Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Toksyczna kultura masowa, hiperkonsumpcjonizm, nieosiągalne wzorce, brutalizacja języka, normalizacja przemocy i fałszu, cyfrowe zniewolenie, rosnąca presja i opresja świata zewnętrznego... I w tym wszystkim my - zagubieni rodzice.
Nic dziwnego, że z roku na rok stan zdrowia psychicznego dorastających dzieci i nastolatków pogarsza się. Objawia się to niską samooceną, brakiem poczucia sprawczości, poczuciem osamotnienia, depresjami, samookaleczeniami, próbami samobójczymi.
Czujesz, że masz zbyt mały lub malejący kontakt ze swoim nastoletnim dzieckiem – że je tracisz? Nie rozumiesz świata twojego dorastającego dziecka? Coraz częściej doświadczasz nieprzyjemnych i trudnych w odczuwaniu emocji związanych z rodzicielstwem? Pamiętasz, co robili twoi rodzice, gdy byłeś nastolatkiem i nie chcesz powtarzać tych schematów wobec swoich dzieci? Gubisz się w gąszczu porad, książek, kursów, podcastów na temat rodzicielstwa i nastoletnich dzieci?
Dzięki tej książce poznasz prawdziwe historie osób nastoletnich. Ich zmagania z presją i wyzwaniami:
·uzależnienie od mediów społecznościowych i gier,
·hejt i dręczenie w szkole
·używki, narkotyki, substancje
·pierwsze doświadczenia seksualne,
·doświadczenia osób LGBTQ+
·zaburzenia odżywiania,
·depresja, samookaleczenia, próby samobójcze.
Rozmowy z młodymi osobami koncentrują się na kwestiach rodzicielskich, zachowaniach wspierających i destrukcyjnych ze strony bliskich dorosłych.
W kolejnej części znajdziesz ogrom wskazówek i przykładów dla rodziców. Skąd czerpać moc? Jak sięgać do korzeni – instynktów rodzicielskich i źródła bezwarunkowej miłości? Jak pracować z własnymi przekonaniami na temat rodzicielstwa? Jak radzić sobie z nieprzyjemnymi emocjami i trudnymi w przeżywaniu odczuciami? Jak budować więź, rozmawiać, wspierać? Jak odzyskać spokój, wytchnienie i radość z bycia rodzicem nastoletniego dziecka.
Aleksander Drzewiecki (Gen X), przedsiębiorca i przedsiębiorca społeczny, edukator rodzicielski, współzałożyciel platformy wsparcia rodziców dorastających dzieci i nastolatków parenteen.pl, Przewodniczący Rady Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, tata dwójki nastoletnich dzieci.
Janek Niziński (Gen Z), twórca szkolenia „Lepiej nie wiedzieć”, student psychologii, współzałożyciel platformy wsparcia rodziców dorastających dzieci i nastolatków parenteen.pl.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I
SPOTKANIE
Jan Niziński
Ze wspomnień moich rodziców wynika, że byłem szczęśliwym dzieckiem. Siedziałem godzinami z zabawkami, wymyślając różne historie, dobrze się uczyłem i dużo się śmiałem. Gdy miałem cztery lata moi rodzice się rozstali i nagle znalazłem się w nowej rzeczywistości. Nie miałem już jednego domu, tylko dwa, w których to bywałem po trzy dni. Miałem poczucie, że nigdzie nie mam swojego miejsca. Moi rodzice dużo pracowali, więc we wczesnych latach dzieciństwa najwięcej czasu spędzałem z bardzo często się mną opiekującą babcią. Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy to w wieku dziewięciu lat zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy, który ulokował się w mojej kostce i dużej części piszczeli. Nagle place zabaw i szkoła zamieniły się w szpitalne sale i zwisające woreczki z chemią. To było straszne doświadczenie, wszędzie, gdzie się nie spojrzało, cierpiały i umierały inne dzieci. Chemioterapię przechodziłem w Polsce, ale na ostateczną operację, dzięki zbiórce pieniędzy zorganizowanej przez moich rodziców, wylądowałem w małym miasteczku w Niemczech, dzięki czemu uniknąłem amputacji nogi. Mimo wszystko mam bardzo dużo ciepłych wspomnień z tamtego okresu. Nie zrozumcie mnie źle, rak jest przerażający, ale to był okres mojego życia, gdy moi rodzice mieli dla mnie najwięcej czasu, a poza tym walczyli o moje życie wspólnie, razem. Całodniowe leżenie z mamą czy tatą, oglądanie z nimi seriali było wręcz spełnieniem marzeń, a i tak byłem na takiej ilości morfiny, że bólu prawie nie czułem. Po operacji nastał czas na rehabilitację i powolne wracanie do „normalnego” życia. Jeszcze przez wiele miesięcy nie byłem w stanie chodzić, a uwierzcie mi, ponowna nauka chodzenia to okropnie mozolny proces. Mniej więcej po dwóch latach wróciłem do podstawówki, do piątej klasy. Na początku byłem swego rodzaju fenomenem jako ciekawy, długowłosy blondyn, który ciągle kulał i przeżył jakąś straszną chorobę. Niestety z czasem ta ciekawość zaczęła przeradzać się w nieprzyjemne komentarze, uwagi, żarty, wytykanie, aż w końcu w pełnoprawne prześladowanie. Byłem słabym, wrażliwym ogniwem, któremu bardzo zależało, by ludzie go lubili, a niezbyt mu to wychodziło. To był czas, w którym uśmiech i motywacje do życia zaczęła mi zastępować samotność i powoli pojawiająca się depresja.
W gimnazjum sprawy trochę się zmieniły. Pojechałem na pierwszy w życiu obóz, gdzie przypomniałem sobie, że ludzie jednak mogą mnie lubić, dzięki czemu odzyskałem trochę pewności siebie i zacząłem poznawać coraz więcej osób. Nie byłem już jednak tym samym chłopakiem co wcześniej, bardzo się zmieniłem. Jakbym miał jakoś nazwać ten okres gimnazjalno-licealny, to nazwałbym go okresem pustki. Wielkiej, wszechobecnej pustki. Przestało mi zależeć na ludziach, przestałem wierzyć w jakiś sens życia, traciłem swoją wrażliwość, wchodziłem tylko w coraz większy mrok. Zacząłem też eksperymentować z różnymi substancjami. Na początku była to marihuana, później alkohol, różne psychoaktywne leki, które można było kupić w aptece bez recepty, takie jak thiocodin czy acodin, a z czasem pojawiały się też mocniejsze używki. Moim życiem kierowała coraz większa autodestrukcja, a ono samo było mi bardziej obojętne. Poznawałem masę znajomych i traciłem wielu przyjaciół. Wchodziłem w puste relacje, oparte na wspólnym ćpaniu i seksie. Moje więzi z rodzicami też były tragiczne, dużo się kłóciliśmy. Ja czułem się nierozumiany, niekochany i nieakceptowany, a oni widzieli we mnie coraz mniej ze swojego ukochanego syna. Przyznaję, że byłem bardzo trudnym dzieckiem, ale oni nie byli też najłatwiejszymi rodzicami. Z perspektywy czasu wiem, że kierowała nimi bezradność, strach, złość czy ból, a nie brak miłości czy chęć ukarania mnie, co wtedy tak odczuwałem. Patrzyli na mnie głównie przez pryzmat moich problemów, z którymi sami też nie dawali sobie rady. W końcu nasze kłótnie i moje postępujące uzależnienie doprowadziły do tego, że pojechałem do ośrodka leczenia uzależnień.
Ośrodki to straszne miejsca, ale nie trafiają tam tylko okropne osoby. Oczywiście, większość z nich to dilerzy, którzy chowają się przed wyrokami, ale zdarzają się wyjątki. Mimo wszystko, niezależnie skąd przyszliśmy i jakie prowadziliśmy życia, wszyscy wylądowaliśmy w tym samym miejscu. W każdym razie nie jechałem tam poznawać nowych znajomych, a wytrzeźwieć. Ośrodek pozwolił mi spojrzeć z dystansu na to wszystko, co doprowadziło do tego, że się tam znalazłem. Był to czas zajrzenia w głąb siebie i stworzenia siebie na nowo. Janek 2.0. Dopiero w tamtym miejscu zrozumiałem, co narkotyki robią z ludźmi. Obserwowałem masę cudownych, ciekawych i ambitnych osób, które za sprawą nałogu stały się bezmózgimi zombie, niepotrafiącymi przeżyć nocy bez kresek i tabletek. Przed ośrodkiem zawsze dostrzegałem w narkotykach jakąś estetykę. Większość ćpających znajomych, to osoby o artystycznych umysłach, potrafiące opisywać swoje narkotyczne tripy, w tak barwnych słowach, że można by pomyśleć, że dodają one ciekawości. W pewien sposób dragi były wpisane w kulturę, która nas ukształtowała. Ulubieni muzycy przedawkowywali, a ulubieni pisarze pisali książki w barach. W całym tym kulcie autodestrukcji był jakiś urok, a w ośrodkach miałem okazję poznać ten świat z drugiej strony. Większość osób nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że cotygodniowe branie mefedronu nie jest zdrowe. Dla nich to była głównie ucieczka od rzeczywistości, często patologicznej, z którą sami sobie nie radzili. Czar prysł.
Po pobycie w ośrodku w wieku siedemnastu lat zamieszkałem sam. Mama i ojczym, z którymi mieszkałem od drugiej klasy gimnazjum, wyprowadzili się razem z moimi siostrami na Teneryfę. W domu mamy i tak czułem się okropnie, miałem wrażenie, że jestem problemem, a nie dzieckiem. Czułem, że mama ze mną walczy, zamiast mnie wspierać. Nagle, kiedy się wyprowadziłem, zrozumiałem, że to ja muszę o siebie dbać, bo nikt inny tego nie zrobi, że to ode mnie zależy, jak będzie wyglądało moje życie. Ponadto byłem w klasie maturalnej, a zależało mi, by dostać się na studia. Ten kawałek niezależności i samostanowienia sprawił, że brzydziło mnie to, jakim człowiekiem byłem, ile krzywdy wyrządzałem innym, a przede wszystkim samemu sobie. W pewien sposób przestałem też mieć się przeciwko czemu buntować. Zacząłem przykładać się do terapii i pracować nad sobą. Moim zdaniem wspólnym problemem depresji i uzależnienia jest to, że zapominasz, że może być inaczej, lepiej. Cały świat traci sens, na niczym za bardzo ci nie zależy i przez to bardzo, ale to bardzo trudno jest uwierzyć, że za tymi wszystkimi ciemnymi chmurami istnieje jeszcze jakieś słońce. Godzisz się z tą chujową rzeczywistością, tracisz motywację i odnajdujesz pewien rodzaj komfortu w tym cierpieniu, bo właściwie nawet nie wiesz, o co miałbyś walczyć. Ja z tego jednak wyszedłem. W ciągu dwóch miesięcy zaliczyłem klasę maturalną i dostałem się na studia. Odbudowałem wiele zepsutych relacji i zacząłem zdawać sobie sprawę, że nagle, pierwszy raz od wielu lat, mam dużo rzeczy, na których mi zależy i których nie chcę stracić.
Całe życie byłem obserwatorem. W momencie, gdy moja relacja z rodzicami była trudna, dużo uwagi poświęcałem lustrzanym relacjom przyjaciół i znajomych. Obserwowałem co działa, a co nie i przenosiłem te zachowania do mojego życia. Niedługo po wyprowadzce moje relacje z rodzicami zaczęły się poprawiać. Na początku powoli, bardzo trudno było nam odbudować wzajemne zaufanie, ale im dłużej podążałem „dobrą ścieżką”, tym było ono coraz większe. Czasem nadal nie mogę uwierzyć w to, jak z relacji, w której w żaden sposób nie byliśmy w stanie razem funkcjonować, doszliśmy do tego punktu, że nie wyobrażam sobie życia bez rodziców. Wszystkie te trudne doświadczenia skłoniły mnie do myśli, że może trzeba coś z tym więcej zrobić. Uważam, że wszystkie trudne doświadczenia nie mają żadnego znaczenia i są tylko pustymi traumami, jeśli ich jakoś nie wykorzystamy. Dostałem taką szansę dzięki mojej przyjaźni z Jarkiem Szulskim, który akurat w tym czasie zakładał nową szkołę o nazwie Liceum Artes Liberales. Poznałem go trzy lata wcześniej na organizowanym przez niego wyjeździe o nazwie SHIFT12345 i mimo miejsca, w jakim wtedy się znajdowałem, zauważył we mnie coś dobrego, uwierzył we mnie. Spotykaliśmy się dosyć często, a w trakcie jednego z takich spotkań, rozmawiając o tym, jak wielka przepaść dzieli pokolenie współczesnych nastolatków i ich rodziców, wpadliśmy na pomysł, który mógłby tę przepaść zmniejszyć. Stwierdziliśmy, że trzeba stworzyć warsztaty dla rodziców prowadzone przez młodych ludzi, którzy wyjaśnią i opowiedzą im o wszystkim, co powinni wiedzieć o świecie swoich pociech. Pozwolą im zajrzeć przez dziurkę od klucza do świata nastolatków i po nim ich oprowadzą. Na początek zacząłem prowadzić rozmowy i ankiety z różnymi młodymi ludźmi, tak, by samemu trochę bardziej zrozumieć ich potrzeby, wartości i to, czym żyją. Po przeprowadzeniu kilkuset rozmów, razem z dwójką byłych wychowanków Jarka Szulskiego i pod nadzorem psycholożki, zaczęliśmy tworzyć pierwsze na świecie warsztaty o świecie młodych z perspektywy młodych. Warsztaty okazały się sukcesem, rodzice mówili, że otworzyliśmy im oczy, a sprawą zainteresowały się też media, doprowadzając do tego, że w ciągu lekko ponad miesiąca pojawiłem się w „Dużym Formacie”, Dzień Dobry TVN i Trójce Polskiego Radia. Zostałem zakwalifikowany jako changemaker przez Ashokę i zacząłem aktywnie działać w obszarach zdrowia psychicznego nastolatków i ich relacji z rodzicami.
Na jeden z naszych warsztatów przyszedł Aleksander Drzewiecki, przewodniczący Rady Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę i przedsiębiorca, z którym od razu złapaliśmy wspólny język. Umówiliśmy się na kawę i okazało się, że obaj znamy problem – tylko z różnych stron – jakim jest przepaść między dorosłymi a dziećmi z wzajemnym zrozumieniem. Zaczęliśmy współpracować, a efektem jest między innymi platforma parenteen.pl oraz ta książka.
Aleksander Drzewiecki
Jestem ojcem dwójki wspaniałych dzieci. Jednak rodzicielstwo nie przyszło nam łatwo. Staraliśmy się o pierwsze dziecko sześć lat, próbując wszelkich dostępnych wtedy metod leczenia bezpłodności. Uczestniczyliśmy też w kursie dla rodziców adopcyjnych, realizowanym przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się wtedy na adopcję, a rok później przyszedł na świat nasz biologiczny syn Staś. Jak cieszyło mnie spędzanie z nim godzin na wspólnych kąpielach, zabawach, rozmowach, wycieczkach, wyprawach, poznawaniu świata, nauce, czytaniu, grze na instrumentach. Te chwile wspominam jako wspaniały czas mojego życia i dziś wdzięczny jestem, że tyle było mi ich danych. Jednocześnie, w tym okresie przeszedłem ogromną wewnętrzną transformację i rozwój związany z rodzicielstwem. Większość moich wyobrażeń dotyczących ojcostwa, wzorców postępowania z mojego dzieciństwa, usłyszanych lub zaczerpniętych z poradników, okazała się nieadekwatna do rzeczywistości i doprowadziła mnie do bezsilności. Radzenie sobie z nią i towarzyszącym jej uczuciom złości, lęku, poczucia winy, bywało z pewnością trudne dla mojego dziecka. Przeformułowanie własnych przekonań nie było dla mnie łatwym zadaniem.
Gdy piszę te słowa, mój syn ma lat siedemnaście i wciąż – tradycyjnie od piętnastu lat – regularnie wyjeżdżamy na kilkudniowy tzw. męski wypad, na którym w sytuacji jeden na jeden odbywamy te najbliższe i najważniejsze rozmowy. Obecnie dużo rozmawiamy o wyborze kierunku studiów i uczelni, doświadczeniach związanych z wchodzeniem w dorosłość, doświadczaniu używek i o różnych ryzykownych sytuacjach, z którymi spotyka się mój syn. Zdarzają się trudne rozmowy. Czuję, jak wielkimi krokami zbliża się moment, gdy mój syn wyfrunie z domu.
Córeczkę – Biankę – poznałem, gdy miała siedem tygodni. Gdy Staś miał kilka lat, wróciliśmy do ośrodka adopcyjnego, by dokończyć przerwany wcześniej kurs. Tym razem pewni, że chcemy adoptować dziecko. Od poprzedniej próby minęło zbyt wiele lat, więc musieliśmy zaczynać szkolenie od początku. Dziewięciomiesięczny kurs adopcyjny PRIDE (Parents Resource of Information Development and Education), nosił polski podtytuł „Jak być dobrym rodzicem adopcyjnym”. Byliśmy jedynymi rodzicami w grupie uczestników szkolenia, więc szybko odkryliśmy, że w rzeczywistości kurs w 95 proc. dotyczył tego, jak być dobrym rodzicem po prostu, a może 5 proc. dotyczyło specyfiki adopcyjnej. Jestem niezwykle szczęśliwy i wdzięczny za możliwość bycia tatą Bianusi. Uwielbiam wspólne słuchanie i śpiewanie piosenek, jej ogromną wrażliwość i zdolność współodczuwania, kreatywne, czasem szalone pomysły, otwartość na ludzi i na świat czy gotowość do dzielenia się ze mną ważnymi sprawami. Gdy piszę te słowa, ona ma jedenaście lat i z przytupem wchodzi w okres dorastania, i mimo różnych zgrzytów z tym związanych codziennie odkrywam, jak wspaniale jest poznawać drugiego, bliskiego człowieka i towarzyszyć mu w jego drodze. Człowieka, który rozwija się i co chwila objawia w nowej wersji siebie. Jak dobrze jest móc przy tym wciąż odkrywać i rozwijać siebie.
Współpracę z Fundacją Dajemy Dzieciom Siłę rozpocząłem w 2004 roku (wtedy nazywała się jeszcze Fundacja Dzieci Niczyje). Przez ostatnie dwadzieścia lat moja relacja i zaangażowanie w jej działalność przyjmowała różną intensywność i wiele form. Najczęściej, pracując bezpośrednio z zarządem i ścisłym kierownictwem fundacji, wspierałem rozwój organizacji, doradzałem w obszarze fundraisingu, szkoleń pracowników i w różnorodnych kwestiach strategicznych czy zarządczych. Od dziesięciu lat jestem członkiem Rady Fundacji, a od 2022 roku jej przewodniczącym.
W październiku 2022 roku rozmawialiśmy w zespole ds. szkoleń FDDS nad stworzeniem programu profilaktycznego dla rodziców dorastających dzieci i nastolatków. Był to czas, gdy prawie siedemdziesięciu psychologów i psycholożek pracujących na linii telefonu zaufania dzieci i młodzieży 116 111 nie nadążało odbierać połączeń. Pomimo, że telefon czynny jest całą dobę siedem dni w tygodniu, dodzwaniało się jedynie co trzecie dziecko: linie były przeciążone, notorycznie zajęte. Wszystkie dostępne badania na temat stanu psychicznego dorastających dzieci i młodzieży oraz dane statystyczne dotyczące hospitalizacji psychiatrycznych, samookaleczeń i prób samobójczych wskazywały na gwałtownie narastający od 2010 roku problem zdrowia młodych osób. Większość dostępnych badań wskazuje na ogromną rolę rodziców jako tych, którzy mają największy wpływ na tworzenie okoliczności chroniących dzieci przed kryzysem psychicznym. Poczułem, że moja misja związana z Fundacją Dajemy Dzieciom Siłę dotarła do miejsca, w którym potrzebuję i chcę zaangażować się jeszcze bardziej.
Rodzicielstwo to fascynująca dziedzina życia. Oprócz wspomnianego wcześniej kursu adopcyjnego PRIDE, miałem przez lata możliwość uczestniczenia w licznych kursach rodzicielskich (od szkoły rodzenia poczynając, po kursy pozytywnej dyscypliny, szkolne warsztaty dla rodziców czy roczny kurs All About Parenting). Przeczytałem na ten temat mnóstwo książek, z których najbardziej rezonują we mnie dzieła Jespera Juula. Juul pisał „wszyscy mamy ten sam problem, który można określić następująco: kocham cię, ale jak mam postępować, żebyś i ty poczuł, że cię kocham?” Podkreśla on, że rolą rodziców nie jest wychowywanie, lecz po prostu stwarzanie okoliczności sprzyjających naturalnemu rozwojowi, takich jak przestrzeń do przeżywania emocji i wyrażania uczuć, eksplorowania zainteresowań, swobodnej zabawy. Juul obudził we mnie przekonanie, że nie potrzebuję być idealnym rodzicem, ponieważ każde dziecko ma w sobie naturalny potencjał do rozwoju. Chodzi jedynie o to, by tego potencjału nie zblokować. Zamiast więc koncentrować się na „wychowywaniu”, kształtowaniu i kontrolowaniu zachowań dziecka, lepiej skupić się na budowaniu relacji opartej na zrozumieniu, pełnej akceptacji, wsparciu i poczuciu bezpieczeństwa. Ogromną pomocą dla takiej formy rodzicielstwa okazała się książka Więź dr Gordona Neufelda i Gabora Maté, która odkryła przede mną kolejne książki i szkolenia obu autorów i zaprosiła do zanurzenia się w świecie Relacyjnej Psychologii Rozwojowej. W badaniach neurobiologicznych znajduje ona odpowiedź na pytanie, co jest najbardziej wspierającym, naturalnym dla gatunku ludzkiego środowiskiem wzrastania i rozwoju. Relacyjna Psychologia Rozwojowa podważa pewne psychologiczne półprawdy i wyjaśnia, dlaczego powszechne i promowane w masowej kulturze przekonania dotyczące potrzeb dorastających dzieci oraz wynikające z nich wskazówki postępowania dla rodziców, wbrew dobrym intencjom, mogą być niewspierające. Inspirowane poradami Instytutu dr. Neufelda rodzicielstwo przynosi mi radość i wytchnienie. I oczywiście wciąż popełniam błędy i czasem się gubię. Jednak dziś czuję, że mam ze sobą kompas, który wskazuje mi właściwy kierunek.
W styczniu 2023 roku uczestniczyłem w warsztatach dla rodziców „Lepiej nie wiedzieć” realizowanych w Liceum Arters Liberales w Warszawie. Warsztaty prowadzone były przez trzy młode, nastoletnie osoby. Tam pierwszy raz spotkałem Janka Nizińskiego, głównego prowadzącego – wtedy osiemnastolatka. Na sali kilkudziesięciu rodziców wsłuchiwało się w opowieści o tym, jak dorastające dzieci wchodzą w dorosłość: o wyzwaniach w świecie mediów społecznościowych, gamingu, patomuzyce, używkach, doświadczeniach seksualnych, presji szkoły, relacjach rówieśniczych i romantycznych, zaburzeniach odżywiania, depresji, samookaleczaniu i próbach samobójczych. Niecodzienna sytuacja: dzieci uczące rodziców. A ze strony tych drugich niedowierzanie, zaskoczenie, zdziwienie i mnóstwo pytań: „to co my mamy w tej czy innej sytuacji robić?”. Szkolenie mocno uświadomiło mi, jak ogromna jest przepaść w rozumieniu wielu tematów między dzisiejszymi osobami nastoletnimi, a pokoleniem ich rodziców. Zaangażowanie młodych dorosłych w pracę na rzecz dobrego rodzicielstwa wydała mi się koniecznością. Kilka tygodni później spotkałem się w Klubokawiarni Międzypokoleniowa na warszawskim Muranowie z Jankiem na kawie. Zawarliśmy wtedy porozumienie, by wspólnie kontynuować rodzicielską misję. Efektem tego porozumienia było powstanie parenteen.pl, społeczności rodziców dorastających dzieci i nastolatków oraz wspierających ich specjalistów. No i ta książka.
CZĘŚĆ II
LEPIEJ NIE WIEDZIEĆ
(Janek Niziński)
„Lepiej nie wiedzieć” to zbiór dziewięciu wywiadów z młodymi dorosłymi, którzy w momencie ich przeprowadzania mają 18, 19 lub 20 lat. Opowiadają o swoich doświadczeniach, sytuacjach i emocjach z czasu dzieciństwa, dorastania, okresu nastoletniego i wchodzenia w dorosłość. Przywołują zdarzenia, przeżycia i słowa wciąż pulsujące świeżo w ich pamięci, choć widziane już z pewnego dystansu. Wszystko to wydarzyło się naprawdę. Tutaj opowiedziane jest oczywiście z subiektywnego punktu widzenia.
Osoby te zdecydowały, że „jednak lepiej wiedzieć”, choć wciąż „lepiej pozostać anonimowym”. Wielu z ich rodziców, którzy przecież także mogą sięgnąć po tę książkę – wciąż tkwi w tym „lepiej nie wiedzieć”, lub „nie ma co już o tym gadać”. A my chcieliśmy odsłonić karty.
Każda z tych rozmów kończy się pytaniami o rady dla rodziców i opiekunów. Niech będą one inspiracją dla wszystkich, którzy mierzą się z sytuacjami podobnymi do opowiedzianych.
W jakim wieku zaczęłaś korzystać z social mediów?
Zaczęłam w wieku dziesięciu lat od Snapchata i Facebooka. Facebooka miałam dlatego, że jest on takim podstawowym medium, jakimś must have. Snapchat natomiast był jedną z pierwszych aplikacji, gdzie można było wysyłać sobie bezpośrednio zdjęcia, gdzie istniało story, więc można było pokazywać swój dzień, autentyczny moment, w którym się człowiek znajdował.
Ja sam pamiętam, że funkcją Snapchata, która najbardziej mnie wciągnęła były dni. Polegało to na tym, że jeśli codziennie wysyłało się komuś jedno zdjęcie, to miało się przy koncie tej osoby pokazaną liczbę tych dni. Mam wrażenie, że była to jedna z pierwszych widzianych przeze mnie w internecie rzeczy, która tak uzależniała, zmuszała ludzi do korzystania z aplikacji regularnie.
Też je pamiętam. Streaki dawały to złudne poczucie, że budujesz z kimś relację, co było iluzją. Bo jak można ją zbudować wysyłając sobie wzajemnie tylko zdjęcia? W ogóle mam wrażenie, że Snapchat rozpoczął takie uwiązywanie ludzi do aplikacji, takie pośrednie przymuszenie do ciągłego relacjonowania rzeczywistości. Tę funkcję najbardziej chyba przejął BeReal i Instagram.
A ile mniej więcej czasu spędzasz dziennie w social mediach?
Obecnie do trzech godzin, a na samym Instagramie godzinę. Były jednak w moim życiu takie momenty, w których totalnie social mediów nadużywałam. Wtedy czas w telefonie potrafił dochodzić nawet do dwunastu godzin w ciągu dnia.
Kiedy miało miejsce to apogeum?
Nałożyły się na siebie początek pandemii i mój gorszy stan psychiczny. Zostaliśmy wtedy zamknięci w domach, lekcje były online, a ja dostałam nagle dużo wolnego czasu, z którym nie do końca wiedziałam co zrobić. Pamiętam, że pobrałam wtedy po raz pierwszy TikToka, w którego totalnie się wciągnęłam, potrafiłam siedzieć na nim dosłownie cały dzień. Teraz jest to dla mnie straszne, boli mnie serce, jak o tym mówię, ale nie miałam wtedy pojęcia, jak mogę zagospodarować tyle wolnego czasu, więc marnowanie go mi nie przeszkadzało.
Kiedy twoim zdaniem zaczyna się uzależnienie od social mediów? Kiedy można mówić o szkodliwym ich używaniu? Bo jednak nie zrezygnujemy z nich całkowicie, tyle pracy, kontaktów międzyludzkich przeniosło się do sieci, że obecnie jest praktycznie niemożliwe, by ich nie mieć.
Wtedy, gdy klikamy w ikonkę Instagrama czy TikToka automatycznie, bezmyślnie oraz gdy nasze relacje, obowiązki i pasje w świecie rzeczywistym są zaniedbywane właśnie na rzecz social mediów. Wiem, że nie trzeba wiele, by do takiego stanu się doprowadzić, bo są one skonstruowane tak, byśmy chcieli spędzać na nich jak najwięcej czasu. Mogą być jakąś formą ucieczki od samego siebie. Pomagają w dystansowaniu się od obowiązków, znieczulają na własne uczucia. Są więc zapychaczem czasu. Ma to odbicie też w mózgu, bo nasz układ nagrody jest wtedy ciągle zaspokajany. Social media to prosta dopamina, dostępna na wyciągnięcie ręki, zdecydowanie łatwiejsza w osiągnięciu niż ta, którą otrzymujemy po wykonaniu jakiegoś zadania w świecie rzeczywistym.
Jaką rolę odgrywają twoim zdaniem social media? Bo jak o nich opowiadasz, to mam wrażenie, że one potrafią naprawdę wiele człowiekowi zastąpić.
Pozwalają na pewno utrzymywać relacje międzyludzkie. Podglądając przez chociażby Instagrama życie innych ludzi, możemy dowiadywać się gdzie są, z kim są, jak się czują. Oczywiście jest to relacja jednostronna, bo ci ludzie nie mają pojęcia o naszym istnieniu, ale my dostajemy wypaczone, ale jednak, poczucie bliskości z drugim człowiekiem. W social mediach możemy też wyrazić siebie tak, jak chcemy. Daje to możliwość ucieczki od siebie, własnych problemów, niekiedy bardzo trudnej rzeczywistości.
Powiedziałaś przed chwilą, że social media są dla nas ucieczką od rzeczywistości, ale też miejscem, gdzie możemy wyrazić samych siebie. Jak rozumiesz tę autentyczność w nich?
Dla mnie jest to trochę kwestia sporna, bo przecież każdy z nas przed wstawieniem jakiegoś zdjęcia czy relacji poświęca temu dłuższą chwilę, wybiera te najciekawsze, więc ta autentyczność już jakoś zanika. Z drugiej jednak strony dają one możliwość wyrazu siebie. Może patrzę na to trochę inaczej niż ty, bo pochodzę z małego miasteczka, gdzie w świecie rzeczywistym miałam bardzo ograniczoną liczbę osób, z którymi mogłam się trzymać i social media te ograniczenia trochę zdejmowały. Mogłam przez nie kontaktować się z osobami o podobnych zainteresowaniach, podobnych poglądach, podobnych ambicjach, których w świecie rzeczywistym bym nie poznała. To miało oczywiście też swoją ciemniejsza stronę, bo służyło mi do ucieczki od rzeczywistości. Jeśli miałam konflikt z rodzicami, ze znajomymi ze szkoły czy masę obowiązków, to zatopienie się w telefonie dawało mi komfort, pomagało odciągać moje myśli od trudności w realu, co było dla mnie o wiele prostsze, niż stanięcie z moimi problemami, uczuciami czy oczekiwaniami twarzą w twarz.
Mogłabyś rozwinąć jeszcze temat autentyczności?
Tak jak mówiłam, jest to dla mnie temat sporny. Ja sama przyznaję się, że nie jestem w mediach taka, jak w rzeczywistości i myślę, że nie byłabym w stanie być, nawet gdybym bardzo się starała. Więc z jednej strony możemy na tych platformach próbować pokazywać to, jacy jesteśmy w realnym świecie, ale zawsze siłą rzeczy będziemy delikatnie zmieniać ten obraz siebie, by pokazać go od najlepszej strony, czy to przez pokazywanie najciekawszych chwil, czy najładniejszego zdjęcia.
Od razu nasuwa się pytanie o edytowanie zdjęć. Wiem, że robi to zdecydowana większość osób. Ty sama masz z tym jakieś doświadczenia?
Interesuję się fotografią, więc oczywiście przerabiam zdjęcia, ale trochę w innym celu; można powiedzieć, że robię to bardziej profesjonalnie. Zdarzało mi się jednak edytować zdjęcia, na których byłam. Myślę że w momencie, w którym zaczęłam dorastać, moje poczucie własnej wartości, pewność siebie bardzo się obniżyły. Zmagałam i wciąż zmagam się z trądzikiem, który wtedy był moim dużym kompleksem, więc korzystałam z jakichś retuszy, by wygładzić sobie cerę, wyglądać tak jak inne osoby w mediach społecznościowych. Teraz już tego nie robię, bo jestem bardziej samoświadoma, wiem, że wypryski są normalne i naturalne, ale wtedy tak nie myślałam. Bardziej od retuszu zdjęć są też chyba popularne filtry udostępniane przez aplikacje. Obecnie masz je na tak zaawansowanym poziomie, że nawet nie zauważysz, że ktoś ich używa. Jest to dużym problemem, bo o ile ja czy ty wiemy, że są one sztuczne, tak dzieciom oglądającym influencerów serwowane są nierealne, nieosiągalne standardy piękna.
Co sądzisz o influencerach? Małaś jako dziecko swoich ulubionych?
Jak byłam mała, obserwowałam tylko tych topowych youtuberów, więc w świat influencerów za bardzo wtedy nie weszłam. Jednak później wpadłam w pułapkę i faktycznie śledziłam masę kont. Co prawda były wśród nich wartościowe treści, ale większość z nich to była kompletna papka. W ogóle jak pomyślę sobie o współczesnych influencerach, to trochę przeraża mnie fakt, że mają oni po dwadzieścia parę lat, a ich główną widownią są kilkulatkowie. Moim zdaniem to, co mówią, co promują jest w wielu przypadkach bardzo niewłaściwie dla dzieci, które nie mają jeszcze wypracowanego własnego systemu wartości.
Prawda. Dodatkowo współcześnie zostanie influencerem jest stosunkowo łatwe. Mam wrażenie, że nastolatek, idąc do liceum, musi liczyć się z tym, że przynajmniej jedna osoba z klasy jakoś tam wybije się w internecie. Może przez łatwość tego „zawodu” jednym z popularniejszych marzeń dzieci jest zostanie właśnie influencerem. Powiedziałaś też o youtuberach, których trzeba było obserwować, byli must have. Co przez to rozumiesz?
Oni po prostu byli najpopularniejsi. Na ich profilach mogłeś dowiedzieć się najwięcej. Moi rówieśnicy często do nich nawiązywali, więc jeśli się ich nie obserwowało, to było się gdzieś tam poza wieloma tematami w rozmowach, czuło się trochę wykluczonym.
Mówisz wiele o negatywnych stronach social mediów. Mają one w ogóle jakieś swoje pozytywy?
Oczywiście. Praktycznie wszystko ma swoją złą i dobrą stronę. Mam wrażenie, że pomocą dla dobrego korzystania z social mediów jest świadomość tego, jak one działają, jak możemy nimi zarządzać. Więc jeśli zrozumiemy, jak otaczać się treściami dla nas wartościowymi, to mogą nas edukować, zainspirować, pomóc w nawiązywaniu kontaktów z innymi. Naprawdę stwarzają niezwykłe możliwości.
Mówiłaś wcześniej o tym, że nadużywałaś social mediów. Dlaczego właściwie zdecydowałaś się to zmienić?
Chyba dlatego, że zobaczyłam, jak duży mają one wpływ na moje codzienne życie i na jego jakość. W tym najgorszym momencie potrafiłam odwlekać najważniejsze zadania tylko po to, by posiedzieć dłużej w telefonie. Poza tym potwornie mnie on męczył. Wiesz, jak przeglądasz trzydziestosekundowe filmiki na TikToku, to bombardujesz swój mózg ilością bodźców, których nie jest on w stanie przerobić. Skutkuje to trudnościami w nauce, problemami z koncentracją, co też zaczęłam wyraźnie u siebie zauważać. Wtedy stwierdziłam, że muszę z tym nadużywaniem mediów skończyć, bo nie byłam w stanie przez pięć minut słuchać jednej osoby, w trakcie wyłączałam się i kompletnie zapominałam, o czym ona wcześniej mówiła. Pomogło mi na przykład poświęcenie jednego wieczoru na przejrzenie profilów, które śledzę i zrobienie „czystki”. Stwierdziłam, że od teraz obserwuję tylko te treści, które mnie edukują, inspirują, w jakiś sposób rozwijają. Dzięki temu zaczęłam się dużo mniej porównywać z osobami w internecie, przestał być on moim głównym punktem odniesienia. Wyjście z uzależnienia było niezwykle trudne, musiałam na nowo nauczyć się czerpać przyjemność z zadań, które stawiam sobie w świecie rzeczywistym, ale im bardziej udaje mi się to osiągnąć, tym większą odczuwam radość z życia, z małych rzeczy.
Jak w ogóle udało ci się tego dokonać? Bo mam wrażenie, że wielu nastolatków to przerasta, a tobie jednak udało się zejść z tych dwunastu do trzech godzin dziennie przed ekranem telefonu.
Moje odklejanie się od smartfona było długotrwałym procesem, który zresztą nadal trwa. Na pewno pomogła mi świadomość tego, jak social media działają na nasz mózg, na wydzielanie dopaminy, dlaczego mają taki wpływ na jakość mojego życia. Pomogło też odinstalowanie TikToka, na którym spędzałam najwięcej czasu. Gdy to zrobiłam, przyłapywałam się na tym, że często automatycznie klikałam palcem w miejsce, gdzie znajdowała się wcześniej jego ikonka, co też bardzo wyraźnie pokazywało mi, jak mocno jestem uzależniona. Pierwszy tydzień był koszmarny. Byłam przygnębiona, sfrustrowana, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, ale dalej było już coraz łatwiej. Skuteczność odchodzenia od social mediów zapewniła mi też myśl, że nie jest to na stałe. Jak wcześniej próbowałam usuwać konta na aplikacjach, ustawiać sobie w telefonie ograniczenia, to moje uzależnienie wracało ze zdwojoną siłą. Tym razem stwierdziłam, że będzie to raczej próba ich ograniczenia, znalezieniu balansu niż odcięcia całkowitego, i dopiero to podejście dało efekt. W ogóle myślę, że ten balans jest kluczem. Bo tak, jak mówiłam, współcześnie trochę nie da się żyć bez social mediów, a one same, o ile wie się, jak z nich korzystać, mogą dać człowiekowi naprawdę wiele.
Zgodzę się, że obecnie młode osoby nie są w stanie nie mieć kont w tych wszystkich aplikacjach, bo znaczna część życia właśnie na nich się opiera. Kontakty międzyludzkie, wiedza na temat różnych wydarzeń czy imprez, zadania domowe, GPS-y, dokumenty − to wszystko jest w telefonie. Dla mnie bezsensowne byłoby odcinanie dziecka od tego wszystkiego, mimo że social media potrafią tak niezdrowo wciągać, szybko i mocno uzależnić. Co twoim zdaniem powinien zrobić rodzic?
Oczywiście standardowa odpowiedź brzmi: rozmawiać ze swoim dzieckiem. Moim zdaniem po stronie rodzica leży uświadomienie sobie, a później młodej osobie, jak te aplikacje wpływają na nasze życie. Na pewno bezsensowne jest dawanie szlabanów na telefon, bo to spowoduje utratę zaufania do rodzica i poczucie wykluczenia z części życia towarzyskiego u dziecka, a przez to jeszcze zwiększy chęć korzystania z social mediów. Jeżeli faktycznie ma ono problem z nadużywaniem telefonu, to można spróbować inaczej wypełnić mu czas. Zapisać na jakieś ciekawe zajęcia dodatkowe albo samemu coś zorganizować. I tak, jak mówiłam wcześniej, najważniejsza jest rozmowa, świadomość tego, co dziecko ogląda w internecie. Wiadomo, że nie będzie tak, że wyspowiada się ono ze wszystkiego co ogląda, a rodzic nie może też tego oczekiwać czy próbować naruszać jego prywatność. Nie chodzi też w tym wypadku o dokładną wiedzę na temat tego, co młoda osoba ogląda, a bardziej świadomość tego, jak to na nią wpływa, czy te treści, profile ją rozwijają, uwrażliwiają, inspirują, pozytywnie rozśmieszają. Jeśli chodzi o równowagę, to naszła mnie taka myśl, że jeżeli rodzic naprawdę bardzo stresuje się treściami, które dziecko ogląda i faktycznie walczy sam ze sobą, by nie naruszać jego prywatności, to może podsyłać młodej osobie jakieś fajne, wcześniej przez siebie zweryfikowane profile czy filmiki. To, poza poczuciem wpływu, pokaże też dziecku, że widzi on jego zainteresowania, nie neguje ich i może prowadzić do polepszenia relacji.
Czyli świadomość rodzica jest kluczem. Mam wrażenie, że zarówno w przypadku gier, jak i social mediów są one już na tyle rozwinięte, są tak istotną częścią naszego świata, że bez sensu jest z nimi jako rodzic walczyć, a raczej skupić się na pozytywach i minimalizowaniu szkód, które mogą dziecku wyrządzić. Co sądzisz o rozwiązaniach bazujących na partnerstwie, czyli takich, gdzie rodzic nie tylko daje kary i nakazy, ale razem z dzieckiem ogranicza czas przed ekranem?
Uważam, że to dobry pomysł, ale musi się to dziać za zgodą wszystkich stron. Ważne też jest, by rodzic pamiętał, że to po jego stronie leży wyciąganie dziecka z telefonu, czy to poprzez planowanie wspólnych aktywności, czy poprzez zaczynanie ciekawych rozmów. W tym rozwiązaniu podoba mi się jeszcze to, że by ono zadziałało, to rodzic też musi odłożyć smartfona. Teraz również coraz więcej dorosłych ma problem z nadużywaniem social mediów i nawet nie są tego świadomi. Dopiero w momencie, gdy wszyscy w rodzinie odłożą telefony, można faktycznie spędzać ze sobą czas, celebrować wspólne chwile, zatrzymać się, skupić na sobie nawzajem.
Kiedy zacząłeś grać w gry?
Wydaję mi się, że mogłem być w przedszkolu, gdy na zjazdach rodzinnych kuzyn pokazywał mi jakieś gierki. Później grywałem na komputerze siostry. Momentem przełomowym była komunia, bo dostałem wtedy laptop i mogłem już grać na nim intensywnie.
Co znaczy intensywnie?
W zasadzie nigdy nie grywałem przez jakąś chorą ilość czasu. Może sam sobie nie pozwalałem za długo siedzieć przed komputerem, bo byłem grzecznym dzieckiem i obchodziło mnie, czy rodzice będą się tym martwić. W moim przypadku ta intensywność objawiała się nawet nie czasem, który zajmowała mi gra, ale samym myśleniem o graniu. Zajmowało mnie to non stop, można powiedzieć, że jakoś tam tym żyłem.
W jakie gry najczęściej grałeś?
W singlowe, bo miałem w domu słaby internet. Uwielbiałem bawić się lego, więc naturalnie moją pierwszą miłością były gry lego. Później taką poważniejszą, doroślejszą grą było Uncharted na PlayStation. Jednak czymś, co zrobiło na mnie największe wrażenie był Skyrim. Dostałem go, jak miałem jedenaście lat. Mimo że kupili mi go moi rodzice, to bardzo się kryłem z odpalaniem go, bo gra była od osiemnastu lat i pojawiały się w niej serio brutalne, przemocowe sceny. Pamiętam, że w któreś wakacje na trzy tygodnie pojechałem z moim kuzynem do dziadków i pół dnia napieprzaliśmy w Skyrima, a pół dnia siedzieliśmy na dworze i o nim gadaliśmy. Ty się teraz śmiejesz, ale to serio były jedne z najlepszych wakacji w moim życiu.
A jak oceniasz gry jako sposób na spędzanie wolnego czasu?
Przez granie głównie w gry solowe doceniałem w rozgrywce trochę inne rzeczy niż moi rówieśnicy. Osobiście gry dawały mi trochę tego, co innym dają książki czy filmy, czyli ciekawy sposób dostarczania jakichś narracji, fabuł, ukazywanie interesujących postaci. Pomagało mi też się zrelaksować, odstresować po szkole, odciąć się trochę od życia i wejść w ten niesamowity, wirtualny świat. Dzisiaj jednak widzę, że gry są fajnym uzupełnieniem życia, ale raczej nie są rzeczą, na której chciałbym budować osobowość i moje zainteresowania. Po prostu na przestrzeni lat zauważyłem, że brakuje mi w nich poczucia sprawczości, zacząłem wtedy szukać innych zajawek i znalazłem tworzenie muzyki, która wypełniła mi tę lukę. To nie jest tak, że totalnie odpuściłem sobie gry, nadal pomagają mi się rozluźnić, oderwać od codzienności i oczekiwań, ale to muzyka daje mi jednak to, czego tak bardzo w grach szukałem.
Kiedy właściwie granie zaczyna być problemem?
Warto chyba zauważyć, że gry tak naprawdę niewiele różnią się od książki czy filmu. Oczywiście to jest dość kontrowersyjne stwierdzenie, bo te drugie są bardziej klasycznymi mediami, więc ludzie raczej je będą uznawać za wyższą, lepszą formę rozrywki. Jednak te trzy formy spędzania wolnego czasu łączy to, że w którymś momencie możemy się w nich zatracić. Przestać przez nie widywać się z bliskimi, przestać wypełniać swoje obowiązki, przestać robić inne rzeczy — ogólnie zaniedbywać życie. W takim przypadku pojawia się problem i wtedy możemy mówić już o uzależnieniu. Jednak w grach dochodzi jeszcze aspekt spędzania czasu z ludźmi. Bo o ile w przypadku czytania czy oglądania filmów jesteś kompletnie sam, więc masz poczucie wyalienowania i w którymś momencie może zacząć ci po prostu brakować innych, tak gry online dają ci iluzję, że jesteś wśród ludzi, masz z nimi kontakt, więc nie czujesz się wyobcowany. Myślę, że przez to gry mogą być i są uznawane za bardziej uzależniające.
Powiedziałeś wcześniej, że ty byłeś zwolennikiem gier solowych. Masz jednak jakieś doświadczenie z rozgrywką wieloosobową?
Oczywiście. Mimo tego, że zawsze lubiłem gry solowe, to byłem jednak też na nie trochę „skazany” przez słaby internet w domu. Jednak raz na jakiś czas udawało mnie się go złapać i grywając w te gry ze znajomymi, dostrzegałem, że jest to dla mnie świetna rozrywka. Rozumiem przez to, jak potrafią wciągnąć. Jednak dla mnie były one o tyle problematyczne, że, jak mówiłem wcześniej, ja grałem, by się zrelaksować, a gry online zawsze bardzo mnie stresowały. Przez to, że nie byłem w nie najlepszy, czułem się zawsze tym słabym ogniwem, czułem, że inni, grając ze mną, realnie tracili. Zdarzały się sytuacje, że jakiś kumpel potrafił na mnie nakrzyczeć, bo źle rozegrałem misję. Nie miałem do niego o to pretensji, rozumiałem, że jest to dla niego ważne, ale wiedziałem, że mnie te rozgrywki po prostu męczą. Z jednej strony chciałem brać w nich udział, interesowałem się nimi, ale z drugiej powodowały u mnie wielki stres, więc było to takie love-hate relationship.
Poznałeś jakichś ludzi poprzez gry?
Słyszałem o historiach, jak dwie osoby żyjące na różnych kontynentach zaczynają ze sobą grać i przez to zostają najlepszymi przyjaciółmi, więc jest to dość częste zjawisko, ale ja tak nie miałem. Poznawałem znajomych moich znajomych przez Counter Strike, ale nie nawiązywałem z nimi jakichś głębszych relacji.
Dużo się mówi, że dzieci grają z osobami starszymi, już dorosłymi, od których uczą się wulgaryzmów, różnych wyzwisk. Myślisz, że faktycznie tak jest?
Pewnie że tak. To moim zdaniem w ogóle jest bardzo ciekawe pytanie, bo w popularnych grach online typu CS:GO czy League of Legends jest tyle agresji, tam wszyscy wyzywają się na prawo i lewo. Rzeczywiście są to miejsca, gdzie młoda osoba może zostać po raz pierwszy zmieszana z błotem, gdzie dostanie takimi wyzwiskami, że nawet nie będzie do końca wiedziała, o co chodzi. Osobiście nie miałem takich doświadczeń, bo zawsze grałem z moimi kumplami, którzy mieli tyle lat ile ja, więc zwyzywany nigdy nie zostałem, ale współcześnie dzieci wchodzą dużo szybciej w ten świat i dużo szybciej orientują się, ile jest w nim agresji. I myślę, że większym problemem niż to, że poczują się one zranione przez słowa ludzi, z którymi grają, jest to, że przejmą agresywne zachowania z gier i od innych graczy. Wiadomo, że nie będzie to tak, że młoda osoba wyjdzie na ulicę i zacznie strzelać, bo tak robiła w grze. Chodzi mi tu bardziej o agresję werbalną, niecierpliwość do ludzi.
Mam też jednak wrażenie, że jest też druga strona tego medalu. Wiesz, że gry mogą powodować agresję, nakręcać ją, ale mogą być też miejscem, gdzie złość można wyładować.
Tak rzeczywiście jest. Znam gościa, który na co dzień jest mega kulturalny, wrażliwy, tworzymy razem muzykę, a jak zaczyna grać w CS’a, to się odpala, totalnie puszczają mu hamulce. Nie mówię oczywiście, że to dobrze, ale coś w tym jest, że niektórzy, tylko grając, mogą dać upust swoim emocjom. Może tak jest przez poczucie anonimowości, braku konsekwencji tego, że nie widzisz tak naprawdę człowieka, którego obrażasz. Mam wrażenie, że to jest w ogóle dość częste zjawisko, że ludzie, grając, zmieniają się kompletnie, bo mogą sobie na to pozwolić, myślę, że w grach nikt aż tak bardzo jak w świecie rzeczywistym nie przejmuje się tym, co ktoś inny mu powie.
Zauważyłem, że popularność gier wzrosła w czasie pandemii. Masz osobiście poczucie, że wtedy zacząłeś więcej grać?
Tak. Wiadomo, grałem z kumplami podczas tych nudniejszych lekcji, w weekendy nie można było przecież normalnie wyjść na imprezę, więc gry były naturalną opcją, by się z kimś „spotkać”. Mam parę swoich ulubionych historii z pandemii. Poszedłem kiedyś na przykład z kumplem na koncert w Minecrafcie. To chyba najlepszy przykład tego, jak ludzie w grach robili sobie alternatywę dla normalnego życia.
Opowiedz o tym coś więcej, bo w sumie trudno to sobie wyobrazić.
Mnie też nie było łatwo sobie to wyobrazić. Po prostu pewnego dnia napisał do mnie kumpel, że jest takie wydarzenie i musimy koniecznie wziąć w tym udział. Było to hostowane w Stanach, dla nas odbywało się zatem w środku nocy, więc specjalnie nie spaliśmy. Jeśli chodzi o dźwięk, to trzeba było wejść na Twicha, czyli taką platformę livestreamową i odpalić konkretnego streama, gdzie leciała sama muzyka. Dla doświadczenia wizualnego wchodziło się na specjalny serwer w Minecrafcie, gdzie były wybudowane psychodeliczne, wielkie drzewa, a w nich sale koncertowe. Była też scena, na której mogły być tylko postaci reprezentujące muzyków, a na widowni były postaci graczy. Było to naprawdę super i trochę otworzyło mi to też głowę. Wiesz, uświadomiłem sobie, że ta społeczność gamingowa potrafi być wspaniała, że ludzie z niej potrafią w sumie zrobić coś z niczego.
W ogóle myślę że takie gry jak Minecraft potrafią rozwijać kreatywność.
Pewnie, że tak. Minecraft ma masę zalet. Słyszałem nawet o szkołach, które wykorzystują go do zajęć i każą dzieciakom na przykład coś w nim zbudować. Budowanie jest tam teoretycznie bardzo proste, ale po czasie okazuje się złożone, bo możesz tworzyć różne skomplikowane mechanizmy. Wiem, że powstała kiedyś na jednym z serwerów biblioteka, gdzie można było przeczytać książki w wielu krajach zakazane ze względów politycznych. To pokazuje, że w Minecrafcie jest sporo projektów, które mogą edukować, rozwijać, pomagać w zdobywaniu wiedzy.
Porównywałeś wcześniej gry do książek czy filmów. Myślisz, że wejdą one kiedyś na ten sam poziom?
Moim zdaniem już weszły. Ich budżet jest już na przykład podobny do tego w dużych hollywoodzkich produkcjach. Natomiast jeśli chodzi o narrację, stronę fabularną, to gry nie odbiegają od dobrych książek. Pamiętam, jak kiedyś kłóciłem się o to z moim tatą, który mówił, że są one dużo mniej wartościowe i oczywiście są takie gry, które mają zapewnić jedynie dynamiczną rozgrywkę. Jednak naprawdę są takie, które w sposób możliwy chyba tylko dla gier przekazują bardzo rozbudowaną i piękną narrację. Trzeba pamiętać, że gra będąca w pełni interaktywnym doświadczeniem umożliwia twórcom przedstawienie historii w zupełnie inny sposób, niż zrobiliby to za pomocą książki czy filmu. Myślę, że warto, by rodzice o tym pamiętali i w momencie, gdy ich dziecko interesowałoby się grami, umieli wynaleźć takie, które przedstawiają historię w ciekawy sposób i mu je podsunęli. Dzięki temu może ono rozwijać siebie czy swoją wrażliwość, dowiadywać się nowych rzeczy tak, jak robiłoby to, czytając książki albo oglądając filmy.
Wspomniałeś teraz o swoim ojcu. Jak rodzice reagowali na twoją zajawkę grami?
Tak jak mówiłem wcześniej, zawsze miałem taką autoblokadę, jeśli chodzi o nadużywanie gier. Nie zaniedbywałem na ich rzecz innych spraw, więc myślę, że oni tak naprawdę nie zdążyli się zmartwić tym, że za dużo siedzę przed komputerem. Jednak czuję, że traktują oni gry jako rzecz gorszą niż inne media, ale może brać się to z tego, że są dość wiekowymi ludźmi i po prostu nic na ten temat nie wiedzą. Pamiętam jednak, jak kiedyś w podstawówce zawaliłem jakiś sprawdzian i moja mama od razu zrzuciła to na komputer i dała mi mój jedyny w życiu szlaban, który trwał trzy dni. To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Byłem wtedy mały, a w gry grałem naprawdę niewiele, więc było to dla mnie bardzo bolesne i niezrozumiałe.
A jak twoim zdaniem mogliby zachować się rodzice w momencie, gdy ich dziecko faktycznie za dużo gra? Należałoby jakoś to ograniczać, czy starać się w ogóle w to nie ingerować?
Moim zdaniem słabym pomysłem jest dawanie młodej osobie, która coraz więcej gra nagłego szlabanu. To, jak w przypadku każdego uzależnienia, po prostu nie zadziała. Zresztą w przypadku gier to nie tylko uzależnienie, ale też jakieś wykluczenie ze społeczności, bo jeśli w klasie inni umawiają się na granie po lekcjach, a jednej z tych osób rodzice zabronią korzystać z komputera, to będzie się ona czuła kompletnie poza grupą i jeszcze bardziej na granie będzie się nakręcać, bo wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Warto też podejść do gier poważnie od samego początku, stawiać dziecku od jego pierwszej z nimi styczności granice, by zrozumiało, że to ono kontroluje grę, a nie gra jego. Inną, trochę mniej konwencjonalną rzeczą jest zainteresowanie się tym, co tak interesuje młodą osobę. Wiesz, tak jak mówiłem wcześniej, można wynaleźć takie gry, które nie są tylko bezmyślną strzelanką i odkrywać razem z dzieckiem ciekawy świat, który nam prezentują. Wielu rodziców niestety demonizuje gry, traktuje je jako źródło wielkiego zła, co nie pomaga dziecku w zdrowym do nich podejściu, a jest to rozrywka, której naprawdę warto dać szansę. Rodzic może znaleźć dzięki nim frajdę, nie tyle z samej rozgrywki, ile ze spędzania z dzieckiem czasu, poznania w jakimś stopniu świata, które je fascynuje. Myślę też, że wtedy samo dziecko nabiera fajnego zdania o rodzicu. Spojrzy na niego jako na osobę nim zainteresowaną, chcącą być blisko, w temacie, co jest niezwykle ważne. To wszystko, co mówię można przyrównać do sytuacji z alkoholem. Dziecko prędzej czy później po niego sięgnie i trudno jest jakimiś racjonalnymi krokami sprawić, by tego nie zrobiło, więc może warto nie udawać, że ono nie pije, tylko jakoś tam to zaakceptować, wyznaczając przy tym jednak granice, może zabrzmi to banalnie, ale po prostu zainteresować się tym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki