, a nie płakałem od chłopięcych lat. Sam bardzo pragnąłem dziecka, lecz wtedy, gdy to jeszcze było możliwe, uważałem, że Grete jest za młoda. Zapewne wyobrażałem ją sobie wówczas jako śliczną, poważną matkę, która zmęczona zabawą bezmyślnie zapomina o dziecku kosztem innych ciekawszych zajęć.

Gdybym ją wciąż kochał, to wszystko nie miałoby znaczenia. Dla tego, kto kocha, zawsze jest droga powrotu. Ale ja jej już nie kochałem i nie chciałem dziecka obcego mężczyzny. Ach, Sonju, Arne i wy wszyscy mądrzy nowocześni ludzie! Co wy robicie z dziećmi? Ileż to razy pokątne kliniki otwierają swoje mroczne objęcia dla waszych zdradzonych ciał? I co się dzieje z tym niepotrzebnym życiem? Czy istnieje gdzieś dom dla zmarnowanych możliwości, zaprzepaszczonych dni i dla zabitych dzieci?

Odwiedziłem ją w klinice razem z Sonją. Grete wiedziała o nas wszystko, próbowała się śmiać, udało jej się też słowami Sonji i tonem Sonji spytać: „No i co tam u was, starzy druhowie?”. Potem jej drobna twarzyczka pobladła, oczy się zamknęły. Sonja poszła, a lekarz poprosił, żebym został przy Grete. Zrobił jej zastrzyk i spytał, czy wiem, kto to zrobił. Pokręciłem głową, uważałem bowiem, że to teraz bez znaczenia. Już więcej nie widziałem jej przytomnej, ale przed wyjściem ją pocałowałem, ostrożnie, jak za dawnych dni, kiedy stale się bałem, że ją skrzywdzę. Może jednak ją skrzywdziłem, bo nie powstrzymałem jej od tej ostatniej niebezpiecznej zabawy. Może… Ale teraz jestem spokojny. Bo cała moja miłość, moja radość i mój smutek zostały pogrzebane razem z nią, dlatego jej matka nie znalazła tego, czego szukała, kiedy wpatrywała się we mnie tymi wielkimi bezradnymi oczami, tak bardzo podobnymi do oczu Grete, że nie mogłem na nie patrzeć.

Niefortunny dzień

Miał niefortunny dzień. Nie w powszechnym rozumieniu, bo niezwiązany ze stratą finansową, bałaganem w rachunkach czy nadzwyczajnym upokorzeniem; takie rzeczy zwykle przyjmował lekko, a raczej w ogóle nie docierały do jego świadomości. Nie chodziło o ten obszar, gdzie mogło go dotknąć coś z zewnątrz, tylko ten, gdzie ponosił osobistą klęskę, niezauważoną przez otaczający świat. Jego powłoka prezentowała się tak jak zwykle: blada twarz, starannie uczesane włosy i czysty kołnierzyk. Wygląd zewnętrzny stanowił domenę Else i był istotny wyłącznie dla niej. W zamian akceptowała z grubsza wszelkie jego wewnętrzne osobliwości i braki, zastrzegając jedynie, by nie odzywały się przy okazjach reprezentacyjnych.

Zaczęło się od tego, że w tramwaju, w drodze do banku, jakaś dziewczyna uśmiechnęła się do niego bardzo bezpośrednio i wyzywająco. Uśmiech ten wbił się klinem w jego stan odcięcia się od wszystkiego. Został zmuszony do zauważenia tej dziewczyny. Nie dotarło do niego, czy jest ładna, czy brzydka, myślał wyłącznie o tym, czego mogła od niego oczekiwać, krótko mówiąc, czego w ogóle można oczekiwać od mężczyzny, do którego bez żadnej zachęty niespodziewanie uśmiecha się w tramwaju młoda dziewczyna. Doszedł do wniosku, że najnaturalniej byłoby odpowiedzieć uśmiechem. Co też zrobił, jednocześnie lekko unosząc brwi, aby podkreślić frywolny charakter sytuacji. Nieznacznie pochylona głowa miała być, co prawda nieco mglistym, ale spuentowaniem tej okoliczności, że jest poza wszystkim porządnym mężem, który zupełnie wyjątkowo pozwala sobie na takie zachowanie.

W trakcie takich rozmyślań popadł w stan silnego wewnętrznego wzburzenia, a kiedy owa młoda dziewczyna w zmienności charakterystycznej dla swojej płci (lub może dlatego, że wcale nie do niego się uśmiechała) odwróciła się z obojętnością w oczach, wprawiło go to w takie pomieszanie, że wysiadł z tramwaju dwa przystanki wcześniej. Następnie, aby odzyskać wewnętrzną równowagę i pokazać, że wciąż ma kontrolę nad sobą, wszedł – właśnie z powodu gwałtownej niechęci do tego rodzaju przybytków – do restauracji z automatami do wydawania posiłków, gdzie, jak wiedział, paru kolegów, z którymi akurat najmniej chciał się spotkać, spożywa śniadanie.

W ogóle elementem jego codziennej walki z sobą samym było robienie rzeczy nieprzyjemnych. Gdyby bowiem uległ swojej narastającej niechęci do życia takiego, jak mu się układało, musiałby zwyczajnie leżeć w łóżku na okrągło przez całą dobę i wstawać jedynie wówczas, gdy nakazałby mu to głód. Dlatego postanowił nieustannie robić to, co pozostawało w sprzeczności z jego najgłębszą wolą. A był to stan tak dokuczliwy, że po to, by go zwalczyć, wymyślił system polegający na próbach oszukiwania samego siebie poprzez oszukiwanie otoczenia, a następnie, dzięki powierzchownym myślom i ostrożnym manewrom, na życiu przez pewien czas w iluzji, że naprawdę jest taki, jak postrzegają go owi przypadkowi ludzie. A kiedy udawało mu się w ten sposób bodaj przez krótki okres utrzymać ową cienką nić wijącą się między ludźmi, odczuwał spokój tak wielki, jakiego mężczyzna jego pokroju w ogóle może oczekiwać. Ból z tyłu głowy dokuczający mu prawie zawsze, a spowodowany ciągłym napięciem, w jakim żył, pogodnie rozpływał się w skroniach i niekiedy udawało mu się uzyskać taką nadwyżkę wmówionej sobie normalności, że potrafił zatęsknić za obiadem lub za normalną żoną Else o władczym głosie i błyszczących gęstych włosach ufryzowanych w równiutki wałek okalający jej pełną rozsądku głowę.

Często jednak to mu się nie udawało, jak tego niefortunnego dnia, gdy ci młodzi ludzie rzeczywiście siedzieli w restauracji automatycznej i na jego widok zawołali: „Dzień dobry, Andersen, dobrze się spało?”, tym nowoczesnym wesołkowatym tonem, który nawet go nie uraził. Przede wszystkim nie cierpiał hałasu, a ludzie jakby coraz częściej za swoje życiowe zadanie uważali czynienie możliwie największego hałasu, dopóki coś nie zamknęło im ust.

Wypił czarną kawę, ponieważ kiedyś przy jakiejś niemądrej okazji, kiedy to pasowało do sytuacji, to znaczy w banku, powiedział, że lubi czarną. W domu pił kawę ze śmietanką, ale w zasadzie nie potrafił stwierdzić, którą woli. Dziś czarna kawa ani trochę mu nie smakowała, bo już jadł śniadanie, a poza tym jego myśli wciąż krążyły wokół incydentu w tramwaju i brakowało mu sił na to, by już tutaj przywdziać biurową otoczkę. W rezultacie nie był w stanie zastosować swojego zwykłego systemu, tylko siedział milczący jak grób, zapatrzony w głąb lokalu, podczas gdy młodzi ludzie drażnili się z nim na granicy złośliwości, ale wkrótce to zarzucili, bo właściwie nie byli złośliwi. Teraz, po wszystkim, zdał sobie sprawę, że się przeciążył, jak można przeciążyć dziecko, zmuszając je do tłumienia reakcji, i zmęczyć tak, że już samo nie wie, co zrobić.

W godzinach porannych miał sporo zajęć – czyste chłodne kolumny liczb, miękko zatrzaskujące się księgi kasowe, suche banknoty, pięknie i przyjemnie szeleszczące w jego rękach, oraz ludzie za szybą, na których nie musiał patrzeć dalej niż do łokci. W porze lunchu odzyskał równowagę i czuł się całkiem dobrze, gdy nagle ta młoda dama obsługująca centralę telefoniczną zawołała: „Telefon do pana Andersena!”, a później cichy terkot i ostry głos Else: „Posłuchaj, mam kilka spraw do załatwienia w mieście. Przyjdę po ciebie…”.

Od telefonu przeszedł szybkim krokiem do toalety, gdzie usiadł z głową opartą na rękach i palcami wciśniętymi w kark, żeby powstrzymać rozlewający się tam ból. „Ach, tak – powiedział na głos – ach, tak, a więc ona po mnie przyjdzie…”

Nigdy wcześniej tego nie robiła, więc na myśl o tym, że będzie stała przed bramą, kiedy on wyjdzie o zmierzchu, poczuł zupełną pustkę w środku. Jakby to był ostateczny cios, ostatnie pchnięcie, lecz jak zawsze okazało się zaledwie przedostatnie. Dlatego musiał wrócić na salę, usiąść, sumować liczby, układać banknoty w pliki i rozmieniać pieniądze ludziom za szklaną szybą, przez cały czas mając przed oczyma twarz Else pod tym jej idiotycznym niebieskim kapelusikiem: „Dzień dobry, mój kochany, pospiesz się trochę, bo właśnie nadjeżdża dziewiątka”. Rozświetlony tramwaj, pakunki, które będzie musiał nieść, pytania, na które będzie musiał odpowiadać.

Przyszły mu na myśl lwy morskie w ogrodzie zoologicznym, które pływały pod wodą i jedynie od czasu do czasu wynurzały się na powierzchnię dla złapania oddechu. Jego wieczorne powroty piechotą do domu były dla niego właśnie takimi otworami oddechowymi. Jedynymi momentami w ciągu dnia, kiedy był sam i nie musiał do niczego się dostosowywać. Wymagały jedynie tego, aby na nikogo nie wpadł lub by nie przeszedł przez ulicę na czerwonym świetle. Jeśli się do tego stosował, mógł iść w spokoju i być elementem ulicy, jak słupy latarni, płyty chodnikowe i kościół Świętego Ducha. Mógł też zatapiać się w iluzji, że jest naprawdę wolny, że wszędzie ma wolną drogę, że nie kierują nim potrzeba snu, głód ani popęd. Że społeczeństwo szczęśliwie go nie potrzebuje, nie będzie więc poszukiwany przez radio, gdyby na przykład wpadł na pomysł przespania jednej nocy pod Świętym Duchem.

Podczas tych spacerów, ponieważ wtedy nikt niczego od niego nie wymagał, potrafiło się w nim również pojawić nieokreślone, ale bezwzględnie życzliwe uczucie wobec mijających go ludzi. Bezosobowa i ulotna dobroć dla współistot, które tak cudownie obce i anonimowe ocierały się o niego w ciemności.

Dziś będzie musiał z tego wszystkiego zrezygnować. A gdyby wiedział o tym wcześniej, z pewnością nie ożeniłby się z Else – tak, gdy teraz, będąc pod wrażeniem jej telefonu, zastanowił się, wydało mu się, jakby również w tej kwestii przesadził ze swoim samowychowaniem i poślubił ją tylko dlatego, że wzbudzało to w nim taką szczerą niechęć.

Pod koniec dnia pracy – jak często wcześniej – doszedł do wniosku, że albo musi postarać się być taki jak inni, albo z obojętnością podchodzić do tego, że taki nie jest. To ostatnie rozwiązanie wpuściło wąską smużkę światła w przyszłość i umożliwiło mu uśmiechnięcie się do Else, kiedy zszedł ze schodów i zobaczył ją stojącą w bramie w niebieskim kapelusiku z piórkiem, wznoszącym się ku wieczornemu niebu niczym drwiąca kontynuacja jej mocno przywiązanej do ziemi osoby.

Ogródek działkowy

Zaraz po śmierci matki synowie mieli trochę wyrzutów sumienia wobec ojca. Powodu nie dawało się udokumentować, bo przecież zawsze pamiętali o jego urodzinach, obchodzili razem z nim święta Bożego Narodzenia i regularnie obdarowywali go dużymi, artystycznie wykonanymi fotografiami wnuków. Wszyscy jednak mieli wrażenie, że powinni zrobić coś więcej, aby trochę mu ulżyć w życiu. „To przecież nasz ojciec”, mówili jeden do drugiego, jakby potrzebowali usłyszeć te słowa z własnych ust. W końcu już w ogóle nie mogli zaznać spokoju, ponieważ ta kwestia stale ich dręczyła. W niedziele oznajmiali swoim żonom: „Dzisiaj koniecznie musimy pojechać do ojca, grzech, żeby ciągle siedział sam”. Z reguły jednak dochodzono do wniosku, że zapewne ktoś inny go odwiedzi, a jeśli już nic nie pomagało, posługiwano się argumentem dzieci: „Ależ, kochanie, przecież przy takiej pięknej pogodzie one muszą wyjść na powietrze, nie sądzisz?”.

Dlatego z ogromną ulgą przyjęli znakomity pomysł jednego z braci, żeby po prostu podarować staremu ojcu ogródek działkowy. Bardzo się wszyscy wzruszyli sobą nawzajem i zachrypniętymi z emocji głosami rozprawiali o tym, jak dobrze będzie dla takiego spracowanego robotnika wreszcie móc zająć się rabarbarem, niezapominajkami i – hmmm – tym, co jeszcze wyrasta na działce. Z wielką ochotą sięgnęli po portfele i uszczęśliwieni wypłacili się z tej małej irytującej plamki na sumieniu, która uniemożliwiała im naprawdę przyjemne życie, na czym tak bardzo im zależało.

W jedną z ich drogocennych niedziel wyruszyli łączoną delegacją, aby stosując szelmowski podstęp, pod fałszywym pretekstem zwabić ojca na nowo zakupioną działkę, a tam w pełni napawać się zaskoczeniem i radością kochanego staruszka, gdy uświadomi sobie, że cała ta działka, z tulipanami, płotkiem i resztą, należy do niego.

Leżał w łóżku, kiedy do niego przyszli, przejęci, weseli i hałaśliwi, z dziećmi w nowych kapeluszach i nowych butach, onieśmielonymi napięciem i oczekiwaniem. Wpadli do mieszkania, bo jednym z dziwactw ojca było to, że po śmierci ich matki nigdy nie zamykał drzwi na klucz. Jakby się bał, że żona wróci w ziemskiej powłoce i zastanie drzwi zamknięte.

Niemało zdziwił się na ich widok. Usiadł na łóżku i pogłaskał się po nieogolonym podbródku. Wyczuł ich podniecenie i nieźle się zaniepokoił. O co chodzi? Co znowu wymyślili? Z całą pewnością chcą mnie gdzieś zabrać, uznał. Na myśl o tym, że mogą zaproponować wycieczkę do lasu (bo z przerażeniem stwierdził, że mają też prowiant), okropnie się zdenerwował i w pośpiechu obmyślił wymówkę w postaci ataku lumbago, gdyby wszystko inne zawiodło. Goście stłoczyli się wokół jego łóżka, nie wiedział więc, jak ma wstać i się ubrać. Jedna z synowych miała na głowie niebieski kapelusik, składający się w zasadzie z małej plamki kolorowych piórek na czole. Jego spojrzenie zatrzymało się na nim, zdziwione.

– Jak, u diabła, utrzymujesz ten naleśnik na miejscu? – spytał, nie znajdując żadnego wyjaśnienia.

Synowa roześmiała się z pewnym przymusem, a potem z życzliwą wyniosłością, choć trochę niepewnie (aż dziwne, jak bardzo pozbawiony taktu niekiedy potrafi być teść) odpowiedziała:

– Mam wstążkę na karku, tato, i dzięki niej się trzyma.

Obsiedli go dookoła, każąc dzieciom stać, bo umeblowania nie przewidziano na tak liczne rodzinne zgrupowanie. (Dziwne, że twój ojciec mieszka w tym starym nędznym mieszkaniu. Naprawdę o wiele lepiej by mu było w Miasteczku Seniorów).

Wreszcie jeden z chłopaków wziął się w garść (diabli nadali, że stary rzucił tę uwagę o kapeluszu Dagny, teraz już do wieczora będzie zła).

– Tato, Dagny i ja kupiliśmy ogródek działkowy – powiedział wesołkowatym tonem trzeciorzędnego prowincjonalnego aktora. – Nie miałbyś ochoty pojechać z nami, żeby go obejrzeć? Przyszliśmy specjalnie po ciebie. To niedaleko. Wzięliśmy ze sobą coś do jedzenia.

– Doprawdy? – obruszył się. – Nie jestem jeszcze taki zniedołężniały, żebym nie mógł nakarmić własnych dzieci.

Popatrzyli po sobie zażenowani (rzeczywiście, twój ojciec posiada rzadką zdolność przyjmowania życzliwości w najgorszy z możliwych sposobów). Ogródek działkowy, pomyślał ojciec, no proszę. Mój syn kupił ogródek działkowy. Rzeczywiście nieźle mu się powodzi. Bardzo by to ucieszyło mamuśkę. Na nim jednak nie zrobiło wrażenia. Jedną ręką zebrał koszulę nocną z przodu, bo nie podobało mu się, że zaskoczyli go w łóżku. To psuło ich relacje. Powinni zastać go siedzącego przy stole, wklejającego znaczki do klasera albo obrazki z kawy Rich’s[1] do albumu dla dzieci, w swojej robionej na drutach kamizelce i którymś z urodzinowych krawatów. Powinien być dziadkiem jak się patrzy, mieć gotową kawę i wszystko inne. Ta sytuacja była niewłaściwa, absolutnie niewłaściwa, i nie dało się stwierdzić, co to wszystko ma znaczyć ani jak się skończy. Dzieci zniecierpliwione szarpały matki, dorośli się pocili, puder Dagny zbijał się w kulki, a mała Grete zrzuciła buty i wyprostowała stopy w wilgotnych skarpetkach (mój ty świecie, jak można spać przy zamkniętych oknach w taki upał!?).

Ogródek działkowy? Nieufnie przenosił wzrok z jednego na drugiego.

– Mogę spytać, czy was na to stać? No tak, najwyraźniej tak – odpowiedział sam sobie, wściekły na tkwiącą w tym logikę. W ogóle był wściekły, bo skupili się wokół niego, jakby leżał na łożu śmierci, i uważali, że mają niepodważalną słuszność we wszystkim, co robią i mówią. Nie pozostawało mu w ogóle nic innego niż się rozzłościć i czytać w ich twarzach, jak bardzo jest niesprawiedliwy wobec swoich wspaniałych dzieci, które zniżyły się do złożenia mu wizyty o tak szalonej porze dnia. A cała ta złość wynikała stąd, że nie siedział i nie wklejał obrazków do albumu, że otomana była niepościelona, a podłoga niezamieciona. Wszystko brało się z kapelusza Dagny, z upału i z dzieci, które gapiły się na niego, bo nigdy wcześniej nie widziały go w nocnej koszuli i w takim stanie. On też zaczął się pocić jak pozostali, poczuł się obco we własnym pokoju i nie wiedział, jak się ustosunkować do całej sprawy. Ach, tak, ogródek działkowy! A człowiek leży tu samotnie i ma tylko swoją emeryturę, ale przynajmniej nie musi za nią nikomu dziękować, skoro ciężko harował przez całe długie życie i sam utrzymywał rodzinę, a mamuśka nigdy nie była zmuszona w tym pomagać. Ogródek działkowy! Każdy wydatek zawsze budził w nim lęk, bo przecież nigdy nic nie wiadomo. I chociaż teraz dobrze im się powodzi, to skąd można wiedzieć, co przyniesie jutro. Ale to oczywiście Dagny naciskała. Wreszcie całkiem już się obudził i złość trochę ustąpiła. Myśli zaczęły nabierać kształtów. Ale Georg był urażony (obojętnie, z jakimi dobrymi zamiarami się przyjdzie, ojciec i tak zawsze wszystko popsuje).

W samym środku tej coraz bardziej napiętej atmosfery rozległ się nagle dziecięcy głosik:

– Dlaczego dziadek nie ma okularów?

Kamień z serca.

– A co, myślałeś, że dziadek śpi w okularach?

– Wyjdźmy wszyscy do przedpokoju, żeby dziadek mógł wstać.

Z ogromną ulgą i śmiertelnym strachem, że wejdą znów za szybko, dziadek wyskoczył z łóżka, trzęsącymi się rękami założył pas na brzuch, rozpaczliwie szukając szelek i spodni, i wreszcie stanął, wysoce niezadowolony, chociaż uspokojony, w pełni ubrany, we włóczkowej kamizelce i pasiastym krawacie, gotów spełnić żądania rodziny. Złapał się za podbródek i podrapał w rzadkie włosy. Na jego starej gumowatej twarzy pojawiły się zmarszczki świadczące o zmartwieniu. Miał niepokojące przeczucie, że coś się za tym kryje – takie najście! – przecież to nie święta ani nie urodziny.

Pojechali autobusem, a nastrój nieco się poprawił, kiedy jedno z wnucząt usiadło mu na kolanach. Ale pytanie nie dawało mu spokoju. Pogłaskał się po brodzie, poruszył się na siedzeniu i głucho chrząknął.

– Ile to kosztowało? – spytał i szybko sam sobie odpowiedział ze strachu, że ktoś może go przebić. – Pewnie z tysiąc koron, co?

– Nie – odparł Hans dobrodusznie, z okrągłej twarzy biła mu radość dawania. – Nie aż tyle, tato. Wcale nie aż tyle.

Alejki w ogródkach działkowych były wąskie, szli więc gęsiego za dziadkiem, który mrużył oczy od słońca i marszczył czoło, dręczony niepokojem i podejrzliwością, a poza tym jak zawsze przygotowany na najgorsze. Wesoło dyrygowali jego krokami, aż doprowadzili go do malutkiego ślicznego domku, który stał w zakątku od strony ulicy, a z przodu miał symetrycznie ukształtowany ogród.

– No, to już tutaj, tato, bardzo prosimy, wejdź!

Ze śmiechem wepchnęli go do ogrodu i usadowili na leżaku na dwumetrowej szerokości trawniczku.

Hans, który był hurtownikiem, miał brzuch oraz samochód i willę (na Boga, to niemal skandal, że nie zaproponował ojcu, aby z nimi zamieszkał, no ale staruszek oczywiście nie nadawał się na towarzystwo dla ich znajomych), zerknął na pozostałych, żeby się przekonać, czy pora jest właściwa, a następnie uroczyście odchrząknął i z taką miną, takim głosem, jakby miał odsłonić pomnik, oznajmił:

– A więc tak, drogi ojcze, to, co tu widzisz – podkreślił swoje słowa zamaszystym gestem ręki – to wszystko, co tu widzisz, jest twoje!

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Do opakowań erzacu kawy Rich’s dołączano obrazki, układające się w serie kolekcjonerskie, wklejane do specjalnych albumów (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56, 01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I